Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Niepodobni: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niepodobni: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 319 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Uli­ca St. La­za­re w Pa­ry­żu szedł mło­dy czło­wiek, przy­stoj­ny, dość po­rząd­nie ubra­ny, ma­ją­cy na­wet wi­docz­na pre­fen­sya do ele­gan­cyi i uda­wa­nia pan­ka. Cien­ka de­wiz­ka, nie zło­ta ale wy­bor­nie na­śla­du­ją­ca zło­to, co jej się tem ła­twiej uda­wa­ło, że mała waga i wy­twor­ny wy­rób nie po­zwa­la­ły przy­pusz­czać, żeby sztu­ka ju­bi­ler­ska chcia­ła zu­ży­wać tyle gu­stu i pra­cy na me­tal nie ma­ją­cy war­to­ści, ka­za­ła się do­my­ślać, że w kie­szon­ce od ka­mi­zel­ki, tuż pod ser­cem, pul­su­je co ćwierć se­kun­dy jaki dro­gi, ka­mie­nia­mi wy­sa­dza­ny ge­new­ski cy­lin­der. Tu­żu­rek, wi­docz­nie nie po raz pierw­szy wło­żo­ny, był jed­nak z ład­ne­go suk­na i od­zna­czał się kro­jem, le­żał jak ula­ny na wła­ści­cie­lu. Naj­le­piej jed­nak po­znać moż­na było po pan­ta­lo­nach i po obu­wiu, że prze­cho­dzień, na któ­re­go zwra­ca­my uwa­gę, po­tra­fił no­sić to, w co się ubie­rał, czy też był tak szczę­śli­wie zbu­do­wa­nym, że na nim wszyst­ko le­ża­ło jak na mo­de­lu z wy­sta­wy kra­wiec­kiej. Obie te czę­ści ubra­nia były oczy­wi­ście nie nowe a prze­cież zu­peł­nie na nich nie znać było tego, co to na­zy­wa­ją wyj­ściem z for­my a co wła­ści­wie na­zy­wać­by się po­win­no wej­ściem w for­mę, to jest uło­że­niem się odzie­ży od­po­wied­niem do kształ­tów cia­ła, któ­re ma po­kry­wać. Jed­no i dru­gie wy­glą­da­ło jak­by świe­żo wy­szło od kraw­ca i pierw­szy raz było wło­żo­nem, cho­ciaż nie trze­ba było wiel­kiej wpra­wy oka, żeby roz­po­znać, iż ten po­zór był tyl­ko skut­kiem umie­jęt­no­ści ob­cho­dze­nia się z wy­ro­ba­mi kraw­ców i szew­ców.

Ta umie­jęt­ność wy­ma­ga od­dziel­ne­go ta­len­tu, z któ­rym się uro­dzić po­trze­ba. Nasz prze­cho­dzień wi – tłocz­nie po­sia­dał ten ta­lent i to w bar­dzo wy­so­kim stop­niu. Część wło­sów, któ­ra wi­dzieć moż­na było z pod wy­so­kie­go cy­lin­dro­we­go ka­pe­lu­sza, była ucze­sa­na tak gład­ko jak sam ka­pe­lusz, po­ły­sku­ją­cy od słoń­ca. Na ja­snych rę­ka­wicz­kach, prze­ślicz­nie do­bra­nych do ręki, nie do­strzegł­byś naj­mniej­szej plam­ki, la­secz­ka na­wet, któ­ra trzy­mał w ręku, wy­da­wa­ła się wy­twor­nem cho­ciaż nie kosz­tow­nem cac­kiem. Sło­wem wszyst­ko oznaj­mia­ło mło­dzień­ca lep­sze­go tonu. Oko Pa­ry­ża­ni­na lub Pa­ry­żan­ki, bie­głe za­wsze w oce­nia­niu tego ro­dza­ju od­cie­ni, nie po­sa­dzi­ło­by nig­dy mło­de­go czło­wie­ka, że dnie całe prze­pę­dza nad jaka prą­ca i tyl­ko w wol­nych chwi­lach, wy­ele­gan­to­wa­ny, tak so­bie pa­ra­du­je po mie­ście. Żeby się tak ubie­rać, trze­ba módz przez cały dzień pa­mię­tać, jak się jest ubra­nym, trze­ba nie mieć żad­nych obo­wiąz­ków, żad­nych kło­po­tów, żad­nej na­wet idei uko­cha­nej, wy­ma­rzo­nej i przy­tom­nej za­wsze w umy­śle, oprócz chy­ba tej jed­nej, któ­ra się w na­szem „ja” za­my­ka.

Ze mło­dzie­niec idą­cy uli­ca St. La­za­re był wła­śnie ta­kim, świad­czył nie tyl­ko jego ubiór ale tak­że rysy twa­rzy. Kto się co­kol­wiek bli­żej, na­wet nie teo­re­tycz­nie lecz prak­tycz­nie z na­uka La­va­te­ra obe­znał, wy­czy­tał­by od razu z jego ciem­nych oczu, dość pięk­nych ale już nie­co przy­ga­słych, z cery tro­chę cho­ro­bli­wie bla­dej, lecz wol­nej od wszel­kie­go fał­du i zmarszcz­ki, że ten czło­wiek już żył a na­wet już się zu­żył do pew­ne­go stop­nia, ale nie tro­ska­mi i trud­no­ścia­mi ży­cia, tyl­ko nie­wstrze­mięź­li­wem spi­ja­niem jego nek­ta­rów. Pew­na ce­cha zmę­cze­nia na po­cią­głej twa­rzy, któ­ra po­win­na była być mło­da i świe­ża, da­wa­ła temu przy­pusz­cze­niu naj­lep­sze świa­dec­two i pod­sta­wę. Bu­do­wa czo­ła nie oznaj­mia­ła wy­so­kiej in­te­li­gen­cyi, była jed­nak dość roz­wi­nię­ta, żeby od­gad­nąć, iż pod ta, czasz­ka mie­ści się dużo spry­tu i umie­jęt­no­ści ra­dze­nia so­bie w po­trze­bie. Nie­dość po­praw­nie na­ry­so­wa­ny nos był je­dy­ną nie­re­gu­lar­no­ścią fi­zy­ogno­mii, nie szpe­cą­cą jed­nak­że, tyl­ko nie­kla­sycz­ną. Pięk­na i naj­sta­ran­niej ucze­sa­na bro­da, z rów­ną tro­skli­wo­ścią pie­lę­gno­wa­ne wąsy, brwi rów­nym za­kre­ślo­ne łu­kiem i po­dob­no mu­ska­ne tak­że uzu­peł­nia­ły ca­łość ob­li­cza.

Mło­dy czło­wiek był bru­nat­ny i nie­tyl­ko spo­so­bem no­sze­nia za­ro­stu ale ogó­łem ry­sów sta­no­wił typ, róż­nią­cy się znacz­nie od ra­so­wej fi­zy­ogno­mii Fran­cu­zów. Znać w nim było, że nie na­le­ży do ple­mie­nia, w po­śród któ­re­go prze­by­wał, ale naj­bie­glej­szy na­wet et­no­graf miał­by am­ba­ras, gdy­by go za­py­ta­no, do ja­kie­go sze­re­gu za­li­czo­nym być­by po­wi­nien.

Szedł od stro­ny dziel­ni­cy Bro­da, w któ­rej jed­nym koń­cem to­nie uli­ca St. La­za­re, ku sta­cyi ko­lei nor­mandz­kie), gdzie dru­gi jej ko­niec przy­pa­da. Chód jego był po­wol­ny, wi­dać, nie spie­szy­ło mu się nig­dzie.

Uli­ca St. La­za­re w Pa­ry­żu 1864 r. – data jest waż­ną, gdyż póź­niej trwa­ło jesz­cze go­spo­dar­stwo Haus­sman­na, któ­re z dnia na dzień zmie­nia­ło mapę sto­li­cy Fran­cyi; a w koń­cu na­stą­pi­ło ob­lę­że­nie pru­skie oraz rzą­dy ko­mu­ny, któ­re w od­mien­nym znów kie­run­ku prze­ista­cza­ły tę sto­li­cę. – Otóż w r. 1864 uli­ca St. La­za­re na­le­ża­ła do głów­niej­szych ar­te­ryi ru­chu a mia­ła ce­chę od­ręb­na, od ota­cza­ją­cych ją ulic. Miej­sca­mi sze­ro­ka, to zno­wu więk­sza o wie­le, po­rząd­nie dłu­ga, po­ła­ma­na, ma­ją­ca w kil­ku punk­tach po­roz­po­czy­na­ne do­pie­ro, opar­ka­nio­ne bu­dow­le, nie­odzna­cza­ja­ca się ani sy­me­trya ani ele­ganc­kim kształ­tem i nową, struk­tu­rą do­mów, wy­glą­da­ła jak coś nie­do­koń­czo­ne­go jesz­cze, a prze­cho­dnio­wi z bul­wa­rów wy­da­ła się in­nem mia­stem, nie ma­ją­cem jesz­cze pre­ten­syi do na­zy­wa­nia się Pa­ry­żem, mo­gą­cem chy­ba ubie­gać się o ty­tuł pa­ryz­kie­go przed­mie­ścia.

Na taką uli­cę ele­ganc­ka mło­dzież nie cho­dzi dla prze­chadz­ki, i nasz też ele­gant miał wi­docz­nie ja­kiś in­te­res.

Nie omy­li­li­śmy się. Im da­lej szedł, tem szedł wol­niej, na­resz­cie rzu­cił okiem na szyld li­to­gra­fa, któ­ry znaj­do­wał się przed nim już tyl­ko o kil­ka­na­ście kro­ków; sta­nął, po­ma­cał się po kie­sze­ni, po­mruk­nął coś pod no­sem niby za­klę­cie i… za­wró­cił.

Ten szyld li­to­gra­fa wi­docz­nie go spro­wa­dził na St. La­za­re, a dy­agno­za kie­sze­ni oka­za­ła, że nie był uspo­so­bio­nym na­le­ży­cie, aby wejść tam, gdzie za­mie­rzył.

świad­czył o tem nie­mi­ły gry­mas, któ­ry przez chwi­lę po­zo­sta­wał jesz­cze na jego twa­rzy, kie­dy po­wra­cał ku dziel­ni­cy Bre­da kro­kiem jesz­cze wol­niej­szym, niż szedł po­przed­nio.

"W tym sa­mym cza­sie, po tej sa­mej stro­nie uli­cy, od ko­ścio­ła No­tre-Dame de Lo­ret­te, od któ­re­go wzię­ły na­zwi­sko miesz­ka­ją­ce w Bre­da lo­ret­ki, szedł inny, rów­nież mło­dy i przy­stoj­ny czło­wiek, w któ­rym, po bliż­szem roz­pa­trze­niu się, po­zna­my żywy kon­trast ele­gan­ta.

Tam­ten miał mi­strzow­sko za­wią­za­ny wę­zeł kra­wat­ki, ten no­sił kra­wat­kę na ba­kier, jak­by jej prze­zna­cze­niem było obie­gać na­kształt księ­ży­ca oko­ło szyi. Rę­ka­wicz­kom wy­raź­nie po­przy­siągł nie­na­wiść; ubra­nie, choć nie­znisz­czo­ne jesz­cze i do nie­daw­na a na­wet te­raz wca­le po­rząd­ne, no­sił tak nie­dba­le, jak gdy­by żad­nej wagi nie przy­wią­zy­wał do suk­ni. Nic się na nim nie świe­ci­ło, tu­żu­rek miał poły po­mię­te, na ka­pe­lu­szu miej­sca­mi bie­la­ła war­stwa wczo­raj­sze­go wi­docz­nie ku­rzu, a kto­by spoj­rzał na ob­ca­sy, do­strzegł­by hor­ren­dum, bo je­den był dość do­brze krzy­wy, choć buty były cale, po­rząd­ne zresz­tą i dłu­go jesz­cze słu­żyć mo­gły.

Co do ry­sów twa­rzy taż sama za­cho­dzi­ła sprzecz­ność po­mię­dzy ele­gan­tem a… jak­by go na­zwać?… ab­ne­ga­tem. Był to blon­dyn o pięk­nem nie­bie­skiem, ży­wym ogniem błysz­czą­cem oku. Bro­dy nie no­sił, tyl­ko wąsy, uło­żo­ne jako tako, wy­raź­nie jed­nak nie przez sztu­kę, tyl­ko przez na­tu­rę samą. Twarz sym­pa­tycz­na bar­dzo, czo­ło wy­ra­ża­ło in­te­li­gen­cyę, chód szyb­ki zdra­dzał czło­wie­ka przy­wy­kłe­go do ce­nie­nia war­to­ści cza­su, a po­waż­ny wy­raz ob­li­cza czło­wie­ka nie­oba­wia­ją­ce­go się dłu­gich sam na sam po­ga­da­nek z wła­sną my­ślą.

I jemu zresz­tą do­tąd ży­cie nie po­ora­ło lic zmarszcz­ka­mi, ale też na tych li­cach nie było na­wet tych pierw­szych śla­dów zu­ży­cia i zmę­cze­nia, ja­kie wi­dzie­li­śmy u ele­gan­ta; znać było po nich, że ró­wien­nik co do wie­ku z tam­tym – dwu­dzie­sto sze­ścio­let­ni może mło­dzie­niec – jesz­cze nie miał cza­su roz­sma­ko­wać się w tych uro­kach, któ­re są cza­rem ży­cia, ale po­tra­fią być tak­że tru­ci­zną.

Czy go jaki in­te­res spro­wa­dził na uli­cę St. La­za­re, trud­no było od­gad­nąć.

Prze­cho­dząc koło ob­le­pio­ne­go afi­sza­mi par­ka­nu ja­kiejś jesz­cze nie­ukoń­czo­nej ka­mie­ni­cy, za­czął prze­bie­gać oczy­ma ogło­sze­nia roz­ma­itych prze­my­słow­ców i szar­la­ta­nów. Oko jego naj­dłu­żej spo­czę­ło na ma­leń­kim afi­szu pew­nej re­stau­ra­cyi z uli­cy Am­ster­dam­skiej, do­no­szą­cej bez prze­chwa­łek zby­tecz­nych, że ma ta­nie i po­żyw­ne obia­dy.

Prze­czy­taw­szy, po­szedł ka­wa­łek da­lej ku ele­gan­to­wi, któ­ry nad­cho­dził wła­śnie.

Dwaj mło­dzi lu­dzie spo­tka­li się. Ab­ne­gat za­cze­pił ele­gan­ta za­py­ta­niem:

– Czy nie mógł­byś mnie pan ob­ja­śnić, któ­rę­dy mam iść na uli­cę Am­ster­dam­ską?

Uli­ca Am­ster­dam­ska zbie­ga się z uli­cą St. La­za­re wła­śnie przy sta­cyi ko­lei, wska­zów­ka więc była ła­twa. Ele­gant od­po­wie­dział grzecz­nie, spo­so­bem fran­cuz­kim, ob­ja­śnia­ją­cym szcze­gó­ło­wo, ile ulic na pra­wo na­le­ży jesz­cze po­mi­nąć i w któ­rą wejść na­stęp­nie. Mó­wił pręd­ko, tak jak zwy­kli mó­wić Fran­cu­zi, co za­am­ba­ra­so­wa­ło tro­chę in­ter­lo­ku­to­ra, któ­ry wi­docz­nie nie był oswo­jo­ny z bie­głam uży­wa­niem fran­cuz­czy­zny.

– Prze­pra­szam pana – od­rzekł – je­stem cu­dzo­ziem­cem… bądź pan ła­skaw mó­wić co­kol­wiek wol­niej… in­a­czej nie zdo­łam zro­zu­mieć.

– A! pan cu­dzo­zie­miec – od­po­wie­dział ele­gant – wy­bacz pan cie­ka­wość… może Po­lak?

W roku 1864 bar­dzo dużo na­szych ro­da­ków, wy­par­tych z pla­cu boju upad­kiem po­wsta­nia, na­pły­wa­ło do Pa­ry­ża, za­py­ta­nie więc było wca­le na­tu­ral­nem.

– Tak jest, pa­nie – od­po­wie­dział za­gad­nię­ty.

– A więc ob­ja­śnię pana po pol­sku.

Ele­ganc­ki bru­net był ziom­kiem ab­ne­ga­ta, spo­ty­ka­li się na ob­cej zie­mi, a ta­kie spo­tka­nie na naj­obo­jęt­niej­szych, naj­mniej tę­sk­nią­cych za kra­jem lu­dziach zwy­kło sil­ne ro­bić wra­że­nie i mię­dzy nie­zna­ją­cy­mi się zu­peł­nie za­wią­zy­wać bliż­sze nie­raz sto­sun­ki.

Tu­taj do za­wią­za­nia ta­kich sto­sun­ków zna­la­zła się jesz­cze bliż­sza przy­czy­na. Dźwięk pol­skiej mowy ele­gan­ta wy­dał się 2na­nyrn ab­ne­ga­to­wi, by­strem okiem wpa­trzył się w jego twarz i za­wo­łał:

– Gu­staw Mo­row­ski!…

– A!… pan ra­nie znasz? za­py­tał ze zdzi­wię niem ele­gant, wpa­tru­jąc się w spo­tka­ne­go i da­rem­nie usi­łu­jąc go so­bie przy­po­mnieć.

– Czy pana znam?… czy cię znam?… wszak je­ste­śmy szkol­ni ko­le­dzy… wspo­mnij… Piotr­ków. sta­li­śmy na stan­cyi u pro­fe­so­ra Pa­cior­kie­wi­cza….

– Praw­da!… Wła­dy­sław Wrze­ski!… jak ja też mo­głem cię nie po­znać!…

Ser­decz­ny uścisk ręki wzno­wił sta­rą bar­dzo jak na tak mło­dych lu­dzi bo przed­trzy­na­sto­let­nią zna­jo­mość. Po tym uści­sku jed­nak Gu­staw dość nie­spo­koj­nie spoj­rzał na swo­ją rę­ka­wicz­kę. Szczę­ściem nic jej się nie sta­ło; nie­opan­ce­rzo­na pra­wi­ca Wła­dy­sła­wa nie po­zo­sta­wi­ła wy­raź­nych śla­dów.

Wła­dy­sław chciał za­sy­pać szkol­ne­go ko­le­gę py­ta­nia­mi.

– Je­steś skom­pro­mi­to­wa­ny, na­tu­ral­nie… emi­grant?… od­ką­dże tu ba­wisz?… co po­ra­biasz?…

Mo­row­ski prze­rwał.

– Po­cze­kaj, mój ko­cha­ny… jak ty no­sisz kra­wat­kę… zmi­łuj się!…

– Któż­by zwa­żał na kra­wat­kę, kie­dy cie­bie spo­tka­łem, – od­po­wie­dział Wrze­ski.

– Nie mów tak, Wła­dy­sła­wie… kra­wat­ka waż­na rzecz… w Pa­ry­żu trze­ba przedew­szyst­kiem być Pa­ry­ża­ni­nem.

To mó­wiąc, przy­pro­wa­dził do po­rząd­ku bun­tu­ją­cy się wę­zeł ta­siem­ki, któ­rą moda po­zo­sta­wi­ła męż­czy­znom na pa­miąt­kę, że kie­dyś na­tem miej­scu no­si­li chust­ki, mo­gą­ce się przy­dać na coś, na­przy­kład na pre­zer­wa­ty­wę od za­zię­bie­nia.

– Ba! być Pa­ry­ża­ni­nem, – od­parł Gu­staw, – kie­dy się dzi­siaj do­pie­ro przy­by­ło i kie­dy się do­pie­ro na pa­ryz­kim bru­ku spo­strze­gło, że umieć po fran­cuz­ku w War­sza­wie to nie jest jesz­cze umieć w Pa­ry­żu….

– Więc ty dziś do­pie­ro przy­je­cha­łeś?…

– Dziś rano.. już dwa razy za­błą­dzi­łem i le­d­wiem się dro­gi do­py­tał… a ty daw­no tu je­steś?…

– Od wczo­raj… ale ja, to co in­ne­go… znam Pa­ryż jak wła­sną kie­szeń… ba­wi­łem tu przez rok po ukoń­cze­niu szkół,.. miłe mia­stecz­ko, po­wia­dam ci…

przy­znasz mi słusz­ność, jak je po­znasz… moż­na żyć, byle mieć pie­nią­dze…No, a jak­że ty?… masz?…

Wła­dy­sław wes­tchnął.

– Mam… wszyst­kie­go ra­zem… pięć fran­ków.

– Do­sko­na­le!… wię­cej mi nie po­trze­ba w tej chwi­li, – ro­ze­śmiał się Gu­staw, – daj­no je….

– Jak­to?…

– No… po­życz mi….

– Ostat­nie… nie wiem, co po­cznę da­lej….

– Głup­stwo… nie bądź­że dzi­wa­kiem i da­waj, od­dam ci za go­dzi­nę, za­bra­kło mi a mam wy­da­tek.

Któż­by od­mó­wił po­życz­ki na go­dzi­nę przy­ja­cie­lo­wi ze szkol­nej ławy, spo­tka­ne­mu na ob­czyź­nie po kil­ku­na­stu la­tach nie­wi­dze­nia?… Wła­dy­sław wy­do­był pie­niądz i po­dał go Gu­sta­wo­wi.

– Co to jest? – za­py­tał Mo­row­ski, przy­pa­tru­jąc się i nie bio­rąc.

– Sztu­ka pię­cio­fran­ko­wa….

– To wiem… ale srebr­na….

– Rze­czy­wi­ście srebr­na.

– Któż wi­dział brać sre­bro, mój Wła­dy­sła­wie, c'est mau­va­is gen re – niby to nie ma pię­cio­fran­ko­wych sztuk zło­tych?

– Czyż srebr­na choć­by o cen­ty­ma mniej war­ta?

– Nie.,. ale to szyk pła­cić zło­tem… gdzież­bym ja so­bie roz­py­chał port­mo­net­kę ta­kiem ko­łem młyń­skiem!

– Ja nie mam in­nej, rzekł smut­nie Wła­dy­sław, po­wo­li co­fa­jąc rękę.

– No, da­waj już i tę, – chwy­ta­jąc szyb­ko pię­cio­fran­ków­kę, od­po­wie­dział Gu­staw, – tyl­ko na dru­gi raz uwa­żaj… jak­by ci wy­da­wa­no sre­brem pięć fran­ków, nie bierz.

Wrze­ski nic nie od­po­wie­dział, lecz dziw­ne na­su­wa­ły mu się my­śli. Prze­żył po­czci­wie lat dwa­dzie­ścia kil­ka a do­pie­ro te­raz się do­wia­dy­wał, że sa lu­dzie, któ­rzy z tak bła­hych szcze­gó­łów po­tra­fią ro­bić kwe­stya ży­wot­ną dla nich, kwe­stya tonu.

Do za­ła­twie­nia in­te­re­su u li­to­gra­fa wi­docz­nie Gu­sta­wo­wi nie po­trze­ba było wię­cej jak pięć fran­ków, bo mu się twarz roz­po­go­dzi­ła i we­so­ło po­cią­gnął Wła­dy­sła­wa za rękę.

– Te­raz chodź ze mną… za­mó­wi­łem so­bie, wi­dzisz, bi­le­ty wi­zy­to­we… te, co mam, są kra­kow­skie – któż­by się z kra­kow­skie­mi pro­du­ko­wał w Pa­ry­żu – ża­łu­ję tyl­ko, że nie wy­bra­łem ja­kiej gło­śnej i re­no­mo­wa­nej li­to­gra­fii, tyl­ko wstą­pi­łem do pierw­szej lep­szej.

Wrze­ski słu­chał, nie ro­zu­mie­jąc pra­wie czło­wie­ka, któ­re­mu ży­cie wy­peł­nia­ły ta­kie drob­nost­ki. Smut­ne to na nim ro­bi­ło wra­że­nie, spo­dzie­wał się in­ak­szym uj­rzeć swe­go szkol­ne­go ko­le­gę.

We­szli do skle­pu, li­to­graf oka­zał się punk­tu­al­nym, bo ob­sta­lu­nek już był go­tów.

Gu­staw przyj­rzał się prób­ce uważ­nie i rzekł po chwi­li:

– Od bie­dy ujdą…. kra­kow­skie ani się umy­wa­ły do tych…. Jak­że ty są­dzisz, Wła­dy­sła­wie?

Wła­dy­sław spoj­rzał. Stro­na ar­ty­stycz­na i ele­ganc­ka bi­le­tów ob­cho­dzi­ła go mało, nie znał się na­tem i nie przy­kła­dał do tego wagi. Ude­rzy­ło go d e przed na­zwi­skiem i ba­ro­now­ska god­ność, o któ­rej nie wie­dział, że była kie­dy­kol­wiek przy­wi­le­jo­wa­ną ro­dzi­ny Mo­row­skich.

– Ty­tuł? – za­py­tał zdzi­wio­ny.

– Jak­że chcesz? – czy nie wie­dzia­łeś o tem?

– W kra­ju nic uży­wa­łeś go jed­nak.

– Ba! w kra­ju to co in­ne­go… ale prze­cież nie trze­ba za­po­mi­nać, że nie je­ste­śmy w kra­ju i że może nie pręd­ko do nie­go wró­ci­my. W Pa­ry­żu, mój ko­cha­ny, trze­ba przedew­szyst­kiem być czemś, ba­ro­nem, hra­bią, rę­ka­wicz­ni­kiem, ko­mi­san­tem skle­po­wym, ko­mi­nia­rzem, czem chcesz. In­a­czej nie znaj­dziesz kre­dy­tu; trze­ba, jak tu­taj na­zy­wa­ją, mieć stan, kon­dy­cyą…

– Czyż pu­sty ty­tuł jest kon­dy­cyą?

– Taką do­brą jak każ­da inna, daje sta­no­wi­sko, każe się do­my­ślać, że ten, co go po­sia­da, ma utrzy­ma­nie, ren­tę, jest od­po­wie­dzial­nym, znaj­dzie się na czem go pa­trzeć. Ra­dzę ci na­wet, je­że­li nie masz pie­nię­dzy, za­mów so­bie tu­taj za­raz bi­le­ty z ty­tu­łem – ja­kim chcesz…. byle nie księ­cia, bo na księ­cia nic bę­dziesz wy­glą­dał, choć­byś na­wet le­piej pa mię­ta! o kra­wat­ce niż te­raz. No, cóż?… zgo­da? mam za­mó­wić dla cie­bie?

– Nie, – od­po­wie­dział su­cho Wrze­ski ga­da­tli­we­mu ko­le­dze – nie chcę się stro­ić w nie swo­je piór­ka.

– Prze­sąd­ny je­steś – a z prze­są­da­mi w Pa­ry­żu nie da­le­ko zaj­dziesz, wie­rzaj mi. Naj­le­piej­byś po­stą­pił, gdy­byś za­ufał memu do­świad­cze­niu i zna­jo­mo­ści świa­ta…

W obec Fran­cu­za li­to­gra­fa ko­le­dzy mo­gli roz­ma­wiać swo­bod­nie swo­im ro­do­wi­tym ję­zy­kiem, któ­rym Gu­staw mó­wił bar­dzo chęt­nie, bo na­le­ży do do­bre­go tonu mó­wić ob­cem na­rze­czem w kra­ju a oj­czy­stem za gra­ni­cą.

Ła­two zgad­nąć, że Wła­dy­sław nie dał się prze­ko­nać o po­trze­bie ku­pie­nia so­bie za kil­ka fran­ków li­to­gra­fo­wa­ne­go dy­plo­mu na hra­bio­stwo. Wy­mo­wa Gu­sta­wa nie zdo­ła­ła zła­mać „prze­są­du”.

– Coż mi po bi­le­tach? – wy­mó­wił się – nio znam tu ni­ko­go, ko­muż będę od­da­wał wi­zy­ty?

– Niby to bi­le­ty słu­żą tyl­ko do od­da­wa­nia wi­zyt! – Nie znasz, wi­dzę, użyt­ku naj­co­dzien­niej­szych rze­czy. – No, no – zo­stań przy swo­jem, póki się nie do­uczysz ży­cia.

Wła­dy­sław* ła­mał so­bie gło­wę, aby od­gad­nąć, do cze­go wię­cej słu­żyć mogą kart­ki opa­trzo­ne na­zwi­skiem, cu­dzo­ziem­ską par­ty­ku­łą i sa­mo­zwań­czym ty­tu­łem, ale do­myśl­ność jego nie była dość by­stra, aże­by to mógł zro­zu­mieć.

– W isto­cie – po­my­ślał – mu­szę się nie znać na użyt­ku naj­co­dzien­niej­szych przed­mio­tów.

Gu­staw tym­cza­sem za­pła­cił li­to­gra­fo­wi, któ­re­mu się na­le­ża­ło trzy fran­ki, scho­wał bi­le­ty do kie­sze­ni, wy­da­ne z pię­ciu fran­ków sztu­kę czter­dzie­sto­su­so­wą wsu­nął nie­dba­le do ka­mi­zel­ki i, zwra­ca­jąc się do Wrze-skie­go, rzekł:

– Te­raz za­pra­szam cię na czar­ną kawę.

– Nic dziś pra­wie nie ja­dłem jesz­cze – od­po­wie­dział Wła­dy­sław – lecz; ójdę chęt­nie… chciał­bym się z tobą na­ga­dać o prze­szło­ści i o… przy­szło­ści.

– Tak, tak, szcze­gól­niej o przy­szło­ści… ja je stem do­świad­czo­ny, znam ży­cie, moge ci dać nie­jed­ną zdro­wą radę – wie­rzaj mi.

We­szli do jed­nej z ele­ganc­kich ka­wiarń na pla­cu du Ha­vre. Gu­staw to­nem czło­wie­ka, ma­ją­ce­go przy­najm­niej kil­ka­na­ście na­po­le­onów w kie­sze­ni, za­dys­po­no­wał dwie „glo­rye”, któ­re z szyb­ko­ścią wła­ści­wą tyl­ko pa­ryz­kiej usłu­dze, – to jest w mgnie­niu oka po­da­no.

Wrze­ski chciał za­raz roz­po­cząć roz­mo­wę o tej przy­szło­ści naj­bliż­szej, któ­ra jemu, roz­bit­ko­wi pa­try­otycz­nej nawy, na obce brze­gi wy­rzu­co­ne­mu bu­rzą prze­mo­cy naj­bar­dziej cią­ży­ła na ser­cu; chciał usły­szeć radę, co ma po­cząć za go­dzi­nę, z cze­go żyć ju­tro lub po­ju­trze: ale Gu­staw po­chwy­cił dzien­nik ja­kiś, za­to­pił się w kro­ni­ce wy­pad­ków miej­sco­wych; prze­czy­taw­szy ja, rzu­cił okiem na spis wi­do­wisk w te­atrach i do­pie­ro ode­zwał się do nie­go:

– By­łeś już w Cha­te­let?

– Co to jest Cha­te­let? – za­py­tał Wrze­ski.

– Te­atr. prze­pysz­ny te­atr. od kil­ku mie­się­cy gra­ją co­dzień Siedm grze­chów głów­nych, pa­rad­na fe­erie, po­wia­dam ci… ósmy grzech głów­ny nie być na niej… wy­da­łem wczo­raj pra­wie ostat­nie siedm fran­ków za krze­sło – uwa­żasz – po fran­ku za grzech… co za ta­niość! A ja­kie ko­bie­ty! ja­kie ko­bie­ty!… jed­na od dru­giej kształt­niej zbu­do­wa­na, a jest tego w sztu­ce cały ba­ta­lion… Cze­muż ty nie po­sze­dłeś?

– Mó­wi­łem ci, żem przy­je­chał dziś rano….

– Więc dziś pój­dziesz?

Wła­dy­sław nie­cier­pli­wie wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Co ci zno­wu przy­szło do gło­wy? – rzekł, – gdy­bym mógł na­wet cho­dzić do te­atrów, to­bym pier­wej po­szedł do Ode­onu, do Ope­ry, do The­atre fran­ca­is niż na ja­kąś wy­sta­wę ko­bie­cych wdzię­ków.

– A cha­cun son gout – od­parł Gu­staw, – je­den lubi to, co odu­rza, a dru­gi to, co usy­pia; i to i to nar­ko­tyk, tyl­ko że pierw­szy, mo­jem zda­niem, przy­jem­niej dzia­ła na ner­wy.

– Ale gdzie mnie tu dzi­siaj o przy­jem­no­ściach my­śleć, – mó­wił da­lej Wła­dy­sław, – je­stem bez cen tyma, nie wiem, co będę dziś jadł, co będę ju­tro ro­bił i z cze­go będę żył… chciał­bym zna­leźć za­ję­cie… pra­cę… utrzy­ma­nie….

– Głup­stwo! – od­po­wie­dział z lek­ce­wa­że­niem świe­żo kre­owa­ny ba­ron, – to­bie jako sta­re­mu przy­ja­cie­lo­wi i dys­kret­ne­mu czło­wie­ko­wi mogę się przy­znać otwar­cie, że i ja prócz tych dwóch fran­ków, któ­re mi po­zo­sta­ły po za­pła­ce­niu za bi­le­ty, nie mam ani jed­ne­go sous a prze­cież gło­wy so­bie o mur nie roz­bi­jam… kto umie żyć, ten się nig­dy o pie­nią­dze nic trosz­czy. Na­śla­duj mnie….

– Jak­że ty po­stą­pisz?

– W tej chwi­li, przy­znam ci się, że nie wiem jesz­cze – myśl mi się na­su­nie po dro­dze; wy­szedł­szy ztąd pój­dzie­my ku Po­lom eli­zej­skim, nig­dy mi się jesz­cze nie zda­rzy­ło, żeby mi kon­cep­tu za­bra­kło.

– I nie ma­jąc za­pew­nio­ne­go ju­tra je­steś taki spo­koj­ny?

– A ja­kim­że mam być? – wzru­szył ra­mio­na­mi Mo­row­ski, – wie­rzaj mi na­wet, że się na nic nie zda­ło za­pew­nić so­bie ju­tro… trze­ba po­tem nie­raz po­łknąć go­rycz za­wo­du, a kto nic nie pla­nu­je i nie ukła­da na­przód, ten się nie za­wie­dzie na ni­czem.

Po raz pierw­szy w ży­ciu o uszy Wła­dy­sła­wa obi­ła się ta pa­ra­dok­sal­na teo­rya; nie dziw, że go oszo­ło­mi­ła tak, iż swe­mu słu­cho­wi nie do­wie­rzał.

– Nie ro­zu­miem cię, – szep­nął.

– Ob­ja­śnię ci to przy­kła­dem. Ja­dąc do Pa­ry­ża by­łem prze­ko­na­ny, że jadę do go­to­we­go, że od razu znaj­dę po­zy­cyą. Był tu nie­ja­ki mon­sieur Cor­bil­lard, po­grze­bo­we na­zwi­sko ale zło­ty czło­wiek, je­dy­ny, po­wia­dam ci, w ca­łym Pa­ry­żu, któ­re­mu wy­jeż­dża­jąc ztąd sześć lat temu wy­pła­ci­łem się co do cen­ty­ma. Miał bar­dzo po­rząd­ny ma­ison meu­blee, praw­dzi­we cac­ko, daję sło­wo, z kom­for­tem urzą­dzo­ne, tro­chę da­le­ko od mia­sta, na pla­cu de l'Eu­ro­pe, no, ale na po­czą­tek wy­bor­ne miej­sce. Otóż w dro­dze, w Ko­lo­nii, przy­po­mnia­łem go so­bie. Te­le­gra­fu­ję na­tych­miast, że przy­jeż­dżam, żeby mi przy­go­to­wał mały apar­ta­men­cik ka­wa­ler­ski z dwóch albo trzech po­koi. Przy­jeż­dżam i dzi­wię się, że mój Cor­bil­lard nie ocze­ku­je mnie na dwor­cu, nie nie­po­ko­ję się tem jesz­cze, my­ślę, że się spóź­nił albo co… każę spro­wa­dzić re­mi­zę. À pro­pos ostrze­gam cię, że w Pa­ry­żu po­rząd­ni lu­dzie nie jeż­dżą fia­kra­mi albo, broń Boże, omni­bu­sem, lecz re­mi­za­mi, po któ­re po­sy­łać trze­ba i cze­kać, aż przed dom za­ja­dą. Otóż każę spro­wa­dzać re­mi­zę i chcę je­chać na plaa de l'Eu­ro­pe pod nr. 5. Woź­ni­ca zro­bił na mnie wiel­kie oczy, wziął mnie oczy­wi­ście za pro­win­cy­ona­li­stę i od­po­wie­dział: „Tiens! Pla­ce de l'Eu­ro­pe!… je croy­ons pas qu­el­le res­su­sci­te pour vous, on l'a hau­sman­ni­see, mon bo­ur­ge­ois, et v'la!” Ro­zu­miesz… zhau­sma­ni­zo­wa­no, zbu­rzo­no plac Eu­ro­pej­ski a z nim i ma­ison meu­blee mo­je­go nie­oce­nio­ne­go Cor­bil­lar­da! Mu­sia­ła be­stya gru­bo za­ro­bić na wy­własz­cze­niu, zo­stał ren­ty­erem i ku­pił so­bie wilę w Pas­sy albo w Au­teu­il, dar­mo szu­kać wia­tru po polu. Nie o to mi jed­nak cho­dzi­ło w tej chwi­li, woź­ni­ca miał słusz­ność, nie moż­na było my­śleć o wskrze­sze­niu zbu­rzo­ne­go pla­cu, bo­la­ło mnie tyl­ko, żem się skom­pro­mi­to­wał przed woź­ni­cą, któ­ry mnie wziął za pa­ra­fia­ni­na oczy­wi­ście. Trze­ba to było ja­koś na­pra­wić…. Ka­za­łem się za­wieść do Tor­to­nie­go i wy­sia­da­jąc przy za­pła­cie da­łem bał­wa­no­wi dwa fran­ki po­ur­bo­ire… tem pew­nie po­pra­wi­łem so­bie opi­nia u nie­go.

– – Cóż cię jego opi­nia ob­cho­dzi… spo­tkasz go kie­dy?

– Ile razy tyl­ko ze­chcę… na to się bie­rze vo­itu­re de re­mi­se a nie fia­kra, żeby w ra­zie po­trze­by ka­zać so­bie spro­wa­dzić tę samą…. Jak parę razy woź­ni­ca do­sta­nie do­brze na piwo, moż­na mu po­tem w ra­zie bra­ku pie­nię­dzy nie za­pła­cić za jaz­dę, lecz ka­zać po pie­nią­dze wstą­pić kie­dy­in­dziej. Ukło­ni się jak naj­grzecz­niej i od­je­dzie…. Są to, wi­dzisz, ta­jem­ni­ce Pa­ry­ża, któ­re po­trze­ba znać ko­niecz­nie, in­a­czej czło­wiek by tu zgi­nął. Otóż… do cze­go to ja pro­wa­dzi­łem? a ha! – po­wiedz sam te­raz, na co się zda­ło ro­bić so­bie pro­jek­ta na przy­szłość? Ra­zem z pla­cem Eu­ro­pej­skim i Cor­bil­lar­dem prze­pa­dła po­zy­cya, kto­rą so­bie za­jąć uło­ży­łem.

– Lecz… mój Gu­sta­wie… to mia­ło być tyl­ko miesz­ka­nie, nie po­zy­cya.

– Nie znasz sy­no­ni­mów pa­ryz­kich, ko­le­go… w Pa­ry­żu i wszę­dzie zresz­tą za gra­ni­cą, tyl­ko nie u nas, mieć miesz­ka­nie ele­ganc­kie, kre­dyt u go­spo­da­rza to zna­czy mieć pra­wo do kre­dy­tu u in­nych a kre­dyt czy po­zy­cya to wszyst­ko jed­no. Jak­że ty miesz­kasz i gdzie miesz­kasz?

– Nig­dzie jesz­cze.

– Gdzie­żeś spał?

– W wa­go­nie… wiecz­nie za­po­mi­nasz, że do­pie­ro dziś rano przy­je­cha­łem.

– Praw­da!… to do­brze… miesz­kaj ze mną.

– A gdzież ty miesz­kasz?

– Nig­dzie jesz­cze… od Tor­to­nie­go po­sze­dłem na obiad, póź­niej do Cha­te­let… póź­niej… ro­zu­miesz… mała awan­tur­ka mi­ło­sna… uczta… ro­zu­miesz… w nie­licz­nem ale do­bra­nem to­wa­rzy­stwie kil­ku osób. Dziś rano wy­cho­dząc z re­stau­ra­cyi, mia­łem już tyl­ko dzie­sięć fran­ków. w zło­cie, bo nie cier­pię sre­bra… jed­ne pię­cio­fran­ków­kę rzu­ci­łem gar­so­no­wi na wy­chod­nym, za dru­gą ku­pi­łem czte­ry cy­ga­ra… pa­ląc je pzy­po­mi­na­łem so­bie do­pie­ro, żem wczo­raj za­mó­wił u li­to­gra­fa bi­le­ty… po­sze­dłem na rue St. La­za­re, spo­tka­łem cie­bie… resz­tę wiesz.

– Tak… wiem resz­tę… ale co da­lej bę­dzie?

– Co da­lej?… miesz­kasz ze mną i ba­sta.

– Przy­stał­bym chęt­nie… ale gdzie?

– Pój­dzie­my do pierw­sze­go lep­sze­go ho­te­lu, tu w tej oko­li­cy naj­le­piej, bo bli­sko sta­cyi ko­lei, nikt się nie bę­dzie dzi­wił, że przy­cho­dzi­my pie­cho­tą… zresz­tą po­tra­fię ga­dać z Fran­cu­za­mi. Dam mu za­raz mój bi­let wi­zy­to­wy, żeby wie­dział, że ma przyj­mo­wać li­sty przy­cho­dzą­ce do ba­ro­na Gu­sta­wa de Mo­row­ski i do hr. Wła­dy­sła­wa de Wrze­ski… w wy­bie­ra­niu po­koi będę wy­bre­dzał po pań­sku… w roz­mo­wie wtrą­cę coś o zna­jo­mo­ści z ja­kim mi­ni­strem, po­tem każę go­spo­da­rzo­wi po­słać po rze­czy, któ­re mam na ko­lei… o go­dzi­nie pią­tej spy­tam się go o jaki gło­śny kan­tor ban­kier­ski, czy jest otwar­ty, od­po­wie, że za­my­ka­ją o czwar­tej, będę się gnie­wał, że za­po­mnia­łem się udać do ban­kie­ra a nie mam pie­nię­dzy… zo­ba­czysz, że sam mi za­pro­po­nu­je kil­ka­na­ście na­po­le­onów, a je­że­li nie za­pro­po­nu­je, to ich za­żą­da­ni i do­sta­nę… Pój­dzie­my ra­zem na obiad, po­tem do Cha­te­let.

– Prze­pra­szam – prze­rwał Wła­dy­sław – nim pój­dzie­my do Cha­te­let, po­wiedz mi, czy Fran­cu­zi tak są lek­ko­myśl­ni, że się wpra­sza­ją z pie­niędz­mi na hi­po­te­kę pierw­sze­go lep­sze­go wi­zy­to­we­go bi­le­tu?

– Tak lek­ko­myśl­ni nie… na bi­let wi­zy­to­wy nic­by nie dali, za­po­mnia­łeś jed­nak, że do pią­tej przyj­dą moje ku­fry z ko­lei, a mam ku­fry nie­wiel­kie, ale ta­kie, ja­kie czło­wiek w do­brym to­nie mieć po­wi­nien. Zresz­tą spuść się na mnie… ja znam Fran­cu­zów i praw­dzi­wym ba­ro­nem być po­tra­fię.

Wła­dy­sław nie od­po­wie­dział ani sło­wa.

Gu­staw ski­nął na gar­so­na, dał mu dwu­fran­ków­kę, z wy­da­ne­go fran­ka resz­ty wziął tyl­ko dzie­sięć sous a dru­gą po­ło­wę zo­sta­wił jako po­ur­bo­ire na sto­le i, usły­szaw­szy zwy­kłe: „mer­ci, mon­sieur,” wy­szedł z ka­wiar­ni.

Za­le­d­wie sta­nę­li na uli­cy, obej­rzał się do koła, wy­brał ho­tel naj­po­kaź­niej­szy i rzekł do Wła­dy­sła­wa:

– Tam pój­dzie­my.

– Nie – od­po­wie­dział Wrze­ski – ja nie pój­dę. Dzię­ku­ję ci za go­ścin­ność i do­bre ser­ce, ale… mam tro­chę od­mien­ne wy­obra­że­nie….

– Dzi­wa­czysz… taka nie­umie­jęt­ność ży­cia zgu­bi cię.

– Ha! to zgi­nę!

– Będę cię ża­ło­wał, bar­dzo będę ża­ło­wał… ale cóż mam z tobą ro­bić? Ostrze­ga­łem, ra­dzi­łem, chcia­łem się z tobą wszyst­kiem, co mam, po­dzie­lić – nie chcesz?… gwał­tu ci prze­cież za­da­wać nie moge… boję się tyl­ko, że­byś do mnie nie miał ura­zy.

– O co, Gu­sta­wie?

– O te pięć fran­ków.

– O taka ba­ga­te­lę?

– Pierw­szy raz roz­sąd­nie się od­zy­wasz… pięć fran­ków. głup­stwo!… nie ma na­wet o czem my­śleć…. Więc sta­now­czo nie chcesz miesz­kać ze mną?

– Nie.

– A no, to bądź zdrów.. Wiesz mój ad­res.. spo­dzie­wam się, że mnie od­wie­dzisz.

– Z miłą chę­cią, – do wi­dze­nia.

Po­da­li so­bie ręce i uści­snę­li się ale da­le­ko mniej ser­decz­nie jak przy spo­tka­niu.

Uszedł­szy kil­ka­na­ście kro­ków każ­dy w inną stro­nę, Gu­staw obej­rzał się za Wła­dy­sła­wem, Wła­dy­sław* uczy­nił toż samo. Spo­strze­gli się i ukło­ni­li się so­bie a po­tem obaj po­szli da­lej.

Wła­dy­sław wzdy­chał i mó­wił so­bie w du­chu, my­śląc o ko­le­dze:

– Szczę­śli­wy!

Gu­staw nu­cił ja­kąś me­lo­dyą za­sły­sza­ną po­przed­nie­go wie­czo­ra w Cha­te­let, a do­szedł­szy do pau­zy czy też do fer­ma­ty, ro­ze­śmiał się i rzekł pół­gło­sem:

– Głu­pi!…

W chwi­lę po­tom wszedł do ho­te­lu.

II.

Po krwa­wych wy­pad­kach ostat­niej woj­ny nie ła­two dziś zna­leźć kogo, coby cho­ciaż w głów­nych za­ry­sach nie był obe­zna­ny z to­po­gra­fią Pa­ry­ża. Dzien­ni­ki i księ­gar­nie roz­rzu­ci­ły po świe­cie mi­lio­ny pla­nów tego mia­sta, a każ­dy prze­glą­dał je cie­ka­wie, aby zro­zu­mieć po­stęp ro­bót ob­lęż­ni­czych pru­skich, do­nio­słość bomb rzu­ca­nych na mia­sto przez do­sko­na­łą ar­ty­le­ryą pod­ów­czas jesz­cze tyl­ko kró­la Wil­hel­ma, aby póź­niej zdać tfo­bie spra­wę z obron­nych pla­nów ko­mu­ny, przy­pa­trzeć się dro­gom pro­wa­dzą­cym na plac Ven­dó­me, na któ­rym po­dwój­nie uwie­ko­po­mni­ło się głup­stwo ludz­kie, al­bo­wiem jed­ni są­dzi­li, że, wa­ląc spi­żo­wą ko­lum­nę na­po­le­oń­skiej sła­wy, zma­żą prze­szłość i zba­wią świat, a dru­dzy nad tym ak­tem wan­da­li­zmu wy­le­wa­li łzy roz­pacz­li­we, jak­by z upad­kiem jed­ne­go po­mni­ka ru­nę­ły w prze­paść dzie­je i wie­ka­mi zdo­by­te do­świad­cze­nia ludz­ko­ści, Jlb jak­by w pu­stem wnę­trzu mo­nu­men­tu dumy zdo­byw­czej losy ro­dza­ju czło­wie­cze­go były za­klę­te…. Zbu­rze­nie pra­wie czwar­tej czę­ści sto­li­cy przez roz­sza­la­łą w sku­tek do­świad­czo­nych po­ra­żek ko­mu­nę tak­że nie je­den śle­dził na kar­cie to­po­gra­ficz­nej… To też pra­wie każ­dy czy­tel­nik, po­zo­sta­wio­ny w po­ło­że­niu Wła­dy­sła­wa, wie­dział­by, gdzie się ma zwró­cić, i zor­jen­to­wał­by się ła­two.

W r. 1864 jed­nak­że zna­jo­mość sto­li­cy Fran­cyi nie była jesz­cze tak po­wszech­ną. Wrze­ski na ty­dzień przed­tem nie my­ślał na­wet, że bę­dzie kie­dy­kol­wiek w Pa­ry­żu. Los wal­ki wy­parł go z pla­cu boju do Kra­ko­wa, ogło­sze­nie sta­nu ob­lę­że­nia w Kra­ko­wie rzu­ci­ło go na Za­chód. Wie­lu in­nych spie­szy­ło do Dre­zna, aby bli­żej gra­ni­cy kra­ju zro­bić pierw­szy etap tu­ła­czy; on udał się da­lej niż inni, prze­wi­du­jąc, że we Fran­cyi ła­twiej mu pój­dzie ży­cie. Nie umie­jąc pra­wie nic po nie­miec­ku prze­wi­dy­wał, że w Dreź­nie żyć­by mu przy­szło chy­ba ze wsparć udzie­la­nych emi­gran­tom przez za­gra­nicz­ne re­pre­zen­ta­cyę po­wstań­cze­go rzą­du. Myśl ży­cia z jał­muż­ny na­ro­du, któ­ry okrop­ną po­niósł klę­skę, prze­ra­ża­ła go, chciał byt swój za­wdzię­czać wła­snej pra­cy. Dla tego nie opo­wia­da­jąc się ni­ko­mu, nie bio­rąc re­ko­man­da­cyj­nych li­stów do ni­ko­go, z ostat­kiem gro­sza przy­był do sto­li­cy Fran­cyi i z drob­ną reszt­ką pie­nię­dzy zna­lazł się na bru­ku Ba­by­lo­nu sta­łe­go lądu Eu­ro­py. Gu­staw był pierw­szym ro­da­kiem, któ­re­go spo­tkał w tem mie­ście i w tem spo­tka­niu uto­ną­ło owe pięć fran­ków ostat­nich.

Zo­stał bez gro­sza, bez miesz­ka­nia, bez ni­ko­go zna­jo­me­go, bez po­ję­cia o to­po­gra­fii mia­sta a na­wet bez ję­zy­ka, prze­ko­nał się bo­wiem bar­dzo pręd­ko, że na­by­ta wła­sną usil­ną pra­cą, przy po­mo­cy róż­nych me­tod uła­twia­ją­cych, wca­le do­kład­na zna­jo­mość fran­cuz­czy­zny, jak­kol­wiek do­sta­tecz­na do po­zna­nia ca­łej li­te­ra­tu­ry fran­cuz­kiej, była bar­dzo nie­wy­star­cza­ją­cą do płyn­ne­go roz­ma­wia­nia z Pa­ry­ża­na­mi. Każ­dy inny w jego po­ło­że­niu, na­wet taki, w kim po­dob­nie jak w nim bu­dzi­ły­by wstręt za­sa­dy, ja­kie wy­gła­szał, i środ­ki, ja­kich chwy­tać się za­mie­rzał spo­tka­ny szkol­ny ko­le­ga, był­by przy­najm­niej do cza­su zwią­zał swe losy z lo­sa­mi tego ko­le­gi, był­by ko­rzy­stał z jego zna­jo­mo­ści mia­sta i umie­jęt­no­ści ra­dze­nia so­bie, przy­najm­niej do­pó­ty, do­pó­ki­by nie zna­lazł od­po­wied­niej­sze­go swo­im prze­ko­na­niom punk­tu opar­cia. I nikt­by się na­wet dzi­wić nie mógł temu, kto­by tak po­stą­pił. Fa­tal­ny zbieg oko­licz­no­ści wie­le tłu­ma­czy i uspra­wie­dli­wia na­wet przed su­ro­wym are­opa­giem sę­dziów, ma­ją­cych na za­wo­ła­nie ar­ty­ku­ły ko­dek­su kar­ne­go, a coż do­pie­ro przed są­dem bliź­nich albo przed try­bu­na­łem wła­sne­go su­mie­nia. Wła­dy­sław jed­nak nie chciał tak po­stą­pić, nie chciał ani na chwi­lę za­dać kłam­stwa za­sa­dom, któ­re so­bie wy­ro­bił w ży­ciu, i do­bro­wol­nie, bez moż­no­ści po­cie­sze­nia się przy­najm­niej spę­dze­niem winy na ko­go­kol­wiek przy­jął na wła­sne bar­ki wszyst­kie przy­kre na­stęp­stwa od­rzu­ce­nia pro­po­zy­cyi Gu­sta­wa.

Nie był on prze­cie czło­wie­kiem ła­two wy­naj­du­ją­cym środ­ki wy­brnię­cia z bie­dy lub kło­po­tu. Od­ma­wia­jąc Mo­row­skie­mu to­wa­rzy­stwa, nie miał naj­mniej­sze­go pla­nu, jak po­stą­pi i gdzie się uda, a gdy szkol­ny ko­le­ga opu­ścił go i po­zo­sta­wił wła­sne­mu lo­so­wi, da­rem­nie my­ślał, co tu po­cząć, pro­jekt ża­den się nie na­strę­czał. By­wa­ją oso­by, któ­re w nie­bez­pie­czeń­stwie tra­cą przy­tom­ność, by­wa­ją umy­sły, któ­re w nie­szczę­ściu drę­twie­ją. Umysł Wła­dy­sła­wa, w in­nych po­ło­że­niach trzeź­wy i by­stry, na­le­żał jed­nak do tych ostat­nich. Nie wie­dział, co się z nim sta­nie da­lej, nie mógł so­bie uło­żyć na­wet cie­nia ja­kie­goś pla­nu, a prze­cież nie roz­pa­czał, nie ła­mał rąk, tyl­ko szedł da­lej, nie my­śląc, gdzie idzie i po co, szedł, jak to mó­wią, gdzie go oczy nio­sły. Było dlań obo­jęt­nem, że może zbłą­dzić, bo gdzie­kol­wiek by za­szedł, wszę­dzie go cze­ka­ło jed­no, nie ma­ją­ce od­po­wie­dzi py­ta­nie:

– Do­brze – je­stem tu… a cóż te­raz?

Py­ta­nie to miał za­dać głód albo zmę­cze­nie albo spóź­nio­nia pora… wszyst­ko zaś jed­no było, gdzie ją zada.

Roz­sta­jąc się z Gu­sta­wem i nie ma­jąc już o czem iść do re­stau­ra­cyi na uli­cę Am­ster­dam­ską, Wrze­ski ma­chi­nal­nie po­szedł w stro­nę prze­ciw­ną a da­lej uli­cą du Ha­vre pro­sto przed sie­bie. Li­nia pro­sta pro­wa­dzi­ła w dzi­siej­szą uli­cę Au­be­ra, któ­ra pod­ów­czas była do­pie­ro wy­tknię­tą i po obu stro­nach za­wa­lo­ną ru­mo­wi­ska­mi zbu­rzo­nych lub ma­te­ry­ała­mi do wzno­sić się ma­ją­cych bu­dyn­ków. Wła­dy­sław nie zbo­czył z pro­stej li­nii i wszedł w uli­cę a ra­czej w za­czy­na­ją­cy się le­d­wie wy­ko­ny­wać pro­jekt uli­cy. Był tak za­ję­ty my­śla­mi, w któ­rych cią­gle, niby w ob­ra­ca­ją­cym się ka­ru­ze­lu po­wta­rza­ło się jed­no w kół­ko, że na­wet nie zwró­cił uwa­gi na cha­rak­ter uli­cy, któ­rą prze­cho­dził, ani na gmach Ope­ry, bę­dą­cy już pra­wie na ukoń­cze­niu na ze­wnątrz.

Tak zna­lazł się na bul­wa­rze Ka­pu­cyń­skim. Tu ruch mnó­stwa prze­chod­niów skie­ro­wał go co­kol­wiek na lewo. Szedł da­lej li­nią bul­wa­rów, ma­jąc po obu stro­nach naj­wspa­nial­sze domy, naj­oka­zal­sze skle­py, po­mie­sza­ny w roju mnó­stwa tło­czą­cych się tu i owdzie osób, za­głu­szo­ny ha­ła­sem roz­mo­wy, róż­no­ton­ne­mi krzy­ka­mi prze­kup­niów, tur­ko­tem prze­jeż­dża­ją­cych nie­zli­czo­nych po­wo­zów, fia­krów, omni­bu­sów. Znaj­do­wał się w naj­gło­śniej­szym na cały świat punk­cie naj­zna­ko­mit­sze­go w Eu­ro­pie mia­sta. Gdy­by był miał w kie­sze­ni bo­daj owe 5 fran­ków, któ­re po­ży­czył Gu­sta­wo­wi, to jest, gdy­by miał gło­wę cho­ciaż o wagę tych 5 fran­ków mniej przy­tło­czo­ną tro­ską i zwąt­pie­niem, był­by się może ga­pił, przy­pa­try­wał, po­dzi­wiał, wsłu­chy­wał w dźwię­ki ję­zy­ka, któ­ry do­tąd tak rzad­ko obi­jał się o jego uszy, roz­glą­dał w fi­zy­ogno­miach ma­ją­cych inną ce­chę ty­po­wą od tych, ja­kie do­tych­czas był przy­zwy­cza­jo­ny spo­ty­kać. Te­raz jed­nak nie ude­rza­ło go to wszyst­ko. Ogłu­szo­ny i oszo­ło­mio­ny szedł da­lej, nie wie­dząc pra­wie, co go oszo­ło­mią i ogłu­sza.

Szedł tak po­wo­li, dłu­go, do­bre pół go­dzi­ny przy­najm­niej. Zmę­czył się po­rząd­nie, nogi Wy­po­wia­da­ły mu po­słu­szeń­stwo, na bul­wa­rze Bon­ne No­uvel­le do­strzegł miej­sce opróż­nio­ne na ław­ce i usiadł.

Koło ław­ki rzę­dem sta­ły ele­ganc­kie krze­sła bla­sza­ne, na któ­rych sie­dzia­ły roz­ma­ite oso­by.

Nie upły­nę­ło chwi­li, ja­kaś ko­bie­ta zbli­ży­ła się do sie­dzą­cych na krze­słach i mo­no­ton­nie po­wta­rza­jąc: „Pour la cha­ise, s'il vous pla­it,” bra­ła od każ­de­go opła­tę.

Wła­dy­sław przy­pad­kiem to usły­szał i zo­ba­czył, że każ­dy z sie­dzą­cych koło nie­go wyj­mu­je z wo­recz­ka pie­nią­dze. Wie­dział, że nie ma ani cen­ty­ma przy du­szy, ze­rwał się więc szyb­ko prze­ra­żo­ny i po­biegł już ra­czej niż po­szedł da­lej, rzu­ca­jąc po­bor­czy­ni opła­ty krze­sło w ej te tyl­ko sło­wa:

– Par­don, ma­da­me… je suis etran­ger. Ko­bie­ta spoj­rza­ła na nie­go zdzi­wio­na, bo za spo­czy­nek na ław­kach bul­wa­ro­wych nic się nie pła­ci, tyl­ko za krze­sła do­god­niej­sze od nich, do­star­cza­ne przez pry­wat­nych przed­się­bior­ców, – i po­mruk­nę­ła pod no­sem:

Est-il-fou?

Tym spo­so­bem, nie zna­jąc miej­sco­we­go zwy­cza­ju Wła­dy­sław, po­wie­dział so­bie, że jest ska­za­nym na dolę wiecz­ne­go żyda tu­ła­cza. Nie miał pie­nię­dzy, więc mu usiąść na­wet nie było wol­no; zda­wa­ło mu się, że jest zmu­szo­nym iść cią­gle da­lej, a że iść już pra­wic nie mógł, więc się wlókł.

Przy­pa­dek z opła­tą za krze­sła skie­ro­wał jed­nak nie­co bar­dziej jego uwa­gę na to, co go ota­cza­ło. Oba­wiał się, żeby się znów nie zna­lazł w przy­krem po­ło­że­niu a przy tem, nie mo­gąc spo­cząć in­a­czej, za­trzy­my­wał się od cza­su do cza­su na chwi­lę to przed wy­sta­wą ja­kie­go skle­pu, to przed inną jaką cie­ka­wo­ścią ulicz­ną, na przy­kład przed bra­ma­mi St. De­nis i St. Mar­tin, na któ­rych na­wet zwró­ci­ły jego uwa­gę na­pi­sy: Li­ber­te, Ega­li­te, Fra­ter­ni­te, po­ło­żo­ne tam przez re­wo­lu­cya 1848 r., na­stęp­nie za­ma­lo­wa­ne przez Na­po­le­ona, któ­re jed­nak z pod far­by desz­czem spłu­ka­nej wy­glą­da­ły do­syć czy­tel­nie ja­ko­by wróż­ba, że w sześć lat za­le­d­wie po­tem na gru­zach tro­nu na­po­le­oń­skie­go zno­wu wy­pi­sa­ne zo­sta­ną – może nie na dłu­żej jak przed­tem.

Tak idąc, pa­da­ją­cy pra­wie ze znu­że­nia, do­wlókł się aż na plac Ba­sty­li.

Kto choć raz rzu­cił okiem na mapę Pa­ry­ża, ten wie, jak ogrom­ną prze­szedł dro­gę, i nie zdzi­wi się, że tak, jak szedł, mu­siał na nia po­trze­bo­wać naj­mniej trzy do czte­rech go­dzin cza­su.

Na pla­cu, na któ­rym sta­ło nie­gdyś słyn­ne w dzie­jach Fran­cyi wię­zie­nie, mo­nu­ment za­słu­gu­jąc) mi­lion­kroć bar­dziej na za­gła­dę niż ko­lum­na Ven­do­me, któ­ry też re­wo­lu­cya 1789 r., nędz­nie pa­ro­dy­owa­na przez ko­mu­nę 1871 r., zbu­rzy­ła, stoi obec­nie zna­na ko­lum­na lip­co­wa.

Po­mnik ten zwró­cił uwa­gę Wła­dy­sła­wa. Wy­cień­czo­ne­mu fa­ty­gą i gło­dem te­raz do­pie­ro na – su­nę­ła się myśl roz­pacz­na:

– Gdy­by to do­stać się tam na górę – mó­wił do sie­bie – i z góry jed­nym sko­kiem rzu­cić się tu na bruk, do­praw­dy, prę­dzej by się wszyst­ko skoń­czy­ło… je­że­li mam tu umrzeć z gło­du, mógł­bym prze­cież tyl­ko zy­skać.

Nie wia­do­mo, jak­by go da­le­ko za­pro­wa­dzi­ła ta myśl gro­bo­wa, gdy­by kie­run­ku jego du­mań roz­pacz­nych nie zmie­nił na­gle do­bie­ga­ją­cy do ucha dźwięk, na któ­ry każ­de ser­ce moc­niej ude­rza na ob­czyź­nie – dźwięk mowy oj­czy­stej.

O kil­ka kro­ków po za sobą usły­szał na­stę­pu­ją­cą roz­mo­wę:

– A cóż to jest, Pa­weł­ku?

– Ko­lum­na de ju­il­let, oby­wa­te­lu.

– Na pa­miąt­kę re­wo­lu­cyi lip­co­wej, co dała Fran­cji tego pta­sie­go kró­la, Lu­dwi­ka Fi­li­pa?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: