Nieśmiertelne pragnienia - ebook
Nieśmiertelne pragnienia - ebook
Bestsellerowa autorka New York Timesa Chloe Gong debiutuje ze swoją pierwszą epicką powieścią fantasy dla dorosłych. Inspirowane „Antoniuszem i Kleopatrą“ Szekspira.
„Nieśmiertelne pragnienia“ to opowieść o unurzanej we krwi walce o władzę i miłości zrodzonej w samym środku krwawych igrzysk, w których aby zwyciężyć, trzeba przetrwać. Każdego roku tysiące ludzi ściągają do bliźniaczych miast San-Er, stolicy królestwa Talinu, gdzie odbywają się igrzyska śmierci. Ci, którzy posiedli umiejętność przeskakiwania między ciałami, mogą wziąć udział w walce na śmierć i życie, w której nagrodą są niewyobrażalne bogactwa. Księżniczka Calla Tuoleimi ukrywa się od pięciu lat, odkąd zamordowała rodziców, by uwolnić mieszkańców Talinu od swej tyrańskiej rodziny. Teraz już tylko jedna osoba stoi jej na drodze: jej żyjący w zamknięciu stryj, król Kasa. Calla wie jednak, że to on co roku wita zwycięzcę igrzysk, jeśli więc wygra, będzie miała okazję go zabić. Wśród graczy jest także Anton Makusa, którego ukochana z dzieciństwa leży w śpiączce, odkąd oboje zostali wygnani z pałacu. By utrzymać ją przy życiu, Anton zaciąga kolejne długi, a to znaczy, że aby ocalić ją i siebie, musi wziąć udział w igrzyskach i zwyciężyć. Kiedy Anton niespodziewanie proponuje Calli sojusz, łączące ich przymierze szybko przeradza się w coś znacznie głębszego. Nim jednak igrzyska dobiegną końca, Calla będzie zmuszona zdecydować, o co właściwie walczy – o miłość czy o królestwo. Bo bez względu na wszystko, tylko jedno z nich ujdzie z tej gry z życiem…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67793-64-3 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ 1
Żywy organizm, który doznaje złamania lub urazu, musi uleczyć się sam. W ranie tworzy się skrzep, który więzi energię życiową osoby, jej _qi_. Pęknięta kość zrasta się i wygładza. Budynki San-Er zaś, gdy rozpoznają naturę niedogodności, pośpiesznie łatają ranę, ustalają położenie każdego złamania i czym prędzej poczynają je naprawiać. Ze szczytu pałacu widać jedynie stłoczone budowle stanowiące bliźniacze miasta, powiązane ze sobą i zależne od siebie, niektóre złączone ze swym sąsiadem na poziomie parteru, inne splątane wyłącznie na najwyższych piętrach. Każdy w królestwie Talinu pragnie mieszkać w stolicy – w owych dwóch miastach udających jedno – i żeby ich pomieścić, San-Er musi stawać się coraz ciaśniejsze i coraz bardziej piąć się w górę, swoją całkowitą niespójnością maskując wszelkie niedoskonałości i panujący w nim smród.
August Shenzhi zaciska palce na balustradzie balkonowej i odrywa wzrok od ciągnących się po horyzont dachów. Jego uwaga winna skupiać się na widocznym w dole targowisku, które rozbrzmiewa gwarem wewnątrz ścian koloseum. Trzy pokolenia temu Pałac Unii został zbudowany w sąsiedztwie ogromnego koloseum San, choć może należałoby powiedzieć, że został w nie wbudowany, jego północna ściana przylegała do południowych murów areny, jego wieżyczki i balkony rozdzielały kamień i wciskały się w powstałą szczelinę. Każde okno od północnej strony wychodzi na targowisko, jednak nigdzie widok nie jest tak idealny jak na tym balkonie. W czasach, kiedy król Kasa pojawiał się jeszcze publicznie, przemawiał z tego właśnie balkonu. Targowisko uprzątano, a poddani gromadzili się na jedynej otwartej przestrzeni San-Er, wiwatując na cześć monarchy.
Nie ma drugiego takiego miejsca jak koloseum. Samo San-Er jest niczym więcej jak tylko niewielkim wzniesieniem na skraju królestwa, którego granicę z rolniczym Talinem wyznacza wysoki mur, pozostała zaś część otoczona jest morzem. Jednak mimo swych rozmiarów San-Er jest czymś w rodzaju odrębnego świata z pół milionem mieszkańców tłoczących się na każdej mili kwadratowej. Wąskie jak igła uliczki między budynkami zapadają się, a ziemiste podłoże zawsze jest błotniste, jakby pociło się z nadmiernego wysiłku. Prostytutki i kapłani korzystają z tych samych drzwi, narkomani i nauczyciele drzemią pod tymi samymi markizami. Nikogo więc nie dziwi, że jedynym miejscem wolnym od budowlańców i dzikich lokatorów jest koloseum, znajdujące się pod czujnym okiem rodziny królewskiej i nietknięte mimo desperackiej ekspansji, która z każdej strony napiera na jego mury. Gdyby je zburzyć, w jego miejsce można byłoby wybudować dziesięć, może dwadzieścia nowych ulic i upchnąć przy nich setki apartamentowców, jednak pałac się na to nie zgodzi, a to co mówi pałac, jest święte.
– Pozwól mi udusić swego wuja, Auguście. Mam go serdecznie dość.
Galipei Weisanna wchodzi do pokoju, jego dudniący głos wylewa się na balkon. Jego słowa są takie jak zawsze: szorstkie, zwięzłe, szczere. Galipei rzadko kłamie, jednak gada jak nakręcony nawet wtedy, gdy milczenie wydaje się lepszą opcją. August odwraca głowę, żeby spojrzeć na swego strażnika, a korona na jego głowie przekrzywia się na lewą stronę. W pałacowym świetle czerwone klejnoty przywodzą na myśl krople krwi zaplątane w spłowiałe od słońca jasne włosy. Wystarczy jeden podmuch wiatru, by metalowa obręcz sfrunęła mu z głowy.
– Uważaj – odpowiada ze spokojem August. – Zdrada stanu w sali tronowej raczej nie spotka się z aprobatą.
– A zatem i na ciebie ktoś powinien krzywo patrzeć.
Galipei dołącza do niego na balkonie i wprawnym, wypracowanym ruchem poprawia koronę na głowie Augusta. Ze swoimi szerokimi ramionami i wysokim wzrostem dominuje nad wiotkim, gibkim kompanem. W swym ciemnym stroju wydaje się częścią nocy – gdyby noc pełna była sprzączek i pasków z zawieszoną na nich rozmaitą bronią. Gdy podobnie jak August staje oparty rękami przy pozłacanej balustradzie, rozlega się melodyjny szczęk, który chwilę później ginie w dobiegającym z dołu gwarze.
– Kto by się ośmielił? – pyta rzeczowo August.
Nie jest to przechwałka, lecz pewność siebie człowieka, który dokładnie wie, jak wysoki jest piedestał, na którym stoi, bo sam się na niego wdrapał.
Galipei mruczy coś pod nosem. Odwraca się plecami do ścian koloseum, wypatrując zagrożeń, a gdy nie znajduje niczego, co wydałoby mu się podejrzane, podąża za wzrokiem Augusta i spogląda na dziecko kopiące piłkę obok najbliższego rzędu straganów.
– Słyszałem, że wziąłeś na siebie wstępne przygotowania do igrzysk. – Dziecko podchodzi coraz bliżej balkonu. – Co ty kombinujesz, Auguście? Twój stryj…
August odchrząkuje i choć Galipei przewraca oczami, przyjmuje wskazówkę bez mrugnięcia okiem.
– Wybacz. Twój ojciec i bez tego jest poirytowany pałacem. Jeśli go zdenerwujesz, zaraz cię wydziedziczy.
Podmuch ciepłego południowego wiatru dociera na balkon i unosi pełne niezadowolenia westchnienie, które ulatuje z ust Augusta. Mężczyzna nerwowo szarpie kołnierz, palce ślizgają się na jedwabiu tak cienkim, że sam jego dotyk przyprawia go o gęsią skórkę. Król Kasa może przepuścić papiery adopcyjne przez niszczarkę. Wkrótce i tak nie będą miały znaczenia. Trwające kilka lat starania, by stworzyć odpowiednią dokumentację, były zaledwie pierwszą częścią planu. A do końca zostało jeszcze całe mnóstwo pracy.
– Po co przyszedłeś? – pyta August, zmieniając temat. – Myślałem, że miałeś pomagać Leidzie.
– Odesłała mnie. Granica San jest bezpieczna.
August nie wypowiada na głos swoich wątpliwości i tylko marszczy brwi. Z wyjątkiem koloseum, daleki skraj San, tuż obok muru, jest jedynym miejscem w San-Er, gdzie cywile mogą się gromadzić i awanturować, stłoczeni wokół hałd śmieci i porzuconych sprzętów. Awantury nie trwają jednak długo. Strażnicy szybko rozpędzają zgromadzonych, którzy mają do wyboru – albo trafią na nieokreślony czas do więziennej celi, albo znikną w labiryncie ulic.
– Fascynujące – mówi August. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio nie było zamieszek na dzień przed igrzyskami.
Jeszcze kilka kroków i dziecko będzie dokładnie pod balkonem. Dziewczynka nie zwraca uwagi na otoczenie, lawiruje piłką między handlarzami i kupującymi, a jej cienkie buty mlaskają o nierówną ziemię.
