- W empik go
Niesamowite historie. Zbiór opowiadań - ebook
Niesamowite historie. Zbiór opowiadań - ebook
Rzeczywistość, w której dusze bohaterów są jeszcze bardziej mroczne niż ruiny dawnych posiadłości i mgliste wrzosowiska.
Zbiór klasycznych opowiadań grozy w stylu wiktoriańskim. Wciągające historie rodzin, w których dochodziło do tajemniczych i tragicznych wydarzeń. Upiory, klątwy sięgające wielu pokoleń wstecz, czary i burzliwe romanse - to główne tworzywo poszczególnych fabuł. Wszystko to podlane atmosferą grozy, która przenika nawet z pozoru banalne elementy świata przedstawionego.
Dla miłośników niesamowitości i opowieści z dreszczykiem w stylu Edgara Allana Poe.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-3399-4 |
Rozmiar pliku: | 430 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiecie, moi kochani, że wasza matka była jedynaczką i sierotą; jak i słyszeliście zapewne, iż wasz dziadek był pastorem w Westmoreland, skąd pochodzę. Chodziłam jeszcze do wiejskiej szkoły, gdy pewnego dnia przyszła wasza babcia i zapytała nauczycielkę, czy któraś z uczennic nie nadałaby się na nianię; a ja, powiadam wam, poczułam wielką dumę, kiedy pani mnie wywołała i zaczęła mówić o mnie, że zręcznie szyję i jestem spokojną, uczciwą dziewczyną, której rodzice są może ubodzy, lecz cieszą się dużym szacunkiem. Pomyślałam sobie, że bardzo bym chciała służyć u ładnej młodej damy, która rumieni się tak mocno jak ja, gdy mówi o mającym się urodzić dziecku i co powinnam przy nim robić. Widzę jednak, że nie zajmuje was zbytnio ta część mojej opowieści, bardziej zaś to, co — jak myślicie — nastąpi, powiem wam zatem o tym od razu. Zostałam zatrudniona i zamieszkałam na plebanii, nim panienka Rosamond (czyli dziecko, które jest waszą matką) przyszła na świat. Rzecz jasna, niewiele miałam z nią do czynienia, gdy się urodziła, ponieważ matka nie wypuszczała jej z objęć i córeczka przesypiała całe noce przy matczynym boku, a kiedy pani czasem powierzała ją mojej opiece, nie posiadałam się z dumy. Nie było takiego dziecka nigdy przedtem ani potem, choć każde z was jest na swój sposób wspaniałe; lecz żadne nie dorównuje mamie słodyczą i umiejętnością zjednywania sobie ludzi. Wdała się w swoją matkę, prawdziwą damę, pannę Furnivall, wnuczkę lorda Furnivalla z Northumberland. Wydaje mi się, że nie miała brata ani siostry i wychowała się w lordowskiej rodzinie, a później poślubiła waszego dziadka, który był zaledwie wikarym, synem sklepikarza z Carlisle — lecz przy tym wspaniałym, mądrym dżentelmenem — i ciężko pracował w swojej parafii, bardzo rozległej, rozproszonej aż po Westmoreland Fells. Kiedy wasza mama, panienka Rosamond, miała cztery albo może pięć lat, jej rodzice zmarli w odstępie dwóch tygodni — jedno po drugim. O, to był smutny czas! Moja urocza młoda pani wraz ze mną wyczekiwała drugiego dziecka, gdy pan powrócił z jednej ze swych długich przejażdżek, zmoknięty i przemęczony, i dostał gorączki, od której umarł; a ona później już nie podniosła głowy, tyle tylko, by zobaczyć nieżywą dziecinę, którą położono przy jej piersi, zanim oddała ducha. Ta moja pani poprosiła mnie na łożu śmierci, abym nigdy nie opuszczała panienki Rosamond, ale nawet gdyby nie odezwała się ani słowem, i tak poszłabym za tym dzieckiem na sam koniec świata.
Zaraz potem, zanim jeszcze stłumiliśmy szlochy, pojawili się wykonawcy testamentu w towarzystwie opiekunów. Był wśród nich kuzyn mojej biednej młodej pani, lord Furnivall, oraz pan Esthwaite, brat mego pana, sklepikarz z Manchesteru, nie tak wówczas zamożny, jak później, i obarczony liczną rodziną. No cóż! Nie wiem, czy to ustalili, czy może przyczynił się do tego list napisany przez moją panią do lorda, swego kuzyna, na łożu śmierci; niemniej stanęło na tym, że razem z panną Rosamond miałam pojechać do dworu Furnivallów w Northumberland i lord przemówił, jakby to było życzeniem jej matki, iż powinna zamieszkać z jego rodziną i nie ma żadnych przeciwwskazań, gdyż jeden czy dwóch dodatkowych gości nie sprawi różnicy w tak wielkim domu. A zatem, choć nie w ten sposób pragnęłam oglądać swój ukochany skarb — promień słońca w rodzinie, choćby niezbyt wspaniałej — byłam zadowolona, że wszyscy domownicy będą patrzyli i podziwiali, gdy tylko usłyszą, że mam zostać pokojówką młodej damy w posiadłości Furnivall Manor.
