- W empik go
Niepowinność - ebook
Niepowinność - ebook
Opowieść o poszukiwaniu tożsamości w postapokaliptycznych realiach upadającego pegeeru
Seweryn i Jacek są sąsiadami z różnych pięter tego samego szarego bloku. Na najwyższym mieszka syn dyrektora pegeeru, który chce być taki jak jego tato. Na parterze - syn palacza. On z kolei stara się być kimś innym niż jego ojciec. Marzena, w której obaj się kochają, zawsze wie, co powinna zrobić, ale nie pomaga jej to w byciu sobą.
Rodzice straszą dzieci, że jeśli będą niegrzeczne, dyrektor pegeeru zamknie je w piwnicy. Bohaterowie trochę się boją, ale są ciekawi tego, o czym na osiedlu się nie rozmawia. Dlaczego palacz wypożycza książki? Kim są ludzie, którzy nie wychodzą na powierzchnię? Dlaczego dzieci wysłane do szkoły z internatem stamtąd nie wracają?
Chociaż wiedzą, że nie powinni, Marzena, Jacek i Seweryn schodzą coraz głębiej, poznając prawdę o miejscu, w którym żyją, o swoich rodzicach i o sobie. Gdy zdają sobie sprawę, że o pewnych rzeczach woleliby nie wiedzieć, jest za późno, bo stają się dorośli.
Niepowinność to powieść o szarości, która wcale nie znajduje się pomiędzy czernią i bielą, lecz łączy w sobie wszystkie kolory świata.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-655-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie bujaj się
Wszyscy tam stoją oprócz mnie, myślał i starał się na nich nie patrzeć. Szedł wolno, kopiąc kamień lub coś, co akurat leżało na drodze, z rękami w kieszeniach, jak ktoś, kogo zupełnie nie obchodzi, że wszyscy tam stoją oprócz niego.
Szedł na plac zabaw, mieszczący się w samym środku pegeerowskiego osiedla i częściowo ogrodzony siatką, tak samo zniszczoną jak drabinki, zjeżdżalnia i huśtawki. Wszystko porastało rdzą, która dojrzewała pod spękaną skórą zielonej farby. Zmierzał do największej huśtawki, tej, która zawsze była zajęta. Zawsze, tylko nie wtedy, gdy przyjeżdżało mleko i wszystkie dzieci z osiedla ustawiały się w kolejce do beczkowozu. Wszystkie oprócz Seweryna.
Starał się jak najszybciej rozbujać. Przelatując tuż nad ziemią, zamykał oczy i otwierał je dopiero, gdy wyszlifowana dziecięcymi tyłkami deska na chwilę zatrzymywała się na samej górze. Wszyscy tam stoją oprócz mnie, myślał, patrząc na rówieśników, którzy musieli czekać na mleko. On nie musiał, więc czuł się lekko, jakby nic nie ważył.
Im dłużej się bujał, tym więcej miał odwagi, żeby się puścić. Tylko na chwilę, która z każdym wymachem trwała trochę dłużej, aż zdążył się przestraszyć. Wtedy robił zamach rękami, jakby chciał przepłynąć ten kawałek, który dzielił go od huśtawki. Do tej pory zawsze udawało mu się chwycić uciekające łańcuchy i wylądować na brzegu drewnianego siedziska. Dudniło mu w uszach, kiedy mknął wychylony do tyłu, trzymając się z całych sił. Odchylał głowę i patrzył na osiedle. Trzy kanciaste budynki zwisały z sufitu pokrytego betonową kostką brukową i wydeptaną trawą. Świat stanął na głowie i Seweryn miał gdzieś, że wszyscy tam stoją oprócz niego.
Jeszcze tydzień temu on też tkwił w kolejce i chciał być pierwszy, jak wszyscy, żeby najszybciej zanieść pełną kankę do domu, pobiec na plac zabaw i zająć największą huśtawkę. Wychodził z domu zaraz po obiedzie, ale za każdym razem przy metalowej klapie kotłowni, gdzie zatrzymywał się ciągnik z dwoma beczkowozami, stał już Jacek. Rodzina Seweryna zajmowała dyrektorski apartament z dwoma balkonami na ostatnim piętrze, a Jacek, syn palacza, mieszkał na parterze, więc miał po mleko najbliżej ze wszystkich dzieci na osiedlu.
Tylko raz Sewerynowi udało się wyprzedzić sąsiada. Rano zapakował kankę do worka na buty i po lekcjach nie poszedł na obiad, tylko od razu stanął pod blokiem w oczekiwaniu na ciągnik. Zaskoczył Jacka, ale od tamtej pory rudzielec miał go na oku.
W uczciwej rywalizacji Seweryn był bez szans, więc poszedł z tym do ojca, który był dyrektorem i w pegeerze decydował o wszystkim.
– Nie zawracaj mi głowy – powiedział Witold Dąbrowski. – Mleka wystarczy dla wszystkich i korona ci z głowy nie spadnie, jak postoisz w kolejce razem z innymi. Idź na podwórko – uciął dyskusję.
Sewerynowi całkiem się odechciało wychodzić z domu, zwłaszcza po mleko. Matka stale mu o tym przypominała, a gdy już się wybrał, zapominał kanki, musiał więc wracać na górę, po czym zajmował miejsce na szarym końcu. Wydawało mu się, że stary Wójcik, który obsługiwał kranik beczkowozu, specjalnie tak się ślimaczy z nalewaniem mleka, żeby wszyscy zdążyli się przyjrzeć, jak rudy brudas w podskokach biegnie na plac zabaw, a potem huśta się, patrząc na całą resztę z góry. To niesprawiedliwe, myślał Seweryn.
W końcu, idąc ze szkoły na osiedle, doszedł do wniosku, że nie ma ochoty brać dłużej udziału w tym wyścigu. Po obiedzie, poszedł prosto do salonu i włączył telewizor. Słyszał, że ojciec wrócił z pracy, więc wiedział, że ma kilka minut, zanim zdejmie marynarkę i krawat, umyje ręce i siądzie do obiadu przy kuchennym stole. Matka, dopiero gdy naleje mu zupy, podgrzeje drugie i nałoży na talerz, będzie miała chwilę, żeby przypomnieć sobie i Sewerynowi o mleku.
– Idziesz? – spytała, zaglądając do salonu po raz pierwszy.
Oglądał Tik-Tak. Telewizor mieli kolorowy, ale pomimo cekinów błyszczących na twarzy Ciotki Klotki z ekranu wylewała się szarość. Większość programów telewizyjnych dla dzieci była tak nudna, jakby wymyślili je nauczyciele.
– Sewciu! No idź już po to mleko. – Przyszła znów i tym razem podstawiła mu kankę pod nos.
– Nie chce mi się – odpowiedział, nie odwracając głowy od ekranu.
– Nie będę cię dłużej prosić! – mówiła stanowczo, ale szeptem.
– Zaraz! Nie widzisz, że oglądam? – wyrwało mu się zbyt głośno. Po chwili usłyszał zgrzyt krzesła na kuchennej posadzce.
Dyrektor usiadł w skóropodobnym fotelu po drugiej stronie ławy, zapalił papierosa i westchnął.
– Jak nie chcesz iść po mleko, to nie idź – powiedział spokojnie, a w Sewerynie zapłonęła nadzieja. – Tylko mi teraz powiedz: chcesz czy nie?
– Nie chcę!
– W takim razie znajdę kogoś na twoje miejsce.
Ojciec wziął emaliowane naczynie i wychodząc z mieszkania, trzasnął drzwiami tak, że rozdzwoniły się kryształy w segmencie.
Mela Dąbrowska sięgnęła po papierosa, którego nie zgasił jej mąż. Witek nie lubił, kiedy paliła, ale gdy wychodził z domu, trzaskając drzwiami, było jej wszystko jedno.
Nie odezwała się słowem i wpatrywała się w telewizor, Seweryn wiedział jednak, że jest na niego zła. Jej milczenie uwierało go tak, że ledwie mógł usiedzieć w fotelu, jednak nie ruszył się z miejsca. Wiedział, że powinien się cieszyć. Komu chciałoby się stać w kolejce po mleko, kiedy można w tym czasie na przykład oglądać telewizję? – powtarzał sobie w myślach.
Nikomu oprócz Jacka, który w szkole siedział w ostatniej ławce, a oceny miał najgorsze z całej klasy, nie licząc plastyki i wuefu.
Mama Jacka bardzo martwiła się dwójami, które przynosił z polskiego i matematyki, natomiast zdecydowanie mniej cieszyła się z piątek za rysunki i bieganie. Mówiła, że ci, którzy biegają wolniej, być może starają się bardziej. Nie rozumiał, o co jej chodzi, ale czuł, że lepiej nie mówić, że ani na plastyce, ani na wuefie wcale się nie stara.
Nie miał też pojęcia, dlaczego na osiedlowym boisku chłopaki wybierają go do drużyny na samym końcu. Jako przedostatniego, bo ostatni był Seweryn. Gruby syn dyrektora szybko łapał zadyszkę, więc było jasne, że będzie tylko przeszkadzał. Natomiast Jacek był szybki i zwinny jak kot, a drużyna, w której grał, zawsze wygrywała. Potrafił kiwnąć każdego, więc nie musiał nikomu podawać, a i tak strzelał najwięcej goli. Dziwił się tylko, że koledzy nie cieszą się razem z nim. Jakby w piłce nożnej chodziło o coś innego niż strzelanie goli.
Dlatego czasami wolał bawić się sam – na przykład na największej osiedlowej huśtawce. Wracał ze szkoły biegiem, błyskawicznie zjadał obiad i od razu wychodził, żeby być pierwszy w kolejce po mleko. Miał najbliżej ze wszystkich, bo jego ojciec – Tadeusz Kwiatek – był palaczem i żeby móc w każdej chwili pójść podłożyć do pieca, zajmował z rodziną mieszkanie na parterze. Pegeerowskie bloki miały po dwie klatki, w których na każdym piętrze znajdowały się dwa mieszkania, więc ktoś, kto mieszkałby naprzeciwko Kwiatków, miałby po mleko równie blisko, ale w drugim mieszkaniu na parterze mieścił się gabinet lekarski.
Ursusa C-330, podzwaniającego klapką na kominie, słychać było z daleka. Pan Wójcik ostrożnie prowadził traktor z dwiema przyczepami, więc zanim pokonał kamienny mostek na Przepiórce i dotarł na osiedle, dzieci zdążyły się już ustawić w rządku długim jak dwuklatkowy blok. Ciągnik zatrzymywał się tuż przy klapie prowadzącej do kotłowni, a wąsaty traktorzysta podłączał pierwszą beczkę do rury wystającej z ziemi. Później zaczynał rozlewać mleko do kanek.
Jacek pierwszy podstawiał swoją pod kranik i migiem zanosił pełne naczynie do domu. Po chwili znów wybiegał na podwórko i ruszał na plac zabaw. Wiedział, że czas płynie jak mleko, którego z każdą napełnioną kanką było coraz mniej. Przestawał o tym myśleć dopiero, gdy się porządnie rozhuśtał.
Rozpędzając skrzypiące wahadło, spoglądał na osiedle składające się z trzech szarych bloków. Do tego, w którym mieszkał, przyklejony był wysoki walcowaty komin z czerwonych cegieł, wyrastający z ziemi, ale sięgający głębiej, do kotłowni, w której pracował jego tato. Po drugiej stronie bloku wciąż stały beczkowozy i kolejka pegeerowskich dzieci.
Wszyscy tam stoją oprócz mnie, myślał Jacek i huśtał się z przyjemnością, patrząc na świat z góry. Z każdym wymachem unosił się wyżej, a do ziemi zbliżał się tylko na chwilę, mknąc z taką prędkością, że nawet starsi bali się podejść. Każdy chciał być na jego miejscu, a on nie zamieniłby się z nikim.
Do dnia, w którym zaczepił go dyrektor pegeeru. Stał wtedy jak zwykle w kolejce po mleko, oczywiście jako pierwszy, i był pewien, że pan Witek wybrał go właśnie dlatego.
– Jak masz na imię? – spytał dyrektor, spoglądając na chłopca zza przyciemnianych okularów.
– Jacek.
– Jacek – powtórzył mężczyzna, jakby potrzebował czasu, żeby sobie przypomnieć, po co właściwie tu przyszedł. Poprawił okulary, których nie zdejmował nawet w najbardziej pochmurne, jesienne dni, i znów zwrócił się do piegowatego rudzielca: – Dobrze. Co robi twój ojciec, Jacku?
– Teraz? – Chłopak trochę się przestraszył, bo podejrzewał, że jego ojciec nic nie robi. Zwykle gdy Jacek odwiedzał go w kotłowni, leżał na łóżku polowym z książką w ręku. Natomiast gdy chłopak pytał mamę, dlaczego tata nie przychodzi do domu, odpowiadała, że musi pilnować, żeby w piecu nie zgasło. – Pilnuje, żeby w piecu nie zgasło – odpowiedział więc Jacek, bojąc się trochę, że odpowiedź, która wystarczała dziecku z drugiej klasy podstawówki, nie spodoba się dyrektorowi.
Pan Dąbrowski uśmiechnął się, jakby mu się przypomniało coś miłego.
– A więc jesteś synem Tadzika. Bardzo dobrze. Nie będziesz miał daleko.
– Tato ma na imię Tadeusz – poprawił Jacek, który dobrze wiedział, że ojciec nie lubi, gdy ktoś mówi na niego Tadzik. Wszyscy to wiedzieli. Dyrektor też, bo dyrektor wiedział wszystko, a do tego spędzał z ojcem Jacka dużo czasu. Można by powiedzieć, że byli kolegami, gdyby palacz mógł się kolegować z dyrektorem pegeeru.
– Nic nie szkodzi – odpowiedział Dąbrowski, jakby zupełnie go nie obchodziło, jak ojciec chłopca ma na imię. – Jacku! Chciałbym cię o coś poprosić. Czy mógłbyś wziąć jeszcze jedną kankę mleka i zanieść ją do nas na górę?
Jacek oczywiście się zgodził, bo dyrektorowi się nie odmawia. Poza tym czuł się tym zadaniem wyróżniony, więc dodał jeszcze, że to żaden problem, bo zawsze jest pierwszy w kolejce, no i ma blisko, bo mieszka w tej samej klatce.
– No to świetnie. Jakby moja żona się dziwiła, powiedz, że to ja cię o to poprosiłem. – Podał Jackowi czerwoną kankę. – Ojciec jest u siebie? – spytał zupełnie zbytecznie, bo palacz właściwie nie wychodził z kotłowni.
– Jak zawsze.
– Muszę z nim porozmawiać – rzucił i wszedł do klatki.
Gdy mleko przyjechało i Jacek podał panu Wójcikowi dwie kanki, ten zmarszczył brwi.
– Dla dyrektora – wyjaśnił chłopak, a mleczarz kiwnął głową, jakby było to tajne hasło, które wszystko wyjaśnia, i zamiast nalać porcję z kraniku, jak wszystkim, wspiął się na jedno z kół, otworzył pokrywę beczkowozu i zaczerpnął tłustego mleka z samej góry.
Nikt na osiedlu nie używał dzwonków do drzwi, więc Jacek wiedział, że powinien zapukać. Tylko nieco mocniej niż zwykle, bo był środek dnia. Wyszło trochę zbyt głośno, jakby miał do przekazania coś ważnego. Pomyślał, że sąsiedzi z dołu mogli usłyszeć, ale się nie przejął, bo tym razem nie było się czego wstydzić.
– Dzień dobry – powiedział grzecznie, gdy księgowa stanęła w progu. Słyszał wyraźnie, że westchnęła, jakby nie jego się spodziewała.
Jackowi wiele razy zdarzało się pukać do dyrektorskiego apartamentu, tylko że zwykle w środku nocy i wtedy pani Dąbrowska faktycznie nie była zadowolona. Jednak na co dzień dyrektorowa uśmiechała się do wszystkich dzieci, jak dobra ciocia, i tym razem też błyskawicznie się rozpromieniła.
– Ach, dziękuję. Jak elegancko. – Wzięła kankę. – Nie trzeba było. Przecież Seweryn mógł sam… Sam powinien.
Jacek się nie odzywał, niepewny, co powiedzieć.
– No, nie stój tak, chodź do środka. Chcesz szklankę mleka?
– Nie, dziękuję – odparł, bo wiedział, że nie wypada przeszkadzać. Zwłaszcza dorosłym, a już na pewno żonie dyrektora, która ma ważniejsze rzeczy na głowie niż rozmowa z synem palacza.
Ale w głębi duszy marzył o tym, by wejść i zobaczyć dyrektorski apartament z dwoma balkonami – największe mieszkanie na całym osiedlu. Jeszcze nigdy nie był w środku. Seweryn go nie zapraszał, chociaż chodzili do tej samej klasy.
W przedpokoju dostrzegł białe adidasy kolegi. Wyglądały jak nowe, chociaż chłopak codziennie chodził w nich do szkoły. Jacek marzył o takich butach, w ogóle chciał być taki jak Seweryn, który miał wszystko najlepsze. Chyba właśnie dlatego bez wahania się zgodził, gdy pan Dąbrowski poprosił go o przysługę. Nie żałował nawet wtedy, gdy idąc na górę, zdał sobie sprawę, że ktoś na pewno zajął jego miejsce na największej huśtawce.
Było warto, bo teraz mógł wejść do mieszkania dyrektora, usiąść w kuchni, a może nawet w salonie, i wypić szklankę mleka. Może pani Mela ukroiłaby mu kromkę chleba, posmarowała masłem i posypała cukrem? Wyobraził sobie, jak bardzo by mu smakowało. Na pewno bardziej niż w domu.
– Nie chcę przeszkadzać – odpowiedział dyrektorowej, bo odkąd zaczął chodzić do szkoły, wiedział, że lepiej nie mówić tego, co się myśli. – Do widzenia – pożegnał się grzecznie i pobiegł na dół.
W pierwszej klasie na pierwszej lekcji każde dziecko miało powiedzieć, jak się nazywa i kim chce zostać, kiedy dorośnie. I chociaż wszyscy się znali z osiedla, łącznie z panią Majewską, która wiedziała, z której klatki i piętra są poszczególne dzieci, to uczniowie i uczennice przedstawiali się imieniem oraz nazwiskiem. Większość dziewczynek mówiła, że będą pracowały w pegeerze – jako dojarki, księgowe lub kadrowe – a chłopcy wyobrażali sobie, że zostaną traktorzystami, oborowymi albo mechanikami, w zależności od tego, czym zajmowali się ich ojcowie.
– Nazywam się Seweryn Dąbrowski i jak dorosnę, zostanę dyrektorem – powiedział syn dyrektora, gdy przyszła jego kolej.
– Pięknie, Sewerynie. Bardzo zdolny z ciebie chłopiec – pochwaliła go nauczycielka, która za sprawą trwałej ondulacji przypominała owcę.
Gdy przyszła kolej na Jacka, wydawało mu się, że wie, co powiedzieć.
– Nazywam się Jacek Kwiatek i jak dorosnę, zostanę dyrektorem.
Pani Majewska parsknęła śmiechem tak, że opluła dzieci w pierwszej ławce.
– Brudas chce być dyrektorem! Chyba kotłowni! – rechotała klasa.
Na szczęście zadzwonił dzwonek i dzieci wybiegły na przerwę. Tylko Jacek został w ławce. Gdy nauczycielka na niego spojrzała, spytał:
– Proszę pani, jaka jest prawidłowa odpowiedź na to pytanie?2
Nie pokazuj się
Wypadało wyjaśnić, dlaczego niepokoi sąsiadów w środku nocy, więc zanim zapukał do dyrektorskiego apartamentu, zastanawiał się, jak to powiedzieć. Starał się to zrobić tak, żeby nikt nie miał do niego pretensji, ale zawsze odnosił wrażenie, że nie wyszło.
– Pan dyrektor śpi na dole – mówił, gdy księgowa otwierała drzwi. Nie musiał. Pukanie w środku nocy oznaczało dla żony dyrektora zawsze to samo.
Szybko zakładała buty, zarzucała płaszcz na koszulę nocną i była gotowa do wyjścia, natomiast Seweryn długo się zastanawiał, który but jest lewy, a który prawy.
Jacek schodził do kotłowni ostatni. Na dole, na łóżku polowym, leżał jego ojciec, a obok, na podłodze, ojciec Seweryna. Gdy pani Dąbrowska z synem podnosili bezwładne ciało dyrektora, pytał, czy może pomóc. Seweryn warczał wtedy na niego, żeby nie dotykał jego taty, a księgowa zwracała synowi uwagę, że tak nie można.
– Dziękuję, Jacku – mówiła i uśmiechała się elegancko. – Zajmij się lepiej swoim tatą.
Gdy był trochę młodszy, próbował.
– Mamo! – budził matkę, potrząsając ją za ramię. – Idziemy po tatę?
Matka patrzyła na niego zdziwiona, jakby musiała sobie przypomnieć, że to jej własny syn.
– Gdzie ty chcesz iść, dziecko?
– Do kotłowni. Po tatę.
– Teraz? W środku nocy?
– Tata zasnął na dole.
– To niech śpi. Ma ciężką pracę.
– Ale on jest pijany.
– Jacek, wstydź się! Nie wypada tak mówić o własnym ojcu – rzucała karcącym tonem.
Wstydził się. Mówił prawdę, a jednak wiedział, że nie powinien. Seweryn nigdy by nie przyznał, że jego ojciec pije. Nikt by tak nie powiedział o dyrektorze. Natomiast o jego ojcu każdy mógł mówić, co chciał.
Chłopak siedział na brzegu rozłożonej wersalki rodziców. Nigdy nie widział tu ojca. Wyobrażał sobie, że przychodzi, gdy on, Jacek, już śpi, i wychodzi, zanim się obudzi.
Po szkole zanosił ojcu obiad, potem mleko i zanim położył się spać, schodził jeszcze z kanapkami i herbatą w termosie. Od czasu do czasu tata kazał mu zabrać do domu kilka książek. Te, które mama przeczytała, odnosił z powrotem do kotłowni. Ojciec palił w piecu nawet latem, bo mieszkańcy osiedla potrzebowali ciepłej wody, żeby się umyć po pracy w pegeerze.
Mama mówiła, że tata pilnuje, żeby w piecu nie zgasło, więc może przyjść do domu najwyżej na godzinkę w ciągu dnia, kiedy dzieci są w szkole, a dorośli w pracy. Ona też nie widywała się z własnym mężem i gdy to tłumaczyła Jackowi, widział, że jest smutna, więc przestał pytać.
Czasami łapała za gardło myśl, że chciałby wreszcie zobaczyć ojca w domu. Zniósłby zimno i umyłby się w lodowatej wodzie. Jednak nawet gdy miał ospę wietrzną i nie chodził do szkoły przez dwa tygodnie, tata nie pokazał się w domu ani razu. Mama wyjaśniła mu, że ojciec nie może się zarazić, bo kto by wtedy palił w piecu, co Jackowi wydawało się logiczne. Jednak gdy, tak jak połowa klasy, poszedł do lekarza, który dwa razy w tygodniu przyjeżdżał do Furtu z Ełku i przyjmował w gabinecie urządzonym w mieszkaniu naprzeciwko, dowiedział się, że ta choroba nie jest groźna dla dorosłych, bo wszyscy przeszli ją w dzieciństwie. Musiał wybrać, komu uwierzyć: lekarzowi czy mamie, która pracowała w pegeerze na stanowisku agronomki, z wykształcenia była inżynierem zootechnikiem i dbała o zdrowie pegeerowskich krów.
Wtedy postanowił, że zanim zada dorosłym jakieś pytanie, najpierw sam spróbuje wymyślić odpowiedź. Zrobił tak kilka razy i przekonał się, że mama i tato najczęściej starają się go zbyć, mówiąc, żeby dał im spokój i nie wymyślał, a jeśli jest uparty, to udzielają mu odpowiedzi podobnej do tej, którą znalazł sam. Nawet pani Majewskiej rzadko udawało się powiedzieć coś zaskakującego, więc Jacek uznał, że nie warto pytać.
Zszedł do kotłowni. Ojciec chrapał na łóżku polowym, pod którym ciasno upchano książki. W pomieszczeniu znajdował się zlew z ciepłą wodą, była nawet toaleta, więc rzeczywiście dało się tu mieszkać. Tylko kto by chciał mieszkać pod ziemią? – pomyślał.
Przy piecu jak zwykle drzemały koty, które czuły się tu jak u siebie.
– Tato, wstawaj! – powiedział Jacek i szarpnął ojca za rękę. – Chodź do domu.
Mężczyzna na chwilę zmienił ton chrapania, ale nie otworzył oczu. Po omacku sięgnął ręką po koc, który zsunął mu się do pasa, i otulił się nim tak szczelnie, że wystawały spod niego tylko czarne jak węgiel włosy i kawałek bladoszarej skóry policzka.
W piecu ledwie się tliło. Chłopak wiedział, że jeśli ogień zgaśnie, na osiedlu zabraknie ciepłej wody. Pracownicy, którzy wrócą z obory po dojeniu i porannym oporządzaniu bydła, nie będą mogli się umyć jak ludzie. I czyja to będzie wina? Oczywiście palacza. W piecu zgasło, bo nie przypilnował. Nie przypilnował, bo spał, na pewno pijany.
Chłopak wiedział, co będą mówić, bo już to kilka razy słyszał. Najczęściej w sklepie, który mieścił się w piekarni tuż obok szkoły. Rano, w kolejce po świeże pieczywo, stało tam pół osiedla. Pracownicy, którzy właśnie skończyli nocną zmianę, ci, którzy dopiero szli do pegeeru, dojeżdżająca młodzież, która zachodziła tu po drodze na przystanek autobusowy, i uczniowie z podstawówki, kupujący bułki do szkoły. Jacek nie lubił tam chodzić, zwłaszcza w te dni, gdy myjąc rano zęby, próżno czekał, aż z kranu poleci ciepła woda. Nie zakręcał go, mając nadzieję, że wystarczy spuścić jeszcze trochę. Mama miała o to do niego pretensje i za każdym razem zwracała uwagę, że wodę trzeba oszczędzać. Nie słuchał, bo też miał do niej pretensje – o to, że znów nie miała czasu, żeby mu zrobić kanapki do szkoły, tylko wciska mu do kieszeni dwadzieścia złotych, mówiąc, żeby kupił sobie świeżą bułeczkę. Jacek musiał się więc upewnić, co go czeka w sklepie, w którym ekspedientka Wróblowa gromadziła i rozpowszechniała plotki z całego pegeeru.
– Szkoda gadać – krzywili się ci, którzy zaliczyli rano zimny prysznic.
– Niech pan nic nie mówi – dodawali ci, którzy już wiedzieli, że po pracy nie będą mogli wziąć ciepłej kąpieli. Patrzyli na rudego chłopca z góry, tak jakby to nie od nich czuć było oborą.
– Biedne dziecko – wzdychali szeptem, ale tak, żeby wszyscy słyszeli.
Jacek czuł, że płoną mu uszy, jakby te wszystkie nieświeże, dorosłe oddechy ziały mu tuż nad głową. Za każdym razem miał ochotę uciec, ale wtedy przyznałby im rację, musiał więc wytrzymać, udając, że nie wie, o co chodzi. Był już w drugiej klasie, a wciąż nie potrafił się tego nauczyć.
Szufli, której ojciec używał do wsypywania węgla, nie dał rady podnieść, ale drzwiczki do pieca, choć były bardzo gorące, udało mu się uchylić. Gołymi rękami wrzucił do środka czarną bryłę, potem drugą i kolejne. Przyglądał się, jak płomienie liżą węgiel, i słuchał, jak piec zaczyna gadać. Tak mówił jego ojciec, który nie zwracał uwagi na wskazówki pokazujące temperaturę i ciśnienie wody, tylko na podstawie szumów i pomruków dobiegających z pieca ustawiał szyber i regulował zawory.
Na zlewie leżało mydło pokryte siatką czarnych pęknięć. Ręcznik też był brudny, podobnie żarówka, w której świetle chłopiec przyglądał się swoim dłoniom. Wyszorował je „porządnie”, jak zawsze powtarzał jego ojciec, został tylko brud za paznokciami. Jacek usiadł w nogach łóżka polowego i obgryzał jeden po drugim. Matka kazała mu je czyścić, ale szczotkowanie bolało, a dłuższe paznokcie robiły się czarne po każdej wizycie w piwnicy. Łatwiej było je obgryźć, porządnie, tak żeby nie zostało ani odrobiny miejsca na brud.
Dopiero w szkole miał czas, żeby się im przyjrzeć w świetle dziennym, i stwierdził, że w nocy przeoczył kilka czarnych miejsc. Miał szczęście, że profesor Kalinowski nie robił dzisiaj kontroli przy wyjściu z szatni. Jacek wiedział, że dyrektor szkoły nie byłby zadowolony ze stanu czystości jego rąk, więc cały dzień znów przesiedziałby w łazience.
Kalinowski nosił dłuższe paznokcie niż mężczyźni pracujący w pegeerze i zawsze miał je starannie wypielęgnowane. Gdy pełnił dyżur na przerwie, stał pod oknem z pilniczkiem w dłoni i wydawało się, że świata nie widzi poza swoimi paznokciami, ale rozrabiaki szybko przekonywały się, że starszy nauczyciel ma oczy dookoła głowy.
Profesor na widok dłoni Jacka Kwiatka, niemal pozbawionych paznokci, strasznie się krzywił, jeśli jednak nie dostrzegł brudu, puszczał chłopaka dalej.
Przez połowę matematyki Jacek zajmował się prawą dłonią, przyglądając się jednocześnie adidasom Seweryna, który siedział w ławce tuż przed nim. Wyglądały jak nowe, chociaż Jacek był prawie pewien, że kolega miał je na nogach zeszłej nocy. Te buty działały na rudzielca hipnotyzująco, więc jeśli syn dyrektora nie zmieniał ich w szkole, to młody Kwiatek nie mógł się skupić na lekcjach.
– Co się gapisz? – syknął z wściekłością Seweryn, zerkając przez ramię.
– Jajco – odgryzł się Jacek i dopiero wtedy spostrzegł, że z jednego palca zaczęła mu lecieć krew.
Podniósł lewą rękę dokładnie w tym samym czasie, co Seweryn prawą, i może właśnie dlatego nauczycielka wskazała syna dyrektora.
– Proszę, Sewerynie. Powiedz klasie, jak rozwiązać to zadanie.
– Muszę do łazienki.
– No trudno – westchnęła. – Idź, skoro musisz. W takim razie proszę, Kwiatek do tablicy.
– Ale ja też chciałem do łazienki – próbował się wytłumaczyć Jacek.
– Do tablicy, natychmiast!
Poszedł, trzymając ręce splecione za plecami.
– Proszę wziąć kredę i wpisać wynik odejmowania.
Mógłby spróbować wykonać działanie lewą ręką, ale był pewien, że pani Majewska nie byłaby zadowolona. Pamiętał, jak ciężko w pierwszej klasie miał Julek, z którym siedział w ławce. Od małego wszystko robił odwrotnie, piłkę kopał lewą nogą, w lewej ręce trzymał kij do palanta, a mimo to trafiał niemal każdą piłkę, więc nikomu to nie przeszkadzało, dopóki nie poszedł do szkoły. Wtedy dzieci dowiedziały się, że jest inny, i zaczęły przezywać go mańkutem. Na każdej lekcji obrywał w lewą dłoń drewnianą linijką, więc w końcu spuchła mu tak, że nauczył się pisać prawą. Musiał, bo od dnia, w którym pani Majewska wezwała do szkoły jego rodziców, oprócz spuchniętej ręki miał podbite oko. Dlatego Jacek wolał nie denerwować nauczycielki, udając mańkuta, i tylko stał ze spuszczoną głową.
– Siadaj, pała! – usłyszał.
Gdy wrócił na swoje miejsce, Julek nawet na niego nie spojrzał. Dobrze wiedział, że nie ma o czym gadać, bo współczucie rzadko pomaga, natomiast zawsze nie pozwala zapomnieć. Zamiast robić smutną minę, napisał na ostatniej stronie zeszytu: KURWA. Zrobił to prawą ręką, więc litery były kulfoniaste, ale Jacek się uśmiechnął.
Wytarł krew w kartkę zeszytu do matematyki. Wyszła z tego plama przypominająca chmurę lub kłęby dymu. Dorysował do niego komin, spadzisty dach i cały budynek szkoły, otoczony topolami, z których na wiosnę leciał puch przypominający szary śnieg. Na piętrze mieszkali dyrektor szkoły, który uczył przedmiotów ścisłych i wuefu w starszych klasach, oraz jego żona, nauczycielka polskiego i historii. Irena Kalinowska, oprócz tego, że miała wąsy i niski, zachrypnięty głos, była najsympatyczniejsza z całego grona pedagogicznego i nigdy nie czepiała się o brudne ręce czy niezmienione buty. Pani Majewska, odpowiedzialna za nauczanie początkowe, przychodziła do pracy z osiedla. Mieszkała w bloku numer trzy, a jej mąż był mechanikiem w pegeerze.
W szkole, nad klasami, oprócz małżeństwa nauczycieli mieszkał też brat profesora – Bronisław Kalinowski – który był piekarzem. Z jego mieszkanka można było zejść po zewnętrznych schodach bezpośrednio na teren sąsiadującej ze szkołą piekarni. Zawsze gdy Jacek widział pana Bronka, ten wracał z pracy lub do niej szedł, więc ubrany był cały na biało, w fartuch i czepek. Niezależnie od pory roku na gołe stopy założone miał tylko chodaki ze skórzanym wierzchem i drewnianą podeszwą, również białe. Chłopak zastanawiał się, czy są takie od nowości, czy też piekarz tak bardzo ubrudził je mąką. Zastanawiał się, czy brud może być biały.
Miał problem z białymi rzeczami, bo trudno było je narysować. Białą kredkę lub farbę ledwie widać na kartce, więc nikt jej nie używał. Zostawała, gdy skończyły się wszystkie inne. Najszybciej czarna, której brakowało już na początku grudnia na pomalowanie czapki górniczej z okazji barbórki. A jednak Jacek dobrze widział, jak piekarz Kalinowski idzie do pracy nawet w środku śnieżnej zimy. Czasami wydawało mu się wtedy, że to człowiek jest bardziej szary, a innym razem, że jednak świat.
W budynku piekarni mieścił się jedyny w Furcie sklep, w którym oprócz chleba i bułek można było kupić najpotrzebniejsze rzeczy. Po drugiej stronie szosy stały pegeerowskie zabudowania: za bramą stara obora z czerwonej cegły i nowa z pustaków, a obok przystanku budynek, w którym mieściły się biura gospodarstwa, ale ich na rysunku Jacka nie było widać. Wiejski krajobraz w zeszycie do matematyki wyglądał niemal sielankowo, odrobinę niepokoju wprowadzał tylko krwistoczerwony dym wydostający się ze szkolnego komina.
Dopiero gdy skończył rysować, zorientował się, że Seweryn wrócił. Mógłby więc zgłosić pani Majewskiej potrzebę pójścia do łazienki, bał się jednak zarobić kolejną dwójkę.
Spojrzał na zegarek i stwierdził, że zostało jeszcze tylko dziesięć minut matematyki. Z działań zapisanych na tablicy nic nie rozumiał, popatrzył więc w dół i zauważył, że syn dyrektora zmienił buty.
– Nie ma na co się gapić, brudasie! – Usłyszał głos Seweryna i zrobiło mu się głupio.
Faktycznie nie było na co się gapić, bo sąsiad miał na nogach czarne trampki z białą podeszwą, takie, jakie nosili wszyscy chłopcy w klasie.