- W empik go
Nieprzyjaciel ludzi: opowiadanie prowincjonalisty - ebook
Nieprzyjaciel ludzi: opowiadanie prowincjonalisty - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 299 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Omnibus obstare, neque vit – is aliorum, neque proprio capiti parcere, estne duvities animi, an summa virtus ac sa – pientia?
Sententia anonymi.
WARSZAWA.
Nakładem Redakcji "Wędrowca".
1890.
Дозволено Цензурою
Варшава, – 8 Сентября 1890 года
Druk S. Sikorskiego, Chmielna 9.
HENRYKOWI SIENKIEWICZOWI
w dowód głębokiej czci poświęca
Autor.
I.
W miasteczku naszem zrobił się… skandal.Pozwalam sobie tak mianować Marnogród, aczkolwiek liczy około dwudziestu tysięcy mieszkańców, jestsiedzibą różnych władz, albowiem sami marnogrodzianie,lubo poczytujący go za miasto co się zowie, za rodzaj małego Paryża, nazywają go…. pieszczotliwie miasteczkiem.
Otóż w Marnogrodzie stał się skandal.
Wprawdzie skandale po miastach i miasteczkach są faktami powszedniemi, ten wszelako miał charakter całkiem niepowszedni do tego stopnia, iż fantazja publiczna nie wiedziała, jak się wziąć do niego i nie potrafiła obrobić go i przekształcić na swój sposób.
Marnogrodzianie są ciekawi, więc nie dziw, że skwapliwie dopytywali się, co się to stało u… Marcinka.Firtecki, jeden z uczestników owego wypadku „ bardzo chętnie o nim wszystkim opowiadał.
– Wyobraźcie sobie, państwo – mówił – siedzimy sobie u Marcinka…. przy buteleczce…. jak zwykle w naszem małem kółeczku, ja… Dubeltyński, Podrywko….
– Ogralewicz, Gordzik – dodawali słuchacze.
– Tak jest, Ogralewicz, Gordzik…. a jeszcze byłŁużyński z Biedoszkowic i jeszcze drugi obywatel…. Otóżsiedzimy i opowiadamy sobie rozmaite anegdotki i zdarzenia wesołe i tym podobne rzeczy. Wtem przystępuje donas jakiś jegomość, zupełnie nam nieznany, i powiada:Panowie przebaczycie, że, lubo człowiek obcy, pozwalamsobie wtrącić się do ich rozmowy, ale… panowie mówiciepublicznie i to tak głośno, iż poniekąd upoważniacie dowzięcia w niej udziału; wszak prawda? Nie przeczyliśmy; każdemu wolno mieć i objawiać swoje zdanie, więcteż on powiada: Sądziłbym, że byłoby najwłaściwszem,abyście poglądy i wyobrażenia swoje manifestowali jedynie przy zamkniętych szczelnie drzwiach, gdyż nawet prawo zabrania obnażać się nieprzyzwoicie…. w miejscu publicznem.
– No, i cóż…. cóż dalej? – pytali słuchacze.
– Cóż ma być dalej…. trzasnął drzwiami i poszedł.
– I panowie…. nic na to?
– A cóż mieliśmy powiedzieć…. No, poszedł sobie…. z Panem Bogiem…. wolna droga każdemu.
– To dziwne! – mówiono – A pan nie wie, ktoto taki?
– Ja miałbym nie wiedzieć!– krzyknął Firtecki.–Wnet wywiedziałem się o wszystkiem. Nazywa się Mścisław Draziński i przysłano go do akcyzy na miejsce Brozego.
Słuchacze kręcili głowami, Firtecki zaś mknął dalej i coraz innym ludziom zdarzenie to opowiadał.
Inni uczestnicy skandalu nie byli tak chętni do opowiadania, a nawet Dubeltyński huknął na Firteckiego.
– Co pan tak po mieście trąbi, u miljon kroć!?…
– No, cóż? Opowiadam tylko to, co się stało.