Omyliłam się jednak, sądząc, iż zamieszkamy u lorda. Jak się okazało, rodzina opuściła Furnivall Manor przed ponad pięćdziesięciu laty. Nie słyszałam, aby moja biedna młoda pani kiedykolwiek tam zawitała, choć wychowała się w kręgu rodziny i przykro mi było z tego powodu, gdyż wolałabym, aby młodość panny Rosamond upłynęła tam, gdzie młodość jej matki. Lokaj pana, któremu ośmieliłam się zadać kilka pytań, powiedział mi, że dwór stoi u stóp Cumberland Fells i jest wspaniałą posiadłością; że mieszka tam stara panna Furnivall, stryjeczna babka pana, tylko z paroma służącymi, lecz jest to bardzo zdrowe miejsce i pan uznał, iż będzie nader odpowiednie dla panienki Rosamond na okres kilku lat, a jej pobyt zabawi być może starszą damę.
Pan kazał mi spakować rzeczy panienki Rosamond przed upływem określonego dnia. Był surowym, dumnym człowiekiem, jak wszyscy ponoć lordowie Furnivall i nigdy nie wypowiedział słowa więcej, niż było to konieczne. Ludzie mówili, że kochał moją młodą panią, ona jednak, wiedząc, iż jego ojciec byłby temu przeciwny, nie chciała o tym słyszeć i poślubiła pana Esthwaite; lecz ja tego nie wiem. Tak czy inaczej, nigdy się nie ożenił. Nie zwracał jednak zbytniej uwagi na panienkę Rosamond, co, jak mi się wydaje, mógłby uczynić, gdyby darzył uczuciem jej zmarłą matkę. Wysłał swego kamerdynera wraz z nami do Manor House, polecając mu, by jeszcze tego samego wieczoru przyjechał do Newcastle, co nie pozostawiało zbyt wiele czasu na zaznajomienie nas ze wszystkimi obcymi osobami, zanim nas opuścił, i pozostałyśmy, dwie osamotnione młode istoty (nie miałam jeszcze siedemnastu lat), w wielkim starym dworze. Wydaje mi się, jakby to było wczoraj. Odjechałyśmy z naszej ukochanej plebanii o bardzo wczesnej porze i obydwie płakałyśmy, jakby miały nam pęknąć serca, choć podróżowałyśmy karetą lorda, którą niegdyś tak bardzo podziwiałam. Dawno już minęło południe owego wrześniowego dnia, gdy zatrzymaliśmy się, by po raz ostatni zmienić konie, w małym zadymionym miasteczku, pełnym węglarzy i górników. Panienka Rosamond usnęła, lecz pan Henry kazał mi ją obudzić, aby mogła zobaczyć park i dwór, kiedy podjedziemy bliżej. Było mi jej żal, ale wykonałam polecenie w obawie, iż ten człowiek poskarży się na mnie swemu panu. Miasteczka i wioski znikły nam z oczu i wreszcie wjechaliśmy do rozległego, dzikiego parku — niepodobnego do parków tu, na południu, lecz z głazami, szumem płynącej wody, powykrzywianymi głogami i wiekowymi dębami, pobielałymi i z korą łuszczącą się ze starości.
Droga ciągnęła się około dwóch mil, a później ujrzałyśmy dostojne, okazałe domostwo otoczone licznymi drzewami, rosnącymi tak blisko, że gdzieniegdzie ich gałęzie ocierały się o ściany, kiedy powiał wiatr; niektóre zwisały złamane, gdyż — jak się wydawało — nikt nie dbał zbytnio o to miejsce, nie przycinał gałęzi, nie utrzymywał w porządku porosłej mchem drogi dla powozów. Jedynie front sprawiał wrażenie zadbanego. Na szerokim kolistym podjeździe nie było ani jednego chwastu; żadnemu drzewu ani pnączu nie pozwolono wyrosnąć przy długiej, wielookiennej frontowej fasadzie mającej po obu stronach boczne skrzydła, gdyż dwór, choć tak odludny, wyglądał jeszcze wspanialej, niż się spodziewałam. Za nim wznosiło się pasmo wzgórz, nieosłoniętych i bezdrzewnych, a po lewej stronie, patrząc od przodu, znajdował się niewielki, staroświecki ogródek kwiatowy, który odkryłam później. Wychodziły nań drzwi zachodniego skrzydła; wytyczono go na skraju ciemnego lasu dla jakiejś dawnej lady Furnivall, lecz gałęzie ogromnych drzew rozrosły się, zacieniły go na nowo i przetrwały tu tylko nieliczne kwiaty.
Kiedy podjechaliśmy pod wielkie frontowe wejście i znalazłyśmy się w hallu, pomyślałam, że się zgubimy — tak był rozległy, przestronny i okazały. Pośrodku sufitu zawieszono żyrandol, cały z brązu; nigdy takiego nie widziałam i wpatrywałam się weń z zadziwieniem. Na jednym końcu hallu znajdował się wielki kominek, dorównujący rozmiarami ścianom domków w moich okolicach, z solidnymi rusztami i kratami do podtrzymywania drewna, przy nich zaś stały ciężkie staromodne sofy. Na drugim końcu, po lewej, zachodniej stronie od wejścia wbudowano w ścianę organy tak duże, że zajmowały większą jej część. Za nimi były drzwi, a naprzeciw, po obu bokach kominka, inne drzwi prowadzące do wschodniego skrzydła, lecz nigdy nie przestąpiłam ich progu, dlatego nie potrafię wam powiedzieć, co kryło się za nimi.
Zbliżał się wieczór i hall, w którym nie napalono, wydawał się mroczny i ponury, lecz niedługo w nim pozostałyśmy. Stary służący, który otworzył nam drzwi, ukłonił się panu Henry’emu i poprowadził nas przez kilka mniejszych przedsionków i korytarzy do bawialni w zachodnim skrzydle, gdzie — jak powiedział — zasiadała panna Furnivall. Biedna mała panienka Rosamond tuliła się do mnie mocno, jakby czuła się przestraszona i zagubiona w tym wielkim domu; ja sama zaś znajdowałam się w niewiele lepszym stanie. Bawialnia sprawiała bardzo pogodne wrażenie, buzował w niej ciepły ogień i wypełniały ją ładne, wygodne meble. Panna Furnivall była damą w podeszłym wieku, dobiegającą chyba lat osiemdziesięciu, lecz nie jestem tego pewna. Wysoka i chuda, miała twarz pokrytą siateczką drobnych zmarszczek, jakby nakreślonych koniuszkiem igły. Jej oczy spoglądały bystro i czujnie, równoważąc, jak mniemam, głuchotę, z powodu której zmuszona była używać trąbki. Tuż obok, zajęta wyszywaniem wspólnie dużej makatki, siedziała pani Stark, pokojówka i towarzyszka, niemal równie wiekowa jak jej pani. Zamieszkała z panną Furnivall, gdy obydwie były jeszcze młode, i wydawała się teraz bardziej przyjaciółką niż służącą; sprawiała wrażenie osoby tak zimnej, bezkrwistej i kamiennej, jakby nigdy nie kochała nikogo i przypuszczam, że istotnie nie obchodził jej nikt prócz jej pani, którą z uwagi na znaczną głuchotę pani Stark traktowała niemalże jak dziecko. Pan Henry przekazał wiadomość od lorda, po czym pożegnał nas ukłonem — nie zwracając uwagi na wyciągniętą rączkę mojej słodkiej małej panienki Rosamond — i zostałyśmy z dwiema sędziwymi damami, które przyglądały się nam zza szkieł okularów.
Bardzo byłam rada, kiedy zadzwoniły na starego lokaja, który wcześniej otworzył nam drzwi, i poleciły, by zaprowadził nas do naszych pokojów. Przeszłyśmy zatem z wielkiej bawialni do drugiego salonu, a stamtąd dotarłyśmy szerokimi schodami do rozległej galerii — będącej czymś w rodzaju biblioteki, z książkami po jednej stronie i oknami oraz małymi biurkami po drugiej — aż w końcu zobaczyłyśmy przeznaczone dla nas pokoje i nie zmartwiło mnie wcale, że położone są nad pomieszczeniami kuchennymi, gdyż zaczęło mi się wydawać, iż zabłądzę wśród bezkresnych połaci tego domu. W starym pokoju dziecinnym, zamieszkiwanym w minionych latach przez wszystkich dawnych małych paniczów i panienki, płonął na kominku miły ogień, imbryk grzał się na płycie, a stolik był zastawiony do podwieczorku; tuż za tym pokojem znajdowała się sypialnia z łóżeczkiem dla panienki Rosamond obok mojego posłania. Stary James przywołał Dorothy, swoją żonę, żeby nas przywitała, i obydwoje okazali tak wielką gościnność i życzliwość, że po kilku chwilach poczułyśmy się z panienką Rosamond całkiem swobodnie i zanim jeszcze podwieczorek dobiegł końca, siedziała na kolanach Dorothy i paplała jak najęta. Dowiedziałam się, że Dorothy pochodzi z Westmoreland, co stworzyło dodatkową więź pomiędzy nami; ze świecą szukać poczciwszych ludzi niż stary James i jego żona. James spędził u rodziny lorda prawie całe życie i uważał, że nie ma drugiej równie wspaniałej. Spoglądał nawet nieco z góry na swoją żonę, która — zanim ją poślubił — mieszkała w wiejskiej chacie. Lecz był do niej bardzo przywiązany, na co w pełni zasługiwała. Mieli jeszcze jedną posługaczkę do cięższych prac domowych. Nazywali ją Agnes; i w ten sposób ona i ja, James i Dorothy, razem z panną Furnivall i panią Stark stworzyliśmy rodzinę, nie zapominając o mojej słodkiej małej panience Rosamond! Zastanawiałam się, jak żyli przed jej przyjazdem, jeśli teraz tak ją uwielbiali. Zarówno w kuchni, jak i w bawialni. Surowa, smutna panna Furnivall i oziębła pani Stark wydawały się rade, gdy przybiegała roztrzepotana niczym ptaszek, gotowa do zabawy i figli, z uroczym, radosnym szczebiotem. Jestem pewna, że niejeden raz było im żal, kiedy zmykała do kuchni, choć duma nie pozwalała poprosić, żeby została z nimi; może tylko jej gust budził w nich lekkie zdumienie, acz niewątpliwie, jak stwierdziła pani Stark, nie było się czemu dziwić, zważywszy pochodzenie jej ojca. Wielki stary dom, pełen zakamarków, stał się dla panienki Rosamond nadzwyczajnym miejscem. Odbywała wędrówki ze mną u boku, zwiedzając wszystko prócz wschodniego skrzydła, którego nigdy nie otwierano i nie pomyślałyśmy nawet, aby tam pójść. Ale w części zachodniej i północnej znajdowało się wiele uroczych pokojów, pełnych rzeczy, które nam wydawały się niezwykłe, choć może nie zostałyby uznane za takowe przez osoby bardziej bywałe. Rozrośnięte gałęzie drzew i bujne pędy bluszczu zacieniały okna, lecz w zielonym półmroku dało się wypatrzeć stare porcelanowe dzbany, rzeźbione szkatułki z kości słoniowej, ogromne, grube księgi, a także przede wszystkim stare obrazy!
Pamiętam, że pewnego razu mój skarb nakłonił Dorothy, by poszła z nami i opowiedziała, kim są ci ludzie; gdyż portrety przedstawiały członków rodziny lorda, choć Dorothy nie potrafiła nazwać wszystkich po imieniu. Przemierzywszy większość pokojów, dotarłyśmy do dawnej paradnej bawialni przy końcu korytarza i wisiała tam podobizna panny Furnivall, czyli — jak ją wówczas zwano — panny Grace, była bowiem młodszą siostrą. Jakże musiała być niegdyś urodziwa! Lecz miała zacięty, dumny wyraz twarzy, z pięknych oczu wyzierała wzgarda, brwi były lekko uniesione, jakby ze zdziwieniem, że ktoś ma czelność spoglądać na nią, a jej usta wydymały się lekko, kiedy się w nią wpatrywałyśmy. Miała na sobie strój, jakiego nigdy przedtem nie widziałam, bardzo jednak modny w czasach jej młodości, kapelusz obszyty jakimś miękkim białym futrem, zsunięty lekko na czoło, z pękiem pięknych piór spływających z jednej strony, a suknia z błękitnego atłasu odsłaniała w wycięciu z przodu watowany biały stan.
— Pomyśleć tylko! — rzekłam, napatrzywszy się do syta. — Ciało to marność, powiadają; ale widząc teraz pannę Furnivall, kto by przypuszczał, że była niegdyś taką skończoną pięknością?
— Tak — odparła Dorothy. — To smutne, jak ludzie się zmieniają. Lecz jeśli ojciec mojego pana mówił prawdę, starsza panna Furnivall była jeszcze piękniejsza niż panna Grace. Jej portret jest gdzieś tutaj, ale jeśli go wam pokażę, nie możecie zdradzić nikomu, nawet Jamesowi, żeście go widziały. Czy sądzisz, że ta mała dama potrafi dochować sekretu?
Nie miałam co do tego pewności, gdyż to słodkie dziecko było śmiałe i szczere z natury, namówiłam ją więc, żeby się schowała, następnie zaś pomogłam Dorothy odwrócić duży obraz, który nie wisiał razem z innymi, lecz stał przodem do ściany. Bez wątpienia osoba na nim przedstawiona przewyższała pannę Grace pod względem urody, a także — jak sądzę — wzgardliwej dumy, choć w tym wypadku trudno byłoby orzec. Mogłabym patrzeć na nią nawet godzinę, Dorothy jednak wydawała się nieco przestraszona tym, że pokazała mi portret; odwróciła go pospiesznie i kazała natychmiast odszukać panienkę Rosamond, ponieważ są w tym domu niemiłe zakamarki, do których dziecko nie powinno zaglądać. Byłam odważną, pełną werwy dziewczyną i nie przejęłam się słowami starszej kobiety, a skoro też, jak każde dziecko z naszej parafii, lubiłam zabawę w chowanego, pobiegłam na poszukiwanie mojej małej podopiecznej.
W miarę jak nadciągała zima, a dni stawały się coraz krótsze, nabierałam chwilami pewności, że słyszę dźwięki, jakby ktoś grał na wielkich organach w hallu. Nie słyszałam ich każdego wieczoru, lecz bez wątpienia bardzo często, zwykle wtedy, gdy siedziałam cicho i nieruchomo w sypialni przy panience Rosamond, ułożywszy ją do łóżka. Owe dźwięki rozbrzmiewały i przycichały w oddali. Pierwszej nocy, kiedy zeszłam na kolację, zagadnęłam Dorothy, kto grał i co to za muzyka, na co James odparł szorstko, że głuptas ze mnie, jeśli szum wiatru wśród drzew biorę za muzykę; zauważyłam jednak pełne obawy spojrzenie, które Dorothy posłała mężowi, a Bessy, podkuchenna, bąknęła coś pod nosem i wyraźnie pobladła. Widziałam, że nie spodobało im się moje pytanie, dlatego postanowiłam siedzieć cicho, dopóki nie znajdę się sam na sam z Dorothy, kiedy to będę mogła dowiedzieć się od niej znacznie więcej. Następnego dnia wyczekałam odpowiedniej chwili i zaczęłam przymilnie podpytywać Dorothy, kto grał na organach; wiedziałam przecież dobrze, że były to organy, a nie wiatr, choć nie przyznałam się do tego Jamesowi. Dorothy jednak, daję głowę, dostała nauczkę i nie mogłam z niej wydobyć ani słowa. Spróbowałam więc z Bessy, choć dotąd zawsze spoglądałam na nią nieco z góry, jako że stałam na równi z Jamesem i Dorothy, a ona była kimś niewiele lepszym niż ich służącą. Powiedziała, że nigdy, przenigdy nie wolno mi tego nikomu powtórzyć, a jeśli nawet, nikt nie może się dowiedzieć, że ona mi o tym mówiła, lecz istotnie słyszała owe przedziwne dźwięki wiele razy, najczęściej w zimowe noce i przed śnieżycami; gminna wieść głosiła, że stary lord gra na wielkich organach w hallu, tak jak czynił to za życia, lecz kim był ów stary lord, dlaczego grał i dlaczego przede wszystkim w burzliwe zimowe wieczory, Bessy nie mogła lub nie chciała powiedzieć. Cóż, wspomniałam wam, iż miałam odwagę w sercu i uważałam, że przyjemnie posłuchać pięknej muzyki rozbrzmiewającej w domu, ktokolwiek by ją grał; przebijała się przez wycie wiatru, zawodząc tryumfalnie niczym żywa istota, a później cichła niemal całkowicie, ale była to zawsze muzyka, wyraźne melodie, niedorzecznością byłoby zatem twierdzić, że to tylko wichura. Na początku myślałam, że może gra panna Furnivall, o czym Bessy nie wie, lecz pewnego dnia, gdy znalazłam się sama w hallu, odsłoniłam organy i obejrzałam je dokładnie, tak jak zrobiłam to kiedyś w kościele w Crosthwaite; i zobaczyłam, że choć wyglądają olśniewająco, wewnątrz są połamane i zniszczone. Na ten widok, mimo iż było południe, dostałam gęsiej skórki — zamknęłam organy i szybko pobiegłam do mego jasnego pokoju, później zaś przez pewien czas nie słyszałam muzyki, podobnie jak James i Dorothy. Tymczasem panienka Rosamond stawała się w coraz większym stopniu ulubienicą wszystkich. Stare damy chętnie się zgadzały, by siadała z nimi do wczesnego obiadu. James stał ceremonialnie za krzesłem panny Furnivall, a ja za krzesłem panienki Rosamond, po obiedzie zaś bawiła się cicho jak myszka w kącie wielkiej bawialni, podczas gdy panna Furnivall drzemała, a ja jadłam obiad w kuchni. Cieszyła się jednak bardzo, kiedy już mogła przyjść do mnie do dziecinnego pokoju, gdyż — jak mówiła — panna Furnivall była taka smutna, a pani Stark taka nudna; lecz my we dwie spędzałyśmy razem wesołe chwile i z czasem przestałam zważać na tę dziwną, niepokojącą muzykę, która nikomu nie czyniła żadnej krzywdy, choć nie było wiadomo, skąd pochodzi.
Tamta zima była bardzo mroźna. Mrozy zaczęły się w połowie października i trwały wiele tygodni. Pamiętam, że pewnego dnia przy obiedzie panna Furnivall rzuciła smutne, ociężałe spojrzenie i przemówiła do pani Stark: „Obawiam się, że czeka nas okropna zima” dziwnym, znaczącym tonem. Pani Stark udała jednak, że nie słyszy, i zaczęła bardzo głośno rozprawiać o czymś innym. Ani mojej panience, ani mnie mróz był niestraszny, w żadnym razie! Dopóki nie spadł śnieg, wspinałyśmy się na strome zbocza za domem i szłyśmy na wzgórza, ogołocone i ponure, gdzie biegałyśmy na wyścigi w świeżym, rześkim powietrzu; i raz natrafiłyśmy na nową ścieżkę, która powiodła nas obok dwóch starych, powykręcanych ostrokrzewów rosnących po wschodniej stronie domu. Ale dni stawały się coraz krótsze i stary lord — jeśli to był on — grał coraz burzliwiej i smutniej na wielkich organach. Pewnego niedzielnego popołudnia — musiało to być pod koniec listopada — poprosiłam Dorothy, żeby zaopiekowała się panienką Rosamond, kiedy już panna Furnivall odbędzie swoją drzemkę i panienka opuści bawialnię, ponieważ chciałam pójść do kościoła, a było zbyt zimno, bym mogła zabrać ją z sobą. Dorothy zgodziła się z największą chęcią, tak bardzo lubiła to dziecko i wszystko zapowiadało się dobrze; wyruszyłam zatem żwawo wraz z towarzyszącą mi Bessy, choć nad jasną ziemią zawisł ciężar mrocznego nieba, jakby noc nigdy nie miała całkowicie ustąpić, a powietrze, acz nieruchome, było szczypiące i przejmowało chłodem.
— Będzie padał śnieg — powiedziała Bessy. I rzeczywiście, kiedy siedziałyśmy w kościele, gęste, duże, białe płatki niemal przesłoniły okna. Zanim wyszłyśmy, przestało sypać, lecz pod naszymi stopami, gdy zmierzałyśmy do domu, zalegała gruba, miękka warstwa śniegu. Nie dotarłyśmy jeszcze do dworu, kiedy wzeszedł księżyc i wydaje mi się, że było widniej — w blasku księżyca, przy oślepiająco białym śniegu — niż między drugą a trzecią podczas naszej wędrówki do kościoła. Nie wspomniałam wam, że panna Furnivall i pani Stark nie chodziły do kościoła; wspólnie odczytywały modlitwy na swój cichy, posępny sposób, a niedziela bardzo im się dłużyła, ponieważ nie mogły zajmować się makatką. Toteż gdy weszłam do kuchni, by odebrać panienkę Rosamond i pójść z nią na górę, nie zdziwiłam się zbytnio, słysząc od Dorothy, że damy zatrzymały dziecko przy sobie i panienka nie zeszła do kuchni, jak prosiłam, gdy zmęczyło ją grzeczne zachowanie w bawialni. Pozbierałam zatem swoje rzeczy i poszłam jej szukać, by sprowadzić ją na kolację. Gdy jednak wkroczyłam do paradnej bawialni, siedziały tam nieruchomo obydwie starsze damy, wypowiadając od czasu do czasu jakieś słowo, lecz sprawiając przy tym wrażenie, jakby nie było tu żadnej istoty tak żwawej i wesołej, jak panienka Rosamond. Mimo to uznałam, że kryje się przede mną; był to jeden z jej uroczych podstępów — i że nakłoniła je, by sprawiały wrażenie, iż nic o niej nie wiedzą, zaczęłam więc zaglądać po cichu to za sofę, to za fotel, udając strach, kiedy jej nie znajdowałam.
— Co się dzieje, Hester? — spytała ostrym tonem pani Stark. Nie wiem, czy panna Furnivall mnie dostrzegła, gdyż, jak już wspomniałam, była całkiem głucha, a teraz siedziała nieruchomo, wpatrując się bezmyślnie w ogień, z wyrazem beznadziejnego smutku na twarzy.
— Tylko szukam mojego kwiatuszka, małej Rose — odparłam, wciąż myśląc, że dziecko znajduje się gdzieś w pobliżu, choć go nie widzę.
— Panienki Rosamond nie ma tutaj — oznajmiła pani Stark. — Wyszła ponad godzinę temu, żeby odnaleźć Dorothy. — Odwróciła się i podobnie jak jej pani utkwiła oczy w ogniu na kominku.
Gdy to usłyszałam, serce we mnie zamarło i pożałowałam, że zostawiłam moją pupilkę samą. Wróciłam do Dorothy i powiedziałam jej wszystko. James wyszedł wcześniej na cały dzień, lecz ona, ja i Bessy wzięłyśmy lampy i weszłyśmy najpierw do dziecinnego pokoju, a później zaczęłyśmy wędrować po tym rozległym domu, nawołując i prosząc panienkę Rosamond, by wyszła z kryjówki i nie straszyła nas tak. Lecz nie usłyszałyśmy ani szmeru, żadnej odpowiedzi.
— Och! — wykrzyknęłam w końcu. — Czy mogła dostać się do wschodniego skrzydła i tam ukryć?
Dorothy odparła jednak, że to niemożliwe, gdyż nawet ona sama nigdy tam nie zaglądała; drzwi pozostawały zawsze zamknięte na klucz, który — jak przypuszczała — miał przy sobie zarządca lorda, w każdym razie ani ona, ani James nigdy żadnych kluczy nie widzieli. Powiedziałam, że wrócę i sprawdzę, czy jednak nie schowała się w bawialni, niepostrzeżenie dla starszych dam, a jeśli ją tam znajdę, sprawię jej lanie za ten strach, którego mi napędziła; lecz naprawdę nie zamierzałam tego zrobić. Wróciłam do zachodniej bawialni, powiedziałam pani Stark, że nigdzie nie możemy znaleźć małej panienki, i poprosiłam o pozwolenie przeszukania wszystkich mebli w tym pokoju, pomyślałam bowiem, że mogła zasnąć w jakimś ciepłym, ukrytym zakątku; lecz nie — rozglądałyśmy się wszystkie, panna Furnivall wstała i szukała razem z nami, drżąc na całym ciele, a panienki nigdzie nie było; wszyscy przeszukali ponownie cały dom, zaglądając po raz kolejny w każde uprzednio sprawdzone miejsce, nie mogliśmy jednak nigdzie jej znaleźć. Panna Furnivall cała się trzęsła i dygotała tak mocno, że pani Stark zabrała ją z powrotem do ciepłej bawialni, lecz przedtem kazały mi przyrzec, że przyprowadzę do nich małą, kiedy się odnajdzie. Niestety! Pomyślałam, że nigdy jej nie znajdziemy, gdy wyjrzałam na zasypany śniegiem frontowy dziedziniec. Byłam wtedy na piętrze, ale księżyc świecił tak jasno, że wyraźnie widziałam ślady drobnych stóp skręcające od frontowego wejścia za róg wschodniego skrzydła. Nie wiem, jak dotarłam na dół, lecz udało mi się otworzyć wielkie, ciężkie drzwi i wybiegłam z domu, zarzuciwszy spódnicę na głowę dla osłony. Za wschodnim skrzydłem padał na śnieg czarny cień, gdy jednak znalazłam się znowu w blasku księżyca, zobaczyłam ślady małych stóp kierujące się ku wzgórzom ku Fells. Było bardzo zimno, tak zimno, że powietrze niemal zdzierało mi skórę z twarzy, gdy biegłam; lecz pomykałam dalej, płacząc na samą myśl, jak czuje się moje kochane, przestraszone biedactwo. W pobliżu ostrokrzewów dostrzegłam pasterza schodzącego ze zbocza i niosącego jakiś kształt owinięty w pled. Zawołał do mnie i zapytał, czy nie zgubiłam dzieciaka, a ponieważ zanosiłam się płaczem, niezdolna wymówić ani słowa, skierował się ku mnie i zobaczyłam moją kruszynkę bladą i spoczywającą nieruchomo, jak nieżywa, w jego ramionach. Powiedział mi, że poszedł na wzgórza, by zagonić owce przed nadejściem mroźnej nocy i pod ostrokrzewami (czarnymi plamkami na zboczu, gdzie w promieniu kilku mil nie rosło nic innego) znalazł moją małą panienkę — moje jagniątko — moją królewnę — moje ukochanie — zesztywniałą z zimna i pogrążoną w strasznym śnie wywołanym przez mróz. O, ile łez radości popłynęło z moich oczu, gdy ponownie wzięłam ją w objęcia! Nie pozwoliłam pasterzowi jej nieść, tylko ujęłam w ramiona razem z pledem i tuliłam do serca, czując, jak życie wraca powoli i zaczyna krążyć w jej drobnych, delikatnych kończynach. Lecz nadal nie odzyskała przytomności, gdy dotarłyśmy do dworu, mnie zaś brakło tchu, by przemówić. Weszłam tam kuchennymi drzwiami.
— Przynieście szkandelę — poleciłam, po czym zaniosłam panienkę na piętro i zaczęłam ją rozbierać przy kominku w dziecinnym pokoju, gdzie Bessy podsycała ogień. Przywoływałam moje niebożątko wszystkimi słodkimi i żartobliwymi przydomkami, jakie tylko potrafiłam wymyślić, choć moje oczy ćmiły się od łez i wreszcie, och, po jakże długim czasie otworzyła wielkie błękitne oczy. Ułożyłam ją w ciepłym łóżku i wyprawiłam Dorothy na dół, by przekazała pannie Furnivall, że wszystko jest dobrze, po czym postanowiłam przesiedzieć przy łóżeczku mojej pupilki całą długą noc. Zapadła w miękki sen, gdy tylko jej urocza główka dotknęła poduszki, a ja czuwałam przy niej aż do świtu, kiedy obudziła się rzeźwa i zdrowa — a przynajmniej tak mi się wydawało i tak, moi drodzy, wydaje mi się do dzisiaj.
Powiedziała, że wyobraziła sobie, iż pragnie pójść do Dorothy, ponieważ obie starsze panie zapadły w drzemkę i w bawialni zrobiło się bardzo nudno, a kiedy szła przez zachodnią sień, dostrzegła za wysokim oknem padający śnieg, miękki i spokojny, lecz ona chciała zobaczyć, jak przykrywa ziemię miłą, białą warstwą, wyszła zatem do wielkiego hallu i ujrzała przez okno jasny, puszysty śnieg na podjeździe i stojąc tam, dostrzegła jakąś dziewczynkę, mniejszą niż ona sama, ale „taką śliczną — powiedziało moje kochane maleństwo — i ta dziewczynka wzywała mnie, żebym wyszła na zewnątrz, a była taka urocza i słodka, że nie mogłam odmówić”. A potem ta dziewczynka wzięła ją za rękę i poszły razem za róg wschodniego skrzydła.
— Teraz jesteś niegrzeczna, bo opowiadasz zmyśloną historię — oznajmiłam. — Co twoja dobra mama, która przebywa w niebie i nigdy w życiu nie opowiadała zmyślonych historii, powiedziałaby swojej małej Rosamond, gdyby słyszała, a przypuszczam, że słyszy, takie opowieści z jej ust?
— Uwierz mi, Hester — wyszlochało dziecko — mówię prawdę. Uwierz mi.
— Nie wierzę! — ucięłam surowym tonem. — Wytropiłam cię po twoich śladach na śniegu; widać było tylko twoje, a gdybyś szła pod górę z drugą dziewczynką, czyż jej ślady nie towarzyszyłyby twoim?
— Nic na to nie poradzę, moja kochana Hester — wyrzekła z płaczem — nie patrzyłam na jej stopy, ale trzymała mnie mocno za rękę, a jej mała dłoń była bardzo, bardzo zimna. Poprowadziła mnie ścieżką na wzgórza, pod ostrokrzewy i zobaczyłam tam jakąś panią, która głośno płakała, lecz na mój widok ucichła, uśmiechnęła się z wielką dumą, wzięła mnie na kolana i zaczęła kołysać do snu, i to wszystko, Hester... ale mówię prawdę i moja mama o tym wie — dodała, nie przestając płakać. Pomyślałam, że dziecko ma gorączkę, więc udałam, iż jej wierzę, kiedy powtórzyła swoją opowieść kilkakrotnie, za każdym razem tak samo. W końcu Dorothy zapukała do drzwi, przyniósłszy śniadanie dla panienki Rosamond, i powiedziała mi, że starsze panie siedzą na dole w jadalni i chcą ze mną mówić. Obydwie przyszły na górę do sypialni poprzedniego wieczoru, gdy panienka Rosamond już spała, więc tylko popatrzyły na nią i nie zadawały mi żadnych pytań.
„Dostanie mi się — pomyślałam, idąc północną galerią. — Chociaż — myślałam dalej, zbierając się na odwagę — pozostawiłam ją pod ich opieką i to ich wina, że wymknęła się niepostrzeżenie”. Weszłam zatem śmiało i przedstawiłam moją historię. Opowiedziałam o wszystkim pannie Furnivall, krzycząc jej prosto do ucha, ale gdy wspomniałam o małej dziewczynce stojącej wśród śniegu i wabiącej panienkę Rosamond ku sobie, a później wiodącej ją do wspaniałej, pięknej damy pod ostrokrzewem, gwałtownie uniosła ramiona — starcze, zwiędłe ramiona — i wykrzyknęła głośno: — Och, Boże, wybacz! Miej litość!
Pani Stark przytrzymała ją, dość szorstko, jak mi się wydało, lecz panna Furnivall wyrwała się i przemówiła do mnie ostrzegawczym, kategorycznym tonem:
— Hester! Chroń ją przed tym dzieckiem! Ono zwabi ją w śmiertelną pułapkę! To złe dziecko! Powiedz jej, że to niegodziwe, niegrzeczne dziecko. — W owej chwili pani Stark pospiesznie wyprowadziła mnie z pokoju, który w istocie rada byłam opuścić; panna Furnivall nie przestała jednak wykrzykiwać: — O, miej litość! Czyż nigdy nie wybaczysz? Upłynęło tak wiele lat...
Po tym wszystkim nie mogłam odzyskać spokoju. Nie odważyłam się zostawić panienki Rosamond samej w nocy ani w dzień, lękając się, że mogłaby znowu wymknąć się z domu, goniąc za jakimś urojeniem; a tym bardziej że dziwaczne zachowanie obu tych kobiet dało mi do zrozumienia, iż panna Furnivall jest obłąkana, i obawiałam się, że coś podobnego (bo wiecie, to może się zawsze pojawić w rodzinie) zagraża mojej ukochanej panience. A potężne mrozy nie odpuszczały przez ten czas i w burzliwe noce, kiedy wiatr dął jeszcze mocniej niż zazwyczaj, między jego podmuchami słyszałyśmy, jak stary lord gra na wielkich organach. Niezależnie jednak od starego lorda chodziłam za panienką Rosamond, dokądkolwiek się udawała, gdyż miłość do uroczej, bezradnej sierotki była we mnie silniejsza niż strach przed rozgłośnymi i przerażającymi dźwiękami. Ponadto musiałam utrzymać ją w zdrowiu i wesołości, jak przystało dziewczynce w jej wieku. Bawiłyśmy się więc razem i wędrowałyśmy we dwie to tu, to tam, wszędzie, a ja nigdy nie ośmieliłam się stracić jej z oczu w tym rozległym, pełnym zakamarków domu. I tak się zdarzyło, że pewnego popołudnia, niedługo przed Bożym Narodzeniem, grałyśmy razem przy stole bilardowym w hallu (nie umiałyśmy tak naprawdę grać, ale ona lubiła gładkie bile o barwie kości słoniowej, trącane jej pięknymi dłońmi, a mnie podobało się wszystko, co robiła), a zaraz potem, niepostrzeżenie, do wnętrza wkradł się zmierzch, choć na zewnątrz było jeszcze widno, i pomyślałam, żeby ją może zabrać do pokoju, gdy nagle wykrżyknęła: — Spójrz, Hester, popatrz! Ta biedna mała dziewczynka, moja dziewczynka, stoi tam na śniegu!
Odwróciłam się w stronę podłużnych wąskich okien i zobaczyłam tam, oczywiście, dziewczynkę mniejszą niż moja panienka Rosamond, ubraną nieodpowiednio jak na tę zimną noc, a przy tym krzyczącą i bijącą w szyby, jakby pragnęła, by wpuścić ją do środka. Wydawało się, że szlocha i zawodzi, aż wreszcie panienka Rosamond nie mogła tego znieść i podbiegła do drzwi, by je otworzyć, gdy nagle tuż obok nas wielkie organy zagrzmiały tak donośnie, że aż zadrżałam, a co więcej, kiedy tak to wspominam, nawet przy tej nieruchomej, lodowatej pogodzie nie słyszałam uderzeń drobnych dłoni o szyby, choć widmowe dziecko starało się z całych sił; i mimo iż zawodziło i płakało, nie dosłyszałam najcichszego dźwięku. Nie wiem, czy dotarło to wszystko do mnie w tamtej chwili, bo donośne brzmienie organów przejęło mnie obezwładniającą zgrozą; wiem tylko, że pochwyciłam panienkę Rosamond, zanim zdążyła dobiec do drzwi, przytrzymałam ją mocno i zaniosłam, wierzgającą i krzyczącą, do dużej jasnej kuchni, gdzie Dorothy i Agnes zajmowały się przyrządzaniem leguminy z bakaliami.
— Co się stało mojemu słodkiemu skarbowi? — wykrzyknęła Dorothy, kiedy weszłam z panienką Rosamond, która szlochała rozdzierająco.
— Nie pozwoliła mi wpuścić tej dziewczynki, a ona umrze, jeśli zostanie na wzgórzach przez całą noc. Okrutna, niedobra Hester — dodała i wymierzyła mi klapsa; ale mogła bić sobie nawet mocniej, bo ja dostrzegłam już na twarzy Dorothy wyraz upiornego przerażenia, który zmroził mi krew w żyłach.
— Zamknij szybko kuchenne drzwi i dobrze je zarygluj — zwróciła się do Agnes. Nic więcej nie powiedziała; dała mi rodzynki i migdały dla panienki Rosamond, która jednak płakała nad dziewczynką pozostawioną wśród śniegu i nie chciała skosztować przysmaków. Doznałam ulgi, kiedy usnęła zapłakana w swoim łóżeczku. Wymknęłam się ukradkiem do kuchni i powiadomiłam Dorothy, że podjęłam decyzję. Zabiorę moją pupilkę do domu mego ojca w Applethwaite, gdzie, choć skromnie, żyliśmy w spokoju. Powiedziałam, że wystraszył mnie już dostatecznie stary lord grający na organach, ale gdy zobaczyłam to zapłakane dziecko, wystrojone tak, że nikt w okolicy nie przyznałby się do tego ubioru, i dobijające się, by wejść do domu, lecz bezdźwięcznie, w zupełnej ciszy — z ciemnym sińcem na prawym ramieniu — a panienka Rosamond rozpoznała w nim widmo, które niemal doprowadziło ją do śmierci (o czym Dorothy wiedziała), to ja nie zdołam tego dłużej znieść.
Zobaczyłam, że Dorothy mieni się na twarzy. Kiedy skończyłam, powiedziała mi, że nie przypuszcza, abym mogła zabrać z sobą panienkę Rosamond, gdyż jest ona podopieczną lorda i nie mam do niej żadnego prawa, a potem zapytała, czy opuszczę dziecko, które darzę tak głębokim uczuciem, tylko przez te dźwięki i widziadła, które nie mogą wyrządzić mi krzywdy i do których wszyscy przywykli? Drżałam na całym ciele, jak w gorączce i rzekłam, że dobrze jej mówić, jeśli wie, co oznaczają owe widoki i dźwięki, i może też miała coś wspólnego z widmowym dzieckiem, kiedy jeszcze żyło... Naigrawałam się z niej, aż wyznała mi wszystko, co wie, a potem tego pożałowałam, bo zaczęłam się bać jeszcze bardziej niż dotychczas.
Powiedziała, że usłyszała tę opowieść od starych sąsiadek, które żyły jeszcze, gdy po raz pierwszy wyszła za mąż; kiedy ludzie przychodzili jeszcze do dworu, zanim zyskał złą sławę, co mogło, lecz nie musiało być prawdą.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.