- W empik go
Nieoczekiwanie - ebook
Nieoczekiwanie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 165 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bywają jednak ludzie powołani do wielkich przeżyć. Jednostki zaradne wymykają się prawu dostrzegalnego i powszedniego, przystosowują życie do kształtu najdziwaczniejszych nawet łożysk, w które zabłądzą lub zostaną zepchnięte siłą. Taką jednostką była Edyta Whittlesey. Urodziła się w rolniczej okolicy Anglii, gdzie życie płynie naturalnym rzeczy porządkiem, a nieoczekiwane jest tak bardzo nie oczekiwane, że uchodzi za niemoralność, jeżeli się czasami zdarzy. Edyta Whittlesey poszła na służbę wcześnie, była więc młoda, gdy naturalnym rzeczy porządkiem została pokojową wielkiej damy.
Zasadą cywilizacji jest narzucanie ludzkich praw życiu, dopóki nie zacznie ono działać regularnie i sprawnie, jak maszyna. Unicestwia się nieprzyjemne, przewiduje nieuniknione. Człowiek nie moknie na deszczu, nie marznie podczas mrozów. Nawet śmierć nie skrada się groźnie ciachając kosą znienacka, lecz jest przygotowanym zawczasu pogrzebowym orszakiem sunącym gładko do rodzinnego grobowca, gdzie troskliwie odkurza się wszystko, a zawiasy oliwi, żeby ich rdza nie pokryła.
Takie właśnie było życie Edyty Whittlesey. Nic się nie działo. Trudno nawet nazwać wydarzeniem to, że mając dwadzieścia pięć lat towarzyszyła swej pani w wycieczce do Stanów Zjednoczonych. Łożysko zmieniło tylko kierunek, zostało jednak tym samym dobrze naoliwionym łożyskiem. Bez przygód i niespodzianek wiodło na drugą stronę Atlantyku. Nawet okręt nie był okrętem na morzu, lecz pakownym wielopiętrowym hotelem, który porusza się szybko i pewnie, niezmiernym ciężarem gniecie fale i zmuszając je do uległości odmienia ocean w do znudzenia spokojną sadzawkę. Na amerykańskim brzegu łożysko wiodło dalej lądem; było to bardzo przyzwoite łożysko wiodące do hotelu na każdym postoju, a między postojami do hoteli na kołach.
W Chicago, kiedy jej pani oglądała jedną stronę życia towarzyskiego, Edyta Whittlesey poznawała drugą. Objawiła nawet pewną zdolność do zmagania się z nieoczekiwanym i do zwycięstwa nad nim, gdyż podziękowała za służbę i została Edytą Nelson. Hans Nelson, imigrant, Szwed z pochodzenia i cieśla z zawodu, ulegał germańskiemu niepokojowi, który na szlaku wielkiej przygody wciąż popycha tę rasę ku zachodowi. Hans był muskularny, ciężki, zrównoważony, a mierną wyobraźnię łączył z niezwykłą przedsiębiorczością. Posiadał nadto uczciwość i dar kochania równe jego niepożytej energii.
– Będę pracował ciężko, a jak zbiorę trochę pieniędzy, pojadę do Colorado – rzekł Edycie następnego dnia po ślubie.
Po roku Nelsonowie byli w Colorado, gdzie Hans pierwszy raz ujrzał kopaczy złota i zaraził się ich gorączką. Poszukiwania wiodły go przez Dakotę, Idaho i wschodni Oregon, aż do gór Kolumbii Brytyjskiej. W obozie i na szlaku Edyta Nelson towarzyszyła mężowi – dzieliła jego szczęście, kłopoty i trudy. Dreptanie hodowanej w domu kobiety zamieniła na posuwisty chód górala. Nauczyła się spoglądać w oczy niebezpieczeństwu śmiało, ze zrozumieniem, i na zawsze pożegnała paniczny strach zrodzony z nieświadomości, pospolity wśród mieszczuchów. Bo mieszczuchy głupieją ze strachu jak przerażone konie i zamarli ze zgrozy oczekują losu, zamiast porwać go za bary, albo rzucają się naprzód i w samobójczym pędzie ścielą drogę własnymi trupami.
Edyta Nelson spotykała nieoczekiwane na każdym zakręcie ścieżki, a wzrok wyćwiczyła tak, że w krajobrazie widziała przede wszystkim niedostrzegalne, ukryte. Ona, co nie zajmowała się kuchnią nigdy w życiu, potrafiła upiec doskonały chleb nad otwartym ogniem na zwyczajnej patelni, i to bez użycia chmielu, drożdży czy proszku do pieczenia. A kiedy zużyła ostatni kubek mąki i ostatni kawałek boczku, stać ją było na przystosowanie się do okoliczności: z mokasynów i miękko garbowanych skórzanych części ubrania i rynsztunku przyrządziła niby to gulasz, który mimo wszystko trzymał dusze w cielesnej powłoce i dawał siły do wleczenia się naprzód. Nauczyła się objuczać zarówno konia, jak człowieka, choć było to zadanie, które złamałoby mieszkańca miasta i odarło go z resztek ambicji. Wiedziała nawet, jakie węzły najlepiej nadają się do tego lub owego rodzaju bagażów. Umiała także – nie tracąc równowagi ducha – rozpalić ogień z mokrego drewna podczas gwałtownej ulewy. Krótko mówiąc, Edyta Nelson pod każdym względem zwyciężała nieoczekiwane. Ale WIELKIE NIEOCZEKIWANE miało jeszcze zastąpić jej, drogę i wystawić Edytę na ciężką próbę.
Fala poszukiwaczy złota odpływała na północ, ku Alasce, więc nurt ten musiał porwać i rzucić w stronę Klondike Hansa Nelsona z żoną. Jesienią roku 1897 znaleźli się w Dyea, nie mieli jednak pieniędzy, aby przenieść sprzęt na drugą stronę Przełęczy Chilkoot i spławić później w dół Yukonu do Dawson. Owej zimy Hans Nelson pracował w swoim fachu, pomagał przy budowaniu wyrastających jak grzyby po deszczu domów miasta Skaguay, gdzie zaopatrywali się kopacze.
Cieśla był w ostatecznej rozpaczy. Przez całą zimę słyszał nieodparty zew Alaski. Najgłośniej wołała Zatoką Latuya, toteż latem. 1898 roku długie na siedemdziesiąt stóp czółno Siwaszów płynęło labiryntem skał nadbrzeżnych. W czółnie byli Hans Nelson i jego żona, a prócz nich (nie licząc Indian) trzech białych mężczyzn. Indianie zostawili pasażerów i bagaże nad ustronną zatoczką mniej więcej sto mil od Zatoki Latuya i wrócili do Skaguay. Trzej biali ludzie zostali, ponieważ wchodzili w skład zorganizowanej grupy, której uczestnicy pokrywali w równych częściach koszt wyprawy i mieli otrzymywać jednakowe zyski. Edyta Nelson podjęła się gospodarowania, przysługiwał jej więc udział taki sam jak mężczyznom.
Zrąbano pierwsze jodły, zbudowano trzyizbową chatę. Utrzymywanie w niej porządku stanowiło zadanie Edyty Nelson. Mężczyźni mieli szukać złota, co robili, i znaleźć złoto, co również się powiodło. Nie było to wspaniałe odkrycie, lecz dość ubogi pokład, gdzie wielogodzinna harówka przynosiła każdemu kopaczowi piętnaście do dwudziestu dolarów dziennie. Lato, krótkie na Alasce, przeciągało się niezwyczajnie, więc Hans Nelson i jego… towarzysze korzystali ze sposobności i powrót do Skaguay: odkładali z dnia na dzień. W końcu było za późno. Od dawna uzgodniono, że poszukiwacze odpłyną w towarzystwie kilkudziesięciu miejscowych Indian, którzy wybierali się w jesienną podróż handlową wybrzeżem oceanu, Siwasze czekali na białych do ostatniej chwili, wreszcie ruszyli w drogę. Spółka nie miała wyboru; musiała wyglądać przypadkowej okazji. Tymczasem trzebiono drzewa na działce i gromadzono opał.
Indiańskie lato marudziło, drzemało. Później nagle, jak na dźwięk surmy, przyszła zima. Nadciągnęła nocą, a kiedy kopacze zbudzili się, wyła wichura, szalała zamieć śnieżna, zamarzały wody. Nawałnica ścigała nawałnicę, w przerwach zaś panowała cisza i słychać było tylko szturm morza na bezludne wybrzeże, gdzie słone bryzgi inkrustowały plażę zlodowaciałą bielą.
W chacie działo się dobrze. Zdobyty złoty piasek wart był około ośmiu tysięcy dolarów i poszukiwacze mogli się tylko cieszyć.
Porobili rakiety śnieżne, tropili zwierzynę, by zaopatrywać spiżarnię w świeże mięso, a w długie wieczory siadywali przy tasiemcowych partiach wista lub pedro. Ponieważ ustała praca na działce, Edyta Nelson przekazała mężczyznom podsycanie ognia i zmywanie naczyń, sama zaś cerowała skarpety i naprawiała odzież.
W ciasnej chacie nie znano utyskiwań, swarów, drobnych sprzeczek, więc mieszkańcy jej często gratulowali sobie wzajemnie, że żyją tak wesoło i po przyjacielsku. Hans Nelson (solidny, poważny, raczej sztywny) szczerze i od dawna podziwiał żonę za jej łatwość obcowania z ludźmi. Harkey – wysoki, chudy Amerykanin z Teksasu, człowiek przyjemny, choć małomówny, dobrze zgadzał się z towarzystwem, póki nikt nie zahaczył jego teorii, że złoto rośnie. Czwarty wspólnik, Michael Dennin, wnosił do zacisznej izby irlandzki humor. Był wysoki, atletycznie zbudowany, skłonny do nagłych wybuchów gniewu o byle drobiazg i niezawodnie pogodny w obliczu wielkich przykrości lub ciężkich trudów. Piąty i ostatni z kompanii, Dutchy, z własnej woli stanowił zwykły cel żartów. Sam sobie robił na przekór, byle budzić śmiech na swój rachunek i byle trwała uciecha. Zdaje się, miał jasny, świadomy cel w życiu: chciał być wesołkiem, szafarzem śmiechu.