Nieoswojone ptaki - ebook
Nieoswojone ptaki - ebook
Walka o przetrwanie w świecie konwenansów
Kiedy malarz, Jan Stankar, poznał Tolę w majątku sąsiadującym z dobrami należącymi do rodziny jego przyjaciela, wydawało się, że będzie to idealny związek dusz. Ani jedno, ani drugie nie pomyślało wtedy, że życie ma też stronę prozaiczną. Kiedy znaleźli się w Warszawie bez grosza, za to z małym dzieckiem, świat przestał wyglądać tak różowo. Stankar nie potrafił znieść ograniczenia artystycznej swobody i oskarżał o swój zły los Tolę, która nie mogła go opuścić, gdyż nie zezwalały na to ówczesne normy moralne.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-790-6 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Z wesołego obiadu w gronie kolegów malarzy Jan Stankar wracał do domu. Oni jeszcze zostali przy kieliszku i cygarach, on spojrzał na zegarek i, jakby przerażony, że tak długo zabawił, zerwał się i wziął za kapelusz.
– Do żony ci tak pilno! – ktoś zażartował.
Ruszył ramionami.
– Mają przysłać po ilustracje – odparł znudzonym głosem. – Zresztą dwa dni nie byłem w budzie, trzeba zajrzeć!
I wyszedł szybko, bojąc się żartów, a może pokusy pozostania.
– Potrzebna mu była baba i bachory, jak kojec dla sokoła – posłyszał jeszcze uwagę Franka Poraja.
Na ulicy mrok już ogarniał kąty. Była wiosna, ale jeszcze naga i chłodna, drzewa ledwie pękały po skwerach.
– W Sorrento śniegiem kwitły kamelie! – przypomniał sobie opowiadanie kolegi Mareckiego, który wracał z Włoch właśnie i bawił ich wrażeniami z podróży.
Szedł z rękami w kieszeniach i głową zwieszoną, z uczuciem nieznośnej nudy i rozdrażnienia. Kamienica, do której wszedł wreszcie, stała w ciasnej uliczce, była odrapana i brudna, schody wąskie, strome, ciemne. Zewsząd wyzierały na nie wyziewy ubogich kuchen, mydlin i pleśni, spotykał kucharki mniej niż eleganckie i czyste, wiodące z sąsiadkami rozhowory i kłótnie o klucz od strychu, i piął się wyżej i wyżej, aż na trzecie piętro.
Tam zadzwonił do prawych drzwi, spoza których rozlegał się wrzask dziecka, tak przeraźliwy, że świdrował w uszach.
– Ja ją uspokoję! – zamruczał, marszcząc brwi.
Otworzono drzwi. W ciemnej sionce zamajaczyła postać kobieca, która ujrzawszy go, cofnęła się bez powitania.
– Czy to dziecko nigdy nie cichnie?! – zawołał niecierpliwie. – Można je znienawidzić lub oszaleć.
Zdjął palto i cisnął je na kufer, stanowiący całe umeblowanie sionki, i wszedł na prawo do dużego, ciemnego pokoju.
Tam to, w jakimś mrocznym kącie, wrzeszczało dziecko.
Ucichło w tej chwili jak czarem, widocznie na ręku matki.
– Gdzie lampa? – zawołał w ciemności.
Wtedy kobieta przemówiła, wychodząc do drugiego pokoju:
– Masz ją na twoim stole. Zapal sam.
Głos był wdzięczny, młody, ale brzmiał bezmiarem znużenia i apatią.
Mrucząc gniewnie, zapalił lampę. Pokój był duży, wąski, zastawiony różnymi sprzętami, gdyż służył jednocześnie za jadalnię, salon i pracownię.
Wraz z sypialnią i kuchnią stanowił całe mieszkanie rodziny Stankarów, składającej się z męża, żony i dwuletniej córki.
Malarz spojrzał na stół, zarzucony przyborami malarskimi, i sięgnął po list, który snadź przyniesiono w czasie jego nieobecności.
Czytał, twarz mu się poczęła rozjaśniać, promienieć, zapał napełniał oczy.
– Tolu, wiesz, kto przyniósł ten list? – zawołał, zwracając się ku drzwiom sypialni.
– Listonosz, wczoraj! – odparła młoda kobieta, ukazując się w progu. Nie wiadomo, jakim cudem uśpiła dziecko.
– Tyś dopiero stworzona na Egerię! – wybuchnął niecierpliwie. – Otóż, jak zwykle, mylisz się. List ten przyniósł mój dobry geniusz.
Kobieta zbliżyła się w krąg światła. Była bardzo młoda, smukła, zgrabna i uderzającej piękności twarzy, gdyby nie wielka chudość, bladość i wyraz znudzenia i zmęczenia, który ją szpecił i postarzał.