– Stało się…. stało…. ale tak się stać nie było po – winno. Pozwoliliśmy sobie powiedzieć grubijaństwo i słuchaliśmy go pokornie, jak żaki, kiedy ich profesor łaje za swawolę.
– Trzeba go było wziąć za kark i za drzwi wyrzucić – dodał Podrywko.
– I bez tego się wyniósł – rzekł wzgardliwie Firtecki – A właśnie chciałem mu powiedzieć….
– Czegożeś mu pan nie powiedział, czego? – mio
tał się Dubeltyński. – To tak, panie, zawsze. Do głupstwa się dopuści, a potem dopiero rozgadywanie po mieście, jak gdyby było się czem chwalić!
Czego się nikt ani od Firteckiego, ani od nikogo nie dowiedział, to tego, co mianowicie dało pohop nieznajomemu do tak brutalnego wtrącenia się do rozmowy za cnego grona. Była to może anegdotka w stylu…. naturalistycznym, albo też rozprawa o jakimś… nieuczciwym kawale, który chwycono ze strony komicznej, ujawniając przytem pewne uznanie dla sprytnego nicponia. Ponieważ znam… moich marnogrodzian, skłaniam się do przypuszczenia, że coś podobnego, jak to ostatnie, oburzyło świeżo przybyłą do miasta figurę.
Każdy nowoprzybyły budzi na prowincji niepomierną ciekawość, wszyscy na ulicy oglądają się na niego, więc też nic dziwnego, że panu Mścisławowi Drazińskiemu przyglądały się tłumy, jakby rzadkiemu zwierzęciu z dalekich stron świata. Na wieść o zdarzeniu w handlu Marcinka, ogarnął wszystkich czysty szał ciekawości; mało brakowało do tego, żeby zgraje chodziły za nim jak za murzynem. Był to nietylko człowiek nowy w mieście, ale nadto taki, co robi…. awantury.
Dubeltyński przyglądał się mu zawsze tak, jak gdyby miał przed sobą zwierzynę, którą na cel bierze. Ten sposób patrzenia na ludzi przypadał całkiem do jego charakteru, Dubeltyński bowiem był biegłym i namiętnym myśliwym.
– No, powiadam wam – mówił on pewnego razu – ten jegomość, skoro się rozochoci, na jednym skandalu nie poprzestanie.
Nikt nie jest prorokiem między swymi, zazwyczaj urągamy własnym wróżbitom, jak trojanie Kassandrze, jednakże na tę przepowiednię Dubeltyńskiego zimny dreszcz przebiegł po obecnych.
Wkrótce zdarzyły się nowe skandale i pamięć o wypadku, który Firtecki roztrąbił był po mieście, zatarła się poniekąd. Wspomnienie o nim, przykrem było dla Dubeltyńskiego et comp… – nie mogli sobie darować tego, że zaczepnika puścili z calutką, nietkniętą skórą. Gdyby go byli stłukli na leśne jabłko, byliby niewątpliwie pieścili się słodkiem wspomnieniem; ale, ponieważ tak się nie stało, więc radzi byli, że Marnogród zajął się innemi wypadeczkami, i udawali przed sobą samymi, że zapomnieli o wszystkiem. Natenczas poznałem, że ludzie umieją wprawdzie pamiętać, lecz i zapomnieć potrafią, jeśli to jest im.. dogodnem.
Po kilku tygodniach nowoprzybyły począł zaznajamiać się z miejscowymi, nawet z członkami przezacnego grona i ci witali się z nim, jak gdyby nic nie było zaszło. Wprawdzie czasami zdawało mi się, że do powitania idą jak ów pies, co to zbliża się do ręki, z której niegdyś pamiętny odebrał był basarunek. Draziński, nie szukał ich towarzystwa, oni zaś łaskawie przysiadali się do niego, na pojedynkę jednak, nigdy in gremio. R azu jednego Firtecki okazywał mu niezmierną tkliwość i w zapale swym zapoznał nas ze sobą zwyczajną formułą:
– Panowie się nie znają? Pan Draziński, pan Euzebiusz.