– Tegoroczne rozgrywki raczej nie potrwają długo. Prawie nie było chętnych.
Mówiąc „prawie”, Galipei ma na myśli, że zamiast tysięcy zgłoszeń wpłynęły setki. W czasach, gdy główną nagrodą były bogactwa pochodzące ze skarbców dwóch królów, igrzyska cieszyły się znacznie większym zainteresowaniem. Ojciec Kasy zapoczątkował je podczas swego poprzedniego panowania i doroczny pojedynek jeden na jednego na śmierć i życie w końcu przerodził się w igrzyska z udziałem licznych uczestników, które przeniosły się poza mury koloseum i rozlały po całym San-Er. Niegdyś patrzenie, jak wprawni wojownicy rozdzierają siebie nawzajem na strzępy na arenie, było wyłącznie rozrywką, czymś zupełnie obcym dla przeciętnego obywatela. Teraz igrzyska są rozgrywką, w której może uczestniczyć każdy, rozwiązaniem dla królestwa i jego problemów. „Nie przejmujcie się, jeśli wasze dzieci umarły z głodu” głosi król Kasa. „Nie trapcie się, że starcy śpią w klatkach, bo w mieszkaniach nie ma miejsc, ani że neon na pobliskim klubie ze striptizem po drugiej stronie ulicy nie pozwala wam zasnąć. Zgłoście się do loterii, pozbawcie życia osiemdziesięciu siedmiu mieszkańców miasta i zdobądźcie bogactwa, o jakich nie marzyliście w najśmielszych snach”.
– A więc sporządził listę? – pyta August. – Osiemdziesięciu ośmiu szczęśliwych uczestników?
_Liczba osiemdziesiąt osiem, symbol szczęścia i dobrobytu!_ – krzyczą plakaty reklamujące igrzyska. _Zarejestruj się przed upływem terminu i zyskaj szansę, by dołączyć do grona naszych szacownych uczestników!_
– Jego królewska mość jest z siebie bardzo dumny. Przebrnął przez listę nazwisk w rekordowym czasie.
August prycha z pogardą. To nie operatywność zmusiła Kasę do tak szybkiego działania. Odkąd dwa lata temu August zaproponował wpisowe, liczba chętnych do udziału w igrzyskach znacznie spadła. Ktoś mógłby pomyśleć, że pogarszająca się sytuacja sprawi, iż coraz więcej ludzi będzie walczyło o poprawę swego bytu, jednak mieszkańcy San-Er coraz bardziej obawiają się, że igrzyska to jedno wielkie oszustwo, a zwycięzca zostanie pozbawiony wygranej, tak jak bliźniacze miasta ustawicznie pozbawiają ich nagród. Nie mylą się. W końcu August majstrował przy tegorocznym losowaniu, tak by wprowadzić do gry pewne nazwisko.
Krzywiąc się, odchodzi krok w tył od balustrady i porusza głową, by pozbyć się uczucia napięcia w szyi. Na dwa dni w roku koloseum zostaje uprzątnięte i zgodnie ze swoim przeznaczeniem zamienia się w arenę. Jednak jeszcze dziś spełnia rolę targowiska. Zatłoczonego świata pełnego handlarzy jedzeniem w poplamionych olejem fartuchach, metaloplastyków pobrzękujących ostrzami i techników naprawiających zepsute komputery, by sprzedać je ponownie. San-Er wykorzystuje wszystko do samego końca. To jedyny sposób na przetrwanie.
– Auguście. – Czując dotyk na ramieniu, August zerka w bok i napotyka spojrzenie srebrzystoszarych oczu Galipeiego. W sposobie, w jaki wypowiada imię księcia, pomijając jego tytuł i stopień, czai się ostrzeżenie. August nie zwraca na to uwagi i tylko się uśmiecha. Jego usta drgają, lecz twarz prawie się nie zmienia, a jednak Galipei wzdryga się zaskoczony tą niecodzienną miną.
August dokładnie wie, co robi. Na chwilę strażnik go rozprasza, a gdy uwaga Galipeiego skupia się na czymś innym, decyduje się na kolejny krok.
– Wnieś moje ciało do środka.
Galipei otwiera usta, żeby zaprotestować, ale szybko otrząsa się z chwilowej fascynacji.
– Mógłbyś nie przeskakiwać jak…
Lecz August zdążył już odejść, jego spojrzenie zatrzymało się na dziecku, wślizguje się w nowe ciało niczym dłoń w rękawiczkę i gwałtownie otwiera swe nowe oczy. Musi przyzwyczaić się do zmiany wzrostu i chwieje się przez chwilę, podczas gdy ludzie w pobliżu wzdrygają się zaskoczeni. Wiedzą, co się wydarzyło: rozbłysk światła między przeskokami jest nie do pomylenia, podobnie jak łuk, który rysuje między starym a nowym ciałem. Choć pałac dawno temu uznał przeskakiwanie za niezgodne z prawem, wciąż jest ono równie powszechne jak widok żebraków kradnących ryż z niepilnowanych straganów. Cywile nauczyli się odwracać wzrok, zwłaszcza gdy rozbłyski zdarzają się tak blisko pałacu.
Po prostu nie spodziewają się, że przeskakującym jest następca tronu.
August patrzy na pałac. Jego ciało zwiotczało i osunęło się w ramiona Galipeiego. Pozbawione _qi_ ciało jest tylko naczyniem. Jednak naczynie należące do dziedzica tronu ma niesłychaną wartość i gdy Galipei napotyka spojrzenie czarnych oczu Augusta w ciele dziewczynki, bezgłośnie porusza ustami, grożąc, że go udusi.
Tymczasem August idzie już w przeciwną stronę, a Galipeiemu nie pozostaje nic innego jak tylko zaciekle strzec ciała, w którym następca tronu przyszedł na świat, na wypadek gdyby ktoś zbliżył się do niego na odległość dziesięciu stóp i próbował je przejąć. Tak czy inaczej, nietrudno byłoby pozbyć się intruza. _Qi_ Augusta jest silne – gdyby ktoś wtargnął do jego ciała, książę z łatwością odzyskałby kontrolę, zmuszając nieproszonego gościa, by znalazł sobie innego żywiciela, albo skazując go na porażkę. Jeśli chodzi o dublowanie ciał, w bliźniaczych miastach nie ma naczynia, do którego nie byłby wstanie wtargnąć. Warunek jest jeden – musi być dojrzałe, a więc mieć dwanaście, może trzynaście lat, kiedy to uaktywnia się gen umożliwiający przeskakiwanie.
Problem nie polega na tym, że ktoś mógłby wykorzystać ciało Augusta dla przyjemności czy władzy. Ale są intryganci, którzy mogliby przejąć jego ciało po to, by zniszczyć je na znak protestu i rzucić się z dachu, nim książę zdąży wrócić.
August niemal wpada na kogoś, wzdryga się, robi unik i szuka mniej zatłoczonej ścieżki przez targowisko. Nagły atak na jego zmysły jest czymś, do czego niezmiennie musi się przyzwyczaić: dźwięki wydają się głośniejsze, kolory żywsze. Możliwe, że za bardzo przytępił zmysły w swoim prawdziwym ciele, a tak właśnie wygląda normalność. Kiedy pucybut warczy na niego zza straganu i wyciąga ku niemu kilka monet, August bierze je w swe drobne rączki, choć sam nie wie po co. Dziewczynka musi być jakimś dzieckiem na posyłki. Tym lepiej. Tylko nieliczni cywile są dość potężni, by przeskakiwać w dzieci, co sprawia, że są one najbardziej godne zaufania i niepostrzeżone mogą przemykać między budynkami do każdego zakątka San-Er.
August pośpiesznie opuszcza koloseum i wychodzi na jedną z głównych ulic biegnących z północy na południe San. Zna wszystkie zaułki zawiłego miasta, tak więc porzuca główną arterię na rzecz mniej uczęszczanych dróg, przemyka pośpiesznie pod zwisającymi z góry kablami i krzywi się tylko, gdy z odprowadzających wodę rur skapują mu za kołnierz krople wody. Gdy po jakimś czasie zimna wilgoć zaczyna działać mu na nerwy, z westchnieniem wchodzi do budynku i postanawia skorzystać ze schodów zamiast skomplikowanej siatki przejść między domostwami. Nic w ciele nie zdradza jego tożsamości, co samo w sobie jest odpowiedzią. Brak jakichkolwiek znaków czy tatuaży oznacza, że jego właścicielka nie jest oddana Towarzystwom Półksiężycowym.
– Hej! Hej, stój.
August w swoim wypożyczonym ciele zatrzymuje się. Głos należy do staruszki, która wyraźnie stroskana stoi przed drzwiami do mieszkania z wiadrem wody przy boku.
– Gdzie twoi rodzice? – pyta kobieta. – To niedobre miejsce. Towarzystwa Półksiężycowe mają je na oku. Ktoś może spróbować cię napaść.