– Więc to pieniądze? – rzekła obojętnie.
Zaśmiał się pogardliwie.
– Pieniądze! Więc ty znajdujesz, że mój geniusz nosi zatłuszczony mieszek, a moje marzenie – liczyć brudne asygnaty.
Trochę krwi wystąpiło na mizerną twarz kobiety. Chciała coś odpowiedzieć żywo, ale zmarszczyła tylko brwi i odparła prozaicznym pytaniem:
– Czy podać ci obiad?
– Dziękuję. Dosyć wąchać na schodach te preparaty, żeby stracić smak, a dostać wstrętu!
Kobieta jak automat zwróciła się do sypialni. Wtedy on, rozdrażniony jej chłodem, zerwał się, zmiął list gwałtownie i cisnął go jej pod nogi.
– Masz, depcz, jakeś mi wszystko podeptała! – krzyknął z wybuchem wściekłości.
Kobieta usunęła się – stanęła – i nie straciła cierpliwości.
– Dobij mnie zatem, niech raz będzie tej męce koniec! – zawołała rozpacznie. – Będziemy oboje wyzwoleni!
– Ty! Więc i ty masz aspiracje jakieś, więc ja ciebie krępuję. Duch zapoznany i udręczony! Cha, cha! Więc to ty jesteś ofiarą. Dałaś mi takie bajeczne szczęście, a ja jestem nienasycony tyran, ludożerca, kat!
– Nie, tylko lekkomyślnik, fantastyk i egoista. Kłamałeś mi kiedyś miłość – wierzyłam ci; przysięgałeś mi opiekę i szczęście, nie dotrzymałeś przysiąg. Teraz niczego od ciebie nie pragnę, nie wymagam, tylko najelementarniejszej delikatności i spokoju, i tego mi nie dajesz! Czegóż wreszcie chcesz ode mnie, com ci zawiniła, w czym ci dokuczam? Widujesz mnie tylko wtedy, gdy sam chcesz, nie słyszałeś dotąd słowa skargi lub wyrzutu.
– To się skarż, wyrzucaj, mów! Albo ci bronię! Nawet ciekawy jestem, co ty możesz mieć do mnie za pretensje.
– A jakichże mieć nie mogę? Coś ty mi dał?
– Dałem ci moją swobodę i wolność. Coś ty z tego zrobiła, co ja mam w zamian. Tę przeklętą, brudną budę, to wściekłe, wrzeszczące dziecko i twoją wiecznie skrzywioną twarz. Ze zgrozą myślę, że do tego domu muszę iść!
– Gorsza zgroza z tego domu nigdy nie wychodzić, jak ja. Buda jest przeklęta i brudna, bo w niej mieszka niedostatek, dziecko jest płaczące, bo chore ze złego odżywiania i powietrza, a ja mam twarz jak to otoczenie, życie i ściany, wśród których lata mi płyną. Słońce tu nie bywa! Ale to mieszkanie, dziecko i byt – tyś mi stworzył – i tak wygląda szczęście i raj, o którym mi opowiadałeś kiedyś – tam, w Ługach. A ja temu co winna? Wrócić tam nie mogę, iść nie mam gdzie, uwolnić ciebie od siebie, jak? Tylko śmiercią!
W tej chwili dziecko płakać zaczęło. Kobieta weszła do sypialni, pochyliła się nad łóżeczkiem i gorącą, suchą dłoń położyła na główce.
Była tak znękana i zobojętniała na wszystko, że nawet słowa ni pieszczoty nie znalazła dla dziecka, które wiedziała, że płakało z głodu. Od trzech dni Stankar nie był w domu, a zostawił w stoliku dwa bilety na dwuzłotowe obiady i dziesięć złotych gotówką.
Pieniądze poszły na zapłacenie rachunku piekarza. Obiad czekał na niego co dzień. Wczorajszy, przygrzewany rano, dostało dziecko, ale od południa zjadło tylko suchą bułkę i herbatę. Obiad czekał na ojca.
– Mamusiu, daj Jance mli-mli! – ozwało się dziecko żałośnie.
Matka pogładziła ją po włosach.
– Będziesz cicho czekać, aż wrócę, dobrze? To ci przyniosę zupy! – szepnęła.
– Będzie Janka cicho, będzie!
Stankarowa wyszła do kuchenki i poczęła przygrzewać jedzenie. Mąż chodził po pokoju, tu i tam, nierówno, jak dziki zwierz w klatce. Czasem potrącał sprzęt jaki i klął.