Niezadługo pan Mścisław począł składać wizyty. Na nowoprzybyłego, zajmującego pokaźne stanowisko, a w dodatku nie splątanego jeszcze różanemi okowami małżeństwa, ojcowie i mamy i nadobne córunie spoglądają z niepowszedniem zajęciem, więc też Draziński wszędzie był mile widzianym.
Wybrał się on i do mnie, ale mnie w domu nie zastał, obecność wszelako swą pod memi drzwiami zaznaczył wetknięciem biletu wizytowego w dziurkę od klucza. Skrzywiłem się, znalazłszy ten nieoczekiwany dowód pamięci o mojej osobie: byłem naonczas w niezmiernie mizantropijnym nastroju. Nie miałem ani trochy ochoty zawiązywać bliższych z Drazińskim stosunków, przeto umyśliłem pozbyć się niemiłej powinności przez pozostawienie biletu.
Wybrałem się do Drozińskiego w taką porę, w której według mego rachunku prawdopodobieństwa nie powinienem był zastać go w domu. Mieszkał on… w ustronnej uliczce, w domku małym, nader schludnym, prawie eleganckim, wsuniętym poza żółte sztachety i kłąb bzów na środku podwórza. Wchodząc przez furtkę z przygotowanym zawczasu biletem, spostrzegłem gospodarza, siedzącego z książką przy oknie, i obawa, że i on mnie zobaczył, zniweczyła obmyślony fortel.
Zadzwoniłem do drzwi z miną złapanego w pułapkę. Otworzył je sam gospodarz. Powitał mię bardzo uprzejmie, wprowadził do małego saloniku i posadziwszy w miękkim fotelu, cygaram częstował.
Rozejrzałem się dokoła. Salonik służył zarazem za pracownię, gdyż pod oknem stało misternie rzeźbione biurko palisandrowe. Panowała tu czystość i elegancya, ład i gust, rzeczy tak rzadkie w mieszkaniach kawalerskich.
Siadłszy naprzeciwko pana Mścisława, mogłem bacznie przyjrzeć się jego twarzy. Drazińskiego istotnie można było nazwać pięknym mężczyzną. Rysy miał prawidłowe, delikatne, nos cienki, prosty, usta kształtnie zakreślone, ale wąskie i blade. Niebieskie oko na pierwsze wejrzenie łudziło pozorem łagodności, wszelako patrzyło ono uważnie, bacznie, zda się, przenikało do głębi duszy. Coś surowego, nieubłaganego prawie tkwiło w tem dziwnem spojrzeniu. Chwilami wydawało się, że pan Mścisław wyczytuje w tajnikach ducha mego podstępne zamiary, z któremi szedłem do jego domu, że je nielitośnie na jaw wydobędzie i osądzi bez najmniejszej względności.
Rozmowa pomiędzy nami toczyła się o sprawach publicznego żywota i poznałem zaraz, że kwestje tego rodzaju Drazińskiego niezmiernie zajmują. Już dawno nie miałem w Marnogrodzie sposobności prowadzić rozmowy wychodzącej poza ciaśniutki obręb wypadeczków małomiejskich. Pan Mścisław w roztrząsaniu kwestyj sięgał głęboko, a przytem o wielu rzeczach wydawał sąd bezwzględny, nieubłaganie surowy. Na ułomności i zboczenia ludzkie poglądał ze stanowiska, które mnie samego dreszczem przejmowało.
W poglądach jego było coś ponurego – przytem marszczył brwi, oczy miotały błyskawice, a w twarzy jawiło się coś niby pragnienie czynu, działalności, idącej jednak naprzekór obecnemu stanowi świata. Czasami, gdy wydawał jakiś wyrok potępiający, zdawało się, że go zdejmuje nieprzemożona ochota wyrok ów wykonać osobiście i to niezwłocznie.
Pesymistyczne pojęcia Drazińskiego rzuciły gruby cień i na moje duszę; wyszedłem od niego już wieczorem niemal odurzony i zdawało mi się, że pogodne niebo powlokło się nie… ciemnawym błękitem, ale jakąś czarniawą, barwą. Gniewałem się i ja na świat, ale tylko marnogrodzki – i mnie on wydawał się pokrytym kirem, tonącym w ciemności, ale fantazja przedstawiała mi resztę świata, opromienioną słonecznym blaskiem, zrumienioną zórz rumieńcem, osrebrzona promieniami księżyca – tymczasem pod wpływem rozmowy z Drazińskim uczułem, jak gdyby czarna barwa, niby z obalonego kałamarza atrament, rozlewała się i na takie rzeczy, które Judziły mię weselszemi barwami, ponieważ właściwie dotąd nie zastanawiałem się należycie nad niemi.
II.
Łatwo zrozumieć, że nie kwapiłem się wcale z nową u Drazińskiego bytnością. Życie jest samo przez się tak niewesołe, po cóż więc zatruwać je sobie jeszcze bardziej, przez stosunki z tymi, co nam jad pesymizmu sączą do duszy?
Kto wie, czy nie lepiej grywać przez kilka godzin w resursie w preferansa, lub w cukierni w bilard, albo, nie mogąc dorwać się do kija, śledzić oczyma, jak bile toczą się po zielonem suknie, aniżeli zastanawiać się nad kwestjami, które ani zabawią, ani korzyści kieszeni nie przyniosą?
Nie zazdrościłem więc Drazińskiemu, że go ciągle podobne kwestje dręczyły, ale nie pragnąłem wcale, aby mię swojemi myślami zarażał i nie szukałem jego towarzystwa. Unikać go jednak nie potrzebowałem, bo miał on urząd z obowiązkiem ciągłych wyjazdów, więc nieczęsto ukazywał się na ulicach Marnogrodu, zwłaszcza oczom tych, co się także mało po mieście kręcili.
Pewnego dnia po dłuższem niewidzeniu spotkałem go na ulicy, biegnącego z teką pod pachą, z obliczem rozpro – mienionen dziwną energją. Zrozumiałem, że pędzi go pragnienie czynu, czy gotowość do czynu. Miał coś tak pociągającego w sobie, że mimowolnie zszedłem z drugiej strony ulicy, aby go powitać.
– Dokąd pan tak spieszysz? – zapytałem,
– Do magistratu – odrzekł. – Zaproszono mię na
posiedzenie komitetu straży ogniowej. Jest to ważna in
stytucja, tak ważna, że należy ją postawić na właściwej
stopie.
I poszedł szybko dalej.
Straż pożarna była w Marnogrodzie w nader nieuciesznym stanie. Przez lat dziesięć z górą wołano o jej założenie, gdyż miasteczko niemal perjodycznie nawiedzał ogień. Mieszkańcy kładli się do łóżka z obawą, że mogą być w nocy upieczeni jak kartofle, lub kasztany. Pożary trafiały się zwłaszcza w dzielnicach przedmiejskich, gdzie stał domek przy domku, drewniany, kryty gontami; bywały wypadki, że całe ulice zmieniały się w zgliszcza, rażące obrzydliwością spustoszenia.
Wypływały one więcej może z chciwości i zemsty, aniżeli z nieostrożności, tak zwyczajnej u naszych warstw niewykształconych. Skoro łyk pokłócił się z łykiem, jużci niebawem jakaś stodoła szła z dymem, rzucając snopy iskier na sąsiadki swoje. Gdy który przemyślny obywatel, to jest właściciel nawpół zrujnowanego domiska, realność swoją ubezpieczał wysoko, aliści realność owę spotykała przygoda.
Byli tacy faworyci fortuny, co z łaski owych przygód straciwszy jednę, drugą ruderę, przychodzili do pokaźnych kamieniczek i poczciwy ludek mawiał o nich zazwyczaj, że „im ogień dopomógł.” Że lokatorowie tracili przytem mienie, że ucierpieli mniej przemyślni sąsiedzi – to bynajmniej w rachubę nie wchodziło.
Wobec takich wypadków potrzeba uorganizowania straży pożarnej stała się niezbędną, bo niepowołani amatorowie gaszenia, więcej szkody robili pogorzelcom, aniżeli ogniowi – więcej kradli, niż pożar tłumili. Uorganizowano ją wreszcie, pościągano na członków dzielnych chłopaków z klasy rzemieślniczej, posprawiano im bluzy i kaski, toporki, beczki, kupiono kilka sikawek, na co obrócono fundusz zebrany z przedstawień amatorskich. Wszelako skończyło się natem; dalszych środków nie było, nadaremnie zarząd wołał do… sławetnych obywateli. Glos jego przebrzmiewał bez echa, bez skutku, aż w końcu zniecierpliwieni strażacy odesłali do magistratu popsute sikawki i kilka wozów i innych przyborów.
Krzyk straszny rozległ się w mieście – burmistrz wezwał obywateli na posiedzenie.
Postanowiono radzić dopóty, dopóki się coś stanowczego nie uradzi. Ponieważ jednak przez kilka posiedzeń panowie kamienicznicy nic uradzić nie zdołali, przeto dla wzmocnienia szeregu radzących zaproszono kilka powag, nie posiadających realności.
Odszedłszy od śpieszącego na posiedzenie, spotkałem Firteckiego. I on szedł chyżo, ale mimo to stanął i zatrzymał mnie.
– No, co pan powiesz na to? – zapytał.
– Na co?
– No, na to, że i ten tam idzie. – To mówiąc, wska
zał na Drazińskiego. – A co najciekawsza, że go sami za
prosili. Toż im dopiero wytnie reprymendę!
– Tak pan sądzisz?
– Panie kochany, to ziółko! Zawsze znajdzie coś do przyganienia. Nieraz się tak odezwie, że padam do nóżek. Nie dalej jak tydzień temu zmył głowę u Duszewiczów Gorgulewskiemu, iż ten dał słowo honoru, że go o sto kroków omijać będzie. Ale, ale, ja tu gadu, gadu, a tam w magistracie posiedzenie się zacznie.
— Czy i pana także zaproszono?
— Eh, nie. W każdym razie warto zajrzeć, bo tam
nie obędzie się bez jakiej historyjki.
— A jak pana nie wpuszcza, albo wyproszą?
— Mnie! – krzyknął z oburzeniem Firtecki – mnie!
Co też panu w głowie?
I zawróciwszy się, pomknął jak koń wyścigowy.
Istotnie Firteckiego wpuszczono i nie wyproszono za drzwi; stąd też na drugi dzień uczęstował mnie obszerną relacyą. Opowiadanie okrasił zwykłym sobie satyrycznym humorem.
– Powiadam panu – prawił – już poprzednio wysunięto myśl, żeby kamienicznicy zobowiązali się do jakiejś… dobrowolnej składki, ale tak to jakoś zagadywano, każdy proponował coś innego i w końcu było ni to, ni sio. Burmistrzowi aż głowa puchła, chciał się do łóżka położyć. I teraz, gdy się zeszli, Draziński wystąpił z tą samą myślą. Wszczął się gwar, kamienicznicy gadali wszyscy naraz, ale Draziński poprosił burmistrza o zaprowadzenie porządku parlamentarnego, lub o zawieszenie narad, gdyby uciszyć się nie chcieli. Długo burmistrz dzwonił i dzwonił, aż go łapa zabolała – pan wiesz, że od czasu swego upadku na środku ulicy… w owę noc, kiedy podpił sobie poczciwosz… ciągle na nią nie domaga. Już wstawał z krzesła, kiedy się trochę uciszono; wtedy dał głos Dubeltyńskiemu. Ten zaczał dowodzić, jak to obywatele są uciśnieni, jak na nich ciążą rozmaite opłaty, jak mały procent posesje przynoszą, jaki to smutny los kamienicznika… Tak się zapalił, iż dowiódł jak dwa razy dwa cztery, że mieć kamienicę, to lepiej z torbą i paciorkami siedzieć pod kościołem. O mały włos obecni nie rozpłakali się niby bobry, takie to czułe serduszka na krzywdę kieszeni… własnej. Ale jakże mu odpowiedział Draziński – aj!, aj! Dojechał im pod ostatnie żeberko. Dowiódł, że oni mają najwięcej interesu w utrzymaniu straży, że ich interesów najbliżej dotyczy, że im najwięcej usług oddaje i t… d. Gadano długo jeszcze i do rzeczy i od rzeczy, aż w końcu i ten i ów zadął w dudkę Drazińskiego i buzie kamienicznej braci pomiękły. Zgodzili się na składkę… dobrowolną… ale odchodząc okrutnie na tę dobrowolność sarkali.
– Bogu dzięki, że się tak skończyło.
– Śliczne Bogu dzięki! Niema się z czego cieszyć.
– Jakto niema? Będziemy przecież bezpieczniejsi.
– Zapłacimy my za to bezpieczeństwo. Toż z naswłaściciele domów ostatnią skórę zedrą… wszystkim popodnoszą komorne. Ot, to skutki, kiedy ktoś kwestjebierze zgłęboka i filozofjami jakiemiś głowę sobie i innym zawraca.
I Firtecki ruszył dalej, nie dawszy mi możności zapytania, skąd się w tem wszystkiem niespodzianie filozofja znalazła.
Obawa Firteckiego udzieliła się i innym mieszkańcom Marnogrodu – po mieście obiegały zatrważające pogłoski o zmowie kamieniczników, którzy postanowili odbić sobie na lokatorach nową opłatę… w dziesięćkrotnej mierze. Sarkano powszechnie na Drazińskiego, że taki obrót nadał był sprawie.
Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że pan Mścisław, pomimo, że zdołał zasłużyć na niechęć współmieszkańców, został obrany naczelnikiem straży pożarnej. Był to wypadek dość zagadkowy, na który wszelako rzucił pewne światło dodatkowy komentarz, że od godności tej wszyscy się wymawiali wobec rozmaitych kłopotów, wynikłych z niedostateczności funduszów.
– Panowie, – rzekł Mścisław do właścicieli stodół – strata tego biedaka ocaliła was od szkody. Należałoby, abyście mu wynagrodzili ją choć w części, a zarazem godziłoby się dopomódz i pogorzelcowi.
Zainterpelowani wytrzeszczyli oczy z podziwienia, a jeden z nich poza plecyma Mścisława palcem po czole pokręcił.
Pożarów było wkrótce więcej – Dubeltyński w resursie zrobił dowcipne porównanie.
– Na dobrego myśliwego to i zwierzyna sama idzie. Skoro tylko uorganizowali się należycie, trafia im się pożar za pożarem… jakby umyślnie, ażeby mogli pokazać co umieją. Dawniej, kiedy o tych strażach nikomu sięnie śniło, to i pożarów jakoś nie bywało.
III.
Przy każdej sposobności straż spisywała się znakomicie; energiczna i zręczna komenda Drazińskiego dodawała ochotnikom ducha i odwagi.
Pewnego razu zapaliła się rudera Moryca, czyli właściwie Mośka Fajgenlauba, i zdawało się, że ocalić jej nie podobna. Sam właściciel, co miał droższego, wyniósł do swego szwagra Groszenfegera i z niemą rezygnacją patrzył na działanie niszczącego żywiołu.
Przypadła straż i przy umiejętnej komendzie Drazińskiego tak żwawo i zręcznie wzięła się do ratunku, że cała szkoda ograniczyła się na spaleniu ladajakiego goncianego dachu. Ludzie dziwili się i szeptali między sobą.
– Wybornie się spisali; szkoda jednak było truduna ratowanie tej kletki. Lepiej, żeby była do cna wygorzała, byłby właściciel chwycił fajerkasę i coś porządnegona tem miejscu wybudował.
– Nie ma on jakoś szczęścia – napomknął ktośz tłumu – już kilka razy ogień do niego zaglądął, alezawsze kończy się na bagatelce.
W kilka dni potem spotkałem pana Mścisława na ulicy. Wyglądał blado, niby zmęczony, tylko czerwieniły się wargi lekko nabrzękłe i w oczach dziwny blask połyskiwał.
Powinszowałem mu świetnych rezultatów ze strażą i coś o wdzięczności ludzkiej napomknąłem.
Draziński uśmiechnął się gorzko.
– Tak pan sądzisz? A ja znowu myślę, że na wdzięczność ludzkości bynajmniej nie zarabiam.
– Jak to, na Boga żywego?
– Ależ tak, panie; mam podejrzenie, że w niejednym wypadku energiczny ratunek wcale nie był pożądanym dla poszkodowanego. Co to za ludzie? Ani trochę niezastanawiają się, że kraj przez takie zniszczenie ponosiuszczerbek w mieniu ogólnem, byleby tylko oni interes naubezpieczeniu zrobili.Draziński zbladł jeszcze więcej i wargę dolną przygryzł zębami.
– A jacy bywają nieraz bezczelni! Ot, nie dawniej jak wczoraj przyszedł do mnie jeden bardzo porządny człowiek (słowa te wymówił z ironicznym naciskiem) i niby to żartem oświadczył, że ubezpieczył swoje ruchomości i prosi nas, abyśmy w razie pożaru niebardzo trudzili się ratowaniem, bo…. bo…. żadnej łaski mu nie zrobimy. Powiedziałem mu też….
– Po co? na co? Zrobiłeś sobie pan tylko nieprzyjaciela.
– Ach, panie! Gdyby mi się tylko udało kiedy pojmać na gorącym uczynku którego z tych nikczemników, ale z tak niezbitemi dowodami, żeby się w sądzie wykręcić nie zdołał!….
Pragnienie to wydało mi się dzikiem, nielitosnem, a jednak wspaniałem w swej moralnej grozie.
Chciałem zwrócić uwagę jego na inny przedmiot, zapytałem więc:
– Jakoś pan teraz wcale nie wyjeżdżasz.
Draziński odpowiedział z niechętną miną.
– Starszy urzędnik wziął urlop na kilka miesięcy, muszę go zastępować, a tymczasem inny urzędnik za mnie jeździ. Aż skóra na mnie cierpnie, skoro pomyślę, co się tam przez to zastępstwo dzieje.
Po wypadku u Fajgenlauba pożary w Marnogrodzie ustały, zwierzyny dla dobrych strzelców zabrakło. Straż wszelako ciągle była w gotowości, ćwiczenia i próby odbywały się bezustanku.
Nowy naczelnik pomimo uciążliwych zajęć biurowych z niesłychaną gorliwością oddawał się sprawom straży, brał udział w każdem ćwiczeniu, codzień narzędzia ogniowe oglądał i fundusze, sączące się kroplami, wydobywane ciągłem deptaniem po piętach sławetnemu magistratowi i obywatelom, na ulepszenia obracał. Gorliwość jego natchnęła prostych ludzi, należących do straży, duchem korporacyjnym i ślepą wiarą w naczelnika.
Nakoniec urlopowany urzędnik powrócił i pan Mścisław, znowu objąwszy swoje obowiązki, począł wyjeżdżać jak wprzódy. Znowu zwierzyna wychodziła na strzelców, ogień pokazywał się w różnych miejscach i to – szczególniejsza rzecz – zazwyczaj w czasie nieobecności naczelnika.
Jednego dnia, kiedy Draziński powrócił z objazdu koleją, już na dworcu oznajmiono mu, że u Fajgenlauba znowu się paliło Pan Mścisław zbladł, wargi kurczowo mu się ściągnęły i nie czekając ani chwili, wstąpił do jednego z brandmajstrów, ślusarza z profesji, a potem ruszył obejrzeć zrządzoną szkodę. Oględziny okazały, że straż dzielnie się była spisała, przybiegła na czas i pożar w samym zarodzie stłumiła.
Fajgenlaub kłamał się Drazińskiemu niziutko, dziękował mu, że go straż dwa razy od nieszczęścia wybawiła, ale w chytrych jego oczkach przebłyskiwało coś wielce zagadkowego. Pan Mścisław przeszył go wskróś przenikliwym wzrokiem.
– Mój panie, – rzekł surowym głosem – powinieneś dawać większe baczenie na lokatorów i służbę, bo te częste wypadki w domu i na pana cień podejrzenia rzucają.
Żyd zaczął bąkać coś bez związku, plątać narzekania na los i skargi na złośliwe i zawistne języki, które chcą go zgubić, choć on człowiek spokojny i nikomu jeszcze krzywdy nie zrobił.
Poraz drugi właścicielowi rudery miękko się na sercu zrobiło, gdy coś w tydzień potem zjawił się Draziński i przyglądał się robotom koło nowego dachu. Ow dach pobijano gontami tak lichemi, iż zdawało się… że to na żart tylko robiono.
Nie upłynęło miesiąca, Draziński wybrał się na dłuższy objazd. Jednego wieczora z dymnika domu Fajgenlauba począł wydobywać się cienki pasek dymu, niezadługo czerwony płomyczek na dach wyskoczył.
Z pobliskich domów wybiegli rzemieślnicy, należący do straży, i wpadli do rudery Fajgenlauba. Właśnie z poddasza schodził po schodach sam gospodarz. Na widok obcych ludzi struchlał i stanął jak wryty.
Pochwycono go co żywo, nawet nie bronił się wcale, tak z przestrachu przytomność utracił. Ci, co nie trzymali żyda, pobiegli po schodach z konewkami w ręka i pożar odrazu stłumili. Naraz zjawił się pan Mścisław w towarzystwie policjantów. Zarządzono rewizję i znaleziono na strychu pakuły polane naftą, sam zaś Fajgenlaub trzymał w ręku wypróżniona bańkę i paczkę zapałek..
Dawno w życiu nie widziałem takiego zbiegowiska ludzi, jak wtedy, gdy schwytanego podpalacza do policji prowadzono. Winowajcę musiano ciągnąć przemocą, ochłonąwszy bowiem z pierwszego przestrachu, opierał się z bezsilną wściekłością; kilka razy próbował wyrwać się i uciec, ale otaczał go silny konwój, prawie z samych ochotników strażackich złożony.
Orszak ten oblała dokoła masa współwyznawców Fajgenlauba, biegnąc, gwarząc, lamentując i przeklinając szwargotem swoim, który właściwy sens tych narzekań i klątw zacierał. Fantastycznie a ponuro wyglądała ta masa wśród cieniów nocy, przesuwająca się po smugach światła, które lampy z przed domów na ulicę rzucały.
W policji spisano protokół, między świadkami stanął i Draziński. Winowajcę odprowadzono do aresztu pod silnym konwojem, przed policją bowiem zebrał się tłum tak wielki, iż była obawa, aby go nie odbito. Gdy Draziński wychodził, odezwały się poza plecyma jego niewyraźne groźby, ale nikt nie ośmielił się go zaczepiać.