– Dam sobie radę. – Głos, który dobywa się z ciała dziewczynki, jest piskliwy, delikatny i słodki. To August sprawia, że brzmi zbyt pewnie. Zbyt królewsko. Kobieta to zauważa i robi się podejrzliwa, lecz August idzie już dalej. Podąża za strzałkami wymalowanymi sprayem na ścianach i przechodzi kolejnym korytarzem do sąsiedniego budynku. Zza cienkich gipsowych ścian dobiegają niskie jęki. Okolica ta słynie z prywatnych szpitali, pełnych brudnych narzędzi i obskurnych gabinetów, do których ludzie i tak ustawiają się w kolejkach, bo tutejsi lekarze liczą sobie znacznie mniej od tych w szpitalach z prawdziwego zdarzenia. Połowa z tych prywatnych klinik to tylko przykrywka dla handlu organami. Co z tego, skoro i tak nikt nie interesuje się losem zaginionych. A już na pewno nie pałac, mimo wszelkich starań ze strony Augusta.
Gdy skręca za rogiem, atmosfera natychmiast ulega zmianie. W niskich pomieszczeniach dym papierosowy jest tak gęsty, że słabe światło żarówek ledwie przedziera się przez jego kłęby. San jest miastem ciemności. Teraz panuje noc, lecz nawet za dnia stłoczone ciasno budynki sprawiają, że ulice toną w cieniu. August liczy mijane drzwi: raz, dwa, trzy…
Puka do trzecich, jego drobna rączka bez trudu wślizguje się między żelazne pręty drzwi zewnętrznych. Kiedy drugie, drewniane otwierają się do wewnątrz, staje w nich mężczyzna dwukrotnie wyższy od Augusta i patrząc na niego z góry, oznajmia pogardliwie:
– Nie mamy resztek…
August znów przeskakuje. Wie, że dzieje się to natychmiast i przypomina rozbłysk światła, jednak uczucie jest powolne, niczym przechodzenie przez ceglany mur. Im krótszy skok, tym cieńszy jest mur. Skacząc z największej odległości dziesięciu stóp, człowiek ma wrażenie, że przedziera się przez grubą na milę litą skałę. Ci, którzy zgubili się między ciałami, utknęli tam na dobre i po wsze czasy będą się błąkać w tej niematerialnej przestrzeni.
Kiedy rozchyla powieki, znów patrzy na dziewczynkę i jej szeroko otwarte zdumione jasnopomarańczowe oczy. Nie wszyscy w Talinie potrafią skakać i nawet wśród tych, którzy mają gen, umiejętności wielu są tak nikłe, że wolą nie ryzykować w obawie, iż przegrają walkę o kontrolę nad ciałem, które spróbują przejąć. Jednak w każdej chwili, z genem czy bez, ciało mające w sobie _qi_ jednej osoby może zostać przejęte, zwłaszcza przez kogoś takiego jak August. Dziewczynka szybko orientuje się, co musiało się zdarzyć.
– Odsuń się – nakazuje jej August i zamyka wewnętrzne drzwi do jaskini hazardu. Ludzie w środku zobaczyli błysk światła i wiedzą już, że ciało wykidajły zostało przejęte. Na szczęście spodziewano się przybycia Augusta.
– Wasza Wysokość!
Choć właściciel domu gry, który śpieszy ku niemu, ma inną twarz niż podczas ostatniej wizyty Augusta, książę wie, że to ta sama osoba. Ciała można zmieniać, lecz bladofioletowe oczy mężczyzny pozostały niezmienione.
– Znalazłeś ją? – pyta August.
– W samą porę, w samą porę, książę – powtarza mężczyzna, ignorując pytanie. – Proszę za mną.
August podąża za nim, ostrożnie stawiając kroki. Ciało, które zajął, jest potężne i umięśnione. Nie chce poruszać się zbyt szybko w obawie, że potknie się i przewróci. Zaciska pięści, ściąga brwi i lawiruje wśród stolików do gry w karty i mahjonga, ustawionych tak blisko siebie, że niemal nie sposób się między nimi przecisnąć. Pod podeszwą jego buta chrzęści coś, co mogłoby być strzykawką z heroiną. Kobieta przy jednym ze stolików wyciąga rękę i dotyka jego kurtki, tylko po to, by poczuć pod palcami miękką skórę.
– Tędy. Zdjęcia powinny już zostać wywołane.
Mężczyzna przytrzymuje otwarte drzwi, a August wchodzi do środka i rozgląda się po zalanym czerwonym światłem pomieszczeniu. Na wysokości oczu wiszą cienkie linki do suszenia, na których dyndają zdjęcia w różnych odcieniach. Mężczyzna sięga po jedno z nich. Palce mu drżą, gdy wypuszcza z nich linkę i trzyma fotografię w złożonych dłoniach. Nie od razu pokazuje ją Augustowi, waha się przez chwilę, uważanie się jej przyglądając.
– Coś nie tak?
– Nie, nie. Nic. – Właściciel domu gry kręci głową, a cień zwątpienia znika z jego twarzy. – Przetrząsnęliśmy wszystkie rejestry i przeszukaliśmy dokładnie wszystkie bazy danych. To ona, Wasza Wysokość. Przysięgam. Zapewniam też, że doceniamy zaufanie i wsparcie Waszej Wysokości.
August unosi brew, co w tym ciele nie jest wcale proste. Zamiast tego wskazuje na zdjęcie, które zaraz potem trafia do jego rąk. Zdaje się, że cała ciemnia wstrzymuje oddech. Wentylatory zatrzymują się z terkotem.
– Cóż – mówi August. – Dobra robota.
Chociaż czerwone światło nad ich głowami nadaje zdjęciu niewłaściwy odcień, przez co nie sposób dojrzeć koloru oczu widocznej na nim osoby, August nie ma wątpliwości. Kobieta na zdjęciu schodzi z ganku – jej nos i usta zakrywa maska, dłonie ma obleczone w skórzane rękawiczki, a uchwycone w ruchu ciało wydaje się pochylone pod dziwnym kątem – jednak August rozpoznałby ją wszędzie. Nie należy do tych, którzy porzucają swe ciała, nawet w takich okolicznościach. Zamiast tego obnosi się z tym, co zdołała ocalić, mieszkając w tym mieście przez pięć długich lat, tuż pod jego nosem.
– Och, kuzynko. – August zwraca się do zdjęcia. – Koniec z ukrywaniem się.
Księżniczka Calla Tuoleimi w końcu została odnaleziona.ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 3
Słońce zachodzi. Wraz z nadejściem nocy nieruchome, parne powietrze ochładza się nieznacznie. W ciemnościach mężczyzna, zataczając się, wchodzi w boczną uliczkę. Ma na imię Lusi, jednak nikt go tak nie nazywa. Brygadziści w fabryce, w której pracuje, krzyczą tak samo na wszystkich bez wyjątku. Jego żona przestała się odzywać. Jego córka wołała kiedyś Baba z drugiego końca mieszkania, tyle że umarła. Zabrała ją zakaźna choroba. Po trzech tygodniach w szpitalu musiała zwolnić łóżko, bo nie mieli z czego opłacać leczenia. Przestała oddychać, jeszcze zanim wrócili do domu, a z jej ciała owiniętego skradzionym ze szpitala białym płóciennym prześcieradłem uleciała ostatnia cząstka jej _qi_.
– No dalej!
Nagły wrzask Lusiego rozbrzmiewa w pustym zaułku. Mężczyzna majaczy jak w gorączce. Ból w boku jest nie do wytrzymania, ale Lusi nie zamierza wracać do żadnego z tych przeklętych szpitali. Pobyt córki w jednym z nich sprawił, że jego dług urósł do niebotycznej kwoty. Wszystko w tym mieście potęguje jego cierpienie: dzieci płaczące w mieszkaniu obok, wilgoć w korytarzach, opłaty za wynajem, które zdają się nie mieć końca.
Lusi nie został wylosowany. Igrzyska były jego ostatnią nadzieją, lecz pałac nie zrobił dla niego nawet tej jednej, jedynej rzeczy.
– Weźcie mnie! Czy kiedykolwiek obchodziły was reguły? – Rzuca się do przodu, potyka, pada na kolana i ląduje w kałuży.
Jego kolejny krzyk frustracji rozbrzmiewa jeszcze głośniej. Może byłoby lepiej, gdyby San-Er szybciej zabijało swoich mieszkańców, zamiast pozwalać im gnić? Starzy ludzie, którzy nie mają się gdzie podziać, żyją stłoczeni jeden przy drugim jak zwierzęta w klatkach. Dzieci w szkołach wdychają azbest, który zatruwa im płuca. Bywa, że chorzy i ranni celowo wychodzą na ulice podczas rozgrywek, w nadziei, że ktoś ukradnie im ciało. W końcu uczestnicy mogą legalnie przeskakiwać – muszą tylko zadbać o pożyczone ciała. Przypadkowe ofiary, które doznają poważnych obrażeń, trafiają do szpitala na darmowe leczenie, a te, których ciała zostaną zniszczone, otrzymują sowite wynagrodzenie, jeśli zaś ich _qi_ zostanie zabite, pieniądze trafiają do ich rodzin. Wielu celowo rzuca się na graczy, poświęcając się, by ich bliscy mieli co jeść. Co roku mniejsze stacje telewizyjne przeprowadzają wywiady ze świeżo osieroconymi dziećmi, które zostały z niewielkim odszkodowaniem i pustym mieszkaniem. Trudno powiedzieć, czy należy im zazdrościć, czy współczuć.
– Słyszycie mnie?! – ryczy Lusi. – Słyszycie…
Zamiera. Ktoś pojawił się w jego polu widzenia. Rozświetlająca najbliższą uliczkę goła żarówka daje wystarczająco dużo światła, by widział sylwetkę, która z każdą chwilą podchodzi coraz bliżej. Ma na sobie pałacowy uniform. A na twarzy maskę.
