- W empik go
Niepodobni: powieść - ebook
Niepodobni: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 319 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ulica St. Lazare w Paryżu szedł młody człowiek, przystojny, dość porządnie ubrany, mający nawet widoczna prefensya do elegancyi i udawania panka. Cienka dewizka, nie złota ale wybornie naśladująca złoto, co jej się tem łatwiej udawało, że mała waga i wytworny wyrób nie pozwalały przypuszczać, żeby sztuka jubilerska chciała zużywać tyle gustu i pracy na metal nie mający wartości, kazała się domyślać, że w kieszonce od kamizelki, tuż pod sercem, pulsuje co ćwierć sekundy jaki drogi, kamieniami wysadzany genewski cylinder. Tużurek, widocznie nie po raz pierwszy włożony, był jednak z ładnego sukna i odznaczał się krojem, leżał jak ulany na właścicielu. Najlepiej jednak poznać można było po pantalonach i po obuwiu, że przechodzień, na którego zwracamy uwagę, potrafił nosić to, w co się ubierał, czy też był tak szczęśliwie zbudowanym, że na nim wszystko leżało jak na modelu z wystawy krawieckiej. Obie te części ubrania były oczywiście nie nowe a przecież zupełnie na nich nie znać było tego, co to nazywają wyjściem z formy a co właściwie nazywaćby się powinno wejściem w formę, to jest ułożeniem się odzieży odpowiedniem do kształtów ciała, które ma pokrywać. Jedno i drugie wyglądało jakby świeżo wyszło od krawca i pierwszy raz było włożonem, chociaż nie trzeba było wielkiej wprawy oka, żeby rozpoznać, iż ten pozór był tylko skutkiem umiejętności obchodzenia się z wyrobami krawców i szewców.
Ta umiejętność wymaga oddzielnego talentu, z którym się urodzić potrzeba. Nasz przechodzień wi – tłocznie posiadał ten talent i to w bardzo wysokim stopniu. Część włosów, która widzieć można było z pod wysokiego cylindrowego kapelusza, była uczesana tak gładko jak sam kapelusz, połyskujący od słońca. Na jasnych rękawiczkach, prześlicznie dobranych do ręki, nie dostrzegłbyś najmniejszej plamki, laseczka nawet, która trzymał w ręku, wydawała się wytwornem chociaż nie kosztownem cackiem. Słowem wszystko oznajmiało młodzieńca lepszego tonu. Oko Paryżanina lub Paryżanki, biegłe zawsze w ocenianiu tego rodzaju odcieni, nie posadziłoby nigdy młodego człowieka, że dnie całe przepędza nad jaka prąca i tylko w wolnych chwilach, wyelegantowany, tak sobie paraduje po mieście. Żeby się tak ubierać, trzeba módz przez cały dzień pamiętać, jak się jest ubranym, trzeba nie mieć żadnych obowiązków, żadnych kłopotów, żadnej nawet idei ukochanej, wymarzonej i przytomnej zawsze w umyśle, oprócz chyba tej jednej, która się w naszem „ja” zamyka.
Ze młodzieniec idący ulica St. Lazare był właśnie takim, świadczył nie tylko jego ubiór ale także rysy twarzy. Kto się cokolwiek bliżej, nawet nie teoretycznie lecz praktycznie z nauka Lavatera obeznał, wyczytałby od razu z jego ciemnych oczu, dość pięknych ale już nieco przygasłych, z cery trochę chorobliwie bladej, lecz wolnej od wszelkiego fałdu i zmarszczki, że ten człowiek już żył a nawet już się zużył do pewnego stopnia, ale nie troskami i trudnościami życia, tylko niewstrzemięźliwem spijaniem jego nektarów. Pewna cecha zmęczenia na pociągłej twarzy, która powinna była być młoda i świeża, dawała temu przypuszczeniu najlepsze świadectwo i podstawę. Budowa czoła nie oznajmiała wysokiej inteligencyi, była jednak dość rozwinięta, żeby odgadnąć, iż pod ta, czaszka mieści się dużo sprytu i umiejętności radzenia sobie w potrzebie. Niedość poprawnie narysowany nos był jedyną nieregularnością fizyognomii, nie szpecącą jednakże, tylko nieklasyczną. Piękna i najstaranniej uczesana broda, z równą troskliwością pielęgnowane wąsy, brwi równym zakreślone łukiem i podobno muskane także uzupełniały całość oblicza.
Młody człowiek był brunatny i nietylko sposobem noszenia zarostu ale ogółem rysów stanowił typ, różniący się znacznie od rasowej fizyognomii Francuzów. Znać w nim było, że nie należy do plemienia, w pośród którego przebywał, ale najbieglejszy nawet etnograf miałby ambaras, gdyby go zapytano, do jakiego szeregu zaliczonym byćby powinien.
Szedł od strony dzielnicy Broda, w której jednym końcem tonie ulica St. Lazare, ku stacyi kolei normandzkie), gdzie drugi jej koniec przypada. Chód jego był powolny, widać, nie spieszyło mu się nigdzie.
Ulica St. Lazare w Paryżu 1864 r. – data jest ważną, gdyż później trwało jeszcze gospodarstwo Haussmanna, które z dnia na dzień zmieniało mapę stolicy Francyi; a w końcu nastąpiło oblężenie pruskie oraz rządy komuny, które w odmiennym znów kierunku przeistaczały tę stolicę. – Otóż w r. 1864 ulica St. Lazare należała do główniejszych arteryi ruchu a miała cechę odrębna, od otaczających ją ulic. Miejscami szeroka, to znowu większa o wiele, porządnie długa, połamana, mająca w kilku punktach porozpoczynane dopiero, oparkanione budowle, nieodznaczajaca się ani symetrya ani eleganckim kształtem i nową, strukturą domów, wyglądała jak coś niedokończonego jeszcze, a przechodniowi z bulwarów wydała się innem miastem, nie mającem jeszcze pretensyi do nazywania się Paryżem, mogącem chyba ubiegać się o tytuł paryzkiego przedmieścia.
Na taką ulicę elegancka młodzież nie chodzi dla przechadzki, i nasz też elegant miał widocznie jakiś interes.
Nie omyliliśmy się. Im dalej szedł, tem szedł wolniej, nareszcie rzucił okiem na szyld litografa, który znajdował się przed nim już tylko o kilkanaście kroków; stanął, pomacał się po kieszeni, pomruknął coś pod nosem niby zaklęcie i… zawrócił.
Ten szyld litografa widocznie go sprowadził na St. Lazare, a dyagnoza kieszeni okazała, że nie był usposobionym należycie, aby wejść tam, gdzie zamierzył.
świadczył o tem niemiły grymas, który przez chwilę pozostawał jeszcze na jego twarzy, kiedy powracał ku dzielnicy Breda krokiem jeszcze wolniejszym, niż szedł poprzednio.
"W tym samym czasie, po tej samej stronie ulicy, od kościoła Notre-Dame de Lorette, od którego wzięły nazwisko mieszkające w Breda loretki, szedł inny, również młody i przystojny człowiek, w którym, po bliższem rozpatrzeniu się, poznamy żywy kontrast eleganta.
Tamten miał mistrzowsko zawiązany węzeł krawatki, ten nosił krawatkę na bakier, jakby jej przeznaczeniem było obiegać nakształt księżyca około szyi. Rękawiczkom wyraźnie poprzysiągł nienawiść; ubranie, choć niezniszczone jeszcze i do niedawna a nawet teraz wcale porządne, nosił tak niedbale, jak gdyby żadnej wagi nie przywiązywał do sukni. Nic się na nim nie świeciło, tużurek miał poły pomięte, na kapeluszu miejscami bielała warstwa wczorajszego widocznie kurzu, a ktoby spojrzał na obcasy, dostrzegłby horrendum, bo jeden był dość dobrze krzywy, choć buty były cale, porządne zresztą i długo jeszcze służyć mogły.
Co do rysów twarzy taż sama zachodziła sprzeczność pomiędzy elegantem a… jakby go nazwać?… abnegatem. Był to blondyn o pięknem niebieskiem, żywym ogniem błyszczącem oku. Brody nie nosił, tylko wąsy, ułożone jako tako, wyraźnie jednak nie przez sztukę, tylko przez naturę samą. Twarz sympatyczna bardzo, czoło wyrażało inteligencyę, chód szybki zdradzał człowieka przywykłego do cenienia wartości czasu, a poważny wyraz oblicza człowieka nieobawiającego się długich sam na sam pogadanek z własną myślą.
I jemu zresztą dotąd życie nie poorało lic zmarszczkami, ale też na tych licach nie było nawet tych pierwszych śladów zużycia i zmęczenia, jakie widzieliśmy u eleganta; znać było po nich, że rówiennik co do wieku z tamtym – dwudziesto sześcioletni może młodzieniec – jeszcze nie miał czasu rozsmakować się w tych urokach, które są czarem życia, ale potrafią być także trucizną.
Czy go jaki interes sprowadził na ulicę St. Lazare, trudno było odgadnąć.
Przechodząc koło oblepionego afiszami parkanu jakiejś jeszcze nieukończonej kamienicy, zaczął przebiegać oczyma ogłoszenia rozmaitych przemysłowców i szarlatanów. Oko jego najdłużej spoczęło na maleńkim afiszu pewnej restauracyi z ulicy Amsterdamskiej, donoszącej bez przechwałek zbytecznych, że ma tanie i pożywne obiady.
Przeczytawszy, poszedł kawałek dalej ku elegantowi, który nadchodził właśnie.
Dwaj młodzi ludzie spotkali się. Abnegat zaczepił eleganta zapytaniem:
– Czy nie mógłbyś mnie pan objaśnić, którędy mam iść na ulicę Amsterdamską?
Ulica Amsterdamska zbiega się z ulicą St. Lazare właśnie przy stacyi kolei, wskazówka więc była łatwa. Elegant odpowiedział grzecznie, sposobem francuzkim, objaśniającym szczegółowo, ile ulic na prawo należy jeszcze pominąć i w którą wejść następnie. Mówił prędko, tak jak zwykli mówić Francuzi, co zaambarasowało trochę interlokutora, który widocznie nie był oswojony z biegłam używaniem francuzczyzny.
– Przepraszam pana – odrzekł – jestem cudzoziemcem… bądź pan łaskaw mówić cokolwiek wolniej… inaczej nie zdołam zrozumieć.
– A! pan cudzoziemiec – odpowiedział elegant – wybacz pan ciekawość… może Polak?
W roku 1864 bardzo dużo naszych rodaków, wypartych z placu boju upadkiem powstania, napływało do Paryża, zapytanie więc było wcale naturalnem.
– Tak jest, panie – odpowiedział zagadnięty.
– A więc objaśnię pana po polsku.
Elegancki brunet był ziomkiem abnegata, spotykali się na obcej ziemi, a takie spotkanie na najobojętniejszych, najmniej tęskniących za krajem ludziach zwykło silne robić wrażenie i między nieznającymi się zupełnie zawiązywać bliższe nieraz stosunki.
Tutaj do zawiązania takich stosunków znalazła się jeszcze bliższa przyczyna. Dźwięk polskiej mowy eleganta wydał się 2nanyrn abnegatowi, bystrem okiem wpatrzył się w jego twarz i zawołał:
– Gustaw Morowski!…
– A!… pan ranie znasz? zapytał ze zdziwię niem elegant, wpatrując się w spotkanego i daremnie usiłując go sobie przypomnieć.
– Czy pana znam?… czy cię znam?… wszak jesteśmy szkolni koledzy… wspomnij… Piotrków. staliśmy na stancyi u profesora Paciorkiewicza….
– Prawda!… Władysław Wrzeski!… jak ja też mogłem cię nie poznać!…
Serdeczny uścisk ręki wznowił starą bardzo jak na tak młodych ludzi bo przedtrzynastoletnią znajomość. Po tym uścisku jednak Gustaw dość niespokojnie spojrzał na swoją rękawiczkę. Szczęściem nic jej się nie stało; nieopancerzona prawica Władysława nie pozostawiła wyraźnych śladów.
Władysław chciał zasypać szkolnego kolegę pytaniami.
– Jesteś skompromitowany, naturalnie… emigrant?… odkądże tu bawisz?… co porabiasz?…
Morowski przerwał.
– Poczekaj, mój kochany… jak ty nosisz krawatkę… zmiłuj się!…
– Któżby zważał na krawatkę, kiedy ciebie spotkałem, – odpowiedział Wrzeski.
– Nie mów tak, Władysławie… krawatka ważna rzecz… w Paryżu trzeba przedewszystkiem być Paryżaninem.
To mówiąc, przyprowadził do porządku buntujący się węzeł tasiemki, którą moda pozostawiła mężczyznom na pamiątkę, że kiedyś natem miejscu nosili chustki, mogące się przydać na coś, naprzykład na prezerwatywę od zaziębienia.
– Ba! być Paryżaninem, – odparł Gustaw, – kiedy się dzisiaj dopiero przybyło i kiedy się dopiero na paryzkim bruku spostrzegło, że umieć po francuzku w Warszawie to nie jest jeszcze umieć w Paryżu….
– Więc ty dziś dopiero przyjechałeś?…
– Dziś rano.. już dwa razy zabłądziłem i ledwiem się drogi dopytał… a ty dawno tu jesteś?…
– Od wczoraj… ale ja, to co innego… znam Paryż jak własną kieszeń… bawiłem tu przez rok po ukończeniu szkół,.. miłe miasteczko, powiadam ci…
przyznasz mi słuszność, jak je poznasz… można żyć, byle mieć pieniądze…No, a jakże ty?… masz?…
Władysław westchnął.
– Mam… wszystkiego razem… pięć franków.
– Doskonale!… więcej mi nie potrzeba w tej chwili, – roześmiał się Gustaw, – dajno je….
– Jakto?…
– No… pożycz mi….
– Ostatnie… nie wiem, co pocznę dalej….
– Głupstwo… nie bądźże dziwakiem i dawaj, oddam ci za godzinę, zabrakło mi a mam wydatek.
Któżby odmówił pożyczki na godzinę przyjacielowi ze szkolnej ławy, spotkanemu na obczyźnie po kilkunastu latach niewidzenia?… Władysław wydobył pieniądz i podał go Gustawowi.
– Co to jest? – zapytał Morowski, przypatrując się i nie biorąc.
– Sztuka pięciofrankowa….
– To wiem… ale srebrna….
– Rzeczywiście srebrna.
– Któż widział brać srebro, mój Władysławie, c'est mauvais gen re – niby to nie ma pięciofrankowych sztuk złotych?
– Czyż srebrna choćby o centyma mniej warta?
– Nie.,. ale to szyk płacić złotem… gdzieżbym ja sobie rozpychał portmonetkę takiem kołem młyńskiem!
– Ja nie mam innej, rzekł smutnie Władysław, powoli cofając rękę.
– No, dawaj już i tę, – chwytając szybko pięciofrankówkę, odpowiedział Gustaw, – tylko na drugi raz uważaj… jakby ci wydawano srebrem pięć franków, nie bierz.
Wrzeski nic nie odpowiedział, lecz dziwne nasuwały mu się myśli. Przeżył poczciwie lat dwadzieścia kilka a dopiero teraz się dowiadywał, że sa ludzie, którzy z tak błahych szczegółów potrafią robić kwestya żywotną dla nich, kwestya tonu.
Do załatwienia interesu u litografa widocznie Gustawowi nie potrzeba było więcej jak pięć franków, bo mu się twarz rozpogodziła i wesoło pociągnął Władysława za rękę.
– Teraz chodź ze mną… zamówiłem sobie, widzisz, bilety wizytowe… te, co mam, są krakowskie – któżby się z krakowskiemi produkował w Paryżu – żałuję tylko, że nie wybrałem jakiej głośnej i renomowanej litografii, tylko wstąpiłem do pierwszej lepszej.
Wrzeski słuchał, nie rozumiejąc prawie człowieka, któremu życie wypełniały takie drobnostki. Smutne to na nim robiło wrażenie, spodziewał się inakszym ujrzeć swego szkolnego kolegę.
Weszli do sklepu, litograf okazał się punktualnym, bo obstalunek już był gotów.
Gustaw przyjrzał się próbce uważnie i rzekł po chwili:
– Od biedy ujdą…. krakowskie ani się umywały do tych…. Jakże ty sądzisz, Władysławie?
Władysław spojrzał. Strona artystyczna i elegancka biletów obchodziła go mało, nie znał się natem i nie przykładał do tego wagi. Uderzyło go d e przed nazwiskiem i baronowska godność, o której nie wiedział, że była kiedykolwiek przywilejowaną rodziny Morowskich.
– Tytuł? – zapytał zdziwiony.
– Jakże chcesz? – czy nie wiedziałeś o tem?
– W kraju nic używałeś go jednak.
– Ba! w kraju to co innego… ale przecież nie trzeba zapominać, że nie jesteśmy w kraju i że może nie prędko do niego wrócimy. W Paryżu, mój kochany, trzeba przedewszystkiem być czemś, baronem, hrabią, rękawicznikiem, komisantem sklepowym, kominiarzem, czem chcesz. Inaczej nie znajdziesz kredytu; trzeba, jak tutaj nazywają, mieć stan, kondycyą…
– Czyż pusty tytuł jest kondycyą?
– Taką dobrą jak każda inna, daje stanowisko, każe się domyślać, że ten, co go posiada, ma utrzymanie, rentę, jest odpowiedzialnym, znajdzie się na czem go patrzeć. Radzę ci nawet, jeżeli nie masz pieniędzy, zamów sobie tutaj zaraz bilety z tytułem – jakim chcesz…. byle nie księcia, bo na księcia nic będziesz wyglądał, choćbyś nawet lepiej pa mięta! o krawatce niż teraz. No, cóż?… zgoda? mam zamówić dla ciebie?
– Nie, – odpowiedział sucho Wrzeski gadatliwemu koledze – nie chcę się stroić w nie swoje piórka.
– Przesądny jesteś – a z przesądami w Paryżu nie daleko zajdziesz, wierzaj mi. Najlepiejbyś postąpił, gdybyś zaufał memu doświadczeniu i znajomości świata…
W obec Francuza litografa koledzy mogli rozmawiać swobodnie swoim rodowitym językiem, którym Gustaw mówił bardzo chętnie, bo należy do dobrego tonu mówić obcem narzeczem w kraju a ojczystem za granicą.
Łatwo zgadnąć, że Władysław nie dał się przekonać o potrzebie kupienia sobie za kilka franków litografowanego dyplomu na hrabiostwo. Wymowa Gustawa nie zdołała złamać „przesądu”.
– Coż mi po biletach? – wymówił się – nio znam tu nikogo, komuż będę oddawał wizyty?
– Niby to bilety służą tylko do oddawania wizyt! – Nie znasz, widzę, użytku najcodzienniejszych rzeczy. – No, no – zostań przy swojem, póki się nie douczysz życia.
Władysław* łamał sobie głowę, aby odgadnąć, do czego więcej służyć mogą kartki opatrzone nazwiskiem, cudzoziemską partykułą i samozwańczym tytułem, ale domyślność jego nie była dość bystra, ażeby to mógł zrozumieć.
– W istocie – pomyślał – muszę się nie znać na użytku najcodzienniejszych przedmiotów.
Gustaw tymczasem zapłacił litografowi, któremu się należało trzy franki, schował bilety do kieszeni, wydane z pięciu franków sztukę czterdziestosusową wsunął niedbale do kamizelki i, zwracając się do Wrze-skiego, rzekł:
– Teraz zapraszam cię na czarną kawę.
– Nic dziś prawie nie jadłem jeszcze – odpowiedział Władysław – lecz; ójdę chętnie… chciałbym się z tobą nagadać o przeszłości i o… przyszłości.
– Tak, tak, szczególniej o przyszłości… ja je stem doświadczony, znam życie, moge ci dać niejedną zdrową radę – wierzaj mi.
Weszli do jednej z eleganckich kawiarń na placu du Havre. Gustaw tonem człowieka, mającego przynajmniej kilkanaście napoleonów w kieszeni, zadysponował dwie „glorye”, które z szybkością właściwą tylko paryzkiej usłudze, – to jest w mgnieniu oka podano.
Wrzeski chciał zaraz rozpocząć rozmowę o tej przyszłości najbliższej, która jemu, rozbitkowi patryotycznej nawy, na obce brzegi wyrzuconemu burzą przemocy najbardziej ciążyła na sercu; chciał usłyszeć radę, co ma począć za godzinę, z czego żyć jutro lub pojutrze: ale Gustaw pochwycił dziennik jakiś, zatopił się w kronice wypadków miejscowych; przeczytawszy ja, rzucił okiem na spis widowisk w teatrach i dopiero odezwał się do niego:
– Byłeś już w Chatelet?
– Co to jest Chatelet? – zapytał Wrzeski.
– Teatr. przepyszny teatr. od kilku miesięcy grają codzień Siedm grzechów głównych, paradna feerie, powiadam ci… ósmy grzech główny nie być na niej… wydałem wczoraj prawie ostatnie siedm franków za krzesło – uważasz – po franku za grzech… co za taniość! A jakie kobiety! jakie kobiety!… jedna od drugiej kształtniej zbudowana, a jest tego w sztuce cały batalion… Czemuż ty nie poszedłeś?
– Mówiłem ci, żem przyjechał dziś rano….
– Więc dziś pójdziesz?
Władysław niecierpliwie wzruszył ramionami.
– Co ci znowu przyszło do głowy? – rzekł, – gdybym mógł nawet chodzić do teatrów, tobym pierwej poszedł do Odeonu, do Opery, do Theatre francais niż na jakąś wystawę kobiecych wdzięków.
– A chacun son gout – odparł Gustaw, – jeden lubi to, co odurza, a drugi to, co usypia; i to i to narkotyk, tylko że pierwszy, mojem zdaniem, przyjemniej działa na nerwy.
– Ale gdzie mnie tu dzisiaj o przyjemnościach myśleć, – mówił dalej Władysław, – jestem bez cen tyma, nie wiem, co będę dziś jadł, co będę jutro robił i z czego będę żył… chciałbym znaleźć zajęcie… pracę… utrzymanie….
– Głupstwo! – odpowiedział z lekceważeniem świeżo kreowany baron, – tobie jako staremu przyjacielowi i dyskretnemu człowiekowi mogę się przyznać otwarcie, że i ja prócz tych dwóch franków, które mi pozostały po zapłaceniu za bilety, nie mam ani jednego sous a przecież głowy sobie o mur nie rozbijam… kto umie żyć, ten się nigdy o pieniądze nic troszczy. Naśladuj mnie….
– Jakże ty postąpisz?
– W tej chwili, przyznam ci się, że nie wiem jeszcze – myśl mi się nasunie po drodze; wyszedłszy ztąd pójdziemy ku Polom elizejskim, nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło, żeby mi konceptu zabrakło.
– I nie mając zapewnionego jutra jesteś taki spokojny?
– A jakimże mam być? – wzruszył ramionami Morowski, – wierzaj mi nawet, że się na nic nie zdało zapewnić sobie jutro… trzeba potem nieraz połknąć gorycz zawodu, a kto nic nie planuje i nie układa naprzód, ten się nie zawiedzie na niczem.
Po raz pierwszy w życiu o uszy Władysława obiła się ta paradoksalna teorya; nie dziw, że go oszołomiła tak, iż swemu słuchowi nie dowierzał.
– Nie rozumiem cię, – szepnął.
– Objaśnię ci to przykładem. Jadąc do Paryża byłem przekonany, że jadę do gotowego, że od razu znajdę pozycyą. Był tu niejaki monsieur Corbillard, pogrzebowe nazwisko ale złoty człowiek, jedyny, powiadam ci, w całym Paryżu, któremu wyjeżdżając ztąd sześć lat temu wypłaciłem się co do centyma. Miał bardzo porządny maison meublee, prawdziwe cacko, daję słowo, z komfortem urządzone, trochę daleko od miasta, na placu de l'Europe, no, ale na początek wyborne miejsce. Otóż w drodze, w Kolonii, przypomniałem go sobie. Telegrafuję natychmiast, że przyjeżdżam, żeby mi przygotował mały apartamencik kawalerski z dwóch albo trzech pokoi. Przyjeżdżam i dziwię się, że mój Corbillard nie oczekuje mnie na dworcu, nie niepokoję się tem jeszcze, myślę, że się spóźnił albo co… każę sprowadzić remizę. À propos ostrzegam cię, że w Paryżu porządni ludzie nie jeżdżą fiakrami albo, broń Boże, omnibusem, lecz remizami, po które posyłać trzeba i czekać, aż przed dom zajadą. Otóż każę sprowadzać remizę i chcę jechać na plaa de l'Europe pod nr. 5. Woźnica zrobił na mnie wielkie oczy, wziął mnie oczywiście za prowincyonalistę i odpowiedział: „Tiens! Place de l'Europe!… je croyons pas quelle ressuscite pour vous, on l'a hausmannisee, mon bourgeois, et v'la!” Rozumiesz… zhausmanizowano, zburzono plac Europejski a z nim i maison meublee mojego nieocenionego Corbillarda! Musiała bestya grubo zarobić na wywłaszczeniu, został rentyerem i kupił sobie wilę w Passy albo w Auteuil, darmo szukać wiatru po polu. Nie o to mi jednak chodziło w tej chwili, woźnica miał słuszność, nie można było myśleć o wskrzeszeniu zburzonego placu, bolało mnie tylko, żem się skompromitował przed woźnicą, który mnie wziął za parafianina oczywiście. Trzeba to było jakoś naprawić…. Kazałem się zawieść do Tortoniego i wysiadając przy zapłacie dałem bałwanowi dwa franki pourboire… tem pewnie poprawiłem sobie opinia u niego.
– – Cóż cię jego opinia obchodzi… spotkasz go kiedy?
– Ile razy tylko zechcę… na to się bierze voiture de remise a nie fiakra, żeby w razie potrzeby kazać sobie sprowadzić tę samą…. Jak parę razy woźnica dostanie dobrze na piwo, można mu potem w razie braku pieniędzy nie zapłacić za jazdę, lecz kazać po pieniądze wstąpić kiedyindziej. Ukłoni się jak najgrzeczniej i odjedzie…. Są to, widzisz, tajemnice Paryża, które potrzeba znać koniecznie, inaczej człowiek by tu zginął. Otóż… do czego to ja prowadziłem? a ha! – powiedz sam teraz, na co się zdało robić sobie projekta na przyszłość? Razem z placem Europejskim i Corbillardem przepadła pozycya, ktorą sobie zająć ułożyłem.
– Lecz… mój Gustawie… to miało być tylko mieszkanie, nie pozycya.
– Nie znasz synonimów paryzkich, kolego… w Paryżu i wszędzie zresztą za granicą, tylko nie u nas, mieć mieszkanie eleganckie, kredyt u gospodarza to znaczy mieć prawo do kredytu u innych a kredyt czy pozycya to wszystko jedno. Jakże ty mieszkasz i gdzie mieszkasz?
– Nigdzie jeszcze.
– Gdzieżeś spał?
– W wagonie… wiecznie zapominasz, że dopiero dziś rano przyjechałem.
– Prawda!… to dobrze… mieszkaj ze mną.
– A gdzież ty mieszkasz?
– Nigdzie jeszcze… od Tortoniego poszedłem na obiad, później do Chatelet… później… rozumiesz… mała awanturka miłosna… uczta… rozumiesz… w nielicznem ale dobranem towarzystwie kilku osób. Dziś rano wychodząc z restauracyi, miałem już tylko dziesięć franków. w złocie, bo nie cierpię srebra… jedne pięciofrankówkę rzuciłem garsonowi na wychodnym, za drugą kupiłem cztery cygara… paląc je pzypominałem sobie dopiero, żem wczoraj zamówił u litografa bilety… poszedłem na rue St. Lazare, spotkałem ciebie… resztę wiesz.
– Tak… wiem resztę… ale co dalej będzie?
– Co dalej?… mieszkasz ze mną i basta.
– Przystałbym chętnie… ale gdzie?
– Pójdziemy do pierwszego lepszego hotelu, tu w tej okolicy najlepiej, bo blisko stacyi kolei, nikt się nie będzie dziwił, że przychodzimy piechotą… zresztą potrafię gadać z Francuzami. Dam mu zaraz mój bilet wizytowy, żeby wiedział, że ma przyjmować listy przychodzące do barona Gustawa de Morowski i do hr. Władysława de Wrzeski… w wybieraniu pokoi będę wybredzał po pańsku… w rozmowie wtrącę coś o znajomości z jakim ministrem, potem każę gospodarzowi posłać po rzeczy, które mam na kolei… o godzinie piątej spytam się go o jaki głośny kantor bankierski, czy jest otwarty, odpowie, że zamykają o czwartej, będę się gniewał, że zapomniałem się udać do bankiera a nie mam pieniędzy… zobaczysz, że sam mi zaproponuje kilkanaście napoleonów, a jeżeli nie zaproponuje, to ich zażądani i dostanę… Pójdziemy razem na obiad, potem do Chatelet.
– Przepraszam – przerwał Władysław – nim pójdziemy do Chatelet, powiedz mi, czy Francuzi tak są lekkomyślni, że się wpraszają z pieniędzmi na hipotekę pierwszego lepszego wizytowego biletu?
– Tak lekkomyślni nie… na bilet wizytowy nicby nie dali, zapomniałeś jednak, że do piątej przyjdą moje kufry z kolei, a mam kufry niewielkie, ale takie, jakie człowiek w dobrym tonie mieć powinien. Zresztą spuść się na mnie… ja znam Francuzów i prawdziwym baronem być potrafię.
Władysław nie odpowiedział ani słowa.
Gustaw skinął na garsona, dał mu dwufrankówkę, z wydanego franka reszty wziął tylko dziesięć sous a drugą połowę zostawił jako pourboire na stole i, usłyszawszy zwykłe: „merci, monsieur,” wyszedł z kawiarni.
Zaledwie stanęli na ulicy, obejrzał się do koła, wybrał hotel najpokaźniejszy i rzekł do Władysława:
– Tam pójdziemy.
– Nie – odpowiedział Wrzeski – ja nie pójdę. Dziękuję ci za gościnność i dobre serce, ale… mam trochę odmienne wyobrażenie….
– Dziwaczysz… taka nieumiejętność życia zgubi cię.
– Ha! to zginę!
– Będę cię żałował, bardzo będę żałował… ale cóż mam z tobą robić? Ostrzegałem, radziłem, chciałem się z tobą wszystkiem, co mam, podzielić – nie chcesz?… gwałtu ci przecież zadawać nie moge… boję się tylko, żebyś do mnie nie miał urazy.
– O co, Gustawie?
– O te pięć franków.
– O taka bagatelę?
– Pierwszy raz rozsądnie się odzywasz… pięć franków. głupstwo!… nie ma nawet o czem myśleć…. Więc stanowczo nie chcesz mieszkać ze mną?
– Nie.
– A no, to bądź zdrów.. Wiesz mój adres.. spodziewam się, że mnie odwiedzisz.
– Z miłą chęcią, – do widzenia.
Podali sobie ręce i uścisnęli się ale daleko mniej serdecznie jak przy spotkaniu.
Uszedłszy kilkanaście kroków każdy w inną stronę, Gustaw obejrzał się za Władysławem, Władysław* uczynił toż samo. Spostrzegli się i ukłonili się sobie a potem obaj poszli dalej.
Władysław wzdychał i mówił sobie w duchu, myśląc o koledze:
– Szczęśliwy!
Gustaw nucił jakąś melodyą zasłyszaną poprzedniego wieczora w Chatelet, a doszedłszy do pauzy czy też do fermaty, roześmiał się i rzekł półgłosem:
– Głupi!…
W chwilę potom wszedł do hotelu.
II.
Po krwawych wypadkach ostatniej wojny nie łatwo dziś znaleźć kogo, coby chociaż w głównych zarysach nie był obeznany z topografią Paryża. Dzienniki i księgarnie rozrzuciły po świecie miliony planów tego miasta, a każdy przeglądał je ciekawie, aby zrozumieć postęp robót oblężniczych pruskich, doniosłość bomb rzucanych na miasto przez doskonałą artyleryą podówczas jeszcze tylko króla Wilhelma, aby później zdać tfobie sprawę z obronnych planów komuny, przypatrzeć się drogom prowadzącym na plac Vendóme, na którym podwójnie uwiekopomniło się głupstwo ludzkie, albowiem jedni sądzili, że, waląc spiżową kolumnę napoleońskiej sławy, zmażą przeszłość i zbawią świat, a drudzy nad tym aktem wandalizmu wylewali łzy rozpaczliwe, jakby z upadkiem jednego pomnika runęły w przepaść dzieje i wiekami zdobyte doświadczenia ludzkości, Jlb jakby w pustem wnętrzu monumentu dumy zdobywczej losy rodzaju człowieczego były zaklęte…. Zburzenie prawie czwartej części stolicy przez rozszalałą w skutek doświadczonych porażek komunę także nie jeden śledził na karcie topograficznej… To też prawie każdy czytelnik, pozostawiony w położeniu Władysława, wiedziałby, gdzie się ma zwrócić, i zorjentowałby się łatwo.
W r. 1864 jednakże znajomość stolicy Francyi nie była jeszcze tak powszechną. Wrzeski na tydzień przedtem nie myślał nawet, że będzie kiedykolwiek w Paryżu. Los walki wyparł go z placu boju do Krakowa, ogłoszenie stanu oblężenia w Krakowie rzuciło go na Zachód. Wielu innych spieszyło do Drezna, aby bliżej granicy kraju zrobić pierwszy etap tułaczy; on udał się dalej niż inni, przewidując, że we Francyi łatwiej mu pójdzie życie. Nie umiejąc prawie nic po niemiecku przewidywał, że w Dreźnie żyćby mu przyszło chyba ze wsparć udzielanych emigrantom przez zagraniczne reprezentacyę powstańczego rządu. Myśl życia z jałmużny narodu, który okropną poniósł klęskę, przerażała go, chciał byt swój zawdzięczać własnej pracy. Dla tego nie opowiadając się nikomu, nie biorąc rekomandacyjnych listów do nikogo, z ostatkiem grosza przybył do stolicy Francyi i z drobną resztką pieniędzy znalazł się na bruku Babylonu stałego lądu Europy. Gustaw był pierwszym rodakiem, którego spotkał w tem mieście i w tem spotkaniu utonąło owe pięć franków ostatnich.
Został bez grosza, bez mieszkania, bez nikogo znajomego, bez pojęcia o topografii miasta a nawet bez języka, przekonał się bowiem bardzo prędko, że nabyta własną usilną pracą, przy pomocy różnych metod ułatwiających, wcale dokładna znajomość francuzczyzny, jakkolwiek dostateczna do poznania całej literatury francuzkiej, była bardzo niewystarczającą do płynnego rozmawiania z Paryżanami. Każdy inny w jego położeniu, nawet taki, w kim podobnie jak w nim budziłyby wstręt zasady, jakie wygłaszał, i środki, jakich chwytać się zamierzał spotkany szkolny kolega, byłby przynajmniej do czasu związał swe losy z losami tego kolegi, byłby korzystał z jego znajomości miasta i umiejętności radzenia sobie, przynajmniej dopóty, dopókiby nie znalazł odpowiedniejszego swoim przekonaniom punktu oparcia. I niktby się nawet dziwić nie mógł temu, ktoby tak postąpił. Fatalny zbieg okoliczności wiele tłumaczy i usprawiedliwia nawet przed surowym areopagiem sędziów, mających na zawołanie artykuły kodeksu karnego, a coż dopiero przed sądem bliźnich albo przed trybunałem własnego sumienia. Władysław jednak nie chciał tak postąpić, nie chciał ani na chwilę zadać kłamstwa zasadom, które sobie wyrobił w życiu, i dobrowolnie, bez możności pocieszenia się przynajmniej spędzeniem winy na kogokolwiek przyjął na własne barki wszystkie przykre następstwa odrzucenia propozycyi Gustawa.
Nie był on przecie człowiekiem łatwo wynajdującym środki wybrnięcia z biedy lub kłopotu. Odmawiając Morowskiemu towarzystwa, nie miał najmniejszego planu, jak postąpi i gdzie się uda, a gdy szkolny kolega opuścił go i pozostawił własnemu losowi, daremnie myślał, co tu począć, projekt żaden się nie nastręczał. Bywają osoby, które w niebezpieczeństwie tracą przytomność, bywają umysły, które w nieszczęściu drętwieją. Umysł Władysława, w innych położeniach trzeźwy i bystry, należał jednak do tych ostatnich. Nie wiedział, co się z nim stanie dalej, nie mógł sobie ułożyć nawet cienia jakiegoś planu, a przecież nie rozpaczał, nie łamał rąk, tylko szedł dalej, nie myśląc, gdzie idzie i po co, szedł, jak to mówią, gdzie go oczy niosły. Było dlań obojętnem, że może zbłądzić, bo gdziekolwiek by zaszedł, wszędzie go czekało jedno, nie mające odpowiedzi pytanie:
– Dobrze – jestem tu… a cóż teraz?
Pytanie to miał zadać głód albo zmęczenie albo spóźnionia pora… wszystko zaś jedno było, gdzie ją zada.
Rozstając się z Gustawem i nie mając już o czem iść do restauracyi na ulicę Amsterdamską, Wrzeski machinalnie poszedł w stronę przeciwną a dalej ulicą du Havre prosto przed siebie. Linia prosta prowadziła w dzisiejszą ulicę Aubera, która podówczas była dopiero wytkniętą i po obu stronach zawaloną rumowiskami zburzonych lub materyałami do wznosić się mających budynków. Władysław nie zboczył z prostej linii i wszedł w ulicę a raczej w zaczynający się ledwie wykonywać projekt ulicy. Był tak zajęty myślami, w których ciągle, niby w obracającym się karuzelu powtarzało się jedno w kółko, że nawet nie zwrócił uwagi na charakter ulicy, którą przechodził, ani na gmach Opery, będący już prawie na ukończeniu na zewnątrz.
Tak znalazł się na bulwarze Kapucyńskim. Tu ruch mnóstwa przechodniów skierował go cokolwiek na lewo. Szedł dalej linią bulwarów, mając po obu stronach najwspanialsze domy, najokazalsze sklepy, pomieszany w roju mnóstwa tłoczących się tu i owdzie osób, zagłuszony hałasem rozmowy, różnotonnemi krzykami przekupniów, turkotem przejeżdżających niezliczonych powozów, fiakrów, omnibusów. Znajdował się w najgłośniejszym na cały świat punkcie najznakomitszego w Europie miasta. Gdyby był miał w kieszeni bodaj owe 5 franków, które pożyczył Gustawowi, to jest, gdyby miał głowę chociaż o wagę tych 5 franków mniej przytłoczoną troską i zwątpieniem, byłby się może gapił, przypatrywał, podziwiał, wsłuchywał w dźwięki języka, który dotąd tak rzadko obijał się o jego uszy, rozglądał w fizyognomiach mających inną cechę typową od tych, jakie dotychczas był przyzwyczajony spotykać. Teraz jednak nie uderzało go to wszystko. Ogłuszony i oszołomiony szedł dalej, nie wiedząc prawie, co go oszołomią i ogłusza.
Szedł tak powoli, długo, dobre pół godziny przynajmniej. Zmęczył się porządnie, nogi Wypowiadały mu posłuszeństwo, na bulwarze Bonne Nouvelle dostrzegł miejsce opróżnione na ławce i usiadł.
Koło ławki rzędem stały eleganckie krzesła blaszane, na których siedziały rozmaite osoby.
Nie upłynęło chwili, jakaś kobieta zbliżyła się do siedzących na krzesłach i monotonnie powtarzając: „Pour la chaise, s'il vous plait,” brała od każdego opłatę.
Władysław przypadkiem to usłyszał i zobaczył, że każdy z siedzących koło niego wyjmuje z woreczka pieniądze. Wiedział, że nie ma ani centyma przy duszy, zerwał się więc szybko przerażony i pobiegł już raczej niż poszedł dalej, rzucając poborczyni opłaty krzesło w ej te tylko słowa:
– Pardon, madame… je suis etranger. Kobieta spojrzała na niego zdziwiona, bo za spoczynek na ławkach bulwarowych nic się nie płaci, tylko za krzesła dogodniejsze od nich, dostarczane przez prywatnych przedsiębiorców, – i pomruknęła pod nosem:
Est-il-fou?
Tym sposobem, nie znając miejscowego zwyczaju Władysław, powiedział sobie, że jest skazanym na dolę wiecznego żyda tułacza. Nie miał pieniędzy, więc mu usiąść nawet nie było wolno; zdawało mu się, że jest zmuszonym iść ciągle dalej, a że iść już prawic nie mógł, więc się wlókł.
Przypadek z opłatą za krzesła skierował jednak nieco bardziej jego uwagę na to, co go otaczało. Obawiał się, żeby się znów nie znalazł w przykrem położeniu a przy tem, nie mogąc spocząć inaczej, zatrzymywał się od czasu do czasu na chwilę to przed wystawą jakiego sklepu, to przed inną jaką ciekawością uliczną, na przykład przed bramami St. Denis i St. Martin, na których nawet zwróciły jego uwagę napisy: Liberte, Egalite, Fraternite, położone tam przez rewolucya 1848 r., następnie zamalowane przez Napoleona, które jednak z pod farby deszczem spłukanej wyglądały dosyć czytelnie jakoby wróżba, że w sześć lat zaledwie potem na gruzach tronu napoleońskiego znowu wypisane zostaną – może nie na dłużej jak przedtem.
Tak idąc, padający prawie ze znużenia, dowlókł się aż na plac Bastyli.
Kto choć raz rzucił okiem na mapę Paryża, ten wie, jak ogromną przeszedł drogę, i nie zdziwi się, że tak, jak szedł, musiał na nia potrzebować najmniej trzy do czterech godzin czasu.
Na placu, na którym stało niegdyś słynne w dziejach Francyi więzienie, monument zasługując) milionkroć bardziej na zagładę niż kolumna Vendome, który też rewolucya 1789 r., nędznie parodyowana przez komunę 1871 r., zburzyła, stoi obecnie znana kolumna lipcowa.
Pomnik ten zwrócił uwagę Władysława. Wycieńczonemu fatygą i głodem teraz dopiero na – sunęła się myśl rozpaczna:
– Gdyby to dostać się tam na górę – mówił do siebie – i z góry jednym skokiem rzucić się tu na bruk, doprawdy, prędzej by się wszystko skończyło… jeżeli mam tu umrzeć z głodu, mógłbym przecież tylko zyskać.
Nie wiadomo, jakby go daleko zaprowadziła ta myśl grobowa, gdyby kierunku jego dumań rozpacznych nie zmienił nagle dobiegający do ucha dźwięk, na który każde serce mocniej uderza na obczyźnie – dźwięk mowy ojczystej.
O kilka kroków po za sobą usłyszał następującą rozmowę:
– A cóż to jest, Pawełku?
– Kolumna de juillet, obywatelu.
– Na pamiątkę rewolucyi lipcowej, co dała Francji tego ptasiego króla, Ludwika Filipa?