Na każdy taki wybuch kobieta wzdrygała się nerwowo i spoglądała na drzwi, czy nie wejdzie, potem znowu bezmyślnie wpatrywała się w płomyk naftowej kuchenki.
Wreszcie zupa była gorąca. Wylała ją do talerza i poniosła dziecku. Posadziła je na kolanach i karmiła machinalnie. Wtem Stankar stanął w progu.
– Pić mi się chce! – rzekł. – Masz piwo?
Potrząsnęła głową.
– To mi sprowadź.
– Daj pieniędzy, to sama przyniosę. Wiesz przecie, że służąca odeszła w zeszłym tygodniu.
– To się jej nie dziwię, a zazdroszczę, że się z tej nory wyzwoliła.
Kobieta podniosła głowę, popatrzyła na niego i roześmiała się. Było to coś tak niesłychanego, śmiech na jej ustach, że on się stropił.
– Cóż to znowu. Zwariowałaś. Czego się śmiejesz!
– Narzekałeś, żem zawsze skrzywiona, więc się śmieję! Powinieneś być rad – odparła, wstając.
– To są żarty godne ciebie! Dlaczegóż dotychczas nie postarałaś się o drugą służącą?
– Dla dwóch kardynalnych racji. Po pierwsze, że nie chcę mieć świadka scen, które tu się dzieją, i być pośmiewiskiem całej kamienicy, po drugie, że poprzednia nigdy nie dostawała zasług w porę – i na ciągłe upokorzenie z tego powodu nie chcę się narażać powtórnie.
– Jak sobie chcesz. Służ tedy sama, hrabino! Takiś olbrzymi wniosła posag!
Teraz on się roześmiał i dobywszy z kieszeni garść miedzi i srebra, rzucił na stolik.
– Przynieś sześć butelek piwa – rozkazał, wychodząc.
Stankarowa zaczęła usypiać dziecko. Nie była to łatwa sprawa. Dziewczynka protestowała ile sił i mocy. Było to stworzenie uparte i grymaśne, nieprzystępne żadnej prośbie ni groźbie, gdy się raz zbuntowało.
Ułożona w łóżeczku, wierzgała, kręciła się, odpychała matkę i aż siniała z płaczu i krzyku.
Stankar usiadł do roboty. Ilustrował jakąś powieść, potrzebował skupienia i spokoju, gdy go ten krzyk poderwał.
– Cicho! – zawołał, porywając się za głowę.
Ale dziecko, jeśli możliwe, wrzeszczało jeszcze głośniej. Wtedy on cisnął ołówek, zerwał się, wypadł do sionki, chwycił kapelusz i palto i uciekł, czując, że gdyby pozostał, popełniłby chyba kryminał.
W pół godziny potem Stankarowa zdołała uspokoić dziecko. Stała chwilę na środku pokoju, zdumiona, że przecie jest cicho, i zaraz przypomniała sobie polecenie męża. Zwykle nieśmiała i lękliwa do miasta i ulicznego gwaru, teraz z zadowoleniem pomyślała o wyjściu. Ubrała się żywo i zbiegła szybko ze schodów.
„Wiosna już!” – pomyślała, wychodząc na ulicę.
I oto stało się coś dziwnego. Nic ją zda się poruszyć nie mogło, nic zająć, rozrzewnić, wydobyć z duszy dźwięk, z oczu łzy. Ale na tę myśl poczuła, że jej serce zadrgało i ścisnęło się gardło łagodną żałością.
– W Ługach już sady kwitną i pachnie ziemia. Żaby rechocą w księżycowe wieczory – i życie młode kipi. Jaki gwar tam – w ciszy!
Przycisnęła rękę do piersi, spojrzała w górę i łzy się rzuciły do oczu.
– Mój Boże, godzinę tam być, a odżyję i wszystko zniosę. Godzinę tylko, godzinę! – szepnęła błagalnie.
Jakiś przechodzień spojrzał na nią, ocenił – i stanął.
– Czy pani się zbłąkała? Może przeprowadzić? – rzekł.
Jak spłoszone dzikie zwierzę poskoczyła naprzód, zbudzona brutalnie z chwili marzenia. I w jednej chwili wrócił jej lęk ludzi, wstręt do ulicy i tłumu. Biegła prawie, śmiertelnie wystraszona, bo czuła instynktem, że jest ścigana przez rozpustnego próżniaka, któremu wpadła w oko.
Dogonił ją i usłyszała cyniczny głos:
– Bardzo widocznie pani śpieszno. Po nocy takim pięknym panienkom nie godzi się chodzić bez towarzystwa i opieki. Dokąd pani idzie? Czy ktoś czeka i wygląda, czy wracamy już?
Nie odpowiadając, skręciła w boczną ulicę, zapominając, po co wyszła, czego szuka, leciała na oślep, byle uciec. Ale napastnik nie ustępował, słyszała jego kroki i pogwizdywanie operetkowej aryjki.
Po dobrym obiedzie wyszedł snać bez celu, na spacer, i ściganie spokojnej kobiety założył sobie jako uprzyjemnienie wieczoru.
Ulice były prawie puste, a Stankarowa w swym przerażeniu zamiast kierować się ku ludniejszym, skręcała w coraz samotniejsze. Wreszcie naprawdę straciła pojęcie, gdzie się znajduje. Nagle z narożnego szynku o dziesięć kroków przed nią wyszła na ulicę gromadka pijanych wyrobników, śmiejąc się i pokrzykując. Wtedy, zewsząd otoczona, stanęła, tuląc się do ściany. Napastnik z tego skorzystał. Przysunął się już, pewny swego, i poufale wziął ją pod rękę. Szarpnęła się ze stłumionym okrzykiem i rzuciła się naprzeciw gromady pijaków.
W jednej chwili była otoczona, obrzucona gradem grubych żartów i dowcipów. Zawróciła tedy i uciekała ścigana przez dwóch, podczas gdy inni gwizdali, cmokali, podniecali ścigających okropnymi konceptami. Szczęściem na drugim rogu stał policjant i przechodnie snuli się gęściej, była uratowana. Zatrzymała się sekundę, aby tchu nabrać, gdy wtem spostrzegła, że pierwszy napastnik, wytrwały, szedł za nią i opodal stał, czatując, kiedy się oddali od stróża porządku publicznego.
Rozpaczliwie obejrzała się za dorożką i podeszła do stójkowego. Obejrzał ją od stóp do głowy, a gdy nie odchodziła, spytał:
– Co wam potrzeba?
Chciała go poprosić o opiekę, ale się zlękła cyrkułu, protokołu, sprawy, a zresztą, jak oskarżyć o napaść człowieka, który stał spokojnie i oglądał wystawę spożywczego handlu?
Spytała tedy o drogę do domu.
Policjant objaśnił ją, wskazał ulicę, nie było powodu dłużej pozostawać. Jeszcze raz poszukała oczami dorożki, westchnęła ciężko i poszła. Ale już jej sił zbrakło, by uciekać, więc ledwie minęła kilka kamienic, napastnik był już obok i coraz natarczywszy, coraz zuchwalszy narzucał propozycje, targował ją, stawiał cenę. Wtem ukazała się wolno wlokąca dorożka. Kobieta zawołała, wskoczyła do środka i czując się wreszcie uratowana, rzuciła adres. Dorożkarz rad z bliskiego kursu konia zaciął, w turkocie nie posłyszał krzyku kobiety. Napastnik w biegu wskoczył za nią i brutalnie wpół ją objął.
Odepchnęła go i nieprzytomna ze zgrozy wyskoczyła na ziemię. Upadła na bruk, poczuła okropny ból głowy i ręki, zerwała się jednak, umknęła na chodnik i wpadła w pierwszą bramę, pod nogi wychodzącej na ulicę kobiety. Tamta się usunęła.
– Można patrzeć przed siebie i nie potrącać! – rzekła.
– Mój Boże, to pani! – zawołała Stankarowa.
– Co się stało? Do nas pani idzie?
– Bóg mi panią zesłał. Przez litość, proszę mnie do domu odprowadzić!
– Ale co się stało? Ma pani krew na twarzy.
– Upadłam, potłukłam się. Jakiś drab mnie gonił! Niech mnie pani nie opuszcza!
– Ależ pani ledwie na nogach stoi. Proszę do nas wstąpić, odpocząć!
– Dziękuję, nie mogę. Dziecko samo zostało – i mąż czeka na piwo. Muszę wracać śpiesznie. – Mówiła gorączkowo, czując, że jej siły uchodzą z bólu i zmęczenia.
– A no, to chodźmy – odpowiedziała wybawicielka, kobieta już niemłoda, energicznie wyglądająca. Wzięła ją pod rękę i prowadziła, gderząc: – Co za sens wychodzić tak późno, samej jednej, gdy się nie zna miasta i jest się takim tchórzem, a no i taką ładną. Mnie nikt nigdy nie zaczepił, natura mnie zaasekurowała od podobnych wypadków, ale nie pojmuję, jak się można bać i uciekać. Ja bym mu powiedziała parę słów takich, że odpadłaby go ochota od napaści na długo. Co pani? Słabo?
– Zdaje mi się, że zwichnęłam rękę, padając. Strasznie boli. Czy jeszcze daleko?
– Sto kroków. Mocno się proszę oprzeć na mnie. Mogę panią unieść całą na rękach.
Wtem Stankarowa zadrżała i cofnęła się.
– Boże, on znowu. Tam stoi, widzi pani, przy bramie i czatuje. Powiedziałam adres dorożkarzowi.
– Nie bójże się pani ze mną. To ten! – podniosła głos, korzystając, że było pusto. – Taki podlec to nawet na złodzieja się nie zdał, bo do tego fachu trzeba odwagi i strach kary. Czy nie lepiej napadać na kobiety bezbronne. Bardzo honorowy proceder. Małpa taka, której pomywaczka by nie chciała, wyobraża sobie, że byle raczył wybrać kobietę, już ją zdobył. Po szynkach się walał całe życie i po sobie ludzi sądzi – bydlę brudne!
Napastnik wysłuchał wszystko i uznał zapewne nagankę za chybioną, bo szybko przeszedł na drugą stronę ulicy i zniknął, a energiczna kobieta rzekła triumfująco:
– Widzi pani! Tak go trzeba było przyjąć, zamiast uciekać. No – droga wolna.
Ale i siły Stankarowej były wyczerpane. Oparła się o bramę i szepnęła:
– Dziękuję pani za opiekę. Teraz muszę iść po piwo.
– Tak, do bawarii, między pijaków. Jeszcze lepiej. Idź pani na górę, stróż piwo przyniesie.
Wywołała cerbera i w dwa słowa załatwiła interes, potem prawie zaniosła Stankarową na trzecie piętro.
Co dalej się z nią działo, nie pamiętała biedna kobieta. Gdy Stankar dobrze po północy wrócił do domu, zdziwił się mocno, gdy mu otworzyła nieznajoma kobieta. Nie czekając pytania, rzekła:
– Czekałam, aż pan wróci. Jestem Zarębianka, znajoma żony pana. Odprowadziłam ją do domu, ma zwichniętą rękę, poranioną twarz i stłuczony bok prawy. Doktor był, rękę nastawił – no – i piwo pan ma. Dobranoc, przyjdę jutro rano dzieckiem się zająć, bo chora dobrze jak za tydzień wstanie.
Powiedziała to prędko, ubierając się, i zanim z podziwu zebrał się na odpowiedź, wyszła, zamykając drzwi za sobą.
Zapalił świecę i wszedł do sypialni. Kobieta leżała, nie śpiąc, przygotowana na scenę gniewu i wyrzutów. Rękę prawą miała w bandażach i skroń ze skóry odartą, rozszerzonymi bólem oczami wpatrywała się w niego.
– Ładnieś się urządziła! Co to? Wpadłaś pewnie pod dorożkę?
– Napadł na mnie jakiś pijak, gonił, ścigał! Wzięłam dorożkę, on za mną wskoczył. Uciekałam, padłam na bruk – opowiedziała urywanym szeptem.
Ruszył niecierpliwie ramionami.
– Ten dopiero miał za kim się uganiać – mruknął pogardliwie. – A z ciebie też typowa gęś wiejska. Ciekawym, co teraz będzie. Do wszystkich przyjemności domowego ogniska przybędzie mi niańczenie tego opętanego dziecka. Tfu!
Splunął, wyszedł z sypialni i usiadłszy przy swym stole, wziął głowę w ręce i pogrążył się w ponurej zadumie.
I nie wiadomo, które było nieszczęśliwsze, bardziej znękane dolą z ich dwojga – połączonych na życie wielką miłością!ROZDZIAŁ II
II
Łużyccy na Ługach siedzieli już dawniej, jak sięga pamięć ludzka. Jak się im wiodło i czym się odznaczali, o tym także nie pisano kronik, zapewne nie byli wielcy, ni sławni i nie nęcił ich szeroki świat ani rządy Rzeczypospolitej, dopiero w ostatnich czasach Stanisław Łużycki wyemancypował się z tradycyjnego domatorstwa swojej rodziny, schedę swoją bratu Kazimierzowi ustąpił, spłatę wziął i wieści o nim nie dochodziły.
Ów tedy Kazimierz na Ługach pozostał, nie ożenił się, stosunki z ludźmi pozrywał, wyszedł na dziwaka i w swoich Ługach szczególnie się urządzał. Przede wszystkim, gdy tylko uwłaszczono włościan, przestał uprawiać grunty. Gdzie chciał rosnąć las, tam rósł, gdzie nie, całe łany leżały odłogiem. Ługi stały się dziczyzną i stepem, po którym pasła się stadnina pana Kazimierza, jedyne źródło dochodu i amatorstwo właściciela.
