Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nieprzyjaciel ludzi: opowiadanie prowincjonalisty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nieprzyjaciel ludzi: opowiadanie prowincjonalisty - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 299 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Bro­ni­sła­wa Gra­bow­skie­go.

Omni­bus ob­sta­re, ne­que vit – is alio­rum, ne­que pro­prio ca­pi­ti par­ce­re, est­ne du­vi­ties ani­mi, an sum­ma vir­tus ac sa – pien­tia?

Sen­ten­tia ano­ny­mi.

WAR­SZA­WA.

Na­kła­dem Re­dak­cji "Wę­drow­ca".

1890.

Дозволено Цензурою

Варшава, – 8 Сентября 1890 года

Druk S. Si­kor­skie­go, Chmiel­na 9.

HEN­RY­KO­WI SIEN­KIE­WI­CZO­WI

w do­wód głę­bo­kiej czci po­świę­ca

Au­tor.

I.

W mia­stecz­ku na­szem zro­bił się… skan­dal.Po­zwa­lam so­bie tak mia­no­wać Mar­no­gród, acz­kol­wiek li­czy oko­ło dwu­dzie­stu ty­się­cy miesz­kań­ców, je­st­sie­dzi­bą róż­nych władz, al­bo­wiem sami mar­no­gro­dzia­nie,lubo po­czy­tu­ją­cy go za mia­sto co się zo­wie, za ro­dzaj ma­łe­go Pa­ry­ża, na­zy­wa­ją go…. piesz­czo­tli­wie mia­stecz­kiem.

Otóż w Mar­no­gro­dzie stał się skan­dal.

Wpraw­dzie skan­da­le po mia­stach i mia­stecz­kach są fak­ta­mi po­wsze­dnie­mi, ten wsze­la­ko miał cha­rak­ter cał­kiem nie­po­wsze­dni do tego stop­nia, iż fan­ta­zja pu­blicz­na nie wie­dzia­ła, jak się wziąć do nie­go i nie po­tra­fi­ła ob­ro­bić go i prze­kształ­cić na swój spo­sób.

Mar­no­gro­dzia­nie są cie­ka­wi, więc nie dziw, że skwa­pli­wie do­py­ty­wa­li się, co się to sta­ło u… Mar­cin­ka.Fir­tec­ki, je­den z uczest­ni­ków owe­go wy­pad­ku „ bar­dzo chęt­nie o nim wszyst­kim opo­wia­dał.

– Wy­obraź­cie so­bie, pań­stwo – mó­wił – sie­dzi­my so­bie u Mar­cin­ka…. przy bu­te­lecz­ce…. jak zwy­kle w na­szem ma­łem kó­łecz­ku, ja… Du­bel­tyń­ski, Pod­ryw­ko….

– Ogra­le­wicz, Gor­dzik – do­da­wa­li słu­cha­cze.

– Tak jest, Ogra­le­wicz, Gor­dzik…. a jesz­cze był­Łu­żyń­ski z Bie­dosz­ko­wic i jesz­cze dru­gi oby­wa­tel…. Otóż­sie­dzi­my i opo­wia­da­my so­bie roz­ma­ite aneg­dot­ki i zda­rze­nia we­so­łe i tym po­dob­ne rze­czy. Wtem przy­stę­pu­je do­nas ja­kiś je­go­mość, zu­peł­nie nam nie­zna­ny, i po­wia­da:Pa­no­wie prze­ba­czy­cie, że, lubo czło­wiek obcy, po­zwa­lam­so­bie wtrą­cić się do ich roz­mo­wy, ale… pa­no­wie mó­wi­cie­pu­blicz­nie i to tak gło­śno, iż po­nie­kąd upo­waż­nia­cie do­wzię­cia w niej udzia­łu; wszak praw­da? Nie prze­czy­li­śmy; każ­de­mu wol­no mieć i ob­ja­wiać swo­je zda­nie, więc­też on po­wia­da: Są­dził­bym, że by­ło­by naj­wła­ściw­szem,aby­ście po­glą­dy i wy­obra­że­nia swo­je ma­ni­fe­sto­wa­li je­dy­nie przy za­mknię­tych szczel­nie drzwiach, gdyż na­wet pra­wo za­bra­nia ob­na­żać się nie­przy­zwo­icie…. w miej­scu pu­blicz­nem.

– No, i cóż…. cóż da­lej? – py­ta­li słu­cha­cze.

– Cóż ma być da­lej…. trza­snął drzwia­mi i po­szedł.

– I pa­no­wie…. nic na to?

– A cóż mie­li­śmy po­wie­dzieć…. No, po­szedł so­bie…. z Pa­nem Bo­giem…. wol­na dro­ga każ­de­mu.

– To dziw­ne! – mó­wio­no – A pan nie wie, kto­to taki?

– Ja miał­bym nie wie­dzieć!– krzyk­nął Fir­tec­ki.–Wnet wy­wie­dzia­łem się o wszyst­kiem. Na­zy­wa się Mści­sław Dra­ziń­ski i przy­sła­no go do ak­cy­zy na miej­sce Bro­ze­go.

Słu­cha­cze krę­ci­li gło­wa­mi, Fir­tec­ki zaś mknął da­lej i co­raz in­nym lu­dziom zda­rze­nie to opo­wia­dał.

Inni uczest­ni­cy skan­da­lu nie byli tak chęt­ni do opo­wia­da­nia, a na­wet Du­bel­tyń­ski huk­nął na Fir­tec­kie­go.

– Co pan tak po mie­ście trą­bi, u mil­jon kroć!?…

– No, cóż? Opo­wia­dam tyl­ko to, co się sta­ło.

– Sta­ło się…. sta­ło…. ale tak się stać nie było po – win­no. Po­zwo­li­li­śmy so­bie po­wie­dzieć gru­bi­jań­stwo i słu­cha­li­śmy go po­kor­nie, jak żaki, kie­dy ich pro­fe­sor łaje za swa­wo­lę.

– Trze­ba go było wziąć za kark i za drzwi wy­rzu­cić – do­dał Pod­ryw­ko.

– I bez tego się wy­niósł – rzekł wzgar­dli­wie Fir­tec­ki – A wła­śnie chcia­łem mu po­wie­dzieć….

– Cze­go­żeś mu pan nie po­wie­dział, cze­go? – mio
tał się Du­bel­tyń­ski. – To tak, pa­nie, za­wsze. Do głup­stwa się do­pu­ści, a po­tem do­pie­ro roz­ga­dy­wa­nie po mie­ście, jak gdy­by było się czem chwa­lić!

Cze­go się nikt ani od Fir­tec­kie­go, ani od ni­ko­go nie do­wie­dział, to tego, co mia­no­wi­cie dało po­hop nie­zna­jo­me­mu do tak bru­tal­ne­go wtrą­ce­nia się do roz­mo­wy za cne­go gro­na. Była to może aneg­dot­ka w sty­lu…. na­tu­ra­li­stycz­nym, albo też roz­pra­wa o ja­kimś… nie­uczci­wym ka­wa­le, któ­ry chwy­co­no ze stro­ny ko­micz­nej, ujaw­nia­jąc przy­tem pew­ne uzna­nie dla spryt­ne­go nic­po­nia. Po­nie­waż znam… mo­ich mar­no­gro­dzian, skła­niam się do przy­pusz­cze­nia, że coś po­dob­ne­go, jak to ostat­nie, obu­rzy­ło świe­żo przy­by­łą do mia­sta fi­gu­rę.

Każ­dy no­wo­przy­by­ły bu­dzi na pro­win­cji nie­po­mier­ną cie­ka­wość, wszy­scy na uli­cy oglą­da­ją się na nie­go, więc też nic dziw­ne­go, że panu Mści­sła­wo­wi Dra­ziń­skie­mu przy­glą­da­ły się tłu­my, jak­by rzad­kie­mu zwie­rzę­ciu z da­le­kich stron świa­ta. Na wieść o zda­rze­niu w han­dlu Mar­cin­ka, ogar­nął wszyst­kich czy­sty szał cie­ka­wo­ści; mało bra­ko­wa­ło do tego, żeby zgra­je cho­dzi­ły za nim jak za mu­rzy­nem. Był to nie­tyl­ko czło­wiek nowy w mie­ście, ale nad­to taki, co robi…. awan­tu­ry.

Du­bel­tyń­ski przy­glą­dał się mu za­wsze tak, jak gdy­by miał przed sobą zwie­rzy­nę, któ­rą na cel bie­rze. Ten spo­sób pa­trze­nia na lu­dzi przy­pa­dał cał­kiem do jego cha­rak­te­ru, Du­bel­tyń­ski bo­wiem był bie­głym i na­mięt­nym my­śli­wym.

– No, po­wia­dam wam – mó­wił on pew­ne­go razu – ten je­go­mość, sko­ro się roz­ocho­ci, na jed­nym skan­da­lu nie po­prze­sta­nie.

Nikt nie jest pro­ro­kiem mię­dzy swy­mi, za­zwy­czaj urą­ga­my wła­snym wróż­bi­tom, jak tro­ja­nie Kas­san­drze, jed­nak­że na tę prze­po­wied­nię Du­bel­tyń­skie­go zim­ny dreszcz prze­biegł po obec­nych.

Wkrót­ce zda­rzy­ły się nowe skan­da­le i pa­mięć o wy­pad­ku, któ­ry Fir­tec­ki roz­trą­bił był po mie­ście, za­tar­ła się po­nie­kąd. Wspo­mnie­nie o nim, przy­krem było dla Du­bel­tyń­skie­go et comp… – nie mo­gli so­bie da­ro­wać tego, że za­czep­ni­ka pu­ści­li z ca­lut­ką, nie­tknię­tą skó­rą. Gdy­by go byli stłu­kli na le­śne jabł­ko, by­li­by nie­wąt­pli­wie pie­ści­li się słod­kiem wspo­mnie­niem; ale, po­nie­waż tak się nie sta­ło, więc ra­dzi byli, że Mar­no­gród za­jął się in­ne­mi wy­pa­decz­ka­mi, i uda­wa­li przed sobą sa­my­mi, że za­po­mnie­li o wszyst­kiem. Na­ten­czas po­zna­łem, że lu­dzie umie­ją wpraw­dzie pa­mię­tać, lecz i za­po­mnieć po­tra­fią, je­śli to jest im.. do­god­nem.

Po kil­ku ty­go­dniach no­wo­przy­by­ły po­czął za­zna­ja­miać się z miej­sco­wy­mi, na­wet z człon­ka­mi prze­zac­ne­go gro­na i ci wi­ta­li się z nim, jak gdy­by nic nie było za­szło. Wpraw­dzie cza­sa­mi zda­wa­ło mi się, że do po­wi­ta­nia idą jak ów pies, co to zbli­ża się do ręki, z któ­rej nie­gdyś pa­mięt­ny ode­brał był ba­sa­ru­nek. Dra­ziń­ski, nie szu­kał ich to­wa­rzy­stwa, oni zaś ła­ska­wie przy­sia­da­li się do nie­go, na po­je­dyn­kę jed­nak, nig­dy in gre­mio. R azu jed­ne­go Fir­tec­ki oka­zy­wał mu nie­zmier­ną tkli­wość i w za­pa­le swym za­po­znał nas ze sobą zwy­czaj­ną for­mu­łą:

– Pa­no­wie się nie zna­ją? Pan Dra­ziń­ski, pan Eu­ze­biusz.

Nie­za­dłu­go pan Mści­sław po­czął skła­dać wi­zy­ty. Na no­wo­przy­by­łe­go, zaj­mu­ją­ce­go po­kaź­ne sta­no­wi­sko, a w do­dat­ku nie splą­ta­ne­go jesz­cze ró­ża­ne­mi oko­wa­mi mał­żeń­stwa, oj­co­wie i mamy i na­dob­ne có­ru­nie spo­glą­da­ją z nie­po­wsze­dniem za­ję­ciem, więc też Dra­ziń­ski wszę­dzie był mile wi­dzia­nym.

Wy­brał się on i do mnie, ale mnie w domu nie za­stał, obec­ność wsze­la­ko swą pod memi drzwia­mi za­zna­czył we­tknię­ciem bi­le­tu wi­zy­to­we­go w dziur­kę od klu­cza. Skrzy­wi­łem się, zna­la­zł­szy ten nie­ocze­ki­wa­ny do­wód pa­mię­ci o mo­jej oso­bie: by­łem na­on­czas w nie­zmier­nie mi­zan­tro­pij­nym na­stro­ju. Nie mia­łem ani tro­chy ocho­ty za­wią­zy­wać bliż­szych z Dra­ziń­skim sto­sun­ków, prze­to umy­śli­łem po­zbyć się nie­mi­łej po­win­no­ści przez po­zo­sta­wie­nie bi­le­tu.

Wy­bra­łem się do Dro­ziń­skie­go w taką porę, w któ­rej we­dług mego ra­chun­ku praw­do­po­do­bień­stwa nie po­wi­nie­nem był za­stać go w domu. Miesz­kał on… w ustron­nej ulicz­ce, w dom­ku ma­łym, na­der schlud­nym, pra­wie ele­ganc­kim, wsu­nię­tym poza żół­te szta­che­ty i kłąb bzów na środ­ku po­dwó­rza. Wcho­dząc przez furt­kę z przy­go­to­wa­nym za­wcza­su bi­le­tem, spo­strze­głem go­spo­da­rza, sie­dzą­ce­go z książ­ką przy oknie, i oba­wa, że i on mnie zo­ba­czył, zni­we­czy­ła ob­my­ślo­ny for­tel.

Za­dzwo­ni­łem do drzwi z miną zła­pa­ne­go w pu­łap­kę. Otwo­rzył je sam go­spo­darz. Po­wi­tał mię bar­dzo uprzej­mie, wpro­wa­dził do ma­łe­go sa­lo­ni­ku i po­sa­dziw­szy w mięk­kim fo­te­lu, cy­ga­ram czę­sto­wał.

Ro­zej­rza­łem się do­ko­ła. Sa­lo­nik słu­żył za­ra­zem za pra­cow­nię, gdyż pod oknem sta­ło mi­ster­nie rzeź­bio­ne biur­ko pa­li­san­dro­we. Pa­no­wa­ła tu czy­stość i ele­gan­cya, ład i gust, rze­czy tak rzad­kie w miesz­ka­niach ka­wa­ler­skich.

Siadł­szy na­prze­ciw­ko pana Mści­sła­wa, mo­głem bacz­nie przyj­rzeć się jego twa­rzy. Dra­ziń­skie­go istot­nie moż­na było na­zwać pięk­nym męż­czy­zną. Rysy miał pra­wi­dło­we, de­li­kat­ne, nos cien­ki, pro­sty, usta kształt­nie za­kre­ślo­ne, ale wą­skie i bla­de. Nie­bie­skie oko na pierw­sze wej­rze­nie łu­dzi­ło po­zo­rem ła­god­no­ści, wsze­la­ko pa­trzy­ło ono uważ­nie, bacz­nie, zda się, prze­ni­ka­ło do głę­bi du­szy. Coś su­ro­we­go, nie­ubła­ga­ne­go pra­wie tkwi­ło w tem dziw­nem spoj­rze­niu. Chwi­la­mi wy­da­wa­ło się, że pan Mści­sław wy­czy­tu­je w taj­ni­kach du­cha mego pod­stęp­ne za­mia­ry, z któ­re­mi sze­dłem do jego domu, że je nie­li­to­śnie na jaw wy­do­bę­dzie i osą­dzi bez naj­mniej­szej względ­no­ści.

Roz­mo­wa po­mię­dzy nami to­czy­ła się o spra­wach pu­blicz­ne­go ży­wo­ta i po­zna­łem za­raz, że kwe­stje tego ro­dza­ju Dra­ziń­skie­go nie­zmier­nie zaj­mu­ją. Już daw­no nie mia­łem w Mar­no­gro­dzie spo­sob­no­ści pro­wa­dzić roz­mo­wy wy­cho­dzą­cej poza cia­śniut­ki ob­ręb wy­pa­decz­ków ma­ło­miej­skich. Pan Mści­sław w roz­trzą­sa­niu kwe­styj się­gał głę­bo­ko, a przy­tem o wie­lu rze­czach wy­da­wał sąd bez­względ­ny, nie­ubła­ga­nie su­ro­wy. Na ułom­no­ści i zbo­cze­nia ludz­kie po­glą­dał ze sta­no­wi­ska, któ­re mnie sa­me­go dresz­czem przej­mo­wa­ło.

W po­glą­dach jego było coś po­nu­re­go – przy­tem marsz­czył brwi, oczy mio­ta­ły bły­ska­wi­ce, a w twa­rzy ja­wi­ło się coś niby pra­gnie­nie czy­nu, dzia­łal­no­ści, idą­cej jed­nak na­prze­kór obec­ne­mu sta­no­wi świa­ta. Cza­sa­mi, gdy wy­da­wał ja­kiś wy­rok po­tę­pia­ją­cy, zda­wa­ło się, że go zdej­mu­je nie­prze­mo­żo­na ocho­ta wy­rok ów wy­ko­nać oso­bi­ście i to nie­zwłocz­nie.

Pe­sy­mi­stycz­ne po­ję­cia Dra­ziń­skie­go rzu­ci­ły gru­by cień i na moje du­szę; wy­sze­dłem od nie­go już wie­czo­rem nie­mal odu­rzo­ny i zda­wa­ło mi się, że po­god­ne nie­bo po­wlo­kło się nie… ciem­na­wym błę­ki­tem, ale ja­kąś czar­nia­wą, bar­wą. Gnie­wa­łem się i ja na świat, ale tyl­ko mar­no­grodz­ki – i mnie on wy­da­wał się po­kry­tym ki­rem, to­ną­cym w ciem­no­ści, ale fan­ta­zja przed­sta­wia­ła mi resz­tę świa­ta, opro­mie­nio­ną sło­necz­nym bla­skiem, zru­mie­nio­ną zórz ru­mień­cem, osre­brzo­na pro­mie­nia­mi księ­ży­ca – tym­cza­sem pod wpły­wem roz­mo­wy z Dra­ziń­skim uczu­łem, jak gdy­by czar­na bar­wa, niby z oba­lo­ne­go ka­ła­ma­rza atra­ment, roz­le­wa­ła się i na ta­kie rze­czy, któ­re Ju­dzi­ły mię we­sel­sze­mi bar­wa­mi, po­nie­waż wła­ści­wie do­tąd nie za­sta­na­wia­łem się na­le­ży­cie nad nie­mi.

II.

Ła­two zro­zu­mieć, że nie kwa­pi­łem się wca­le z nową u Dra­ziń­skie­go byt­no­ścią. Ży­cie jest samo przez się tak nie­we­so­łe, po cóż więc za­tru­wać je so­bie jesz­cze bar­dziej, przez sto­sun­ki z tymi, co nam jad pe­sy­mi­zmu są­czą do du­szy?

Kto wie, czy nie le­piej gry­wać przez kil­ka go­dzin w re­sur­sie w pre­fe­ran­sa, lub w cu­kier­ni w bi­lard, albo, nie mo­gąc do­rwać się do kija, śle­dzić oczy­ma, jak bile to­czą się po zie­lo­nem suk­nie, ani­że­li za­sta­na­wiać się nad kwe­stja­mi, któ­re ani za­ba­wią, ani ko­rzy­ści kie­sze­ni nie przy­nio­są?

Nie za­zdro­ści­łem więc Dra­ziń­skie­mu, że go cią­gle po­dob­ne kwe­stje drę­czy­ły, ale nie pra­gną­łem wca­le, aby mię swo­je­mi my­śla­mi za­ra­żał i nie szu­ka­łem jego to­wa­rzy­stwa. Uni­kać go jed­nak nie po­trze­bo­wa­łem, bo miał on urząd z obo­wiąz­kiem cią­głych wy­jaz­dów, więc nie­czę­sto uka­zy­wał się na uli­cach Mar­no­gro­du, zwłasz­cza oczom tych, co się tak­że mało po mie­ście krę­ci­li.

Pew­ne­go dnia po dłuż­szem nie­wi­dze­niu spo­tka­łem go na uli­cy, bie­gną­ce­go z teką pod pa­chą, z ob­li­czem roz­pro – mie­nio­nen dziw­ną ener­gją. Zro­zu­mia­łem, że pę­dzi go pra­gnie­nie czy­nu, czy go­to­wość do czy­nu. Miał coś tak po­cią­ga­ją­ce­go w so­bie, że mi­mo­wol­nie zsze­dłem z dru­giej stro­ny uli­cy, aby go po­wi­tać.

– Do­kąd pan tak spie­szysz? – za­py­ta­łem,

– Do ma­gi­stra­tu – od­rzekł. – Za­pro­szo­no mię na
po­sie­dze­nie ko­mi­te­tu stra­ży ognio­wej. Jest to waż­na in
sty­tu­cja, tak waż­na, że na­le­ży ją po­sta­wić na wła­ści­wej
sto­pie.

I po­szedł szyb­ko da­lej.

Straż po­żar­na była w Mar­no­gro­dzie w na­der nie­uciesz­nym sta­nie. Przez lat dzie­sięć z górą wo­ła­no o jej za­ło­że­nie, gdyż mia­stecz­ko nie­mal per­jo­dycz­nie na­wie­dzał ogień. Miesz­kań­cy kła­dli się do łóż­ka z oba­wą, że mogą być w nocy upie­cze­ni jak kar­to­fle, lub kasz­ta­ny. Po­ża­ry tra­fia­ły się zwłasz­cza w dziel­ni­cach przed­miej­skich, gdzie stał do­mek przy dom­ku, drew­nia­ny, kry­ty gon­ta­mi; by­wa­ły wy­pad­ki, że całe uli­ce zmie­nia­ły się w zglisz­cza, ra­żą­ce obrzy­dli­wo­ścią spu­sto­sze­nia.

Wy­pły­wa­ły one wię­cej może z chci­wo­ści i ze­msty, ani­że­li z nie­ostroż­no­ści, tak zwy­czaj­nej u na­szych warstw nie­wy­kształ­co­nych. Sko­ro łyk po­kłó­cił się z ły­kiem, już­ci nie­ba­wem ja­kaś sto­do­ła szła z dy­mem, rzu­ca­jąc sno­py iskier na są­siad­ki swo­je. Gdy któ­ry prze­myśl­ny oby­wa­tel, to jest wła­ści­ciel na­wpół zruj­no­wa­ne­go do­mi­ska, re­al­ność swo­ją ubez­pie­czał wy­so­ko, ali­ści re­al­ność owę spo­ty­ka­ła przy­go­da.

Byli tacy fa­wo­ry­ci for­tu­ny, co z ła­ski owych przy­gód stra­ciw­szy jed­nę, dru­gą ru­de­rę, przy­cho­dzi­li do po­kaź­nych ka­mie­ni­czek i po­czci­wy lu­dek ma­wiał o nich za­zwy­czaj, że „im ogień do­po­mógł.” Że lo­ka­to­ro­wie tra­ci­li przy­tem mie­nie, że ucier­pie­li mniej prze­myśl­ni są­sie­dzi – to by­najm­niej w ra­chu­bę nie wcho­dzi­ło.

Wo­bec ta­kich wy­pad­ków po­trze­ba uor­ga­ni­zo­wa­nia stra­ży po­żar­nej sta­ła się nie­zbęd­ną, bo nie­po­wo­ła­ni ama­to­ro­wie ga­sze­nia, wię­cej szko­dy ro­bi­li po­go­rzel­com, ani­że­li ognio­wi – wię­cej kra­dli, niż po­żar tłu­mi­li. Uor­ga­ni­zo­wa­no ją wresz­cie, po­ścią­ga­no na człon­ków dziel­nych chło­pa­ków z kla­sy rze­mieśl­ni­czej, po­spra­wia­no im blu­zy i ka­ski, to­por­ki, becz­ki, ku­pio­no kil­ka si­ka­wek, na co ob­ró­co­no fun­dusz ze­bra­ny z przed­sta­wień ama­tor­skich. Wsze­la­ko skoń­czy­ło się na­tem; dal­szych środ­ków nie było, nada­rem­nie za­rząd wo­łał do… sła­wet­nych oby­wa­te­li. Glos jego prze­brzmie­wał bez echa, bez skut­ku, aż w koń­cu znie­cier­pli­wie­ni stra­ża­cy ode­sła­li do ma­gi­stra­tu po­psu­te si­kaw­ki i kil­ka wo­zów i in­nych przy­bo­rów.

Krzyk strasz­ny roz­legł się w mie­ście – bur­mistrz we­zwał oby­wa­te­li na po­sie­dze­nie.

Po­sta­no­wio­no ra­dzić do­pó­ty, do­pó­ki się coś sta­now­cze­go nie ura­dzi. Po­nie­waż jed­nak przez kil­ka po­sie­dzeń pa­no­wie ka­mie­nicz­ni­cy nic ura­dzić nie zdo­ła­li, prze­to dla wzmoc­nie­nia sze­re­gu ra­dzą­cych za­pro­szo­no kil­ka po­wag, nie po­sia­da­ją­cych re­al­no­ści.

Od­szedł­szy od śpie­szą­ce­go na po­sie­dze­nie, spo­tka­łem Fir­tec­kie­go. I on szedł chy­żo, ale mimo to sta­nął i za­trzy­mał mnie.

– No, co pan po­wiesz na to? – za­py­tał.

– Na co?

– No, na to, że i ten tam idzie. – To mó­wiąc, wska
zał na Dra­ziń­skie­go. – A co naj­cie­kaw­sza, że go sami za
pro­si­li. Toż im do­pie­ro wy­tnie re­pry­men­dę!

– Tak pan są­dzisz?

– Pa­nie ko­cha­ny, to ziół­ko! Za­wsze znaj­dzie coś do przy­ga­nie­nia. Nie­raz się tak ode­zwie, że pa­dam do nó­żek. Nie da­lej jak ty­dzień temu zmył gło­wę u Du­sze­wi­czów Gor­gu­lew­skie­mu, iż ten dał sło­wo ho­no­ru, że go o sto kro­ków omi­jać bę­dzie. Ale, ale, ja tu gadu, gadu, a tam w ma­gi­stra­cie po­sie­dze­nie się za­cznie.

— Czy i pana tak­że za­pro­szo­no?

— Eh, nie. W każ­dym ra­zie war­to zaj­rzeć, bo tam
nie obę­dzie się bez ja­kiej hi­sto­ryj­ki.

— A jak pana nie wpusz­cza, albo wy­pro­szą?

— Mnie! – krzyk­nął z obu­rze­niem Fir­tec­ki – mnie!
Co też panu w gło­wie?

I za­wró­ciw­szy się, po­mknął jak koń wy­ści­go­wy.

Istot­nie Fir­tec­kie­go wpusz­czo­no i nie wy­pro­szo­no za drzwi; stąd też na dru­gi dzień uczę­sto­wał mnie ob­szer­ną re­la­cyą. Opo­wia­da­nie okra­sił zwy­kłym so­bie sa­ty­rycz­nym hu­mo­rem.

– Po­wia­dam panu – pra­wił – już po­przed­nio wy­su­nię­to myśl, żeby ka­mie­nicz­ni­cy zo­bo­wią­za­li się do ja­kiejś… do­bro­wol­nej skład­ki, ale tak to ja­koś za­ga­dy­wa­no, każ­dy pro­po­no­wał coś in­ne­go i w koń­cu było ni to, ni sio. Bur­mi­strzo­wi aż gło­wa pu­chła, chciał się do łóż­ka po­ło­żyć. I te­raz, gdy się ze­szli, Dra­ziń­ski wy­stą­pił z tą samą my­ślą. Wsz­czął się gwar, ka­mie­nicz­ni­cy ga­da­li wszy­scy na­raz, ale Dra­ziń­ski po­pro­sił bur­mi­strza o za­pro­wa­dze­nie po­rząd­ku par­la­men­tar­ne­go, lub o za­wie­sze­nie na­rad, gdy­by uci­szyć się nie chcie­li. Dłu­go bur­mistrz dzwo­nił i dzwo­nił, aż go łapa za­bo­la­ła – pan wiesz, że od cza­su swe­go upad­ku na środ­ku uli­cy… w owę noc, kie­dy pod­pił so­bie po­czci­wosz… cią­gle na nią nie do­ma­ga. Już wsta­wał z krze­sła, kie­dy się tro­chę uci­szo­no; wte­dy dał głos Du­bel­tyń­skie­mu. Ten za­czał do­wo­dzić, jak to oby­wa­te­le są uci­śnie­ni, jak na nich cią­żą roz­ma­ite opła­ty, jak mały pro­cent po­se­sje przy­no­szą, jaki to smut­ny los ka­mie­nicz­ni­ka… Tak się za­pa­lił, iż do­wiódł jak dwa razy dwa czte­ry, że mieć ka­mie­ni­cę, to le­piej z tor­bą i pa­cior­ka­mi sie­dzieć pod ko­ścio­łem. O mały włos obec­ni nie roz­pła­ka­li się niby bo­bry, ta­kie to czu­łe ser­dusz­ka na krzyw­dę kie­sze­ni… wła­snej. Ale jak­że mu od­po­wie­dział Dra­ziń­ski – aj!, aj! Do­je­chał im pod ostat­nie że­ber­ko. Do­wiódł, że oni mają naj­wię­cej in­te­re­su w utrzy­ma­niu stra­ży, że ich in­te­re­sów naj­bli­żej do­ty­czy, że im naj­wię­cej usług od­da­je i t… d. Ga­da­no dłu­go jesz­cze i do rze­czy i od rze­czy, aż w koń­cu i ten i ów za­dął w dud­kę Dra­ziń­skie­go i bu­zie ka­mie­nicz­nej bra­ci po­mię­kły. Zgo­dzi­li się na skład­kę… do­bro­wol­ną… ale od­cho­dząc okrut­nie na tę do­bro­wol­ność sar­ka­li.

– Bogu dzię­ki, że się tak skoń­czy­ło.

– Ślicz­ne Bogu dzię­ki! Nie­ma się z cze­go cie­szyć.

– Jak­to nie­ma? Bę­dzie­my prze­cież bez­piecz­niej­si.

– Za­pła­ci­my my za to bez­pie­czeń­stwo. Toż z na­sw­ła­ści­cie­le do­mów ostat­nią skó­rę ze­drą… wszyst­kim po­pod­no­szą ko­mor­ne. Ot, to skut­ki, kie­dy ktoś kwe­stje­bie­rze zgłę­bo­ka i fi­lo­zo­fja­mi ja­kie­miś gło­wę so­bie i in­nym za­wra­ca.

I Fir­tec­ki ru­szył da­lej, nie daw­szy mi moż­no­ści za­py­ta­nia, skąd się w tem wszyst­kiem nie­spo­dzia­nie fi­lo­zo­fja zna­la­zła.

Oba­wa Fir­tec­kie­go udzie­li­ła się i in­nym miesz­kań­com Mar­no­gro­du – po mie­ście obie­ga­ły za­trwa­ża­ją­ce po­gło­ski o zmo­wie ka­mie­nicz­ni­ków, któ­rzy po­sta­no­wi­li od­bić so­bie na lo­ka­to­rach nową opła­tę… w dzie­sięć­krot­nej mie­rze. Sar­ka­no po­wszech­nie na Dra­ziń­skie­go, że taki ob­rót nadał był spra­wie.

Ja­kież było moje zdzi­wie­nie, gdy do­wie­dzia­łem się, że pan Mści­sław, po­mi­mo, że zdo­łał za­słu­żyć na nie­chęć współ­miesz­kań­ców, zo­stał ob­ra­ny na­czel­ni­kiem stra­ży po­żar­nej. Był to wy­pa­dek dość za­gad­ko­wy, na któ­ry wsze­la­ko rzu­cił pew­ne świa­tło do­dat­ko­wy ko­men­tarz, że od god­no­ści tej wszy­scy się wy­ma­wia­li wo­bec roz­ma­itych kło­po­tów, wy­ni­kłych z nie­do­sta­tecz­no­ści fun­du­szów.

– Pa­no­wie, – rzekł Mści­sław do wła­ści­cie­li sto­dół – stra­ta tego bie­da­ka oca­li­ła was od szko­dy. Na­le­ża­ło­by, aby­ście mu wy­na­gro­dzi­li ją choć w czę­ści, a za­ra­zem go­dzi­ło­by się do­po­módz i po­go­rzel­co­wi.

Za­in­ter­pe­lo­wa­ni wy­trzesz­czy­li oczy z po­dzi­wie­nia, a je­den z nich poza ple­cy­ma Mści­sła­wa pal­cem po czo­le po­krę­cił.

Po­ża­rów było wkrót­ce wię­cej – Du­bel­tyń­ski w re­sur­sie zro­bił dow­cip­ne po­rów­na­nie.

– Na do­bre­go my­śli­we­go to i zwie­rzy­na sama idzie. Sko­ro tyl­ko uor­ga­ni­zo­wa­li się na­le­ży­cie, tra­fia im się po­żar za po­ża­rem… jak­by umyśl­nie, aże­by mo­gli po­ka­zać co umie­ją. Daw­niej, kie­dy o tych stra­żach ni­ko­mu się­nie śni­ło, to i po­ża­rów ja­koś nie by­wa­ło.

III.

Przy każ­dej spo­sob­no­ści straż spi­sy­wa­ła się zna­ko­mi­cie; ener­gicz­na i zręcz­na ko­men­da Dra­ziń­skie­go do­da­wa­ła ochot­ni­kom du­cha i od­wa­gi.

Pew­ne­go razu za­pa­li­ła się ru­de­ra Mo­ry­ca, czy­li wła­ści­wie Moś­ka Faj­gen­lau­ba, i zda­wa­ło się, że oca­lić jej nie po­dob­na. Sam wła­ści­ciel, co miał droż­sze­go, wy­niósł do swe­go szwa­gra Gro­szen­fe­ge­ra i z nie­mą re­zy­gna­cją pa­trzył na dzia­ła­nie nisz­czą­ce­go ży­wio­łu.

Przy­pa­dła straż i przy umie­jęt­nej ko­men­dzie Dra­ziń­skie­go tak żwa­wo i zręcz­nie wzię­ła się do ra­tun­ku, że cała szko­da ogra­ni­czy­ła się na spa­le­niu la­da­ja­kie­go gon­cia­ne­go da­chu. Lu­dzie dzi­wi­li się i szep­ta­li mię­dzy sobą.

– Wy­bor­nie się spi­sa­li; szko­da jed­nak było tru­du­na ra­to­wa­nie tej klet­ki. Le­piej, żeby była do cna wy­go­rza­ła, był­by wła­ści­ciel chwy­cił fa­jer­ka­sę i coś po­rząd­ne­go­na tem miej­scu wy­bu­do­wał.

– Nie ma on ja­koś szczę­ścia – na­po­mknął ktośz tłu­mu – już kil­ka razy ogień do nie­go za­glą­dął, ale­zaw­sze koń­czy się na ba­ga­tel­ce.

W kil­ka dni po­tem spo­tka­łem pana Mści­sła­wa na uli­cy. Wy­glą­dał bla­do, niby zmę­czo­ny, tyl­ko czer­wie­ni­ły się war­gi lek­ko na­brzę­kłe i w oczach dziw­ny blask po­ły­ski­wał.

Po­win­szo­wa­łem mu świet­nych re­zul­ta­tów ze stra­żą i coś o wdzięcz­no­ści ludz­kiej na­po­mkną­łem.

Dra­ziń­ski uśmiech­nął się gorz­ko.

– Tak pan są­dzisz? A ja zno­wu my­ślę, że na wdzięcz­ność ludz­ko­ści by­najm­niej nie za­ra­biam.

– Jak to, na Boga ży­we­go?

– Ależ tak, pa­nie; mam po­dej­rze­nie, że w nie­jed­nym wy­pad­ku ener­gicz­ny ra­tu­nek wca­le nie był po­żą­da­nym dla po­szko­do­wa­ne­go. Co to za lu­dzie? Ani tro­chę nie­za­sta­na­wia­ją się, że kraj przez ta­kie znisz­cze­nie po­no­siusz­czer­bek w mie­niu ogól­nem, by­le­by tyl­ko oni in­te­res na­ubez­pie­cze­niu zro­bi­li.Dra­ziń­ski zbladł jesz­cze wię­cej i war­gę dol­ną przy­gryzł zę­ba­mi.

– A jacy by­wa­ją nie­raz bez­czel­ni! Ot, nie daw­niej jak wczo­raj przy­szedł do mnie je­den bar­dzo po­rząd­ny czło­wiek (sło­wa te wy­mó­wił z iro­nicz­nym na­ci­skiem) i niby to żar­tem oświad­czył, że ubez­pie­czył swo­je ru­cho­mo­ści i pro­si nas, aby­śmy w ra­zie po­ża­ru nie­bar­dzo tru­dzi­li się ra­to­wa­niem, bo…. bo…. żad­nej ła­ski mu nie zro­bi­my. Po­wie­dzia­łem mu też….

– Po co? na co? Zro­bi­łeś so­bie pan tyl­ko nie­przy­ja­cie­la.

– Ach, pa­nie! Gdy­by mi się tyl­ko uda­ło kie­dy poj­mać na go­rą­cym uczyn­ku któ­re­go z tych nik­czem­ni­ków, ale z tak nie­zbi­te­mi do­wo­da­mi, żeby się w są­dzie wy­krę­cić nie zdo­łał!….

Pra­gnie­nie to wy­da­ło mi się dzi­kiem, nie­li­to­snem, a jed­nak wspa­nia­łem w swej mo­ral­nej gro­zie.

Chcia­łem zwró­cić uwa­gę jego na inny przed­miot, za­py­ta­łem więc:

– Ja­koś pan te­raz wca­le nie wy­jeż­dżasz.
Dra­ziń­ski od­po­wie­dział z nie­chęt­ną miną.

– Star­szy urzęd­nik wziął urlop na kil­ka mie­się­cy, mu­szę go za­stę­po­wać, a tym­cza­sem inny urzęd­nik za mnie jeź­dzi. Aż skó­ra na mnie cierp­nie, sko­ro po­my­ślę, co się tam przez to za­stęp­stwo dzie­je.

Po wy­pad­ku u Faj­gen­lau­ba po­ża­ry w Mar­no­gro­dzie usta­ły, zwie­rzy­ny dla do­brych strzel­ców za­bra­kło. Straż wsze­la­ko cią­gle była w go­to­wo­ści, ćwi­cze­nia i pró­by od­by­wa­ły się bez­u­stan­ku.

Nowy na­czel­nik po­mi­mo uciąż­li­wych za­jęć biu­ro­wych z nie­sły­cha­ną gor­li­wo­ścią od­da­wał się spra­wom stra­ży, brał udział w każ­dem ćwi­cze­niu, co­dzień na­rzę­dzia ognio­we oglą­dał i fun­du­sze, są­czą­ce się kro­pla­mi, wy­do­by­wa­ne cią­głem dep­ta­niem po pię­tach sła­wet­ne­mu ma­gi­stra­to­wi i oby­wa­te­lom, na ulep­sze­nia ob­ra­cał. Gor­li­wość jego na­tchnę­ła pro­stych lu­dzi, na­le­żą­cych do stra­ży, du­chem kor­po­ra­cyj­nym i śle­pą wia­rą w na­czel­ni­ka.

Na­ko­niec urlo­po­wa­ny urzęd­nik po­wró­cił i pan Mści­sław, zno­wu ob­jąw­szy swo­je obo­wiąz­ki, po­czął wy­jeż­dżać jak wprzó­dy. Zno­wu zwie­rzy­na wy­cho­dzi­ła na strzel­ców, ogień po­ka­zy­wał się w róż­nych miej­scach i to – szcze­gól­niej­sza rzecz – za­zwy­czaj w cza­sie nie­obec­no­ści na­czel­ni­ka.

Jed­ne­go dnia, kie­dy Dra­ziń­ski po­wró­cił z ob­jaz­du ko­le­ją, już na dwor­cu oznaj­mio­no mu, że u Faj­gen­lau­ba zno­wu się pa­li­ło Pan Mści­sław zbladł, war­gi kur­czo­wo mu się ścią­gnę­ły i nie cze­ka­jąc ani chwi­li, wstą­pił do jed­ne­go z brand­maj­strów, ślu­sa­rza z pro­fe­sji, a po­tem ru­szył obej­rzeć zrzą­dzo­ną szko­dę. Oglę­dzi­ny oka­za­ły, że straż dziel­nie się była spi­sa­ła, przy­bie­gła na czas i po­żar w sa­mym za­ro­dzie stłu­mi­ła.

Faj­gen­laub kła­mał się Dra­ziń­skie­mu ni­ziut­ko, dzię­ko­wał mu, że go straż dwa razy od nie­szczę­ścia wy­ba­wi­ła, ale w chy­trych jego oczkach prze­bły­ski­wa­ło coś wiel­ce za­gad­ko­we­go. Pan Mści­sław prze­szył go wskróś prze­ni­kli­wym wzro­kiem.

– Mój pa­nie, – rzekł su­ro­wym gło­sem – po­wi­nie­neś da­wać więk­sze ba­cze­nie na lo­ka­to­rów i służ­bę, bo te czę­ste wy­pad­ki w domu i na pana cień po­dej­rze­nia rzu­ca­ją.

Żyd za­czął bą­kać coś bez związ­ku, plą­tać na­rze­ka­nia na los i skar­gi na zło­śli­we i za­wist­ne ję­zy­ki, któ­re chcą go zgu­bić, choć on czło­wiek spo­koj­ny i ni­ko­mu jesz­cze krzyw­dy nie zro­bił.

Po­raz dru­gi wła­ści­cie­lo­wi ru­de­ry mięk­ko się na ser­cu zro­bi­ło, gdy coś w ty­dzień po­tem zja­wił się Dra­ziń­ski i przy­glą­dał się ro­bo­tom koło no­we­go da­chu. Ow dach po­bi­ja­no gon­ta­mi tak li­che­mi, iż zda­wa­ło się… że to na żart tyl­ko ro­bio­no.

Nie upły­nę­ło mie­sią­ca, Dra­ziń­ski wy­brał się na dłuż­szy ob­jazd. Jed­ne­go wie­czo­ra z dym­ni­ka domu Faj­gen­lau­ba po­czął wy­do­by­wać się cien­ki pa­sek dymu, nie­za­dłu­go czer­wo­ny pło­my­czek na dach wy­sko­czył.

Z po­bli­skich do­mów wy­bie­gli rze­mieśl­ni­cy, na­le­żą­cy do stra­ży, i wpa­dli do ru­de­ry Faj­gen­lau­ba. Wła­śnie z pod­da­sza scho­dził po scho­dach sam go­spo­darz. Na wi­dok ob­cych lu­dzi stru­chlał i sta­nął jak wry­ty.

Po­chwy­co­no go co żywo, na­wet nie bro­nił się wca­le, tak z prze­stra­chu przy­tom­ność utra­cił. Ci, co nie trzy­ma­li żyda, po­bie­gli po scho­dach z ko­new­ka­mi w ręka i po­żar od­ra­zu stłu­mi­li. Na­raz zja­wił się pan Mści­sław w to­wa­rzy­stwie po­li­cjan­tów. Za­rzą­dzo­no re­wi­zję i zna­le­zio­no na stry­chu pa­ku­ły po­la­ne naf­tą, sam zaś Faj­gen­laub trzy­mał w ręku wy­próż­nio­na bań­kę i pacz­kę za­pa­łek..

Daw­no w ży­ciu nie wi­dzia­łem ta­kie­go zbie­go­wi­ska lu­dzi, jak wte­dy, gdy schwy­ta­ne­go pod­pa­la­cza do po­li­cji pro­wa­dzo­no. Wi­no­waj­cę mu­sia­no cią­gnąć prze­mo­cą, ochło­nąw­szy bo­wiem z pierw­sze­go prze­stra­chu, opie­rał się z bez­sil­ną wście­kło­ścią; kil­ka razy pró­bo­wał wy­rwać się i uciec, ale ota­czał go sil­ny kon­wój, pra­wie z sa­mych ochot­ni­ków stra­żac­kich zło­żo­ny.

Or­szak ten ob­la­ła do­ko­ła masa współ­wy­znaw­ców Faj­gen­lau­ba, bie­gnąc, gwa­rząc, la­men­tu­jąc i prze­kli­na­jąc szwar­go­tem swo­im, któ­ry wła­ści­wy sens tych na­rze­kań i klątw za­cie­rał. Fan­ta­stycz­nie a po­nu­ro wy­glą­da­ła ta masa wśród cie­niów nocy, prze­su­wa­ją­ca się po smu­gach świa­tła, któ­re lam­py z przed do­mów na uli­cę rzu­ca­ły.

W po­li­cji spi­sa­no pro­to­kół, mię­dzy świad­ka­mi sta­nął i Dra­ziń­ski. Wi­no­waj­cę od­pro­wa­dzo­no do aresz­tu pod sil­nym kon­wo­jem, przed po­li­cją bo­wiem ze­brał się tłum tak wiel­ki, iż była oba­wa, aby go nie od­bi­to. Gdy Dra­ziń­ski wy­cho­dził, ode­zwa­ły się poza ple­cy­ma jego nie­wy­raź­ne groź­by, ale nikt nie ośmie­lił się go za­cze­piać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: