- promocja
Nierządnica i lekarz z Orientu - ebook
Nierządnica i lekarz z Orientu - ebook
Powrót do średniowiecznych Niemiec.
Była wędrowna nierządnica i jej mąż Michał spotykają lekarza z Orientu, który skrywa mroczną tajemnicę.
Niemcy, rok 1441
Maria i Michał nie wierzą własnym oczom – przed nimi na leśnej ścieżce leży ciężko ranna młoda kobieta ze strzałą w piersi. Michał sprowadza tajemniczego orientalnego lekarza Rasula al Hakimiego, którego poznali zaledwie noc wcześniej w zajeździe. Ten ratuje życie rannej szlachciance. Tymczasem Maria i Michał zostają wciągnięci w sam środek waśni między rodami szlacheckimi, które walczą o dominację. Orientalny lekarz posiada kluczową dla rozwiązania konfliktu wiedzę. Aby zapobiec najgorszemu, Maria musi poznać sekret medyka.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-644-6 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień był piękny. Zdaniem Guntera pogoda idealnie nadawała się na konną przejażdżkę. Jego brat Radolf i kuzyn Otfryd zaproponowali mu wspólny wypad. Ucieszył się, gdyż obaj młodzieńcy rzadko okazywali mu przychylność. Z racji wieku traktowano ich jak dorosłych, natomiast on, szesnastolatek, wciąż uchodził za młokosa.
– Co powiecie na ostry galop? – zaproponował Radolf.
– Czemu nie?! Będziemy się ścigać! Tylko jaką nagrodę dostanie zwycięzca? – spytał uradowany Otfryd; doskonale jeździł konno i był pewien wygranej.
Gunter sądził, że brat nie podejmie wyzwania. Radolf był skąpy i w zamku beształ każdego, kto dopuszczał się najmniejszego nawet marnotrawstwa.
– Co powiesz na mój nowy płaszcz? Postawię go, jeśli zaoferujesz coś równie wartościowego – odpowiedział Radolf ku zaskoczeniu Guntera.
– Jestem gotów postawić sztylet. Kiedyś mówiłeś, że bardzo ci się podoba – zaproponował Otfryd.
– Nie mogę się z wami ścigać, bo nie mam niczego, co mógłbym zaoferować – powiedział z przygnębieniem Gunter.
– Nie martw się, bracie, coś wymyślimy. – Radolf się zaśmiał. – Wiesz co? Proponuję, że jak przegrasz, to następnym razem, gdy odwiedzi nas twoja stryjeczna babka Mildburga, zajmiesz się nią, abym ja miał spokój. Jeśli Otfryd wygra, jakoś się z nim za ciebie rozliczę, żeby nie czuł się poszkodowany.
– Zgadzam się na ten układ – odparł ochoczo Otfryd.
Takiej oferty Gunter nie mógł odrzucić. W przeciwieństwie do brata dobrze dogadywał się ze starszą panią i nigdy się nie nudził, słuchając jej opowieści o ludziach dawno zmarłych i przez większość zapomnianych. Zająłby się stryjeczną babką Mildburgą, nawet gdyby nie przegrał zakładu, ponieważ robił to za każdym razem, gdy ich odwiedzała.
– W porządku, zgadzam się – odpowiedział.
Miał nawet małą nadzieję na wygraną. Był lżejszy od brata i kuzyna, a jego Hektor niewiele ustępował ich rumakom.
– W takim razie postanowione! Jeśli wygram, dostanę sztylet Otfryda, a ty będziesz wysłuchiwał gadaniny tego starego babsztyla. Jeśli wygra Otfryd, również zajmiesz się staruchą. – Radolf się roześmiał i wskazał na pasmo wzgórz przed nimi. – Skoro postawiliśmy cenne nagrody, dystans powinien być dłuższy. Co sądzicie o mecie przy starej kaplicy nad jarem?
Dotarcie do tego miejsca było trudne, ale Gunter uznał, że sobie poradzi.
– Zgadzam się! – powiedział.
– Ja też! – Otfryd skinął głową.
– Zatem ruszymy, gdy odezwie się kukułka.
W ciągu najbliższych minut nasłuchiwali w napięciu. Wtem rozległ się głos kukułki i wszyscy trzej ruszyli z kopyta. Radolf szybko zdobył przewagę i próbował ją zwiększać. Gunter mimo napięcia uśmiechał się pod nosem. Wiedział, że Otfryd lekką ręką oddałby zwycięzcy swój sztylet, natomiast Radolf, jeśli przegra, będzie przeżywał utratę płaszcza, a także dodatkowego przedmiotu, który miałby oddać w imieniu młodszego brata. Na myśl, że Radolf byłby przygnębiony z powodu utraty okrycia, Gunter stracił chęć na zwycięstwo. Postanowił, że w razie swojej wygranej zwróci Radolfowi to odzienie w ramach prezentu. Otfryd z pewnością nie przejmie się utratą sztyletu, który Gunterowi też bardzo się podobał.
Chłopak spiął więc Hektora ostrogami. Nie mógł go za bardzo poganiać. Chciał, żeby ogier zachował siłę na ostatni odcinek trasy. Jego brat Radolf postępował pod tym względem nierozważnie; zapewne miał nadzieję, że żaden z nich nie zdoła go dogonić. Ale ta kalkulacja była błędna.
Mimo młodego wieku Gunter wiedział, jak radzić sobie z końmi i utrzymywać odpowiedni dystans, aby jego ogier nie został zanadto w tyle, ale zachował przy tym dość siły na puszczenie się cwałem do mety.
Gunter zostawił za sobą płaski fragment trasy. Znalazł się teraz na pagórkowatym terenie, wśród gęstego lasu liściastego. Ścieżka, którą jechał, wiła się między wzgórzami. Od czasu do czasu widział przed sobą Otfryda, którego zmęczony ogier zwalniał, a w końcu dojrzał także Radolfa. Ten zerknął za siebie i pojechał na przełaj przez wzgórze, aby skrócić sobie drogę.
Gunter w duchu pokręcił głową. Radolf powinien zdawać sobie sprawę, że jego ogier traci siły. Przymuszanie konia do takiego wysiłku było nieludzkie. Do mety pozostała jeszcze mila.
Gunter zastanawiał się, jak poradzić sobie na ostatnim odcinku. Z pewnością wyprzedzi brata, ale co z Otfrydem? Jeśli kuzyn wygra, zagarnie płaszcz Radolfa, a ten przez kilka dni będzie w bardzo złym humorze i wyładuje swoją złość na Gunterze, bo przecież nie na ojcu, a nie mieli więcej rodzeństwa.
Gunter pragnął wygrać ten wyścig nie dla siebie, ale dla brata, by ten zachował swoje cenne okrycie. Młodzieniec musiał więc dogonić Otfryda, aby przewaga kuzyna nie była zbyt duża. Cmoknął na Hektora, żeby go zachęcić do szybszego galopu, a niedługo później zobaczył Otfryda niezbyt daleko przed sobą. W tym samym momencie ze zbocza zjechał Radolf, zdobywając niewielką przewagę nad rywalami.
– To było głupie z twojej strony, bracie – mruknął Gunter i popuścił ogierowi wodze.
Coraz bardziej zbliżał się do Otfryda i w końcu go wyprzedził. Chwilę później zostawił za sobą również Radolfa i radośnie pogalopował w kierunku małej kaplicy, którą dawno temu zbudował na tym odludziu pewien pustelnik. Ludzie rzadko odwiedzali to miejsce. Kościółek nie znajdował się na szlaku pielgrzymkowym ani nie słynął z jakiejś szczególnej mocy. Gunter był tu najwyżej dwa lub trzy razy w życiu, ale nie z powodu kaplicy, tylko pobliskiej doliny wyżłobionej przez płynący w niej strumień.
Pewien uczony magister, który odwiedził zamek ojca, nazwał ten jar istnym cudem Bożym. Był tak głęboki, że pięciu mężczyzn musiałoby stanąć jeden na ramionach drugiego, aby ten znajdujący się na samej górze mógł wyjrzeć na zewnątrz. Szeroki zaś na ponad trzy sążnie. Okoliczni młodzieńcy udowadniali swą męskość, przeskakując konno na drugą stronę.
Gunter nie miał w sobie odwagi, by wykonać tak długi skok. Jego brat chełpił się, że przeskoczył tę dolinę dwa lata temu. Świadkiem tego wyczynu miał być Otfryd i vice versa; Radolf potwierdzał, że jego kuzyn także z powodzeniem skoczył na drugą stronę. Gunter zamierzał za kilka lat również w taki właśnie sposób dowieść swojej męskości, ale do tego wyczynu potrzebny był wypoczęty koń, a nie tak zmęczony jak Hektor, któremu wyścig dał się mocno we znaki.2
Kiedy nadjechali Radolf i Otfryd, Gunter pomachał im wesoło.
– To była świetna jazda! – powiedział.
– Może dla ciebie! – burknął Radolf. – Mój koń wykręcił sobie nogę w pęcinie i kuleje. Mogę na nim jechać tylko żółwim tempem, a to oznacza, że dotrę do domu dopiero po zmroku.
– Nasz zamek jest bliżej. Jedź ze mną! – zaproponował Otfryd. – Gunter przekaże waszemu ojcu, że twój koń okulał.
– Tak będzie najlepiej! – zgodził się Radolf i zsiadł ze swojego wierzchowca. Podniósł prawe przednie kopyto konia i obmacał staw pęcinowy. – Na szczęście nie wygląda to źle. Prawdopodobnie jutro będę mógł wrócić na nim do domu.
– Teraz powinniśmy odpocząć – stwierdził Otfryd. – Mam ze sobą bukłak wina. Gunter jako zwycięzca napije się pierwszy!
Otfryd odpiął skórzany worek od siodła i rzucił Gunterowi. Ten go złapał, rozwiązał sznurek i się napił. Wino było zaskakująco słodkie.
– Smakuje wyśmienicie! – powiedział, oddając bukłak kuzynowi.
– To z beczki, w której mój ojciec trzyma najlepszy trunek – powiedział z uśmiechem Otfryd i sam wziął łyk.
Resztę wychylił Radolf. Otfryd przymocował pusty bukłak do siodła i usiadł na trawie obok kaplicy.
– Właściwie powinien tu panować większy ruch – powiedział.
– A niby dlaczego? – spytał zdziwiony Gunter.
– To miejsce nie należy do nikogo. Gdyby je podzielić między cztery dominia tworzące Ligę Koniczyny, wówczas wszystkie sąsiadowałyby ze sobą. Powinna tu powstać wioska, a przynajmniej gospoda z dobrym winem i śliczną karczmareczką, z którą można by trochę pofiglować.
Radolf się roześmiał.
– Mojemu bratu wolno już pić wino, ale nie wie jeszcze, jakie figle można wyprawiać z karczmareczką.
– Ona by go nauczyła – oznajmił Otfryd i mrugnął do Guntera. – Z pewnością by ci się to spodobało. Nie jesteś już smarkaczem.
Gunter uśmiechnął się z zakłopotaniem. Wiedział, co za figle jego brat i kuzyn mają na myśli, chociaż nigdy dotąd nie obcował z kobietą. Na zamku mieszkało wiele osób obojga płci, więc takie sprawy nie pozostawały tajemnicą. Wkrótce i on będzie próbował dobrać się do którejś z dziewek w jakimś ukrytym kącie. Z pewnością niejedna byłaby skłonna mu się oddać. Choćby Bruni… Czy ostatnio nie spoglądała na niego dość dwuznacznie? Gunter zdawał sobie jednak sprawę, że brat często wzywa ją do swego pokoju i za każdym razem przebywają tam przez jakiś czas. Nie chciał wchodzić Radolfowi w drogę, więc rozważał poproszenie jakiejś innej dziewki, aby wprowadziła go w arkana spraw damsko-męskich.
Zamyślony Gunter nie zwracał uwagi na brata ani kuzyna, którzy rozmawiali ściszonymi głosami. W końcu Radolf podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu.
– Nasz kuzyn ma rację, nie jesteś już chłopcem. Czas, żebyś przeskoczył przez jar – powiedział.
– Twój ogier świetnie sobie dzisiaj poradził w wyścigu, więc z pewnością odda też dobry skok. – Otfryd kiwnął głową.
Gunter miał jednak obiekcje.
– Sam nie wiem… – powiedział z wahaniem. – Hektor jest zmęczony…
– Nie aż tak bardzo, jak myślisz – zaprotestował Radolf i objął brata ramieniem. – Chodź! Rzucimy okiem na tę dolinę. Zobaczysz, że łatwo ją przeskoczyć. Podobno można ją pokonać nawet bez konia. Zrobił to pewien chłop, gdy wybranka jego serca zadrwiła, że nie ma szkapy, którą mógłby przeskoczyć ów jar.
Gunter podszedł z bratem do krawędzi i spojrzał niepewnie w dół. Na dnie zobaczył strumień, którego brzegi porastały krzaki.
– Kto tu wpadnie, niechybnie zginie – stwierdził ponurym głosem.
– A czemu miałby tu ktoś wpaść? – Brat wzruszył ramionami. – Staniesz z koniem w pewnej odległości, weźmiesz rozbieg i za chwilę będziesz na drugim brzegu. Skok z powrotem będzie jeszcze łatwiejszy, ponieważ krawędź po tamtej stronie jest o dobry łokieć niżej niż po tej. Na co czekasz? Jak skoczysz, wszyscy się dowiedzą, że jesteś odważny, a Bruni odda ci swoje miękkie kobiece ciało!
– Odstąpisz mi Bruni? Myślałem, że… – Gunter urwał, bo jego brat wybuchnął śmiechem.
– Jeśliby Bruni była moją żoną, miałbym do ciebie pretensje, gdybyś próbował się dobrać do tego, co ma pod spódnicą. Ale to zwykła służąca i każdy może ją posiąść. Ojciec też ją kiedyś wymłócił. Teraz twoja kolej.
Słowa Radolfa zabrzmiały w uszach Guntera nader szorstko. Tak sprośnie mówili pachołcy. Szlachcic powinien wyrażać się oględniej! Młodzieniec zdawał sobie jednak sprawę, że nie powinien się już dłużej wzbraniać. „Dolina naprawdę nie jest taka szeroka, żeby Hektor nie dał rady jej przeskoczyć” – pomyślał.
– W porządku, zrobię to!
– Wiedziałem, że nie stchórzysz. W końcu jesteś moim bratem, a jako bracia musimy się trzymać razem, teraz i później, gdy przejmiesz po swojej matce Guntramsweil i gdy po śmierci naszego ojca podzielimy Bogenberg.
W głosie Radolfa zabrzmiała nuta zazdrości, ale Gunter nie zwrócił na to uwagi.
– Wróćmy do kaplicy, żebym mógł wziąć odpowiedni rozbieg – powiedział, a brat w geście uznania klepnął go w ramię.
Kiedy ponownie dotarli do kaplicy, okazało się, że Otfryd leży na trawie i drzemie. Lecz gdy Radolf dotknął go stopą, ten od razu się obudził.
– Po winie zmógł mnie sen – powiedział, uśmiechając się półgębkiem.
– Po co tyle piłeś? Prawie nic dla mnie nie zostało – odparł Radolf, po czym wskazał ręką na Guntera. – Młody chce skakać!
– Wiedziałem, że nie przepuści takiej okazji. My dwaj poświadczymy, że dokonał skoku – rzekł Otfryd i wstał.
– No jasne! – przytaknął Radolf. Wręczył wodze Gunterowi i wskazał na dolinę. – Pokaż, bracie, co potrafisz!
Gunter miał wrażenie, że obaj wątpią w jego odwagę. Postanowił im udowodnić, że się mylą. Jednym susem wskoczył na konia, wsunął stopy w strzemiona i skierował ogiera do miejsca, z którego chciał ruszyć. Jego brat i kuzyn bez pośpiechu podążyli za nim.
– Użyj ostróg, żeby Hektor rozwinął odpowiednią prędkość – poradził Radolf.
– Tak zrobię!
Gunter na chwilę ściągnął wodze konia, ustawił zwierzę prostopadle do linii jaru i pognał. Ogier miał za sobą ciężką jazdę, ale zachował się tak, jakby rozumiał, że jeszcze raz musi zebrać wszystkie siły. Szybko pogalopował w kierunku doliny.
Kiedy Gunter zobaczył, że jest coraz bliżej celu, poczuł mrowienie w ciele. Jego ogier mocno się odbił. „Lecimy!” – pomyślał młodzieniec. Ale gdy znajdował się nad jarem, niespodziewanie siodło się spod niego wysunęło. Próbował się utrzymać na grzbiecie wierzchowca, ale przechylił się na bok i spadł. Pęd rzucił go na przeciwległą ścianę głębokiej doliny. Poczuł uderzenie, które zaparło mu dech w piersiach. Instynktownie chwycił dłońmi pobliski krzew. W tym momencie siodło uderzyło go w plecy i się puścił.
Desperacko usiłował się chwycić kępy trawy, na którą natrafiły jego dłonie, ale wyrwał ją z korzeniami. Chuda gałązka również natychmiast ustąpiła, a Gunter podrapał sobie dłonie o krzaki i szorstkie skały. Coraz szybciej ześlizgiwał się ku strumieniowi. Kiedy wpadł do wody, stracił przytomność. Nie miał świadomości, jakie w tym całym nieszczęściu dopisało mu szczęście. Jego głowa opadła na siodło i dzięki temu się nie utopił. Kiedy doszedł do siebie, początkowo prawie nie czuł bólu. Cieszył się, że żyje. Ostrożnie zaczął poruszać rękami i nogami. Boleśnie się przekonał, co znaczy upadek z takiej wysokości.
– Mój Boże, mam nadzieję, że niczego sobie nie złamałem – jęknął.
Jego kończyny były chyba całe. Odetchnął z ulgą i w tym momencie poczuł ból w klatce piersiowej. Musiał złamać jedno lub dwa żebra, a przynajmniej mocno je poobijać.
Powoli przypomniał sobie, że chciał przeskoczyć jar. Najwyraźniej pękł popręg. Kiedy wróci z Radolfem do domu, porządnie zruga koniuszego.
Ale najpierw musiał się wydostać z tej doliny. Potrzebna mu była pomoc brata i Otfryda. Obaj byli świadkami jego upadku i na pewno coś wymyślą, aby mu pomóc. Prawdopodobnie przez długi czas będzie musiał znosić ich kpiny, że nie udało mu się przeskoczyć jaru.
Z trudem obrócił się tak, że widział wąski pas nieba rozciągający się wysoko ponad nim. Nad krawędzią dostrzegł dwa pochylone cienie. To musieli być Radolf i Otfryd. Już miał zawołać, że przeżył upadek, kiedy do jego uszu dotarł kpiący głos Otfryda:
– Poszło łatwiej, niż się spodziewałem. Pozbyłeś się tego smarkacza! Gratuluję, kuzynie! Teraz jesteś jedynym spadkobiercą swojego ojca i to ty przejmiesz Guntramsweil. Poza hrabią von Hettenheimem żaden z okolicznych panów nie będzie mógł się z tobą równać.
Gunter zamarł. Czy dobrze usłyszał? A może zmysły spłatały mu figla? Spodziewał się, że Radolf wybuchnie gniewem na takie słowa kuzyna, ale do jego uszu dotarł tylko głośny śmiech brata.
– Nareszcie mam gnojka z głowy! Za każdym razem, kiedy go widziałem, miałem ochotę go udusić.
– Dobrze, że tego nie zrobiłeś! Nie przysporzyłoby ci to chwały, a może nawet zostałbyś wygnany z kraju – powiedział Otfryd. – A tak łatwo się go pozbyliśmy! Ty odwróciłeś jego uwagę, a ja naciąłem popręg. Wiedziałem, że to wystarczy, aby się zerwał.
– Może któryś z nas powinien zejść na dół i sprawdzić, czy została w nim jeszcze jakaś krzta życia?
– A po co? – zapytał kpiąco Otfryd. – Gunter na pewno skręcił sobie kark, a jeśli nie, to z pewnością połamał nogi, a może jedno i drugie. Nawet jeśli jeszcze żyje, to i tak wkrótce umrze. Nikt mu nie pomoże! Kto miałby to zrobić, skoro rzadko kiedy ktoś tędy przechodzi?
– Wolałbym mieć pewność – nalegał Radolf.
– Nie da się zejść na dno jaru bez liny, a przecież nie mamy żadnej przy sobie. Chodź, położymy się na skraju na brzuchu i spojrzymy w dół. Może będzie tam na tyle jasno, że zdołamy dostrzec twojego brata…
– Przyrodniego brata! – sprecyzował Radolf chrapliwym głosem.
– …twojego przyrodniego brata. Jeśli się poruszy, zrzucimy na niego kilka ciężkich kamieni. Wtedy już nie będziesz musiał się martwić.
Gunter nie mógł uwierzyć własnym uszom. Jego brat, a raczej przyrodni brat, jak się w myślach poprawił, chciał go zabić, a kuzyn mu w tym pomagał, choć w zasadzie Otfryd był kuzynem tylko Radolfa – jako bratanek jego matki.
Kiedy ci dwaj wychylili głowy nad krawędzią jaru, Gunter leżał sztywno. „Nie wolno mi się ruszyć – pomyślał – bo inaczej naprawdę mnie zabiją!” Wstrzymał nawet oddech. Już myślał, że rozsadzi mu klatkę piersiową, gdy wreszcie jego brat wstał.
– Wygląda na to, że roztrzaskał sobie kręgosłup! – powiedział.
„Chciałbyś!” – odparł w duchu Gunter i się przestraszył, że wypowiedział to słowo na głos. Ale w tym momencie Otfryd również wstał.
– No i świetnie! – stwierdził usatysfakcjonowany. – Na zamku powiemy, że Gunter się od nas odłączył i nie wiemy, gdzie pojechał.
Radolf skinął głową.
– Przecież nie powiem, że w naszej obecności próbował przeskoczyć jar. Ojciec by mnie obwiniał, że go nie powstrzymałem. Zawsze wolał tego chłystka ode mnie – rzekł z goryczą w głosie Radolf.
Później głosy obu młodzieńców ucichły, a niedługo potem Gunter nie słyszał nic prócz szumu wody.3
Gdy minął pierwszy szok, Gunter poczuł w ciele rozdzierający ból. Spróbował usiąść, żeby woda nie pryskała mu ciągle w twarz. Potrzebował dużo czasu, aby wyczołgać się ze strumienia i spocząć na suchej skale. Spojrzał w górę i stwierdził, że jego brat naprawdę nie ma powodu do zmartwienia. Żadna istota nie dałaby rady się stąd wydostać, jedynie ptak. Ściany doliny były zbyt strome, by można się było po nich wspiąć, a jego na dodatek bolały wszystkie kości.
To cud, że przeżył. Gdy spojrzał na miejsce, na które spadł, zdał sobie sprawę, jakie miał szczęście. Gdyby popręg pękł ułamek sekundy wcześniej, byłoby po nim. A tak uderzył w skalną ścianę i mógł przytrzymać się krzaków. Dzięki temu się ześlizgnął, co złagodziło upadek. Radolf i Otfryd się tego nie spodziewali.
Na myśl o przyrodnim bracie i kuzynie zawrzała w nim krew. Nie chciał skonać na dnie jaru i zostać przez wszystkich zapomniany. Nabrał więc w dłonie wody ze strumienia i napił się łapczywie, aby pozbyć się posmaku, który wciąż jeszcze czuł w gardle po winie Otfryda. Następnie przyjrzał się krzakom porastającym skalne zbocza. Ocenił, że rosną zbyt rzadko, żeby się po nich wspiąć.
Powiódł wzrokiem po dolinie. Nieco dalej była szersza, a jedna ze ścian mniej stroma oraz gęściej porośnięta krzewami. Zaciskając zęby, pokuśtykał w tym kierunku, po czym z niepokojem spojrzał w górę. Wszystko go bolało. Nie wierzył, że zdoła wykrzesać z siebie dość siły, aby się tam wspiąć. Ale co innego mu pozostało? Musiał spróbować. Nie było sensu iść dalej, w dół strumienia. Woda opływała tam coraz większe głazy, których nie dałby rady pokonać. Pójście w górę strumienia również na nic by się zdało, gdyż jar się zwężał, a skalne ściany wznosiły niemal całkiem pionowo.
– Boże, dopomóż mi! – szepnął Gunter, chwytając krzak rosnący mu nad głową.
Szarpnął go zdecydowanie. Korzenie okazały się wystarczająco mocne, aby utrzymać jego ciężar. Pomimo obolałych żeber zrobił głęboki wdech i zaczął się wspinać.
Przeżywał katusze, których nie życzyłby nawet największemu wrogowi. Nieraz niewiele brakowało, żeby stracił podparcie pod nogami i spadł z powrotem. Ale w końcu dotarł do krawędzi skały i wyczołgał się na otwartą przestrzeń. Przez jakiś czas leżał nieruchomo i płakał z wyczerpania i bólu.
Wreszcie trochę doszedł do siebie. Wstał i się rozejrzał. Zdał sobie sprawę, że znajduje się po złej stronie doliny, i jęknął rozczarowany. Kaplica leżała za przepaścią, tak samo droga do domu. Skrzywił się na tę myśl. Czy w ogóle chciał tam wracać? Zdawał sobie sprawę, że gdy stanie przed ojcem i oskarży Radolfa o próbę zabójstwa, będzie jego słowo przeciwko słowu brata. A właściwie nie tylko, bo jeszcze przeciwko słowu Otfryda, który z pewnością stanąłby po stronie kuzyna. Pewnie obaj stwierdziliby, że Gunter opowiada bzdury, bo spadł z konia i uderzył się w głowę.
– Ojciec im uwierzy, inni na zamku też – mruknął do siebie młodzieniec.
Uznał, że jeśli wróci do domu, brat znowu będzie szukał okazji, żeby się go pozbyć. Zastanawiał się, co począć. Jego ojciec i brat byli zaprzyjaźnieni ze wszystkimi trzema panami należącymi do Ligi Koniczyny. Jego ojciec chciał ożenić Radolfa z Urszulą von Hohenwald i rozmawiał już na ten temat z jej ojcem, hrabią Udalrichem. Zatem Gunter nie miał co liczyć, że otrzyma pomoc na zamku Hohenwald. Engelbrecht von Löwenberg też nie zechce narazić się ojcu Guntera i natychmiast każe odtransportować chłopca do domu. Co się zaś tyczyło Ottona von Drachensteina, czwartego członka Ligi Koniczyny, ten szlachcic był ojcem Otfryda i na pewno nie byłby skłonny uwierzyć, że jego syn mógłby posunąć się do zbrodni.
Przez chwilę Gunter chciał udać się do Hettenheimu. Nie tak dawno tym dominium władał wróg Ligi Koniczyny, hrabia Falko, który pożegnał się już z tym światem, a po którym posiadłość przejął jego kuzyn Henryk. Ów był najpotężniejszym panem w regionie i z pewnością nie obawiałby się ojca Guntera. Ale w przeciwieństwie do swojego poprzednika Falka hrabia Henryk nie dążyłby do waśni z ojcem młodzieńca, tylko na jego żądanie odesłałby Guntera do domu.
„Co mi zatem pozostaje?” – zastanawiał się chłopak. Po matce miał odziedziczyć Guntramsweil. Tamtejszym majątkiem zarządzał kasztelan wyznaczony przez jego ojca. Ten prawdopodobnie potraktowałby go jak niegrzecznego młokosa i również odesłałby do domu.
Gunter był zbyt zmęczony i zniechęcony, by podjąć decyzję. Martwił się też o swojego ogiera. Hektor został nauczony, by się nie oddalać, jeśli jeździec wypadnie z siodła. Ale kiedy chłopiec go zawołał, koń nie nadbiegł ani nawet nie zarżał.
Powoli zapadała noc, a Gunter potrzebował schronienia, w którym nie zagrażałyby mu wilki ani niedźwiedzie. Gdyby znajdował się po drugiej stronie, mógłby przenocować w starej kaplicy. Nie znał terenu, na którym przebywał. Mieli tu wprawdzie swe szopy wypalacze węgla drzewnego i świniopasy, ale nie miał ani czasu, ani sił, by szukać którejś z nich.
Pełen goryczy kuśtykał w wieczornym mroku. W pewnym momencie usłyszał przeszywający krzyk, od którego ciarki przeszły mu po plecach. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to nie był dźwięk wydany przez człowieka, tylko przez konia.
– Mój Hektor! – jęknął Gunter.
Chwiejnym krokiem ruszył w kierunku, z którego dobiegł do niego ów przerażający odgłos. Minęło niewiele czasu, a zapanowały kompletne ciemności. Nie było widać księżyca, na niebie migotały jedynie pojedyncze gwiazdy. Był bezradny. W końcu usiadł i oparł się plecami o drzewo. Drżącymi rękami sięgnął po sztylet. Wiedział, że jeśli pojawi się wataha wilków lub niedźwiedź, nie zdoła się nim obronić. Ale nie miał innej broni, więc w modlitwie poprosił Boga, by ten miał go w opiece przez kilka następnych godzin.4
Noc ciągnęła się w nieskończoność. Czasami Gunter przysypiał, ale przez większość czasu lodowaty chłód i strach nie pozwalały mu zasnąć. Słyszał w pobliżu wycie wilków i rozpaczliwie się modlił, żeby się nie zbliżały.
Dopiero nad ranem mocniej zasnął, ale dręczyły go złe sny i w końcu się obudził, mając wrażenie, że spada w przepaść bez dna. Minęło kilka chwil, nim zdał sobie sprawę, że wciąż żyje i siedzi oparty o drzewo. Spojrzał w górę i stwierdził, że słońce jest prawie w połowie drogi między horyzontem a zenitem. Ale nadal jeszcze nie potrafił podjąć decyzji, co robić dalej.
Z trudem wstał. Jego ciało było potwornie obolałe. Rozejrzał się i stwierdził, że dookoła rośnie gęsta puszcza. Nie dostrzegał żadnych punktów orientacyjnych poza słońcem widzianym przez szczeliny w koronach drzew. Stracił nawet orientację, z której strony znajduje się jar. I tak nie dałby rady go pokonać w takim stanie, więc wyrzucił go z myśli i ruszył w kierunku, który dawał nadzieję na spotkanie jakichś ludzi.
Idąc, rozmyślał o tym, co wydarzyło się poprzedniego dnia. Gdyby nie usłyszał rozmowy brata z kuzynem, sądziłby, że popręg zepsuł się z niewiadomego powodu. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że Radolf chciał się go pozbyć.
Sąsiedzi też by w to nie uwierzyli. Właściciele czterech majątków tworzyli zgraną społeczność, która przez wiele lat walczyła przeciwko Falkowi von Hettenheimowi. Teraz Gunter nie mógł oczekiwać pomocy ani od nich, ani od kogokolwiek innego. Popadł w zwątpienie i poczuł żal, że poprzedniego dnia nie skręcił karku, tak jak życzył sobie tego Radolf.
Otaczający go teren znów stał się pagórkowaty. Gunter szedł doliną, nie mając sił, by wspinać się po stromych zboczach. Brnął przez wilgotny grunt, a na pewnym odcinku przez prawdziwe bagno.
W którymś momencie dostrzegł odciski kopyt. Przypomniał mu się przerażający krzyk, który usłyszał poprzedniego wieczora, i pobiegł po śladach tak szybko, jak mu na to pozwalał ból. Wkrótce odciski stały się wyraźniejsze, zapewne ogier w tym miejscu galopował. Wraz z głębokimi śladami konia Gunter zauważył inne niewielkie wgłębienia. Ale jeden odcisk był dobrze widoczny i duży. Można było rozpoznać mocne pazury.
– Niedźwiedź! – wykrzyknął Gunter.
Wiedział, że te bestie potrafią być szybkie. Biegł dalej po śladach. Chwilę później się zatrzymał. Przed nim leżały zwłoki poczciwego Hektora. Tułów konia został rozerwany na strzępy ostrymi pazurami i zębami, z rozprutego brzucha zwisały jelita, a większość wnętrzności wyjadły drapieżniki. Po śladach można było wnioskować, że ucztowały tu różne zwierzęta – nie tylko niedźwiedź, lecz także wilki.
– To wszystko przez Radolfa! – zawołał żałośnie.
Gunter kochał tego konia. Nie wiedział, jak długo stał obok jego truchła. Nagle usłyszał czyjś śpiew. Odwrócił się zdumiony i zobaczył mężczyznę schodzącego ze wzgórza. Ów człowiek miał na sobie brudny habit mnicha, a na plecach dźwigał worek. Wpatrzony w końskie zwłoki nie zauważył Guntera. Podszedł bliżej szybkim krokiem.
– Czasami człowiekowi dopisuje szczęście – powiedział do siebie i wyciągnął nóż, aby wyciąć kawałek mięsa w miejscu, które nie zostało pogryzione przez zwierzęta.
– Hej, co robisz?! – krzyknął z oburzeniem Gunter.
Mnich się odwrócił i spojrzał na niego.
– Nie zauważyłem cię, chłopcze! – Uśmiechnął się. – Czy to twój koń?
Gunter skinął głową.
– Zrzucił mnie i uciekł! Szukałem go po lesie.
Nie chciał mówić prawdy nieznajomemu.
– No i znalazłeś. Musiały się do niego dobrać wilki – powiedział mężczyzna i dalej usiłował wyciąć kawałek mięsa.
– Zostaw go! – zaprotestował Gunter.
Mnich na chwilę znieruchomiał.
– Czemu mam go zostawić? Żeby zjadły go wilki i sępy?
– Koniny nie powinno się jeść!
– Co ty mówisz, młody człowieku? Niewiele w życiu widziałeś, prawda? Ktoś tak głodny jak ja, że mu kiszki marsza grają, nie dba o to, czy mięso jest ze świni, wołu czy konia. Ty też byś coś przekąsił, prawda?
Gunter poczuł burczenie w brzuchu, ale wiedział, że nie zdoła przełknąć ciała swojego wiernego wierzchowca.
– Jak cię zwą? – zapytał mnich, wkładając kawałki mięsa do swojej sakwy.
– Heinz – odparł Gunter, nie chcąc zdradzać swojego prawdziwego imienia.
– Coś mi się wydaje, że przydałby ci się towarzysz podróży. Nieźle się poturbowałeś, kiedy spadłeś z konia – powiedział z uśmiechem mężczyzna.
Gunter domyślił się, że mnich liczy na nagrodę za swój trud. Ale on nie mógł mu nic zaoferować.
– Nie jestem stąd – przyznał. – Tylko tędy przejeżdżałem.
– A dokąd zmierzasz? – Mnich zmierzył Guntera podejrzliwym wzrokiem. – Czy coś przeskrobałeś, że zmuszony byłeś przejeżdżać tędy, tym paskudnym lasem?
Gunter mimowolnie skinął głową.
– Wiesz, przydałby mi się towarzysz – oznajmił mnich. – Pielgrzymuję właśnie do Ziemi Świętej. Gdybyś zechciał pójść tam ze mną, byłbym rad. Jestem brat Wigiliusz. Chcę oczyścić swoją duszę w wodach Jordanu. Trudna droga tam prowadzi, a z towarzyszem łatwiej mi będzie ją pokonać.
Propozycja była dla Guntera dużym zaskoczeniem, ale spadła mu jak dar z niebios. Nie mógł wrócić do domu, a pielgrzymka do Jerozolimy i Jordanu na pewno była lepszym rozwiązaniem niż wędrówka po kraju bez celu.
– Jeśli ci to na rękę, chętnie z tobą wyruszę – powiedział. Spojrzał w dół na truchło konia i skrzywił się z obrzydzeniem. – Ale jedno jest pewne, nie zjem ani kawałka mięsa ze swojego Hektora.
– Mam w torbie trochę chleba. Jest wprawdzie nieco czerstwy i trzeba zeń zeskrobać pleśń, ale na dziś wystarczy. Jutro poprosimy Pana niebieskiego o deszcz manny lub coś innego, co pozwoliłoby nam napełnić nasze żołądki.
Wigiliusz sięgnął do sakiewki i wyjął resztkę chleba twardego jak kamień. Rzucił ją Gunterowi, a ten musiał namoczyć pieczywo w strumieniu. Ponieważ nie była to zbyt duża porcja, odciął spleśniałą warstwę i żarłocznie zjadł większą część, zostawiając sobie trochę na resztę dnia.
Mnich w tym czasie przygotował kij, który miał służyć Gunterowi za laskę, po czym zdjął z nietkniętego końskiego łba wodze i ogłowie.
– Może uda nam się je sprzedać w drodze – powiedział, po czym spytał ostrzejszym tonem: – Nie masz przy sobie pieniędzy?
Gunter pokręcił głową.
– Nie!
– A może jakąś biżuterię, którą moglibyśmy sprzedać Żydowi?
Gunter ponownie zaprzeczył. Miał wprawdzie mały medalion, ale ten kiedyś należał do jego zmarłej matki i był cenną pamiątką, którą pragnął zachować.
Wigiliusz najpierw zrobił kwaśną minę, a potem machnął ręką i się zaśmiał.
– Twoje ubrania są wprawdzie brudne, lecz niczego sobie. Handlarz staroci na pewno da nam jakieś inne i dorzuci kilka groszy. Do Jordanu daleka droga, a nie zawsze znajdzie się miłosierna ręka, która gotowa byłaby ofiarować biednym pielgrzymom wodę i jadło.
– Sprzedać ubrania? Niech będzie. – Gunter kiwnął głową i zapytał Wigiliusza, skąd pochodzi i dlaczego wybrał się w pielgrzymkę do Jerozolimy.
– Opowiem ci po drodze. Teraz powinniśmy się wydostać z tych ostępów. Nie chcę, żeby wilki albo niedźwiedzie zgłodniały i nas zjadły – odpowiedział mnich i ruszył przed siebie.
Gunter z powodu odniesionych obrażeń na początku za nim nie nadążał. Minęło więc trochę czasu, zanim mógł wysłuchać opowieści Wigiliusza.
– To było tak… – zaczął mówić mężczyzna. – Ojciec umieścił mnie w klasztorze. Byłem wtedy jeszcze dzieckiem i robiłem psikusy, jak to mają w zwyczaju mali chłopcy. Ale nasz opat był bardzo surowy, więc nieraz byłem łojony leszczynową witką. Nauczyciel nie żałował siły, kiedy mnie smagał. Gdy podrosłem, uznałem, że życie w klasztorze nie jest dla mnie, i uciekłem stamtąd przy pierwszej okazji. Po powrocie do domu okazało się, że mój ojczulek nie ma w sobie nic z biblijnego ojca, który zabił cielę dla syna marnotrawnego. Zamknął mnie w pokoju, a potem wysłał do jeszcze surowszego klasztoru. Przebywałem tam do czasu, kiedy ojciec postanowił pielgrzymować z jednego miejsca świętego do drugiego. Powziął myśl, że będę mu towarzyszyć. W ciągu ostatnich czterech lat obejrzałem z nim dosłownie każdą cudowną kapliczkę i każdy święty kamień w promieniu pięćdziesięciu mil. Widziałem, jak hojnie daje klerykom, mnichom i mniszkom pieniądze za zbawienie swojej duszy. Potem przekazał to zadanie mnie, a ja postanowiłem zadbać o siebie. – Wigiliusz roześmiał się na to wspomnienie, uderzył laską o pień drzewa i mówił dalej: – Niestety któregoś razu przyszedł do nas opat jednego z klasztorów z pretensjami, że ojciec złożył mizerną ofiarę. Wymienił kwotę, a ta nie zgadzała się z tym, co mój ojciec faktycznie podarował klasztorowi, więc się domyślili, że to ja przywłaszczyłem sobie pieniądze. Przeszukali mój pokój i niestety znaleźli w nim moje oszczędności. Powinienem był lepiej ukryć ten swój mały skarb.
Gunter zastanawiał się, dlaczego Wigiliusz otwarcie przyznał mu się do złamania prawa i naruszenia porządku Bożego. Można było nawet odnieść wrażenie, że mnich dumny jest ze swojego krętactwa.
Wigiliusz uśmiechnął się i wskazał laską na wschód.
– Za karę nakazano mi odbyć pielgrzymkę do Jerozolimy i Jordanu, aby Bóg darował mi moje liczne grzechy. Ojciec dał mi na przetrwanie jednego guldena i wyrzucił mnie z domu. To było trzy tygodnie temu. Od tego czasu pielgrzymuję.
– Skąd się wziąłeś na tym odludziu? – zapytał Gunter. – Przecież szlaki pielgrzymkowe i handlowe są mile stąd.
– Chciałem pójść na skróty – odparł Wigiliusz, pokazując na zarośla przed nimi, z których właśnie wyskoczył jeleń. – Szkoda, że nie masz przy sobie łuku. Aleby z niego była soczysta pieczeń.
– Jeszcze by nas powiesili, gdybyśmy zostali przyłapani na kłusownictwie – odparł Gunter z odrobiną kpiny w głosie.
Zorientował się, że jego towarzysz jest trochę dziwny i nie bierze życia zbyt poważnie. Wigiliusz z pewnością nie był prawym człowiekiem, ale Gunter nie miał nikogo innego, do kogo mógłby się przyłączyć.
– Naprawdę chcesz dotrzeć aż nad Jordan?
Wigiliusz energicznie skinął głową.
– Nie tyle chcę, co muszę! Jeśli przyniosę ojcu w bukłaku wodę z Jordanu, zostawi mi w spadku niezłą sumę. Istotny szczegół jest taki, że potrzebuję potwierdzenia, że tam byłem, nie byle jakiego, ale od jednego z jego przyjaciół, księdza, który mieszka w Jerozolimie i którego charakteru pisma nie znam.
Gunter zrozumiał, że Wigiliusz chętnie sfałszowałby owo potwierdzenie, ale nie mógł tego zrobić, więc musiał wyruszyć w długą podróż. Ojciec celowo wysłał go w trasę bez pieniędzy, aby nauczyć go pokory. Młodzieniec wątpił w to, że były mnich spokornieje. Wigiliusz był zanadto przesiąknięty szachrajstwem. Ale w jego towarzystwie Gunter miał możliwość opuszczenia ojczystych stron, zobaczenia rzeczy oraz przeżycia przygód, które w innych okolicznościach byłyby dla niego niedostępne.1
Dwanaście lat później
Maria z uśmiechem spojrzała na męża, Michała, który właśnie zdejmował Hildegardę z siodła.
– Jak to miło, że znowu możemy razem podróżować.
– Najważniejsze, że jesteśmy bezpieczni. Nie ściga nas żaden podstępny rycerz ani zbójcy – wtrąciła Trudi.
Zdążyła już zsiąść z konia, a słowa matki przypomniały jej wydarzenia, które miały miejsce w zeszłym roku, kiedy ona i matka przebywały w Turyngii, a ojciec w Austrii. Wszyscy ledwo uniknęli śmierci.
– Gdybym wiedziała, że jeszcze przeżywasz te zdarzenia, zostalibyśmy w domu – powiedziała zmartwiona Maria.
Trudi uśmiechnęła się i pokręciła głową.
– Już mi przeszło, mamo! Właściwie cieszę się, że jesteśmy w drodze. Powoli przyzwyczajam się do tego, że podróż to niekoniecznie brak jedzenia i strach przed złymi ludźmi.
– Koło Kibitzsteinu też bywają źli ludzie – wtrąciła Hildegarda i cicho prychnęła.
Maria wiedziała, że córka ma na myśli księcia biskupa Gottfryda Schenka, nieustającego w wysiłkach, by odebrać szlachcicom wszelkiego rodzaju przywileje, które nadali im jego poprzednicy. W przypadku Marii i Michała miał twardy orzech do zgryzienia. Ich sąsiedzi Ludolf von Fuchsheim i Herta von Steinsfeld również energicznie bronili swoich praw. Nawet Maksymilian von Albach skutecznie przeciwstawił się ostatnim żądaniom księcia biskupa. W związku z tym Maria i Michał nie musieli się niczym przejmować i mogli na jakiś czas razem opuścić Kibitzstein. Zamierzali odwiedzić przyjaciela, Henryka von Hettenheima, na jego rodowym zamku. Cieszyli się, że zobaczą syna Falka, który tam przebywał. W drodze powrotnej chcieli zabrać do domu przybraną córkę Lisę, która prawie rok spędziła u krewnych w Hettenheimie.
– Jeszcze jeden dzień i dotrzemy na miejsce – powiedział Michał i podszedł do Marii. – Zgadzam się, że miło jest wspólnie podróżować. Ale równie miło jest być z tobą w domu.
– Ja to nawet wolę od wspólnych podróży – odparła Maria i zaśmiała się cicho.
Pokonała już w swoim życiu wiele mil, a nawet została kiedyś pojmana i przewieziona do dalekiej Rosji. Stamtąd dotarła do Konstantynopola i odwiedziła wiele innych krajów. Potem jacyś uczeni ludzie odwiedzili Kibitzstein i poprosili ją o opowiedzenie o tych odległych krajach, aby mogli to spisać. W porównaniu z dotychczasowymi podróżami ta do Turyngii w zeszłym roku była krótka, ale o wiele niebezpieczniejsza.
– Ja też lubię siedzieć w domu – wyznała Hildegarda.
Była młodsza od Trudi i Lisy, a do tego niespokojniejsza. Maria nie chciała, żeby dziewczynka była narażona na takie niebezpieczeństwa, jakie stały się udziałem jej i Trudi w zeszłym roku.
– Z pewnością spodoba ci się na zamku Hettenheim – powiedziała do niej z uśmiechem.
Hildegarda skinęła głową, ale nie była przekonana.
Maria stanęła przodem do zajazdu, w którym zamierzali spędzić noc. Nosił on nazwę Gospoda pod Koroną. Składał się z reprezentacyjnego budynku oraz oficyn i stajni otaczających obszerny dziedziniec. W zajeździe często nocowali majętni goście, więc Maria oczekiwała, że nie będzie tu pluskiew ani pcheł, a w izbie karczemnej nie natkną się na żadnych zawszonych obdartusów.
– Jestem głodny – powiedział Michał i kiwnięciem ręki przywołał miejscowego parobka. – Potrzebujemy trzech izb, jednej dla mnie i mojej żony, drugiej dla naszych córek oraz ich opiekunki i trzeciej dla naszej obstawy.
W podróży towarzyszyło im sześciu mężczyzn, którzy mieli trzymać na odległość złodziei i innych oszustów. Michał sam wybrał każdego z nich, a ich dowódcą mianował Karela. Ten, choć jeszcze młody, okazał się bardzo pomocny. Tym razem Michał zrezygnował z wiernego Hannesa, ponieważ ów miał doglądać służby na Kibitzsteinie.
Karczmarz z żalem rozłożył ręce.
– Przepraszam, panie, ale możemy zaoferować wam tylko jedną dodatkową kwaterę. Jest jednak największa i jeśli położymy tam kilka sienników, mogą w niej spać wasze córki i ich służąca. Wasza obstawa będzie musiała zadowolić się pomieszczeniem nad stajnią.
– Myślałam, że macie duży zajazd – odpowiedziała zdumiona Maria.
– Tak jest, ale gościmy już junkra Udona von Hohenwalda i jego siostrę, pannę Urszulę, a także Ezawa von Löwenberga z kilkoma ludźmi, junkra Radolfa von Bogenberga z obstawą, a ponadto kilku jeźdźców z Drachensteinu. Nie możemy im odebrać izb, które dostali. Lecz jeśli chcecie, możecie pojechać do Zajazdu pod Orłem, to na drugim końcu miasta, przy Bramie Reńskiej.
Mężczyzna nie czuł się zbyt komfortowo, składając tę propozycję zacnym gościom, zwłaszcza że tego dnia nie spodziewał się już innych podróżnych, którzy zajęliby wolne pokoje.
– Co o tym myślisz? – zapytał żonę Michał.
Maria zamyśliła się na chwilę, po czym wskazała na zajazd.
– Na jedną noc może być. Nie mam ochoty znów wsiadać na konia i szukać innej karczmy. Kto wie, jak tam będzie.
– W każdym razie nasze jadło jest dużo lepsze – zapewnił właściciel, dając Marii kolejny powód, by została w jego gospodzie.
– Mój drogi, na pewno jesteś głodny, a więc decyzja zapadła – powiedziała Maria do męża, a potem zwróciła się do miejscowego parobka: – Zajmij się końmi i nie żałuj im owsa. Zasłużyły na solidny posiłek.
– Dopilnuję, żeby koniom niczego nie zabrakło – wtrącił się w tym momencie Karel. – Sami się nimi zajmiemy. Skoro tu tylu gości, parobcy karczmarza z pewnością nie mają czasu, aby oporządzić zwierzęta jak trzeba. – Powiedziawszy to, obrzucił swoich podwładnych surowym spojrzeniem.
– Eee, dalibyśmy radę – podkreślił urażony parobek karczmarza.
Reszta posługaczy nie miała nic przeciwko temu, żeby obstawa Michała i Marii pomogła im w pracy. Tak więc Karel i jego ludzie wzięli wodze w ręce i zaprowadzili konie do stajni, aby je rozsiodłać. Karczemni parobcy przejęli zwierzęta, bo intuicja podpowiedziała im, że nowi goście nie poskąpią napiwków. Ponieważ przyłożyli się do pracy, zaniedbując konie innych podróżników, Karel domyślił się, że nie darzyli wielkim szacunkiem tamtych właścicieli.
Większość tutejszych wierzchowców miała krępą budowę, co było powszechne na tych ziemiach. Tylko jeden rumak się wyróżniał. Był o pół piędzi niższy od pozostałych, smuklejszy i z pewnością szybki jak strzała. Ku zdumieniu Karela stał obok dużego ciemnego osła ze strasznie długimi uszami i białym pyskiem.
– Czyje są te zwierzęta? – zapytał jednego z karczemnych parobków.
– Lekarza z Orientu i jego służącego. Obaj są w gospodzie – odpowiedział mężczyzna i zaczął gorliwie czyścić zgrzebłem klacz Marii, aby jej towarzysze zobaczyli, jak bardzo się stara.4
Z powodu porannych incydentów Maria i Michał wyruszyli w drogę z prawie godzinnym opóźnieniem. Ponieważ nie chcieli jechać po nocy, Michał nadawał szybkie tempo. Gdy miasteczko zostało za nimi, ciągle jeszcze myślał o niesnaskach, do których doszło w karczmie.
– Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się być świadkiem takiego szaleństwa? – zapytał w którymś momencie żonę.
– Przyznaję, że to wszystko było bardzo dziwne – potwierdziła Maria.
– Miałem wrażenie, że ci ludzie rzucą się sobie do gardeł. – Michał pokręcił głową i dodał: – Być może powinienem był przyjąć wyzwanie junkra Udona i dać mu nauczkę kilkoma ostrymi ciosami.
– Myślę, że rana doznana w pojedynku nie zabolałaby go tak bardzo jak kąpiel w korycie. Co za arogancki gnojek!
– Słyszysz, tato? Mama też nazwała go gnojkiem – powiedziała z satysfakcją Trudi.
– Ja mogę tak o nim mówić, ale ty jesteś na to za młoda – odpowiedziała Maria, tłumiąc śmiech. – W każdym razie cieszę się, że zostawiliśmy za sobą tę okropną gospodę. Ma koronę w nazwie, ale postawa karczmarza i reszty przybyłych to istne ukoronowanie bezczelności!
– Z pewnością w następnej gospodzie zostaniemy przyjęci z większą życzliwością! – Michał przezwyciężył zły nastrój i zasugerował, żeby pojechali trochę szybciej.