– Uspokój się – mówi postać.
Lusi próbuje dźwignąć się na nogi. Chociaż wzywał pomocy, nagle serce wali mu jak szalone, jak gdyby wyczuwało straszliwe niebezpieczeństwo.
– Kim jesteś? – pyta. – Nie podchodź bliżej…
Błyska oślepiające światło.
Kidy Lusi wstaje z ziemi, jego ruchy są równe i opanowane. Tyle że Lusi nie jest już sobą, jego świadomość została zepchnięta głęboko na dno umysłu, zbyt słaba, żeby stawić opór. Dlatego jego ciało odwraca się na pięcie i zaczyna iść.
***
Calla pchnięciem otwiera drzwi do Magnolia Diner, przechodzi przez bramkę obrotową i zerka na opaskę. Jest już późno, dochodzi północ. Czas zameldować się w koloseum. Przez otwarte okna taniej restauracji słychać dobiegające z zewnątrz głośne stukoty i pobrzękiwania. Bliźniacze miasta nie śpią, restauracje wciąż przyjmują zamówienia, burdele przeżywają oblężenie, a ulicami San-Er ciągną tłumy ludzi.
Praktycznie każda ulica w San prowadzi do koloseum, ponieważ to z nim połączony jest Pałac Unii, a nie daj boże, żeby pałac miał być w jakikolwiek sposób poszkodowany. Targowisko, które mieści się w koloseum, jest jedynym placem targowym na świeżym powietrzu w całym San-Er. To tu sprzedawane są najtańsze towary i najbardziej niezdrowe jedzenie. Właśnie dlatego Calla trzyma się od niego z daleka. Od dawna unikała tej części miasta. Przez te wszystkie lata, kiedy wiedziała, że król Kasa jest w pobliżu, a ona nie może nic zrobić, gotowała się z wściekłości, a mimo to pozostawała w ukryciu, aż do dnia, w którym może uczynić kolejny ruch. Nie sądziła, że ktoś ją rozpozna. Może powinna była być bardziej ostrożna.
Wątpi jednak, by sama zrobiła coś, co ją zdradziło.
– Yilas! – Calla zrywa z twarzy maskę i powtarza tym razem nieco wyraźniej: – Yilas!
Klienci lokalu praktycznie nie zwracają na nią uwagi. W środku jest równie tłoczno jak na ulicach: starcy w koszulkach bez rękawów palą papierosy, ociekając potem, od którego lepi się i tak już brudna podłoga. W boksach pod ścianami siedzą, grając w karty, dzieciaki pozbawione opieki dorosłych. W drugim końcu sali tylko Yilas podnosi głowę. Zamyka rejestr, w którym coś zapisywała, i przewróciwszy jasnozielonymi oczami, wstaje od stolika.
– Mogłabyś podejść jak normalny człowiek, wiesz? – Zawiązuje mocniej fartuch i odgarnia z twarzy kosmyki farbowanych włosów. Dziś są czerwone, przez co kontrastują z kolorem jej oczu, jednak Yilas należy do osób, które celowo zestawiają skórzaną kurtkę z jedwabną sukienką. Połowa garderoby Calli to ubrania pożyczone od Yilas, przez co wyglądają podobnie w nieco przydużych ciemnoczerwonych płaszczach sięgających im do kolan. – Czego się wściekasz?
Calla uśmiecha się szeroko.
– Wściekam? Ja? – Obraca się w miejscu i obejmuje Yilas ramieniem. Wygląda to niewinnie, jednak grymas na twarzy Yilas zdradza siłę uścisku. – W życiu nie byłam wściekła. Gdzie twoja cudowna dziewczyna? Muszę z wami o czymś porozmawiać.
Yilas podnosi wzrok i zadziera głowę, chcąc zatuszować dzielącą ich różnicę wzrostu. To niesłychane, że Calla potrafi zniknąć w tłumie, chociaż jest o dobrą głowę wyższa od większości mieszkańców San-Er. Chociaż Yilas zaciska usta, udając, że zastanawia się, czy Calla rzeczywiście przyszła z czymś ważnym, czy znów tylko dramatyzuje, nie zatrzymuje się i prowadzi Callę kuchennymi drzwiami, a zaraz potem kolejnymi do zagraconego biura.
– Calla! – Widząc je, Chami wyraźnie się ożywia.
Calla zdejmuje rękę z karku Yilas i z trzaskiem zamyka za nimi drzwi do pomieszczenia. Jej uśmiech gaśnie, jak gdyby nigdy nie istniał, i można odnieść wrażenie, że w biurze robi się chłodno.
– Siadajcie – nakazuje.
Chami z niepokojem marszczy brwi i bez słowa opada na krzesło. Yilas nieśpiesznie podchodzi do Chami, siada na biurku i prawie niezauważalnie kręci głową, gdy dziewczyna posyła jej pytające spojrzenie. Nim opuściły pałac w Er, Yilas i Chami były służącymi Calli. A trzy lata później, gdy Calla doprowadziła do masakry, która skąpała Er we krwi, stanęła u ich drzwi, prosząc o pomoc. Kiedy doszło do rzezi, Chami Xikai i Yilas Nuwa od dawna prowadziły wygodne życie cywilów w San. Służące pojawiały się i znikały – Pałac Niebios był znacznie mniej strzeżony niż obecnie Pałac Unii. W ciągu trzech lat oddzielających ich odejście od masakry Calli przez pałac przewinęły się setki osób, z których znaczną część stanowiła służba księżniczki Calli. Nikt nie wiedział, że Yilas i Chami były jej ulubienicami, dlatego nikt z otoczenia króla Kasy nie zjawił się tu, żeby węszyć. Jeszcze. Calla żyła, podszywając się pod Chami, pozostając w ukryciu i gdy trzeba było, posługując się jej numerem identyfikacyjnym. Tymczasem prawdziwa Chami korzysta z numeru Yilas, co jest o tyle wygodne, że obie dziewczyny są praktycznie nierozłączne. Wystarczy zabrać Chami na dziesięć minut, a Yilas prawdopodobnie ulegnie samozapłonowi.
– Dajcie mi listę wszystkich, którzy w ostatnim czasie pytali cię o imię – mówi Calla.
– Co się stało? – Oczy Chami rozwierają się tak szeroko, że różowe tęczówki odcinają się na tle białek i jeszcze bardziej kontrastują z czarnym tuszem, którym maluje dolne rzęsy. Nawet w pałacu Chami zawsze wyglądała nieskazitelnie, jak gdyby co noc zdejmowała makijaż niczym ubranie, by nazajutrz rano przywdziać go ponownie. – Wzięłaś pożyczkę?
Calla ciska w nią maską, jednak nim ta zdąży uderzyć Chami, Yilas chwyta ją w locie i gromi księżniczkę wzrokiem.
– Nie – syczy Calla. – Weisanna mnie znalazł.
Irytacja na twarzy Yilas w jednej sekundzie zmienia się w grozę. Chami, równie przerażona, rozdziawia usta.
– Nic nie mówiłyśmy – śpieszy z wyjaśnieniem Chami, zanim Calla zdąży o cokolwiek zapytać. – Lokal działa jak zawsze. Ci sami członkowie Towarzystw Półksiężycowych przychodzą o dziwnych porach i ci sami przestępcy zostawiają tu gotówkę. Z pewnością nikt nie pytał…
Calla podnosi rękę, nakazując jej, by zamilkła. Nawet nie patrzy na byłą służącą. Wzrok ma utkwiony w stolik za jej plecami.
– Co to? – Mrużąc oczy, pochodzi do mebla. – Czy to komputer?
Chami nie ma czasu odpowiedzieć, bo rozlega się pukanie do drzwi. Zaraz potem do biura zagląda jedna z kelnerek i gestykulując z ożywieniem, próbuje zwrócić na siebie uwagę Chami. Dziewczyna patrzy błagalnie na Callę, która wzdycha i macha przyzwalająco ręką.
– Powtarzam – podejmuje Calla, gdy Chami wychodzi w pośpiechu. – Proszę, nie mówcie mi, że to komputer.
– Był tani – odpowiada Yilas i czubkiem buta wciska przycisk pod stołem. Prostokątne pudełko zaczyna szumieć. Kiedy ekran monitora błyska zielenią, z urządzenia dobywa się dźwięk – terkotanie tak głośne, że Calla jest pewna, iż słychać je nawet na sali…
Chwilę później hałas ustaje. Calla upuszcza wtyczkę, którą wyrwała z kontaktu, i wypluwa z ust długi kosmyk włosów. Wszyscy w San-Er gonią za nowościami i świecidełkami. Biedni listonosze skarżą się na elektroniczną pocztę, z której Calla nie korzysta, bo jest bezimienną przestępczynią, a nawet gdyby mogła, dlaczego miałaby zaufać falom eteru, że dostarczą jej korespondencję pod wskazany adres?
– Hej! – obrusza się Yilas. – Właśnie…
– Włączyłaś źródło danych – przerywa jej Calla. Ma przy sobie pager i to jedyne urządzenie, dzięki któremu można ją namierzyć. W całych bliźniaczych miastach spadły ceny większych monitorów; mieszkańcy wolą kupować komputery osobiste, zamiast korzystać z cyberkafejek, których pełno jest na każdej ulicy, jednak Calla nie sądziła, że Chami i Yilas są na tyle głupie, żeby to zrobić.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki