Nienawiść sp. z o.o. - ebook
Nienawiść sp. z o.o. - ebook
Czym różni się dziennikarz popierający republikanów od tego, który stawia na demokratów? Co łączy konserwatywną sieć FOX z uchodzącą za postępową MSNBC? I czy na pewno media powinny budować kapitał na wzajemnej niechęci? Przed Państwem gorzki i pełen ironii audyt wielkiej korporacji Nienawiść sp. z o.o.
Nagradzany amerykański reporter Matt Taibbi bezlitośnie rozprawia się z dziennikarskim bałaganem w USA i wnikliwie analizuje typy politycznej ortodoksji, które tylko pozornie się od siebie różnią. Dostaje się wszystkim po równo – bo jak inaczej traktować działania mediów, w których „różnorodność intelektualna” rozumiana jest jako „po jednym reprezentancie z każdej partii”, nieuprzejmość stała się wymogiem, a dziennikarze porzucili zawodową bezstronność na rzecz politycznych agitacji.
Szanowni Państwo, zapraszamy do reality show Ameryka kontra Ameryka! Wygrywają wszystkie stacje, przegrywają obywatele. Gwarantujemy – takiej porcji nienawiści nie zobaczycie nigdzie indziej.
„Polemika, reportaż, analiza historii, wściekła tyrada. Tym wszystkim jest książka, którą trzymasz w rękach. Taibbi bezbłędnie opisuje Amerykę, jaką się staliśmy. „Nienawiść sp. z o.o.” jest tak dobra, że przeczytałem ją dwa razy. Serio.” Charlie LeDuff
„Błyskotliwie i bezkompromisowo Taibbi bada tajemnice kampanii politycznych i ujawnia medialne sekrety.” „The New York Times”
„Taibbi nie zostawia suchej nitki na amerykańskiej branży medialnej, którą oskarża o jednostronność i manipulowanie odbiorcami dla zysku.” „The Washington Post”
„Pobudzający głos krytyki przeciwko taktykom stosowanym przez media do manipulowania widzami i dzielenia ich.” „Kirkus”
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-116-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Geert Mak _Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki_
Johnny Cash _Cash. Autobiografia_
William S. Burroughs Jack Kerouac _A hipopotamy żywcem się ugotowały_
David Ritz _Respect. Życie Arethy Franklin_
Alysia Abbott _Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu_
Jon Krakauer _Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija_
Kim Gordon _Dziewczyna z zespołu_
Dennis Covington _Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach_
Hampton Sides _Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu_
James Grissom _Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły_
Patti Smith _Pociąg linii M_
Billie Holiday William Dufty _Lady Day śpiewa bluesa_
Dan Baum _Dziewięć twarzy Nowego Orleanu_
Jill Leovy _Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce_
Brendan I. Koerner _Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego_
Hampton Sides _Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę_
Paul Theroux _Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji_
S. C. Gwynne _Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej_
Jon Krakauer _Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim_
James McBride _Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul_
Dan Baum _Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę_
Legs McNeil Gillian McCain _Please kill me. Punkowa historia punka_
David McCullough _Bracia Wright_
Lawrence Wright _Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę_
Linda Polman _Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci_
Jan Błaszczak _The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side_
Charlie LeDuff _Detroit. Sekcja zwłok Ameryki_ (wyd. 3)
Charlie LeDuff _Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje_
Tom Clavin Bob Drury _Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów_ (wyd. 2)
Andrew Smith _Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię_
Nikki Meredith _Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła_
Nick Bilton _Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę_
Patti Smith _Rok Małpy_
Magda Działoszyńska-Kossow _San Francisco. Dziki brzeg wolności_
David Treuer _Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie amerykańskich plemion_
Sam Quinones _Dreamland. Opiatowa epidemia w USA_ (wyd. 2)
Ronan Farrow _Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli_
S. C. Gwynne _Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów_ (wyd. 2)1 KONKURS PIĘKNOŚCI.
WYBORY 2016 ROKU W MEDIACH
Dlaczego oni nas nienawidzą?
My, ci w mediach, zawsze spieprzymy odpowiedź na to pytanie.
Wiele spośród największych klęsk dziennikarstwa w niedawnej przeszłości wiązało się z nieudanymi próbami introspekcji. Czy to na rzecz kraju, czy siebie samych, kiedy spoglądamy w lustro, regularnie meldujemy zauważenie czegoś, czego tam wcale nie ma.
Fatalnie poradziliśmy sobie z kwestią „dlaczego oni nas nienawidzą?” po 11 września, kiedy _my_ byliśmy niewinną Ameryką, a _oni_ – muzułmanami ze skorumpowanych petropaństw Bliskiego Wschodu, których rządy wspieraliśmy.
Zrobiliśmy z tego zupełną kpinę podczas demonstracji ruchu Occupy Wall Street, kiedy po tym jak przeżarty nieuczciwością sektor usług finansowych postawił miliony ludzi w obliczu niewypłacalności i unicestwił może nawet czterdzieści procent globalnego majątku, z jakiegoś powodu kazano kolejnym reporterom udzielać w programach informacyjnych odpowiedzi na pytanie: „Co tych ludzi tak rozwścieczyło?”.
Ostatnio zaś przerobiliśmy całą serię nieprzekonujących odpowiedzi w historiach z kategorii „dlaczego oni nas nienawidzą?” – przy brexicie, staraniach Berniego Sandersa o nominację w roku 2016 i wygranej Donalda Trumpa.
Skopaliśmy je wszystkie z powodów rozciągających się od niekompetencji po rozmyślną ślepotę. Szczególnie sprawa Trumpa była porażką całej branży, odsłaniającą wiele spośród naszych największych słabości (ja także przyłożyłem się do tego problemu), pozostaje też źródłem istotnego niepokoju, kiedy zbliżamy się do roku 2020.
Najbardziej jednak głupiejemy w obliczu historii dotyczącej bezpośrednio naszej branży.
Wszyscy nienawidzą mediów. Najwyraźniej nikt w mediach nie rozumie, czemu tak jest.
Często przywołuje się badania Instytutu Gallupa przeprowadzone zaraz po wyborach 2016 roku, kiedy okazało się, że tylko dwadzieścia procent Amerykanów określiło swoje zaufanie do prasy jako „bardzo duże” lub „spore”.
Osiemdziesięcioprocentowe wotum nieufności niemal w każdym zawodzie byłoby powodem do niepokoju. Dziennikarzy jednak te liczby nie wzruszyły.
Niewątpliwie po części ma to związek z tym, że branża mediowa, przynajmniej w sektorze premium, inkasowała rekordowe zyski, od czasu kiedy Donald Trump przykleił nam łatkę „wrogów ludu”. W epoce „demokracji umierającej w ciemnościach” wielu przedstawicieli prasy obnosi się z tym odrzuceniem społecznym, jakby to była odznaka, wyróżnienie, dowód, że kroczą właściwą dla dziennikarzy ścieżką.
Wydaje się, że niewielu z nich dręczy ewidentna symbioza między Trumpem w roli szambonurka, co chwila kręcącym jakiś skandal, a potężnym przyrostem zysków naszej jeszcze niedawno konającej branży (nawet prasa papierowa, która przed Trumpem wydawała się zmierzać w tym samym kierunku co magnetofony ośmiościeżkowe, pod jego rządami zaliczyła górkę w dochodach).
Na pewno nie przejmowaliśmy się tym na początku, w roku 2015, kiedy chore zainteresowanie Trumpem jako fenomenem sondaży dało kandydatowi niespodziance darmową reklamę wartą miliardy i pomogło mu zdobyć nominację.
Później, kiedy Trump już ją miał w kieszeni, prezesowie firm medialnych nie potrafili ukryć, jak bardzo ich to ekscytuje. Okryty potem niesławą dzban z CBS Les Moonves wypalił, że Trump „może i nie jest dobry dla Ameryki, ale dla CBS jest, cholera, doskonały”, po czym dodał jeszcze:
– Pieniądze płyną strumieniem.
Takie wypowiedzi spowodowały lawinę wrogich prasie komentarzy, tym razem jednak nie z biednych stanów, które ogląda się głównie przez okno samolotu (tam nienawiść do „elit” prasowych zakładano już z góry), lecz od miejskiej inteligencji ze skłonnościami lewicującymi, to jest tych, którzy dotąd mediom kibicowali.
Przykładowo taki Ralph Nader skupił się na całym systemie mediów komercyjnych. Powiedział, że relacje z kampanii wyborczej wyrodziły się w pogoń za zyskiem, w której firmy medialne „zgarniają tylko forsę i nie zadają kandydatom trudnych pytań”.
Niegdysiejszy kandydat niezależny zauważył jeszcze, że stałe poświęcanie uwagi osobom takim jak Trump odbierało szansę na wypowiedź innym, w tym „czołowym obywatelom, którzy mogliby krytykować ten proces” (zapewne miał tu na myśli siebie samego, tym niemniej była to konstruktywna uwaga).
Pamiętam, że wystąpienie Nadera oglądałem z zainteresowaniem świeżo po powrocie ze zwycięstwa Trumpa w prawyborach w Indianie, które dało mu gwarancję nominacji. Trump pobił tam Teda Cruza, polityka, który stawał na uszach, żeby okrucieństwem i reakcyjnym stanowiskiem politycznym dorównać Donaldowi, ale jeśli szło o manipulowanie mediami szukającymi sensacji w wiadomościach z kampanii, wyszedł na amatora.
Cruz został w Indianie rozgromiony po tym, jak Trump w wysoce kreatywnym posunięciu oskarżył jego ojca o współudział w zamachu na Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Wobec panującej w mediach atmosfery _prawidłową_ reakcją Cruza na taki zarzut powinno być kontroskarżenie Trumpa o to, że zajada się dziećmi chrześcijan lub że uprawiał seks z mumią Lenina (później demokraci ogarnęli temat i spróbowali czegoś podobnego). Cruz nie miał jednak pojęcia, co robić, i po prostu zaprzeczył sprawie z Kennedym, co oczywiście oznaczało w praktyce, że tylko częściej o tym myśleliśmy.
– Brednie – powiedział dziennikarzom.
Co gorsza, jego żona Heidi została zapytana przez dziennikarza z Yahoo!, czy jej mąż to seryjny zabójca znany jako Zodiak, co było wówczas popularnym internetowym memem. Ona także popełniła ten sam błąd i odpowiedziała serio, dając prasie więcej nagłówków. „Jest moim mężem od piętnastu lat i całkiem dobrze wiem, co z niego za człowiek, więc nie martwię się o to” – stwierdziła.
Byłem obecny na rozpaczliwym przyjęciu „triumfalnym” u Cruza w Indianapolis nocą 3 maja 2016 roku, kiedy przyszły wyniki głosowania. Wielu obecnych tam reporterów pokpiwało sobie z odpowiedzi Heidi. Niejeden zauważył, że było to „niezaprzeczające zaprzeczenie”, „dokładnie coś takiego, co mogłaby powiedzieć żona prawdziwego Zodiaka” (ten greps trafił później do wielu autentycznych reportaży z kampanii, w tym – jaki wstyd – także do jednego z moich).
Wtedy już prawie nikt nie udawał, że ta kampania prezydencka to coś innego niż obłąkany, absurdalny reality show. Dziennikarze otwarcie napawali się tą klaunadą. Wielu z nas, zobowiązanych wysyłać codziennie świeże aktualizacje, poddało się groteskowej komercjalizacji kampanii nominacyjnej już na dobrych kilka obrotów wyborczego zegara przed tym, jak na scenie pojawił się Trump.
Krótka dygresja: już od pokolenia proces wyboru prezydenta ciągnie się co najmniej o rok za długo. Z każdym kolejnym cyklem rozciąga się jeszcze, zupełnie niepotrzebnie, i coraz dalej odchodzi od debat o autentycznych tematach politycznych. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy proces nominacji wyszedł poza salony pełne dymu cygar i stał się kwestią bardziej publiczną, przeobraził się w swego rodzaju elitarny konkurs piękności, w którym rolę jury objęli dziennikarze z Waszyngtonu.
Przed Trumpem ta dwuletnia saga sprowadzała się właściwie do serii prób, których celem było wytworzenie potulnych manekinów głównych partii, godnych szarf dla „Miss Ortodoksji Republikańskiej” i „Miss Ortodoksji Demokratycznej”. Ten proces zawierał zarówno elementy polityczne, jak i komercyjne.
W naszej wersji pokazów w bikini regularnie utrącaliśmy kandydatów. Dennisa Kucinicha prześladowano za „elfie” rysy, innych, jak Bobby’ego Jindala, zbywano podłymi hasełkami typu: „Brakuje mu prezydenckiej prezencji”.
W tym jednym epitecie „prezydencki” kryła się masa przeróżnych uprzedzeń klasowych, rasowych i płciowych, a do tego jeszcze doprawdy godna licealistów fiksacja na wyglądzie, wzroście, a nawet osiągnięciach sportowych. By dowieść nam, na co ich stać w tej ostatniej kategorii, kandydaci nauczyli się „relaksować” przy rzutach do kosza czy ciskaniu wokół nas futbolówek w pieczołowicie rozpisanych epizodach, które niezaskakująco często kończyły się źle. W najświeższym klasyku tego gatunku, który rozprzestrzenił się po sieci jak wirus, Marco Rubio w wyniku kompletnie nieudanego podkręconego rzutu przydzwonił piłką w twarz dzieciakowi ze stanu Iowa.
Inne testy, jak rywalizacja o tytuł „najbardziej wnikliwego” (przyznawany kandydatowi, który najzręczniej popiera pozory działań politycznych zamiast faktycznych czynów), pomogły zdobywać nominacje osobom pokroju Johna Kerry’ego. Sam Kerry z kolei _przerżnął_ potem z George’em W. Bushem, bo dziennikarze stwierdzili, że oblał kolejną durną próbę, osławiony już test „sympatyczności”.
Na wejściu do kampanii 2016 roku komentatorzy polityczni otwarcie celebrowali cały ten tor przeszkód. Byliśmy dumni z idiotycznych barier na szlaku do władzy politycznej, bo sami je rozstawialiśmy. Bez końca się chełpiliśmy, że niemal już formalną częścią procesu selekcji stał się wybór „kandydata, z którym najchętniej walnęłoby się piwko”. Wkręciliśmy w ten kretynizm nawet Baracka Obamę. „Prezydent uwiarygadniał wizerunek »swojego chłopa«, dużo i chętnie mówiąc o piwie” – tłumaczyła w roku 2012 stacja NPR (publiczne radio!).
Przy ostatnich wyborach portale typu Daily Beast bez skrępowania opisywały „standard piwny” jako klucz do zwycięstwa w „olimpiadzie sympatyczności”.
Szokujący był więc powszechny brak zrozumienia, kiedy przez ten idiotyczny karnawał kampanii wyborczej w roku 2016 jak taran przedarł się antykandydat, mało że gwiazda reality shows, to jeszcze wielbiciel konkursów piękności. Trump był niczym demon z piekła rodem, dopust za wszystkie nasze reporterskie grzechy.
Zupełnie jakby ktoś wpuścił standupera-psychopatę na finał konkursu Miss Universe, a ten jako ilustrację muzyczną wykonał Stairway to Heaven, pierdząc w mikrofon. Trump lał na „wnikliwość”, a całą kampanię spędził na wykpiwaniu naszych lipnych standardów „prezydenckości”.
Dopóki sądziliśmy, że nie ma szans na zwycięstwo, większość ludzi prasy świetnie się tym bawiła, wręcz pochlebiało nam to. Niesieni pęczniejącymi widowniami i klikami, radośnie opisywaliśmy wszystkie wybryki Trumpa. Bardzo niewielu wśród nas zorientowało się, że sami się z siebie śmiejemy, że Trump zdobywał kolejne głosy właśnie dzięki grze w kontrze do naszego pseudokonkursu piękności.
Gdy tylko jednak stało się jasne, że Trump zdobędzie nominację, zaczęły się pojawiać nowego rodzaju krytyczne oceny mediów. Tym razem jak z filmu _Kiedy dzwoni nieznajomy_, bo atakowali swoi, ludzie spośród nas.
Arcykapłani banalnego myślenia pokroju Nicholasa Kristofa z „New York Timesa” zaczęli w pierwszych miesiącach 2016 roku publikować artykuły o tytułach typu: _Mój udział w hańbie. Media pomogły wykreować Trumpa_. Kristof poświęcił parę słów na opis impulsów komercyjnych w naszej branży, przyznał, że Trump dał nam złotą żyłę ratingów. Koniec końców jednak jego najważniejszą konkluzją było:
Nie mówię, że nie trzeba było raportować wariactw Trumpa, powinniśmy byli jednak agresywnie opatrywać je kontekstem w postaci weryfikacji faktów i rzetelnej analizy propozycji politycznych.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy ukazał się szeroko dyskutowany felieton Kristofa, Obama wygłosił w Syracuse przemówienie na cześć Robin Toner, pierwszej kobiety, która zdobyła stanowisko korespondentki krajowej w „Timesie”. Choć nie wymienił w nim Trumpa z nazwiska, ewidentnie to o nim mówił, podobnie jak i o roli mediów w jego sukcesie.
Było jasne, że w głębi duszy ten temat wzbudza w Obamie silne uczucia. Trudno się temu dziwić, zważywszy na rolę Trumpa w nakręcaniu brutalnej kampanii wokół miejsca jego urodzenia. Trump jako jeden z nielicznych potrafił sprawić, że Obama wychodził z siebie.
Podobnie jak Kristof Obama poruszył kwestię zysku jako motywu. Jednak w ocenie problemów strukturalnych dręczących media był od Kristofa znacznie wnikliwszy – zasadniczo stwierdził, że to nasza rozmyślna, gnana chciwością tolerancja dla głupoty i bezmyślnych wojenek wepchnęła nas w te mroczne czasy. Osobiście byłem wręcz zaskoczony, że nie zaczął od diatryby przeciwko waszyngtońskim reporterom, tak głupim, że wystarczy zamieścić recepturę produkcji piwa na stronie Białego Domu, żeby nazywali człowieka „swoim chłopem”.
Obama poprzestał jednak na wypominaniu nam, że przedkładamy zyski nad istotne treści.
– Wybór pomiędzy tym, co może odbić się na bilansie rocznym, a tym, co szkodzi nam jako społeczeństwu, nie jest błahy – stwierdził karcąco.
Ostatecznie w swojej krytyce stanął mniej więcej tam, gdzie Kristof.
– Dobrze wykonać zadanie nie znaczy tylko podstawić komuś mikrofon. Należy drążyć, zadawać pytania, kopać głębiej, żądać więcej – powiedział.
Część komentatorów politycznych odrzucała tezę, jakoby winę za Trumpa ponosiły media. Jakoś mniej więcej w tym czasie „Guardian” dokonał nawet „weryfikacji faktów” w tej mglistej kwestii (jak „weryfikuje się fakty” w przypadku hipotezy?). Redakcja gazety doszła do wniosku, że istnieją „powody do wątpliwości”, jeśli chodzi o naszą odpowiedzialność za zaistnienie Donalda Trumpa jako zjawiska, zauważając między innymi, że głosujący na niego wyborcy i tak nie zwracają uwagi na to, czy my weryfikujemy jego stwierdzenia, czy nie.
Jednak już latem 2016 roku w naszych szeregach uznano za aksjomat, że to „media” stworzyły Trumpa. Hasłem dnia stała się reforma. Pouczające było obserwowanie, jak szybko moi koledzy porzucali niegdyś tak lubiany wytrych „sympatyczności”, kiedy zaczęło wyglądać na to, że stanie się on jednym z czynników w coraz bardziej niechlubnej kampanii – mimo tego, że praktycznie każdy sondaż wskazywał, iż Trump budzi znacznie większą _antypatię_ niż jego rywalka demokratka.
Co typowe, nikt nie miał wyrzutów sumienia z powodu tego, że przez pokolenie kładliśmy nadmierny nacisk na kryterium sympatyczności, pomagając po drodze utrącić kandydatury smęcących mózgowców, takich jak Mike Dukakis, Al Gore, John Kerry czy nawet Mitt Romney (wśród naszych słów wyrażających potępienie znalazł się też wyraz „akademicki” na określenie kandydata zbyt skupionego na polityce).
Zamiast tego uznano, że tylko w tej jednej kampanii problemem była „sympatyczność”, ponieważ (wybierzcie, co wam pasuje): tak naprawdę nie chodziło o Hillary albo dowodziłoby to seksizmu, czy wreszcie my, reporterzy, mylnie braliśmy poświęcenie, powagę i pracoholizm za oznaki braku charyzmy. Ludzie przecież tak naprawdę lubili Hillary, a jeśli nie, to byli w błędzie bądź też wina spadała na nas, bo relacjonowaliśmy takie ich nastawienie – czy co tam jeszcze.
„Jak bardzo wyborcy muszą lubić swoich polityków?” – dumano na łamach „Time’a”, tego samego tygodnika, który umieścił wielkie czarno-białe zdjęcie Hillary nad nagłówkiem _Ukochana znienawidzona (zaznacz swoją opcję)_ w roku 2006, kiedy to tego typu analiz nie uważano jeszcze za objaw głupoty grożącej światu zagładą.
W roku 2012 w „Atlanticu” podbudowywano kult sympatyczności w długim artykule tłumaczącym dominację Obamy nad Romneyem frazą: „W każdym przypadku kandydat uważany za sympatyczniejszego wygrywał wybory”. W roku 2016 ten sam magazyn skreślał kryterium sympatyczności jako moralnie złe, twierdząc, że powinniśmy pragnąć nie kandydata na naszym poziomie, lecz „wiarygodnie wyrastającego ponad nas”.
Poza takimi zmianami reporterzy obsługujący kampanię zaczęli odzywać się nieco wstydliwie, jakby wzięli do siebie społeczne niezadowolenie. W rozmowach pojawił się temat zmiany całego podejścia do Trumpa, i do niej też wkrótce przystąpiliśmy.
Według nowego wzoru zamiast _Miliona godzin o Trumpie_ serwowaliśmy _Milion godzin o (złym!) Trumpie_. To nowe, jakże wygodnie dla naszych przedstawicieli handlowych, podejście skupiało się wokół koncepcji, zgodnie z którą nie tyle nie powinniśmy zmniejszać ilości materiałów dotyczących Trumpomanii, ile raczej, jeśli już, dawać ich więcej, bo teraz ciążyła na nas większa „odpowiedzialność” za to, by go „punktować”.
W ciągu następnych lat mieliśmy się wiele nasłuchać o „odpowiedzialności” od tych samych ludzi, którzy _wciąż_ co cztery lata (a czasami nawet poza okresem kampanii) przypominają nam, że Mike Dukakis to frajer wszech czasów, bo raz zgodził się na sesję zdjęciową w czołgu.
Latem 2016 roku w programowym wstępniaku w „New York Timesie” pisarz Jim Rutenberg wywodził, że my, dziennikarze, mamy obywatelski obowiązek obrony kraju przed zagrożeniem na historyczną skalę, jakie stanowił Trump.
Ponieważ Trump to demagog odwołujący się do „najgorszych skłonności rasistowskich i nacjonalistycznych w naszym kraju”, należało „posłać do kosza podręcznik, na którym bazowało dziennikarstwo amerykańskie przez większą część minionego półwiecza” i „wziąć się w taki sposób, w jaki nie braliście się w waszej karierze zawodowej do żadnego innego tematu”.
Rutenberg nalegał, by dziennikarze oswobodzili się z więzów „obiektywności” i na nowo zdefiniowali uczciwość, fakty, prawdę. Teraz powinniśmy być „wierni faktom , tak by historia dobrze nas osądziła”.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._ PRZYPISY
Zapożyczenie ze slangu lotników alianckich, nazywających tak od czasu II wojny światowej ogień artylerii przeciwlotniczej (od niemieckiego skrótu oznaczającego działo przeciwlotnicze) (przyp. tłum.).
„Democracy dies in darkness” – od 2017 roku hasło w winiecie „Washington Post” (przyp. tłum.).
Ten akurat artykuł pochodził z „Washington Post” z roku 2017, a dotyczył amerykańskiej „kampanii powietrznej w Syrii i Iraku”.
We wrestlingu heel to postać zła, nietrzymająca się żadnych reguł, zdradziecka, babyface zaś jest ucieleśnieniem zacności, na tyle, na ile to w ringu możliwe (przyp. tłum.).WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I