Następnie, żeby się zupełnie ubezpieczyć od sąsiadów chłopów, dwór cały otoczył wysokim murem – zamknął w ten obręb folwark i dom, sady i ogrody – i zamczystymi bramami opatrzył. Ale że sadów nikt nie oglądał, a dzikich drzew nikt nie krzesał, cała ta osada po latach niewielu stała się masą gęstwiny splątanej, rozczochranej, dowolnie bujającej. Stadnina uczyniła kopytami drogę do folwarku, nieliczna służba przetarła ścieżki do krynicy i lamusa, do grzęd warzyw i drwalni. Zresztą dom był niewidzialny w bzach, chmielach i wybujałych chwastach.
Pan Kazimierz spełnił w ten sposób marzenie swego życia.
Nie potrzebował chłopskiej łaski i uchronił się od chłopskiego łupiestwa. Nie zatruwała mu życia troska o deszcz i pogodę, o ceny zboża, nadużycia i oszustwa oficjalistów. Dochód z koni i poręb leśny zaspokajał podatki i wydatki, a nawet można było trochę na czarną godzinę odłożyć. Ludzie nie nawozili panu Kazimierzowi plotek i pustej wrzawy, nie miał spraw i procesów i był naprawdę panem w swym państwie.
Czworo służby podzielało jego gusta i samotność. Na czele bezdzietne małżeństwo, w którym żona była kucharką, gospodynią i trochę despotyczną panią całego dworu, a mąż stał na czele hodowli koni i zarządu majątkiem.
Trzecim był jednooki Franek, strzelec i leśniczy, a czwartym głuchonieme faktotum, Marek. Ten nie miał nazwy ni fachu – i dlatego robił wszystko – więcej niż tamtych troje, a gospodyni Florianowa pilnie dawała baczenie, by mu nie zostawić czasu na myślenie, protest i odpoczynek. Kilku koniuchów i stajennych parobków, rekrutowanych bardzo starannie i płatnych bardzo dobrze, stanowiło wraz z babą pomywaczką cały garnizon tej szczególnej fortecy.
Pan Kazimierz prowadził życie czynne i ruchliwe. Wstawał o świcie, dzień cały spędzał w stajni lub lesie, jadał mało, pił tylko wodę, nie palił tytoniu, nie odzywał się dużo, ale rygor umiał utrzymać i był kochany przez swych podkomendnych.
Wieczorem czytywał w swym gabinecie – otoczony psami i różnym chowanym dzikim zwierzem.
Wysoki był, suchy i nerwowy – nie znał, co choroba, z usposobienia dobry, chociaż pozór miał szorstki, mowę twardą, a sąd surowy.
Bardzo rzadko, parę razy do roku, pan Kazimierz przestępował granicę Ługów, zwykle pieszo, ze swego lasu wstępował do dworu, który z nim graniczył – do Brzezickich.
Podżartowywano w sąsiedztwie, że się w Brzezickiej kochał, gdy była panną, i że afekt w sercu zachował. Jeśli tak było, to go litość ciągnęła do dawnej bogdanki.
Brzezicki był chorowity, interesy w opłakanym stanie, cały ciężar na barkach i głowie kobiety.
W pięć lat po ślubie Brzezicki umarł, zostawiając jej ruinę finansową i trzyletniego Michasia, którego pan Kazimierz do chrztu trzymał.
Myślano, że się pobiorą po skończeniu żałoby, ale wdowa sprowadziła do domu starą kuzynkę, najgorszą plotkarkę z całej okolicy, i borykała się dalej sama z biedą, przy fikcyjnej pomocy rady familijnej.
Jak poprzednio, pan Kazimierz parę razy do roku przychodził na chrześniaka popatrzeć, posiedzieć u komina lub na ganku godzin parę, zawsze na oczach ciekawej, szpiegującej kuzynki, która przy wysokiej cnocie, chciwa i łakoma skandalu, nazwała go wreszcie ciemięgą i gburem i traktowała lekceważąco.
Raz przecie, w chwili bardzo finansowo ciężkiej, wzruszona troską Brzezickiej, a oburzona egoizmem Łużyckiego, ostro mu docięła.
– Mógłby też pan przez wzgląd na dziecko poradzić wdowie, zamiast milczeć i końce swych butów oglądać.
– Radziłem raz, więcej słowa nie powiem!
– Ciekawam tej rady?
– Żeby się jak ja urządziła, zamiast pracować dla chłopów i lichwiarzy. Na ciężkie roboty skazują, na kryminały – ale żeby kto dobrowolnie sam siebie na to skazywał, to absurd i wariacja. Ja nie psychiatra!
– Bardzo się pan delikatnie wyraża. Tak to pan pojmuje obywatelskie obowiązki! Winszuję.
– Nie inaczej i dobrze mi z tym.
– Zapewne, egoistom zawsze dobrze.
– Egoistą jest ten, kto innych dla siebie wyzyskuje – ja tylko nic nikomu nie daję – i nie dam!
To powiedziawszy, odszedł, sztywnie jej się skłoniwszy, i długi czas się nie pokazał.
Istotnie Łużycki nic nikomu nie dawał.
Na żadną dobroczynną składkę, na żadną instytucję, na żadne kościoły i pomniki, a odpowiadał na wezwanie zawsze jedno:
– Czy to nakaz? Nie. Więc odmawiam. Do niczego nie należę i należeć nie chcę!
Z czasem był źle notowany i miał najgorszą wśród współobywateli opinię – nikt do niego nie zajeżdżał. Był temu bardzo rad i coraz bardziej zasklepiał się w swej samotności z naturą i księgami.
Pewnej jesieni pan Kazimierz czytał w swym gabinecie, skończywszy dzienne zatrudnienie i odprawiwszy Franka strzelca, z którym omówili jutrzejsze polowanie.
Ogień się palił w ogromnym staroświeckim kominie, psy faworyty spały na wilczych i niedźwiedzich skórach, za oknem ponuro jesienny wicher szumiał, przy wielkim stole pan Kazimierz gazety przeglądał, a wielką ciszę tej samotni przerywał tylko świerszcz w szparze komina, ulokowany na zimowe leże, trzaskanie ognia i czasem mruczenie senne wyżlicy Dźwiny, do której boku przytuliły się dwa podżare taksy, i zawsze czujne, przezierały co chwila rozumne oczy, pilnując, czy pan nie wychodzi.
Nagle Mrówka – jeden z nich – podniosła trochę uszy i pysk do góry, nasłuchując, i poczęła mruczeć. Był to sygnał dla zapalczywego Trzmiela, jej towarzysza. Nie zadając sobie trudu spytania o rację, ani słuchania, ni węszenia, porwał się od razu z przeraźliwym szczekaniem.
Szczekanie to, które wyprowadzało z cierpliwości borsuki i lisy, że z nor się przed nim wynosiły, poruszyło też pana Kazimierza.
– Będziesz cicho, piszczałko! – krzyknął.
Pies przyczaił się i umilkł na sekundę, ale że mądra Mrówka poszła, mrucząc i węsząc ku drzwiom, i on za nią podreptał, kolebiąc się na swych krzywych łapach, nos w szparę wetknął i na nowo alarm podniósł.
Dźwina także podniosła głowę i zbyt wielka dama, by krzyczeć, patrzyła tylko ku drzwiom, powoli poruszając ogonem i dając przez to znać, że czuje kogoś znajomego, gdy taksy, bez względu na to, kto szedł, protestowały energicznie przeciwko przerwaniu im snu, a panu czytania.
Teraz już i pan Kazimierz słyszał, że ktoś się zbliżał, i poznał ciężki krok towarzysza. Odłożył gazetę i zrobił ruch, jakby do harapa, który wisiał na poręczy fotela, dobrze snać znany taksom, bo w tej chwili szmyrgnęły pod kanapę, zaszyły się bezpiecznie i wytknąwszy tylko dwa nosy czarne i lśniące jak trufle, dalej ciągnęły swój przeraźliwy duet.
W tej chwili zapukano do drzwi.
– A co tam, Florianie? – spytał pan Kazimierz.
Drzwi się otworzyły, wszedł Florian, na bok się usunął przed żoną, która coś niosła dużego na ręku, a twarz miała od łez czerwoną.
– Proszę pana, nieszczęście się stało, pan Stanisław umarł! – rzekł głucho Florian.
Łużycki się zerwał.
– Skąd wiesz? Kiedy? Gdzie?
– W zeszłym tygodniu w Rydze. Tydzień chorował.
– Ale skąd wiesz? Była depesza? Dawaj!
– Człowiek stamtąd przyjechał, Łotysz – jego służący, i przywiózł dziecko!
– Jakie dziecko?
– Pana Stanisława córeczkę. Zdrowiutką przywiózł, niech pan zobaczy!
Odchylił chustkę na rękach żony i ujrzał pan Kazimierz różową twarz śpiącego dziecka.
Machinalnie palcem do policzka dotknął, jakby przekonać się chciał, że nie śni, ale Florianowa wreszcie opanowała swe wzruszenie i odzyskała mowę:
– Co pan robi? Szturga, jak psiaka, jeszcze w oko trafi!
I ogarnąwszy silniej dziecko rękami, pochyliła się nad nim z taką czułością i uszczęśliwieniem, że cała jej dusza jakby rozpromieniła się macierzyństwem.
A pan Kazimierz, ochłonąwszy, badał dalej.
– Pan Stanisław kazał mnie dziecko oddać? A matka?
– Matka umarła przy urodzeniu. Łotysz u nich pięć lat służył. Gada, że mu pan Stanisław zapisał meble i wszystko, co miał, byle dziecko do nas odwiózł. Łaska boska nad nim, że taki chłop niezgrabny w drodze go nie zamorzył.
– Gdzież ten człowiek. Ma list? Papiery?
– Ma wszystko. Został u nas w mieszkaniu.
– Wołajcie go tutaj.
Florian wyszedł, a pan Kazimierz do kobiety się zwrócił:
– Jakże to będzie? Trzeba jej mamki, myślę?
– Jezus Maria! Toć ma półtora roku!
– Aha, to cóż trzeba? Niańki?
– A ja to nie potrafię? Prędzej mi ręce pousychają niż obce ręce jej się tkną. Ot co, trzeba kołyski, pościółki, ciepłego mleczka, jak się obudzi. Ja ją tu u pana zostawię, bo tu najcieplej, a sama się zakrzątam. Niech no pan potrzyma, tylko delikatnie.
Oszołomiony zupełnie pan Kazimierz wziął niezgrabnie na ręce dziecko i obejrzał się, gdzie by je ulokować. Nigdzie mu się nie zdało lepiej niż przed kominem na skórach. Było tam najmiękcej i najcieplej. Złożył tedy ostrożnie pakiet żywy na kilku skórach i przyklęknąwszy, przypatrywał się śpiącemu dziecku. Z równą ciekawością i zdziwieniem, ale przyjaźnie i życzliwie przyglądały się tej nowinie wszystkie trzy psy.
Obeszły wokoło, obwąchały, obejrzały, przekręcając głowy i mrużąc oczy, i wreszcie pokładły się wokoło, jakby łaskawie przyjmowały przybysza do swej szanownej kompanii.
Pan Kazimierz się pochylił i dziecko pocałował, potem wstał, słysząc kroki.
Florian wprowadził Łotysza.
Był to człek lat średnich, brzydki, dobrodusznie patrzący. Roześmiał się, szeroko roztwierając usta, i rzekł łamaną rusczyzną, w której połowa była niemiecczyzny i łotewskiej mowy:
– Maleńka pani dojechała zdrowo, dzięki Bogu. O, bardzo to daleko – ledwiem trafił. Oto są papiery, które mi pan kapitan zostawił – trochę zamokły. Nie wiedzieć, co było od deszczu zakrywać – torbę czy dziecko. Już czwarty dzień jestem w drodze.
– A brat mój kiedy umarł? Dlaczego mnie nie wezwano? Nagły zgon?
– Dobrą śmierć miał, lekką. Przeziębił się na rewizji w porcie, bo oto z Petersburga był kontroler, i galowy mundur pan kapitan włożył. Zaraz też na trzeci dzień doktor powiedział, że będzie z nim źle. Wtedy mnie to zawołał, kazał sprowadzić pana sędziego Bruna, z którym był w przyjaźni – i tak przy nim do mnie powiada: „Ty, Hans, jak tylko umrę, zabierzesz tę ceratową torbę z mego biurka, sto rubli, co tu leżą, upakujesz ciepło dziecko, i odwieziesz je do mego brata; masz tu wypisaną marszrutę. Jak to spełnisz, proś mego brata, by ci dał świadectwo, żeś dziecko zdrowo i cało mu wręczył, a z tym świadectwem zgłosisz się do sędziego Bruna, który ci za to odda całe umeblowanie mieszkania, jako też moje ubrania i bieliznę. Mam nadzieję, Hans, że mi nie odmówisz tej ostatniej usługi?”. „Spełnię akuratnie, panie, pan sędzia świadkiem” – ja mu odpowiadam. Bardzo się ucieszył i zaraz pan sędzia Brun ułożył w torbę wszystko, co pan kapitan kazał, a potem mnie odprawili i zaczęli ze sobą gadać i pisać, a ja zaraz poszedłem do żony i zacząłem się uczyć, co to z takim dzieckiem robić w dalekiej drodze, żeby nie zmarło.
– Kiedy umarł mój brat? – przerwał pan Kazimierz.
– Zeszłej niedzieli. Gdy oddał Bogu ducha, zaraz mi pan sędzia Brun oddał torbę, pieniądze i dziecko i zaraz kazał jechać. Pokornie proszę pana o świadectwo, żem spełnił, com obiecał, i na legat zasłużył. Jutro o świcie chcę odjechać z powrotem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki