Niepotrzebna jak róża - ebook
Niepotrzebna jak róża - ebook
Czy ludzie chorzy psychicznie są mniej wartościowi? Kto ma decydować czym jest poprawa zdrowia psychicznego? Dlaczego chorujący kiedyś, muszą być zazwyczaj dwa razy bardziej zdrowi, aby za zdrowych zostać uznanymi? Arnhild Lauveng, autorka bestsellerowej ksiązki "Byłam po drugiej stronie lustra", w kolejnej swojej książce poszukuje odpowiedzi na powyższe pytania opierając się na własnych doświadczeniach, zarówno z okresu, gdy była pacjentką, jak i z perspektywy psychologa.
Autorkę interesuje, jak mówimy i jak odnosimy się do osób dotkniętych chorobami psychicznymi, pokazuje nam także, jak ważne jest patrzenie na pacjentów, jak na ludzi, a nie traktowanie ich tylko jako przypadków klinicznych.
"...ładunek żywiołowej energii, zdrowy rozsądek i radość pisania....a wszystko tak fascynujące, że człowiek z trudem jest w stanie odłożyć książkę na bok, chociaż wie, że skończy się dobrze – ona sama ją przecież napisała".
Liv Riiser, Vårt Land
"Książka robi wrażenie dzięki typowemu dla Lauveng szczególnemu połączeniu głębokiej refleksji z wisielczym humorem (...) Arnhild Lauveng we wspaniały sposób opowiada o problemach psychiatrii, zarówno jako fachowiec, jak i jako człowiek".
Hanne Andrea Kraugerud, Dagens Næringsliv
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64846-57-1 |
Rozmiar pliku: | 652 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Człowiek jest wartościowy po prostu dlatego, że istnieje”.
Arnhild Lauveng
Arnhild Lauveng w swojej książce Niepotrzebna jak róża już na pierwszej stronie konfrontuje nas z istotą problemu. Pisze: „jestem byłą schizofreniczką”, i zaraz potem dodaje: „jestem zdrowa”. Autorka pracuje jako psycholog kliniczny i choć przez wiele lat przekonywano ją, że nigdy nie będzie zdrowa, „to ci, którzy to mówili, byli w błędzie”.
Całe pokolenia psychiatrów w XX wieku pozostawały pod przemożnym wpływem tradycyjnego ujęcia schizofrenii, w którym wiązano diagnozę z niekorzystnym „przebiegiem” i zasadniczo złym „zejściem choroby”. Tradycję tę zapoczątkował Kraepelin, skądinąd wybitny klinicysta, według którego schizofrenia zawsze łączyła się ze złym rokowaniem, rokowanie zaś miało dla niego większe znaczenie niż niedostrzegane przezeń zanikanie objawów. Dlatego też traktował wyleczenia, które sam stwierdzał, jako przypadki źle zdiagnozowane. Tradycja ta doprowadziła do terapeutycznego nihilizmu, dała podstawę do przekonania, że przeżycia chorych są niemożliwe do zrozumienia. To przekonanie o niemożności wczucia się w ich, jak mniemano, pozbawiony sensu świat przeżyć, sprawiło, że osoby dotknięte schizofrenią przez całe lata nie miały szans na pomoc psychoterapeutyczną. W ten sposób powstał jeden z najbardziej obciążających mitów na temat schizofrenii – mit o jej rzekomej nieuleczalności.
Ciągle jeszcze musimy borykać się z tym mitem i jego pochodną, czyli z przeświadczeniem o chronicznie niekorzystnym przebiegu choroby. Czy schizofrenia jest tylko chorobą mózgu, czy też jest to ujęcie jednostronne i zawężające? Jej objawy są różnorodne i trudno poddają się obiektywizacji, a subiektywne cierpienie jest bardzo różnie przeżywane przez pacjentów. Czy koncepcje związane z orientacją na subiektywne doświadczenie i zdrowienie są wartościowymi perspektywami, prowadzącymi do lepszego zrozumienia i pomagania? Czy wreszcie możliwe jest wyzdrowienie?
I jeszcze aspekt praktyczny: jak budować zaufanie, rozwijać relacje, pogłębiać wrażliwość w spostrzeganiu i reflektowaniu, budzić motywację? Ile wolności i autonomii pozostawić osobom chorym? Jak duże powinno być udzielane im wsparcie, a także ich zależność od instytucji leczącej? Jak ostrożnie odkrywać związki między chorobą a biografią, jak starannie odnajdywać i przygotowywać indywidualną drogę powrotu z choroby do życia oraz jak kształtować środowisko sprzyjające pozytywnym zmianom? Co pacjenci odbierają jako pomocne, a co jest dla nich przeszkodą? Gdzie zarysowują się różnice w odbiorze profesjonalistów i osób przeżywających psychozę?
Autorka subtelnie i z wiedzą daleko wykraczającą poza jednostkowe świadectwo próbuje udzielić wyważonych odpowiedzi. Dostaliśmy od niej kolejną – po Byłam po drugiej stronie lustra – mądrą i budzącą nadzieję książkę. Przyjmujemy ją z wdzięcznością.
Andrzej CechnickiWprowadzenie
Jestem byłą schizofreniczką. Ten fakt stanowi część mojej rzeczywistości, na zawsze pozostanie elementem mojej biografii i będzie wpływał na to, kim jestem. Ale obecnie nie biorę żadnych leków i jestem zdrowa. To nie znaczy, że „mam dobry okres” albo „utrzymuję objawy pod kontrolą” – jestem zdrowa. Pracuję jako psycholog kliniczny, żyję i mam się dobrze. I przez znaczną część czasu jestem szczęśliwa. Uważam to za absolutnie fantastyczne, gdyż przez wiele lat słyszałam, że jestem przewlekle chora na schizofrenię. Mówiono mi, że nigdy nie będę zdrowa i że muszę nauczyć się żyć z objawami choroby – ale ci, którzy to mówili, byli w błędzie.
Gdy byłam chora, brakowało mi nadziei. Próbowałam ze wszystkich sił zachować jej resztki, najczęściej jednak czułam, że tylko moja rodzina wierzy jeszcze w to, iż kiedykolwiek będę wiodła lepsze życie. Wciąż pamiętam, jak bolesne było życie bez nadziei, i dlatego po wyzdrowieniu stało się dla mnie ważne przekazanie innym odrobiny tej nadziei, której tak bardzo brakowało mi w czasie choroby. Nie dlatego, aby moja historia koniecznie musiała być dla każdego prawdziwa, ale ponieważ uważam, że zachowanie nadziei jest niezwykle ważne. Prowadziłam wykłady i napisałam książkę Byłam po drugiej stronie lustra. Opowiada ona o nierzeczywistym świecie psychozy, który wkrada się do umysłu zdrowego człowieka, o Kapitanie oraz innych głosach, które szalały w mojej głowie, stając się częścią mojego świata, o samookaleczeniach, pobytach w szpitalu i o nawrotach choroby. Najbardziej jednak książka ta opowiada o nadziei.
Wiem, że nie wszyscy mogą wyzdrowieć w takim stopniu, w jakim mnie się to udało. Wielu ludzi, z różnymi diagnozami, przeżywa całe życie ze statusem chorego. To męczące, bo bycie chorym jest bolesne. Dodatkowym obciążeniem bywa poczucie zawodu, jakiego z naszej przyczyny doznaje społeczeństwo, które w dzisiejszych czasach jest niezwykle wprost skupione na wynikach, osiągnięciach i indywidualizmie. Nadal pamiętam, jak to jest żyć poza akceptowanymi i szanowanymi granicami, być biorcą, a nie aktywnym uczestnikiem. Sądzę, że nasza wartość nigdy nie powinna być związana z tym, co robimy, jakie osiągamy sukcesy, lub z tym, czym możemy się stać – człowiek jest wartościowy po prostu dlatego, że istnieje.
Dlatego mam jeszcze trochę do opowiedzenia. Wszystkie zawarte tu historie są prawdziwe, ale ponieważ ważniejsze jest skupienie się na systemach niż na konkretnych osobach, pozwoliłam sobie zmienić imiona, opisy miejsc oraz inne szczegóły, które mogłyby ułatwić identyfikację poszczególnych osób. Ludzie są ułomni i czuli na punkcie własnej osoby. Pomimo, że starają się postępować jak najlepiej, efekty ich działań bywają różne. Coś błędnie rozumiemy, inaczej interpretujemy – i już klęska gotowa. Oczywiście i to ma prawo się zdarzać, ale dobrze jest czasem potrząsnąć systemami, pogrzebać w uprzedzeniach i ogólnych postawach. A to zadanie podobne do żmudnych prac domowych – trzeba je wykonywać ciągle na nowo, aby nie ugrzęznąć w starym brudzie.Niepotrzebna jak róża
Spotkałam cię
dzisiaj na poczcie.
Długa kolejka, dużo nerwów,
a ty leżałeś tam sobie w wózeczku i szczebiotałeś,
niepotrzebny jak róża.
Nie potrafisz sam zdobyć jedzenia, kupić ubrań ani domu.
Jesteś mały i słaby,
nie potrafisz zaopiekować się innymi, ani nawet samym sobą.
Nie robisz zupełnie nic pożytecznego,
po prostu leżysz tam,
jak róża zbyt wcześnie rano.
Spowodowałeś, że się uśmiechnęłam.
Później pomyślałam:
kiedy ostatnio się uśmiechnęłam,
w kolejce na poczcie,
w czwartek po południu, w deszczu?
I poczułam radość
z powodu różnych niepotrzebnych rzeczy, jakie istnieją na świecie.
Takich jak róże.
I dzieci.
I uśmiech.
Po raz pierwszy znalazłam się w szpitalu, gdy miałam siedemnaście lat. Przebywałam wówczas na zamkniętym, przeznaczonym dla ostrych przypadków oddziale w szpitalu borykającym się z brakami finansowymi oraz niedoborem personelu. Inni pacjenci byli ciężko chorymi osobami, większość chorowała już od wielu lat. Miejsce w szpitalu przysługiwało jedynie ludziom z wyraźnymi objawami psychotycznymi i stwarzającymi zagrożenie, co do których istniała obawa, że w najbliższej przyszłości wyrządzą poważną krzywdę sobie lub innym. Byłam bardzo ciężko chora, ale jeśli ktoś sądzi, że to wstęp do przerażającej historii, to muszę go rozczarować. W czasie tego pobytu na oddziale nie było mi źle. Oczywiście strasznie było z moją chorobą, ale sam pobyt w szpitalu odczuwałam jako znośny, z powodu lekarki, którą mi przydzielono. Była młoda, dość jeszcze niedoświadczona, ale pełna ideałów i mądra – a przede wszystkim ludzka i dojrzała. Ponadto miała cudowną zdolność dawania pierwszeństwa rzeczom niepotrzebnym.
Jedno z naszych pierwszych spotkań miało miejsce w świetlicy, gdzie siedziałam i płakałam. Rozmawiałyśmy już wcześniej ze dwa razy w pierwszym tygodniu mojego pobytu na oddziale i powoli zaczynałyśmy się poznawać. Nie byłyśmy umówione, ona po prostu przechodziła obok, spiesząc się gdzieś w swoim białym fartuchu, w drodze ku jakimś ważnym, znaczącym sprawom. Pamiętam, że zaskoczyło mnie to, że zatrzymała się i zapytała, co się stało i dlaczego płaczę. Jeszcze wówczas nie chorowałam długo, zdumiała mnie jednak normalność jej reakcji. Na tym oddziale łzy były interpretowane, analizowane i oceniane i nieczęsto budziły tylko proste pytanie: „Co się stało?”. Nie wiem dokładnie, co sprawiło, że odpowiedziałam jej szczerze. Może obezwładniła mnie jej bezpośrednia troska, może byłam zbyt smutna, aby się schować, a może po prostu miałam siedemnaście lat. Odpowiedziałam jej, że na dworze pada deszcz. Tyle w zasadzie mogła zobaczyć sama, dodałam jednak – zgodnie z prawdą – że uwielbiam moknąć na deszczu. Lubię poczuć tysiące małych kropelek spadających mi na twarz i przypominających, że jestem żywa. lubię odgłos i zapach deszczu, bo sprawia, że czuję w sobie życie, niemal tak samo jak wtedy, gdy tnę się do krwi i uzyskuję dowód, że krew naprawdę we mnie płynie – czysta, żywa krew. Deszcz to ważna część mnie. Niestety deszcz nie był ważny dla żadnej z pielęgniarek mających w tym dniu dyżur. Stwierdziły, że pogoda jest obrzydliwa, a inni pacjenci byli tego samego zdania. Nikt nie miał ochoty wyjść. A ja, która zawsze wybiegałam na dwór w czasie takiej aury, teraz siedziałam po raz pierwszy zamknięta jak więzień. Deszcz walił o szyby, których nie można było otworzyć, a drzwi były zamknięte na klucz. Jedyne co mogłam zrobić, to płakać. Oczywiście nie byłam w stanie powiedzieć tego wszystkiego lekarce, powiedziałam jednak dostatecznie dużo, aby mnie zrozumiała. Zapytała, czy może mi zaufać i czy jestem w stanie jej obiecać, tak na mur obiecać, że wrócę, jeśli pozwoli mi teraz wyjść na krótki spacer. Dla mnie było to oczywiste. Skoro ona była gotowa zrobić dla mnie coś takiego, nie byłabym w stanie przysporzyć jej kłopotów, uciekając – tego mogłam ewentualnie spróbować innym razem, ale nie teraz, gdy dostałam od niej taką szansę. Zadała mi, zdaje się, jeszcze kilka pytań, upewniła się, że nie zrobię sobie krzywdy, że samotne wyjście na deszcz nie spowoduje jeszcze większego smutku i że to nie głosy każą mi wyjść. Następnie poleciła pielęgniarkom, żeby mnie wypuściły, i zapytała, czy potrzebuję płaszcza przeciwdeszczowego. Doceniałam okazaną mi przez nią troskę, ale jeszcze bardziej to, że będąc przecież lekarzem, zaakceptowała jednak moje pragnienie, aby przemoknąć na wylot. Uśmiechnęła się tylko i życzyła miłego spaceru. A spacer był cudowny. Brodziłam, taplałam się i pluskałam w kałużach, uliczne lampy odbijały się w kroplach wiszących na drzewach, a dno kałuż pokryte było żółtymi, opadłymi liśćmi, wśród których wiatr tworzył różnorodne wzory – przypominało mi to czające się leopardy. Tuż przy szpitalu rósł skrawek lasu, trudno właściwie było nazwać to lasem, ale w końcu kilka drzew, kamieni, wrzosów i ziemi wystarczy już do stworzenia soczystego zapachu życia. Wśród poszycia kryło się kilka zapomnianych czarnych jagód. Nikt inny nie wyszedł na dwór w taką pogodę, a ja już i tak zostałam uznana za wariatkę, mogłam więc spokojnie siedzieć sobie na kamieniu pomiędzy drzewami i wrzucać w siebie jagody, śpiewając przy tym na cały głos. Dzika, nieporządna chwila wytchnienia od sterylnego, białego systemu szpitala.
Ona się nie śmiała. Nie argumentowała. Nie próbowała przemówić mi do rozsądku. Ona tylko wyszła mi na spotkanie. Na następnej terapii opowiedziałam lekarce o Kapitanie i jego nieustającym gderaniu w mojej głowie. Jakoś uwierzyłam, że ona nie będzie się z tego śmiała. Skoro uważała, że można pójść na spacer w ulewnym deszczu, być może nie wyda jej się głupie to, co jej opowiem o Kapitanie. I nie śmiała się ze mnie. Tutaj również wyszła mi naprzeciw. W taki oto sposób, powoli, zaczęłyśmy się nawzajem poznawać.
Po pewnym czasie pozwoliła mi na przepustki w ciągu dnia, abym mogła na parę godzin pójść do szkoły. To było dobre, ale jednak męczące. To naprawdę jest męczące – wyjść z oddziału zamkniętego szpitala, gdzie panują krzyki i leki, łóżka z pasami i zamknięte na klucz drzwi, i spotkać się ze szkolną codziennością: pulpity, książki, lekcje i pogaduszki. To było jak dwie kompletnie różne planety, które co chwilę w ciągu dnia dziko kolidowały ze sobą w mojej głowie, przy akompaniamencie głośnego huku i wywołując zamęt, tak że trudno było nad tym wszystkim zapanować. Jednak lubiłam ten system. Wolałam mieć jeden świat chory, a drugi zdrowy i przeżywać ich ciągłe kolizje, niż tkwić tylko w chorej rzeczywistości i tak to już zostawić. Konflikty w moim umyśle nie pomagały mi co prawda, ale chciałam, żeby choroba nie miała świętego spokoju.
Pewnej nocy byłam niespokojna, przestraszona i zła. Głosy ciągle marudziły, Kapitan mnie nękał. Musiałam się drapać, coś stłuc, uderzyć samą siebie – rozkazy głosów zlewały się w mojej głowie w jeden chaotyczny dźwięk – dźwięk, który nie chciał się poddać, odpuścić, który ciągle i ciągle był słyszalny, aż do chwili, gdy opanowała mnie panika i zaczęłam rzucać się na ściany, na podłogę, do okien, na cokolwiek, byle na co, byle gdzie. Jedyne, czego chciałam, to uciec. Wyrywałam sobie włosy, chciałam zrobić dziurę, przez którą chaos mógłby uciec, rozdrapywałam sobie piersi, aby wyrwać kawałek ciała spomiędzy żeber, co pozwoliłoby mi się pozbyć tego szalejącego potwora, pożerającego mi serce, wrzeszczałam z rozpaczy i wściekłości, aby odstraszyć potworne hałasy w głowie, krzyczałam ze strachu, ponieważ świat się walił, darłam się z bólu aż do chwili, gdy nie miałam już odwagi krzyczeć dalej i zastygłam w cichym przerażeniu. Dwie osoby trzymały mnie mocno w czasie tej walki. Jedna pielęgniarka, którą bardzo lubiłam, i moja lekarka. Godzina za godziną, trzymały mnie przez całą noc. Moja wątroba źle zareagowała na lekarstwa, które mi podawano, i z tego powodu musiałam na razie poradzić sobie bez pomocy chemicznej, a faza, w której pomagała rozmowa, była już dawno za mną. Pewnie wypowiedziałam jakieś słowa przez te kilka godzin walki, nie pamiętam tego zbyt dobrze; było tam tyle innych osób, które mówiły o wiele za dużo. Wiedziałam jednak, że są tam, razem ze mną, że nie jestem całkiem samotna w tej walce. Wiem również, że mimo iż mijały godziny, była ciemna noc, a ja nie ustawałam w wysiłkach zrobienia sobie krzywdy, to te osoby obok nie zrobiły niczego, co miałoby na celu sprawienie mi bólu. To mnie zaskoczyło. Nie byli źli. Nie próbowali wpłynąć na mnie, abym „wzięła się w garść”, nie potrząsali mną – wręcz przeciwnie, byli świadomie delikatni, starając się nie wyrządzić mi krzywdy ani nie sprawić bólu. Pamiętam, że lekarka pokazała pielęgniarce, w jaki sposób ma mnie złapać za ramię, aby – jak się wyraziła – „udaremnić jej ruch w punkcie wyjścia”, unikając dzięki temu „stosowania siły i sprawiania jej bólu”. Nie rozumiałam zupełnie, dlaczego obchodzą ich takie głupstwa. Zasługiwałam na ból, pragnęłam bólu, głosy mnie wykańczały. Kapitan mnie dręczył, sama się dręczyłam, nie rozumiałam więc, dlaczego kogokolwiek obchodzi, aby mnie nie uszkodzić. Było to beznadziejne, idiotyczne i niezrozumiałe – i nieskończenie wprost błogie.
W końcu chaos ustąpił i udało mi się zasnąć. Wszyscy poszli, ale najpierw lekarka powiedziała mi, że będzie musiała stawić się na porannej odprawie, mimo że nie spała przez pół nocy, i oczekuje, że ja również pójdę do szkoły tak jak każdego innego dnia. Tak też zrobiłam. To nie była kara. Wymagała ode mnie tyle samo, ile od siebie. Jej oczekiwanie dotyczyło normalności i sprostania swoim zadaniom, był to spokojny wymóg nadziei: Teraz jest fatalnie, ale to przejdzie. Jutro będziesz znowu w szkole. Życie toczy się dalej również po bolesnych kryzysach. Nie, to nie była kara. To była właśnie nagroda.
Byłam w gruncie rzeczy zbyt młoda na pobyt na tym oddziale i moja lekarka nigdy o tym nie zapominała. Ciągle jeszcze nie miałam osiemnastu lat i zapewne dlatego nie chciała, żeby stosowano wobec mnie mechaniczne środki przymusu, gdy byłam niespokojna. Uważała, że nie jestem jeszcze na to wystarczająco dorosła, i powiedziała, że wolą raczej przytrzymać mnie rękoma, jeśli okaże się to konieczne. Dzieci nie powinno się zapinać w pasy. Zdaje się, że pielęgniarkom nie bardzo się to podobało, w ten sposób często miały więcej pracy, stosowały się jednak do wydanych poleceń. W późniejszym okresie wielokrotnie leżałam zapięta w pasach i chociaż na początku się tego bałam, to po pewnym czasie nauczyłam się akceptować bezpieczeństwo, jakie wynikało z odebrania mi możliwości samookaleczenia się i zmuszenia mnie do chwili pauzy. Nigdy tego nie lubiłam, ale zawsze to rozumiałam. Cieszę się jednak, że nie doświadczyłam tego zbyt wcześnie i że podczas pierwszego pobytu w szpitalu nie zostałam zapięta w łóżku z pasami. Miałam bowiem dopiero siedemnaście lat, a siedemnastolatki, nawet jeśli są bardzo wyrośnięte, to faktycznie nadal pozostają dziećmi.
Chciałam zostać na oddziale. Było mi tam dobrze i odczuwałam, że jestem leczona. Był to jednak oddział dla ostrych przypadków i wkrótce przeniesiono mnie w inne miejsce, które podobno miało być dla mnie lepsze, ze zdolnymi fachowcami i większymi zasobami finansowymi. Powiedziano mi, że tam otrzymam odpowiednie leczenie i że będzie mi tam dobrze. Tymczasem na nowym oddziale spotkałam się głównie z przemocą, walką i karą. Tam chwytano mnie mocno, w nielogicznych zmaganiach, których celem było zmuszenie mnie do posłuszeństwa. Mieli tam taką teorię, że wtedy, gdy jestem niespokojna, należy sprawić mi ból, aby mnie spacyfikować, i że jeśli tylko ten ból będzie dostatecznie duży, to poddam się i nie będę więcej walczyć. To była oczywiście zupełnie szalona teoria. Może za wyjątkiem krótkiego pacnięcia w ucho w razie histerii, ból fizyczny nie ma żadnego wpływu na przeżywanie lęku – zamiast uspokoić się można co najwyżej zacząć się bać jeszcze bardziej. Powinno to być dla wszystkich oczywiste, a jednak oni tego nie rozumieli. Wieczorami płakałam cicho pod kołdrą, tęskniąc za moimi dawnymi pielęgniarkami i lekarką. Wstydziłam się tego smutku, gdyż wiedziałam, że byli to tylko specjaliści, że tak naprawdę nie łączą mnie z nimi żadne relacje, i czułam, że w związku z tym zupełnie nie mam prawa za nimi tęsknić. Mimo to tęskniłam. Opłakiwałam ich utratę i jednocześnie pielęgnowałam w sobie wspomnienie o nich jako pewną ciekawostkę. Na tym oddziale najwyraźniej zgadzano się w pełni z moimi głosami, że zasługuję na wszystko, co najgorsze. To zjawisko rozumiałam znacznie lepiej niż zachowania przyjazne, a jednak to przyjaźń właśnie pamiętałam z nadzieją. W pierwszym szpitalu uważali, że jestem warta czegoś innego. Nigdy im nie uwierzyłam, ale zawsze przywoływałam to wspomnienie jako pociechę.
W psychiatrycznej służbie zdrowia związek między tym, co robimy, a tym, co mówimy, jest często niejasny. Gdy byłam chora, przeżyłam zabranie z domu przez uzbrojonych policjantów, transport do miejsca, gdzie zupełnie nie chciałam zostać, i zamknięcie w nim na klucz, rewizję osobistą i odebranie mi części moich rzeczy. Mówiono mi, że wszystko, w co wierzę, i wszystkie moje poglądy są nieprawdziwe, i że nie zostanę wypuszczona, dopóki sama tego nie przyznam. Musiałam zaakceptować mnóstwo reguł i ograniczeń, dotyczących między innymi rozmów telefonicznych, odwiedzin, słuchania radia i oglądania telewizji oraz ogólnie kontaktów z innymi ludźmi. Wprowadzano to wszystko po to, aby mi pomóc. Czasami chcąc chronić człowieka przed nim samym, trzeba zastosować działania ostre i zdecydowane. A jednak trudno jest uznać, że takie działania przyczyniają się do powstania zaufania, poczucia bezpieczeństwa i otwartości. „Zabraliśmy cię siłą, zamknęliśmy na klucz, o wszystkim decydujemy za ciebie – teraz możesz się rozluźnić i nam zaufać; jesteś nieskończenie wartościowa, troszczymy się o ciebie i chcemy tylko twojego dobra”. To brzmi fałszywie i nie zostałoby zaakceptowane w żadnych innych okolicznościach. Nikt nie może żądać, aby ofiara ufała swoim porywaczom i ich lubiła. Nikt nie uważa za oczywiste, że przestępcy będą otwierali się przed policjantami i zwierzali im i aby więźniowie sumienia natychmiast akceptowali punkt widzenia dyktatora. Zatem jak możemy się spodziewać, że zagubiona, wrażliwa, przestraszona i podejrzliwa osoba, o której wiemy, iż ma trudności ze zorganizowaniem swoich myśli i zrozumieniem społecznych zależności, pojmie, że chcemy jej dobra, w sytuacji, gdy to ją bardzo boli? Nie możemy tego oczekiwać. A jednak tak właśnie zakładamy. Bo łatwo zapominamy o tym, żeby spojrzeć na świat również od drugiej strony. My przecież dobrze wiemy, czego chcemy, wiemy, że nasze pragnienie pomocy jest szczere i że nie chcemy zrobić krzywdy. Uważamy za oczywistość, że wilki, stworzenia z kosmosu, spisek oraz natarczywe głosy nie istnieją, i łatwo zapominamy o tym, że nawet, jeśli mamy rację, to nasza prawda przedstawia niewielką wartość, jeśli nikt jej nie podziela. Nie ma żadnego znaczenia, że wiem, iż chcę twojego dobra, bo jeśli nie uda mi się spowodować, abyś to zrozumiał, to i tak mi nie zaufasz. Nikogo nie można zmusić do zaufania. Poczucia bezpieczeństwa nie można narzucić. Na czyjeś zaufanie i na poczucie bezpieczeństwa musimy zasłużyć. My, ludzie, poczucie to wiążemy zazwyczaj z innymi ludźmi. Nigdy nie dostrzegałam żadnego znaczenia w stwierdzeniu, że ktoś „chce tylko mojego dobra” i że „to przecież jest szpital”. W owym czasie gotowa byłam przyjąć, że po korytarzach biegają swobodnie wilki, tak w szkole, jak i w domu, a ja codziennie odbierałam rozkazy od niewidzialnych, osobistych dyktatorów. Abstrakcyjne pojęcia i idea „szpitala, jako miejsca, gdzie człowiek jest leczony”, nie zawierały już żadnego znaczenia. Byłam świadoma, że inni ludzie otrzymywali w szpitalu pomoc. Ale wiedziałam też, że zwykłe zasady przestały obowiązywać. Nie byłam w stanie polegać na ogólnikach ani abstrakcjach, bo świat nie był już taki jak przedtem. Tym, co mi jeszcze pozostało, były konkretne spotkania z ludźmi. Oczywiście łatwiej było poczuć się bezpiecznie w miejscu, gdzie już wcześniej byłam dobrze leczona, niż tam, skąd miałam same złe wspomnienia. Gdy jednak przychodziło co do czego, to decydująca stawała się obecna sytuacja, a dobre lub złe wrażenia mogły zawsze ulec zmianie w kontakcie z poszczególnymi osobami.
Szwedzki psycholog Alain Topor przeprowadził wiele badań na temat tego, co pomaga ludziom z poważnymi zaburzeniami psychicznymi w ich procesie zdrowienia (Borg, Topor, 2003; Topor, 2004). Zastosował przy tym niezwykle prostą a zarazem genialną strategię: po prostu pytał ludzi, którzy wcześniej byli poważnie chorzy, lecz ich stan zdrowia znacznie się poprawił, lub wręcz wyzdrowieli, o to, co – ich zdaniem – pomogło im najbardziej. Jedna z najważniejszych odpowiedzi, jakie uzyskał, brzmiała: lekarze, którzy mieli odwagę wychodzić poza ustalone ramy, jeśli było to konieczne dla zapewnienia pacjentowi poczucia zrozumienia i szacunku. Wiele osób opowiadało o całkiem zwykłych, codziennych drobnostkach: o pielęgniarce otulającej pacjenta ciepłym kocem czy podającej filiżankę herbaty wtedy, gdy człowiek płacze i się boi. Liczni pytani wspominali też o czasie i dostępności – o lekarzach, dla których najważniejsze były rozmowy z pacjentem, nawet wtedy, gdy na oddziale działy się różne inne absorbujące rzeczy. Inni opowiadali o poczuciu równości doświadczanym w sytuacjach, gdy lekarze nie odmawiali przyjęcia od pacjenta prezentu, bez względu na to, czy był konkretny, czy bardziej symboliczny. A jeszcze inni mówili o wielkiej wartości łamania ustalonych zasad w niektórych wypadkach: o lekarzach, którzy potrafili rozmawiać, nie zapisując jednocześnie nic w historii choroby, nie biorąc zapłaty za wizytę, albo o takich, którzy postępowali wbrew przyjętym powszechnie praktykom i na przykład kontynuowali leczenie pacjenta mimo zmiany miejsca pracy. W podsumowaniu tych odpowiedzi Topor kładzie nacisk na znaczenie poczucia bycia wybranym, dostrzeżonym i szanowanym, a także poczucia wzajemności oraz na rozwój relacji, gdy człowiek czuje się dobrze potraktowany. To wszystko brzmi przecież bardzo prosto, nikt z nas nie lubi być traktowany jak reprezentant jakiejś grupy, wolimy czuć się zauważeni jako wyjątkowe indywidualności, którymi przecież jesteśmy. Jeśli w kimś ma się odbudować poczucie własnej wartości, to wrażenie, iż jest się wybranym i wyjątkowym bardzo temu sprzyja. W powieści Bygdebarn heime og på soetra (Wiejskie dzieci w domu i na pastwisku) Marie Hamsun opisuje gromadę rodzeństwa podążającego za matką na letnie pastwiska. Matka prosi najstarszego syna Olego o przyniesienie wody, a ponieważ prośba ta przychodzi w chwili, gdy Ola zajęty jest czym innym, nie jest on z tego powodu zadowolony. Trochę lepiej robi mu się, gdy matka obiecuje mu – w podziękowaniu za pomoc – łyżkę śmietanki na kolację. Rusza do źródła z wiadrami. Ale nie uchodzi jeszcze daleko, gdy już zawraca, aby zapytać matki, czy tylko on dostanie śmietanki, czy rodzeństwo także. A matka odpowiada, że zamierzała dać trochę wszystkim, i uzasadnia swoją decyzję, wymieniając wszystkie prace wykonane przez pozostałe dzieci. Ola zmuszony jest to przyjąć, ale robi to niechętnie, ponieważ „odrobina śmietanki miała znacznie większą wartość, gdy reszta rodzeństwa stała wokół i zazdrościła”.
Jest różnica pomiędzy byciem wybranym a byciem w tłumie, i – jak pokazują ankietowani przez Topora – można zrobić z tego użytek terapeutyczny, powodując u człowieka wzrost poczucia własnej wartości. W przychodniach i innych miejscach, gdzie terapeuta i pacjent spotykają się na indywidualnych sesjach, jest to niezwykle użyteczne. Na oddziałach szpitalnych i w ośrodkach pobytu dziennego sprawa nieco się komplikuje, bo matka Olego przecież też miała rację: Należy wziąć pod uwagę jednostkę, ale jednocześnie nie można zapominać o potrzebach innych. W idealnym świecie wyglądałoby to oczywiście tak, że każdy zostałby wybrany przez kogoś innego, a pracownicy mieliby wśród pacjentów swoich ulubieńców i w ten sposób każdy pacjent byłby najważniejszy, szczególny, jedyny przynajmniej dla jednej osoby z personelu. Z moich doświadczeń wynika, że rzeczywistość nie jest tak idealna. Często zdarza się, że cała grupa pracowników lubi kilku pacjentów, wokół kilku innych zawsze są konflikty, paru kolejnych jest trochę lubianych, ale niektórzy ich nie znoszą i na końcu są pozostali, których w gruncie rzeczy nie lubi nikt. Otrzymują co prawda opiekę, pomoc i leczenie, ale nie są przez nikogo wybrani. Po prostu są. Ja miałam okazję bycia w obu rolach: najpierw młodej pacjentki, dla której choroba była nowym doświadczeniem, z „ciekawymi” objawami i umiejętnością wypowiadania się. Wówczas byłam wybrana przez wiele osób i czułam, że przyznano mi priorytet, że poświęca mi się sporo czasu, spacerów, rozmów, zainteresowania oraz uwagi. Przeżyłam także wieloletni okres bycia chronicznie chorym, napakowanym ciężkimi lekarstwami człowiekiem bez sił i nadziei. Wówczas nie byłam przez nikogo wybrana, nie troszczył się o mnie nawet mój lekarz pierwszego kontaktu. Otrzymywałam bardzo niewiele, a na pewno nic dodatkowo, i nie miałam żadnego powodu, aby poczuć się kimś szczególnym. Stanowiłam tylko część ekranu, jedną z tych osób, na których tle wybrańcy mogli zobaczyć, że dostają więcej. Świat jest trudny, życie jest brutalne, trzeba jakoś nauczyć się z tym żyć, ale tak sobie myślę, że – z terapeutycznego punktu widzenia – samopoczucie Olego nie powinno być chronione poprzez to, że brat dostanie mniej, a różnica zostanie im obydwu dobitnie pokazana. Lepiej chyba wymyślić inny sposób.
Ankietowani przez Topora podkreślili również znaczenie umiejętności odejścia pracowników służby zdrowia od obowiązujących procedur, zrobienia czegoś szczególnego, może nawet złamania zasad. To jest bardzo ważna informacja – zarówno fakt, że w ogóle istnieje personel, który robi takie rzeczy, jak i fakt, że przynajmniej część pacjentów odbiera takie działania pozytywnie. Zapewne ma to związek z poczuciem bycia kimś wyróżnionym – chory rozumie, że lekarz nie postępuje tak zapewne wobec wszystkich, a to daje poczucie bezpieczeństwa i wspaniałe wrażenie bycia poważnie potraktowanym. Jednocześnie jest to zawsze odrobinę niebezpieczne, gdy pojedyncze osoby wychodzą poza przyjęte zasady i zaczynają podążać własną ścieżką. Może stanowić początek czegoś pięknego, zalążek rewolucji – wielkie i ważne historyczne zmiany zaczynały się często od tego, że ktoś postanowił wyłamać się z przyjętych zasad i spróbować czegoś nowego. Może to być także początek czegoś negatywnego – przestępstwa i przemoc również zaczynają się zwykle od tego, że ktoś uważa, iż nie obowiązują go ogólnie przyjęte zasady lub że dana sytuacja usprawiedliwia złamanie prawa. Dobrze byłoby przyjąć regułę, że wszystko jest w porządku dopóki działa się wbrew zasadom ze względu na dobro pacjenta, na podstawie fachowej oceny, co jest niezbędnym i najlepszym dla niego sposobem leczenia i z bezpośrednią lub pośrednią jego zgodą. Ale terapeuci są też tylko ludźmi i mogą ocenić sytuację całkowicie błędnie. Koleżanka psycholog opowiedziała mi kiedyś, że w pewnym okresie – gdy miała problemy ze swoim samochodem – po skończonej pracy podróżowała do domu wspólnie z pacjentem jego samochodem. Było to dla niej korzystne, ale też dobre dla pacjenta, mającego dzięki temu poczucie równości – bycia kimś ważnym dla swojego terapeuty. Poza tym w czasie jazdy mieli dla siebie kilka dodatkowych chwil. Po pewnym jednak czasie terapeutka uświadomiła sobie, że ta sytuacja wpływa na nią, gdy podejmuje decyzje dające temu pacjentowi pierwszeństwo przed innymi, na przykład kiedy ustala, w jakim czasie w ciągu dnia mają się odbywać spotkania z nim oraz jakie tematy mają być poruszane w trakcie spotkań. Działo się tak szczególnie pod koniec. Widząc to, inaczej rozwiązała swoje problemy z transportem.
Dostępne w tej dziedzinie badania pokazują, że terapeuci, którzy podjęli kontakty seksualne z pacjentem, utrzymują, iż zrobili to ze względu na niego, ponieważ na przykład potrzebował on seksualnego potwierdzenia lub nękało go poczucie niskiej wartości. Jednocześnie z badań wynika, że 40% pacjentów, którzy nawiązali relacje seksualne ze swoim terapeutą, walczy potem z jeszcze niższym poczuciem własnej wartości, 50% przeżywa koszmary nocne i napady lęku panicznego, a 80% ma problemy z poczuciem winy i samooskarżeniami (Johansen, Cordt-Hansen, 2006). Tak więc nie zawsze różne rzeczy wychodzą na dobre pacjentowi, nawet jeśli terapeuta ma szlachetne zamiary.
Ciąg dalszy w wersji pełnej