- W empik go
Nieśmiertelny z Oxa - ebook
Nieśmiertelny z Oxa - ebook
W tej misji nie ma miejsca na sentymenty. Wróg może być lepszym kompanem niż przyjaciel.
Rod i Kraft niegdyś byli nierozłączni. Dziś oboje są pilotami kosmicznymi i pałają do siebie szczerą niechęcią. Paradoksalnie właśnie napięcie pomiędzy bohaterami sprawia, że doskonale sprawdzają się w akcjach jako partnerzy. Mężczyźni zostają skierowani na misję zbadania tajemniczego obiektu Oxa. W podobnej ekspedycji zaginął niegdyś ojciec Roda. Młody pilot, mimo skomplikowanej sytuacji na pokładzie, postanawia zboczyć z kursu, by zaspokoić swoją prywatną ciekawość.
Konstrukcja bohaterów i ich wzajemne relacje przywołują skojarzenia z filmem "Top Gun".
Doskonała propozycja dla miłośników krajowej fantastyki, zwłaszcza fanów Dariusza Domagalskiego czy Marcina Ciszewskiego.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-9212-3 |
Rozmiar pliku: | 530 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce przewaliło się na drugą stronę nieba i poprzez wpółprzymknięte, opuchnięte powieki zmęczonych oczu widział je jako rozmazaną barwną plamę kłującą swymi promieniami powierzchnię planety i jego - Roda - zagubionego wśród pustyni.
Jechał już trzeci dzień prawie bez przerwy, jeśli nie liczyć krótkich postojów, w czasie których uzupełniał paliwo z topniejących w zastraszającym tempie zapasów. Jego drogę znaczyły porzucone na piasku zielone, blaszane kanistry, puszki po napojach i termosy. Jeść starał się podczas jazdy, choć już wiele razy przygryzł sobie boleśnie język podczas dzikich skoków jeepa na pustynnych wydmach. Spieszył się, bo czuł, że Kraft nie będzie czekał dłużej, niż wymagają tego przepisy.
Kraft!
Odruchowo zacisnął mocniej dłonie na kierownicy, aż zbielały kostki nadgarstka. Samo brzmienie wypowiedzianego w myślach nazwiska budziło w nim obrzydzenie i nienawiść.
Musi zdążyć, musi!
Choćby po to, by zobaczyć grymas zawodu na pogardliwie wygiętych ustach tamtego. Jak wtedy, gdy w ostatniej chwili dotarł do statku z kosmicznego oparzeliska, a przestrzeń wokół nich zakłócona była przez kolapsującego w odległości pół parseka Czarnego Karła.
A Nelly...
Zmrużone oczy bolały coraz bardziej. Czuł ich pieczenie, a po policzkach, żłobiąc sobie drogę w pokrywającym je kurzu, płynęły bezgłośnie łzy. Odruchowo co jakiś czas ocierał twarz wierzchem dłoni, rozmazując rudy osad, który schnąc na wietrze pokrywał skórę gipsową powłoką, nadając mu wygląd starego Indianina. W zębach, choć nie otwierał ust, zgrzytał kwarcowy pył.
Chwilami zatracał poczucie rzeczywistości, zapominał, gdzie jest i dokąd jedzie. Czasem był nawet bliski uśnięcia, tak jak dziś nad ranem, gdy zasnął nad kierownicą, a terenówka pozbawiona jego woli kręciła się po piaskach; jeżdżąc na małych obrotach i wyrysowując kołami dziwne kształty, tworzyła w tych niegościnnych stronach filię płaskowyżu Nazca. Poddał się na kilka godzin, choć wiedział, że ten odpoczynek, ta chwila złudnego spokoju i wytchnienia może być równoznaczna z samobójstwem.
Wschodzące słońce obudziło go z krótkiego, męczącego snu. Podniósł się niechętnie i powlókł na tył samochodu, czepiając się jego burty jak ślepiec. Zdjął ze stelaża kolejny kanister, odkręcił korek wlewu i słuchając cichego bulgotu, z jakim benzyna wlewała się do baku jeepa, starał się nie myśleć o niczym.
Cichy szelest rozpłynął się w powietrzu, lecz Rod stał nadal nie zauważając zmiany. Wreszcie opamiętał się, potrząsnął kanistrem i stwierdziwszy, że jest pusty, cisnął go za siebie. Zakręcił korek wlewu i policzył pozostałe zbiorniki. Pięć. Sprawdził, czy są dobrze zamocowane. Robił to wszystko z przesadnym spokojem, mechanicznie. Wykonywał czynności. Poruszał się. Istniał.
Jeszcze istniał.
Przeszedł na przód terenówki. Powoli, niezgrabnie wdrapał się na maskę i wytarł szybę z pokrywającego ją pyłu, potem ześlizgnął się na ziemię i wyłączył niepotrzebnie świecące się od nocy reflektory. Przytrzymując się rękami kierownicy i burty, wciągnął się z wysiłkiem na fotel kierowcy. Bezmyślnie pstryknął palcem w małą busolę, aż roztańczyła się jej wskazówka, a potem popatrzył na martwe zegary. Jeszcze wczoraj zakleił je kawałkiem taśmy izolacyjnej, żeby nie zwariować od przeliczanych ciągle mil i potrzebnych do ich przebycia litrów paliwa.
Wyliczył sobie, że jest bardziej ekonomicznie umrzeć raz, gdy przekona się, iż nie zdążył i Kraft wystartował bez niego, niż zdychać ze strachu całą drogę, trzęsąc się nad każdym yardem trasy. Pozostawiał sobie luksus pozornej beztroski do chwili, gdy ostatni raz napełni bak jeepa. Wtedy zerwie taśmy zakrywające licznik mil i wskaźnik poziomu paliwa - i zacznie umierać.
Ze zmęczenia nie chciało mu się jeść, ale zmusił się do tego, zadając gwałt własnemu organizmowi, według zasady, iż dokąd istnieje nadzieja, należy zachowywać się normalnie. Sięgnął po termos i stwierdził, że już nie ma żadnego. Westchnął i otworzył puszkę coli. Gazowany napój wystrzelił fontanną spod wieczka, wyładowując zmagazynowaną energię tysiącznych wstrząsów jeepa, ale Rod nawet nie spojrzał na zalaną lepkim płynem bluzę. Odczekał, aż piana się uspokoi i pił długimi łykami. Potem rzucił pustą puszkę na piasek i wytarł lepiące się palce o spodnie kombinezonu. Mógł właściwie już jechać, ale jeszcze zwlekał, choć sam nie wiedział dlaczego. Przecież śpieszył się. Limitował go zarówno czas, jak i przestrzeń oraz zapasy. Podniósł się i usiadł na oparciu fotela zwrócony twarzą do tyłu wozu. Patrzył na pustynię poznaczoną śladami opon pozostawionymi przez jego jeepa w czasie somnambulicznej jazdy nocnej.
- Roddie! - wołała do niego matka, gdy z kawałkiem kredy czy zwykłej cegły czołgał się na brzuchu po betonowej płycie nieczynnego lotniska graniczącego z ich osiedlem i wymalowywał cudaczne esy-floresy. - Przestań malować te dziwolągi! Niszczysz ubranie!
Przychodziła po niego, chociaż uciekał w najdalszy kąt pięciokilometrowego pasa startowego, i biorąc za rękę, prowadziła go do domu. A on szedł cały czas bokiem i obracał się co chwila, by jeszcze raz rzucić okiem na swe dzieło i w dziecięcej duszy przeżywał tragedię i ból porównywalny jedynie z dramatem odciągniętego siłą od sztalug Rembrandta.
Łajała go łagodnie przez całą długą drogę do domu, wypominając ubranka, w których po dwóch tygodniach chodzenia, a raczej czołgania się, wycierał dziury na łokciach i kolanach.
Nie mniejszą tragedię przeżywał, gdy padał deszcz. Wiedział, że na następny dzień nie zostanie nic, lub prawie nic, z jego dzieła. W takich dniach stawał przed oknem i płakał, a gdy pas startowy wysychał, wymykał się z domu i zaczynał wszystko od początku.
Zdawało mu się, że podczas powrotów z lotniska matka nigdy nie patrzyła na niego; szła przed siebie z podniesioną głową i mówiła monotonnym głosem. Zawsze to samo. A on z dołu, gdy już przestał się obracać, bo stracił swoje malowidło z oczu, widział tylko jej poruszający się podbródek. Raz popatrzyła mu w oczy.
- Roddie - powiedziała - pójdziemy dziś do lekarza.
Nic nie odpowiedział. Wzięła go za rękę i poszli.
Pamięta siwego staruszka, który mu dał cały plik kartek, a także ogromne pudło kolorowych kredek, i zachęcał do malowania. Żal mu było starszego, dobrego pana, że się nim tak przejmuje, ale nie miał ochoty rysować. Papier był zbyt biały i czysty, nie trzeba było z niego pracowicie zdmuchiwać czy usuwać piasku, kredki były śliskie i nieprzyjemnie gładkie, a siedzieć musiał przed biurkiem tak sterylnie błyszczącym, że mu ciarki po grzbiecie chodziły, gdy na nie patrzył.
- Zdaje się, że nasz artysta może tworzyć tylko w plenerze!- zażartował lekarz i zaczął się nad czymś naradzać z matką, a Rod machając nogami przestał na nich zważać. Chciał jak najprędzej wrócić na nieczynne lotnisko.
I gdy pewnego dnia przyszedł tam, już z oddali dostrzegł ze zdziwieniem jakąś obcą postać - ten ktoś przechadzał się depcząc i jednocześnie oglądając jego rysunki. Podszedł powoli, stąpając noga za nogą, aż poznał, że to ów staruszek od kredek i papieru.
- Rysuj, rysuj - powiedział na powitanie lekarz. - Wpadłem tylko na chwilę do twojej pracowni, bo u mnie nie chciałeś nic stworzyć!
Rod czuł się skrępowany obecnością starszego pana, ale gdy tylko przykląkł, a potem położył się na brzuchu i wyciągnąwszy z kieszeni nieforemny kawał cegły zaczął rysować, to zapomniał o wszystkim - o domu, matce, siwowłosym panu.
Przypomniał sobie o nim dopiero w południe, a raczej to tamten zwrócił na siebie uwagę Roda.
- Chodź, Roddie - powiedział - przyrzekłem twojej matce, że dzisiaj ja cię przyprowadzę na lunch.
Poszli razem, a w domu we trójkę zasiedli do stołu. Matka mówiła przez cały czas do gościa „panie profesorze”, a Rod nazywał go Benem, bo tak mówiło się w domu o ojcu. Wtedy po raz ostatni widział siwego profesora i od jego wizyty matka przestała łajać Roda i zabraniać mu malowania.
Ale niedługo potem do domu obok sprowadził się Kraft ze swymi rodzicami i wszystko uległo zmianie.
Kraft.
Co za obmierzłe, odstręczające nazwisko. Syczące jak wąż, chociaż nie ma w nim ani jednego es, skrzące się nieprzyjemnymi dźwiękami, kłujące skojarzeniami. Kraft. Siła.
Popatrzył jeszcze raz na pustynię, gotując się do wyruszenia w drogę. Wodził oczami wzdłuż skomplikowanych linii wyznaczonych bieżnikami opon. Czy naprawdę spał tej nocy za kierownicą? Może tylko mu się tak zdawało, a w rzeczywistości uległ dziwnemu atakowi swojej dawnej, dziecięcej manii?
Zsunął się na siedzenie i włączył silnik. Nieśmiertelny Tavernier, z którym rozstał się przed trzema dniami i który boi się końca wszechświata, mówił mu przecież, że wszystko się zmienia i tylko nienawiść jest stała.
A on nienawidzi Krafta! I dlatego musi wrócić, musi zobaczyć jego i Nelly...
Ruszył z miejsca gwałtownie, aż piasek prysnął spod kół, a jeepem rzuciło w bok na najbliższej wydmie.
To było rano. A teraz miał w piekących oczach obraz czerwonego słońca i sam nie wiedział, czy jest ono czerwone od jego przekrwionych spojówek, czy rudych pyłów polatujących w atmosferze tej przeklętej przez Boga i ludzi planety. Z tyłu na stelażu stał ostatni, samotny jak wyspa, zielony kanister. Od chwili, w której wyrzuci to puste truchło, zacznie się jego śmierć. Nie wiedział, czy zdąży, sądził raczej, że nie. Już wiele razy, niezliczoną ilość razy podczas dzisiejszej jazdy wyciągał dłoń w stronę zaklejonych zegarów i cofał ją raz w popłochu, innym razem z niechęcią.
Przeklęta planeta, przeklęta Nelly, przeklęty Kraft, przeklęci Nieśmiertelni... Klął w duchu i złorzeczył, błagał ich i siebie na przemian o zlitowanie.
Czuł się fatalnie, od ciągłych wstrząsów bolało go całe ciało, jakby go ktoś kijami poobijał. Twarz dawała o sobie znać bolesnym napięciem mięśni, które zastygły w przedziwny, wstrętny grymas znaczący zmarszczkami okolicę zwężonych w szparki oczu, opuchniętych powiek i wykrzywionych rozpaczliwie ust. Nie, teraz już nie czuł swojej twarzy. Po prostu zdrętwiała i nie potrafił poruszyć żadnym jej muskułem, nie potrafił otworzyć szerzej oczu, wyprostować linii ust.
Nie potrafił upodobnić się do człowieka.
Pustynia tańczyła przed nim i nie wiedział, czy dostaje oczopląsu, choroby wibracyjnej, czy też ma może halucynacje lub słoneczne porażenie mózgu. Zbierało mu się na wymioty. Czuł na ustach słony smak i nie był pewien, czy to pot, czy łzy, czy może znów...
- Jesteś chory, syneczku - powiedziała matka tamtego pamiętnego dnia, w którym poznał Krafta.
Tak, był wtedy chory, dostał gorączki i wymiotował, bo ile razy przypomniał sobie, co Kraft z nim zrobił, to czuł na ustach kwasnosłony smak i wstrząsały nim męczące torsje. Wtedy też przyszedł lekarz, tylko młodszy niż ten od rysunków, i wypytywał Roda, cóż takiego zjadł u diabła, że nie ma śladów zatrucia, a ciągle wymiotuje. A on nie potrafił powiedzieć, iż jest chory z upokorzenia, a nie z powodu jakiejkolwiek fizycznej dolegliwości.
Kraft sprowadził się trzy dni przed jego chorobą. Późnym popołudniem przed dom zajechał wielki ciężarowy dodge spółki transportowej i zaczęto wyładowywać z niego meble wraz z całym bogactwem innego martwego inwentarza. Wielcy, muskularni robotnicy w jaskrawych drelichach chodzili powoli tam i z powrotem, wnosząc różne sprzęty do sąsiedniego domu. Cała dzieciarnia wyległa na podwórze, by przyjrzeć się temu niecodziennemu zjawisku i tylko Rod siedział w oknie, obserwując wszystko z góry. I wtedy go zobaczył: poważnego malca o jasnych, wręcz białych blond włosach. Był wyższy od niego, choć jak się potem okazało byli równolatkami, i tak szczupły, że aż chudy. Matka tylko raz podeszła do ukrytego za firanką Roda i wyjrzawszy przez okno, powiedziała:
- Będziesz miał sąsiada. To dobrze. Może zostaniecie przyjaciółmi?
I nie czekając na odpowiedź odeszła.
Tamten na dole spojrzał w ich okno i wypatrzył w nim ukrytego Roda. Pogardliwy uśmiech wykrzywił jego drobną twarz i Rod już wiedział, że nigdy nie będą przyjaciółmi. Ani nawet kolegami. Będą wrogami do końca życia. Cofnął się gwałtownie i znikając z pola widzenia tamtego, wlazł do swojej ulubionej kryjówki pod stołem, z którego zwisająca niemal do ziemi serweta z frędzlami czyniła najprzyjemniejsze miejsce na świecie.
Następnego dnia z kieszeniami wypchanymi kolorowymi kredami i odłamkami cegieł poszedł jak zwykle na koniec swojego pasa startowego. Od bardzo dawna, chyba już od miesiąca, nie padał deszcz i Rod pokrył swoimi freskami ze sto metrów betonu. Marzył o tym, by kiedyś pogoda ustaliła się na tyle, żeby latami nie padało, a wtedy on zamalowałby całe pięć kilometrów szarego, wspaniałego betonu najdziwniejszymi formami, jakie tylko przyszłyby mu do głowy. Nie wyobrażał sobie szczęścia większego jak to właśnie, chociaż nieśmiało podejrzewał w głębi swojego pięcioletniego ducha, że nie miałby już wtedy więcej co robić. Na razie jednak nie martwił się tym, jego dom był ledwo widoczny z miejsca, w którym się znajdował, a to pozwalało żywić nadzieję na całe lata rysowania.
Zaczął łazić na łokciach i kolanach, kładąc na betonie linie i plamy raz miękką, lekko syczącą kredą, raz zgrzytającą cegłą. Pochłonięty swoim zajęciem nie wiedział, że ktoś go obserwuje. A gdy przyszedł następnego dnia, Kraft już tam na niego czekał w otoczeniu wielu dzieci z podwórka, których przywódcą zdołał zostać w niewiarygodnie krótkim czasie.
- Nazywam się Kraft - powiedział zdecydowanie, tak jakby w ogóle nie miał imienia. - Powiedz, co ty tu robisz?
Rod popatrzył wokół i zrozumiał, że zanosi się na coś niedobrego, a ci spośród grupy, którzy byli kiedyś jego przyjaciółmi, już nimi być przestali. Kraft nimi zawładnął.
- Rysuję - powiedział, i by dać świadectwo swym słowom i pokazać, że sobie nic z ich obecności nie robi, zabrał się do rysunków.
Ale nie mógł się skupić, nic mu nie przychodziło do głowy, a tamci stali nad nim jak sępy nad padającym z wycieńczenia wędrowcem.
- Idźcie stąd - poprosił. - Przeszkadzacie mi.
- My też mamy ochotę się bawić - wyjaśnił Kraft - i możemy urządzić tutaj wyścigi rowerowe. Co ty na to?
Rod popatrzył na nich z rozpaczą. Potem na zarysowany teren. I znów na nich. Jeszcze raz na rysunki.
- Pas ma pięć kilometrów - usiłował tłumaczyć, chociaż już wiedział, o co im chodzi. - Czy musicie bawić się akurat tu? I... ja się bardzo napracowałem! - aż się zająknął ze zdenerwowania.
- Doszliśmy do wniosku, że tu nam będzie najlepiej - wyjaśnił Kraft z pobłażliwym uśmieszkiem - a ty możesz przenieść się gdzie indziej. Napracowałeś się, to fakt - dodał z udanym współczuciem, w którym Rod słyszał źle skrywane szyderstwo - ale od dziś jest to nasz teren. A ty się wynoś!
Rod ujrzał przed oczami kolorowe plamy, z wściekłości i strachu nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Wreszcie krzyknął:
- Nie, to wy się wynoście! Ja tu byłem pierwszy!
- Nie? - zdziwił się Kraft. - Nie pójdziesz?
Rod pokręcił przecząco głową.
Wtedy tamten poszedł kilka kroków w głąb rysunku i rozpiąwszy spodnie nasikał z głośnym pluskiem na jego dzieło. Rod krzyknął ze wstydu i złości, po czym rzucił się na Krafta, ściskając w pięści kawał cegły. I wtedy stało się, to najgorsze. Nawet nic wiedział jak, ale Kraft pokonał go, powalił i mając sponiewieranego pod sobą, zapragnął jego zupełnego poniżenia. Chwycił Roda pełną garścią za włosy i wytarzał jego twarz w cuchnącej papce moczu i rozpuszczonej w nim kolorowej kredy. Rod czuł na języku słony smak, bo odruchowo oblizał wargi. Słońce raziło go w oczy, a na ustach zbierały się krople łez. Poczuł skurcz żołądka i to wstrętne, jak do płaczu, skrzywienie warg.
Dość! - rozkazał sobie w myśli. - Mam trzydzieści cztery lata i nawet nie pamiętam już, jak daleko jest do tej Ziemi, na której działo się to wszystko.
Ziemia była daleko, ale wspomnienie było w nim, przywiózł je ze sobą. Poza tym Kraft mógł być jeszcze tutaj i do niego śpieszył się Rod. Szanse miał coraz mniejsze, bowiem wraz z upływem północy dzisiejszego dnia mijał trzydziestodniowy okres regulaminowego oczekiwania, jaki obowiązuje dowódcę statku wobec zaginionego członka załogi. Rod znał Krafta na tyle, by wiedzieć, jak ów postąpi. Nie miał najmniejszych złudzeń co do tego, że statek wystartuje w środku nocy. z dokładnością do jednej tercji i nikt Kraftowi nie będzie miał nic do zarzucenia, nikt nie uczyni najmniejszej bodaj wzmianki, ani skrzywienia ust, mrugnięcia okiem... Taśmy będą mówiły, że dowódca „Kunktatora”, Johann Kraft, wypełnił co do joty swoje obowiązki, a nazwisko pilota-eksploratora Roda Kelleya zostanie wpisane na listę zaginionych.
Może zresztą będzie inaczej, może Kraft pewny swego ostatecznego zwycięstwa postanowi grać z fasonem i odczeka jeszcze trochę ponad regulaminowe wymagania? Czy będzie go stać na taki gest? Już raz przegrał w ten sposób, wtedy gdy Rod wielki i straszny w swym próżniowym, pancernym kombinezonie wyrwał się cudem ze zdruzgotanej stacji na pełnym trucheł oparzelisku i pchany czy też ciągnięty przez coś, co przez analogię zastosowania można by nazwać kosmicznymi saniami, zbudowanymi przez niego naprędce z jednego silnika rozbitej rakiety, ukazał się na ekranie radaru. Kraft musiał wtedy przerwać procedurę startu i powitał go w śluzie statku z pogardliwie ironicznym uśmieszkiem na ustach, z trudem maskującym wściekłość i zawód. A przestrzeń wokół nich - lecieli wtedy na „Faetonie” - burzyła się jak morze w sztormowy czas lub rozstępowała nagle jak trzęsawisko, grożąc pochłonięciem wszystkiego - ich, statku i kolapsara.
- Musisz na siebie bardziej uważać - powiedziała matka, gdy po dwóch tygodniach choroby i domowej rekonwalescencji wychodził po raz pierwszy z mieszkania.
Prawie jej nie słyszał, tylko wiedział, że się boi. Matka otworzyła drzwi, on przestąpił mechanicznie próg i drzwi zamknęły się za nim. Zastanawiał się, jakie też może być ich pierwsze po przerwie spotkanie ze sobą - jego i Krafta. Machinalnie włożył rękę do kieszeni bluzy i przestraszył się jeszcze bardziej, bo uświadomił sobie, iż po raz pierwszy od niepamiętnego czasu wyszedł z segmentu bez nieodłącznego kawałka kredy czy cegły. Dłoń zamknęła mu się na pustce i w krótkim jak błysk jasnowidzeniu pojął, iż coś się skończyło. Ta myśl spowodowała, że się rozpłakał. Przeszedł, płacząc bez przerwy, całe pięć kilometrów betonowego pasa, aż do miejsca gdzie to się stało. Chociaż nie umiał tego dokładnie wyrazić, to czuł się tak, jakby uczestniczył we własnym pogrzebie.
Rozejrzał się wokół i z bólem w duszy dostrzegał niewyraźne, rozmyte przez deszcze fragmenty pojedynczych, spłowiałych linii swych fresków. Podniósł leżący obok kawałek porzuconej kiedyś cegły i narysował nim niewielkie koło w miejscu, w którym doznał największego poniżenia i największej tragedii w swym krótkim życiu. Przekreślił okrąg dwiema średnicami na krzyż. W tym samym miejscu postanowił wziąć odwet, zemścić się. Odrzucił kamień i rozszlochał się jeszcze gwałtowniej.
- Nie płacz - mówiła Nelly wiele lat później, gdy leżeli na jej wąskim łóżku w pokoju domu studenckiego i gdy powiedziała, że widzą się po raz ostatni. - Nie płacz, to nie ma najmniejszego sensu.
Otarł załzawione oczy. Teraz już wiedział, że to nie miało sensu. Czuł pod powiekami tysiączne ukłucia drobniutkich ziarenek piasku i w tej chwili nie był pewien, czy jego łzy zostały wywołane przez wspomnienia, czy też spowodowały je piekące spojówki.
Krajobraz wokół niego zmienił się nieznacznie. Pamiętał jak przez mgłę, że podobny, pół-pustynny obszar mijał zaraz po opuszczeniu terenu lądowiska. Wskazywałoby to, że zbliża się do statku, do Krafta, do Nelly...
Jazda stała się jeszcze trudniejsza niż dotychczas, bowiem nieregularnie, lecz gęsto rozrzucone kępy pustynnej, zeschniętej trawy tworzyły istne wyboje i jeepem miotało teraz jak szalupą po wzburzonym morzu. Samochód jęczał i zgrzytał, grzechotał słabo lub wcale nie umocowanymi przedmiotami. Skrzynka z narzędziami przesuwana wściekłymi, skokami maszyny atakowała ostrym, blaszanym rogiem nagie łydki Roda z bezmyślnym uporem martwego detalu.
Odsuwał ją nogą, a ona ciągle wracała jak wahadło. Wreszcie rozeźlony tą bezsensowną walką, podczas której samochód tracił prędkość, przełożył lewą stopę na pedał gazu, a prawą oparł na skrzyni.
Nie było mu wygodnie, lecz uznał to rozwiązanie za lepsze od zatrzymywania się, czy też dźwigania w czasie jazdy ciężkiego żelastwa, by przełożyć je za siedzenie.
Jechał teraz dokładnie w kierunku zachodnim i czerwone, straszne, rozdęte do niesamowitych rozmiarów słońce paliło go prosto w twarz, wwiercało się w oczy, wysuszało mózg. Ten mózg, w którym już i tak kołatała się tylko jedna myśl - zdążyć, zdążyć za wszelką cenę!
- Zdążysz - powiedział mu Nieśmiertelny Tavernier w chwili, gdy się rozstawali.
Cedził te słowa ze swoją niezwykłą, denerwującą powolnością i podał mu na pożegnanie opaloną, muskularną dłoń. Stali wtedy na ziemi, która nie była ich Ziemią, pod błękitnym niebem, które nie było jej niebem i Rod odczuwał podwójnie ową niesamowitość.
- Zaręczam ci - dodał jeszcze po chwili, gdy ciepło jego dłoni zdążyło już ulotnić się z ręki Roda - że stanie się tak, jeżeli tylko jest to twoim rzeczywistym pragnieniem. Sfera to spełni.
Tavernier odwrócił się i odszedł. Poruszał się powoli, statecznie, z pochylonymi ramionami, na których dzierżył brzemię czasu całego kosmosu. Rod patrząc na Nieśmiertelnego poczuł dla niego bezgraniczną litość i smutek.
- Czemu jesteś taki smutny? – zapytała go matka tego dnia, gdy wrócił do domu wymęczony płaczem i czuwaniem w kucki aż do wieczora w miejscu, w którym narysował swój krąg zemsty.
Nic nie odpowiedział. Podszedł do swojej szuflady, w której przechowywał zbierane skrzętnie przez miesiące i lata kolorowe kredy, kamienie, odłamki cegieł, betonu, pustaków, barwnych tynków i wsypawszy cały ten gruz do wielkiej plastikowej torby, cisnął wszystko do zsypu na śmieci.
Matka nie odezwała się, zrozumiała, że przeżywa jakąś swoją dziecięcą tragedię i próżno byłoby pytać go o przyczyny tego postępku. Przestraszyła się nawet trochę tak nagłego zerwania z jego ulubionym zajęciem, na które co prawda narzekała, ale raczej z obowiązku niż z rzeczywistej potrzeby.
Widząc wymizerowaną, zaciętą w swym postanowieniu twarz Roda, zdecydowała się wytrwać i nie pytać o nic. Podała mu kolację i wyjątkowo - choć nie mówiła, iż jest to coś ekstra - pozwoliła do późna oglądać program w holo.
Rod siedział przed przestrzenią odbiornika i nic nie dostrzegał w snujących się barwnych cieniach, nic nie rozumiał. Widział siebie umorusanego, z pokaleczonymi palcami i piaskiem w zębach i oczach, zagubionego na szarej płaszczyźnie olbrzymiego pasa betonu, małą mrówkę czołgającą się przez lata zygzakami, zużywającą nieprawdopodobną wręcz ilość kolorowych kamieni i nowych ubranek.
Teraz też był brudny, obdarty, pokryty pyłem od stóp do głowy. Kwarcowe ziarenka wciskały się wszędzie i chwilami dziwił się, jak to się dzieje, że silnik jeepa jeszcze funkcjonuje poprawnie. Jego zdaniem już dawno powinien zamienić się w coś w rodzaju maszynki do mielenia piasku.
Poczuł pragnienie. Zatrzymał samochód, ale nie wyłączał silnika. Sięgnął po następną puszkę i - jak zwykle - zapomniał podczas jej otwierania odsunąć ręce jak najdalej od siebie. Pienista fontanna oblała mu twarz, lecz nie zważał na to. Pił łapczywie, przechylając głowę daleko do tyłu, aż wysączył ostatnią kroplę z naczynia i leniwym ruchem rzucił puszkę za siebie. Zawadziła o tylną burtę terenówki i z cichym brzękiem upadla na piasek.
Było mu w tej chwili dobrze. Tak dobrze, że nie chciało mu się nic robić, donikąd jechać. W jakimś odruchu otępienia wyciągnął nawet rękę, by wyłączyć silnik. To go otrzeźwiło. Wrzucił bieg i ruszył z miejsca, nabierając powoli szybkości. Coś się w nim buntowało, gdy poczuł znów na sobie dzikie skoki jeepa od których odwykł przez krótką chwilę wytchnienia. Zacisnął zęby w niemym grymasie - i parł naprzód.
Teren z płaskiego przechodził stopniowo w pagórkowaty, co z jednej strony budziło w nim nowe nadzieje na rychłe dotarcie do statku, z drugiej zaś - czyniło drogę trudniejszą. Nie mógł już jechać prosto przed siebie, trzymając tylko nogę na gazie i pilnując wskazań kompasu; teraz trzeba było omijać większe wydmy, manewrować biegami przy pokonywaniu mniejszych, a nade wszystko uważać, by nie zakopać się z samochodem w lotnym piasku.
Raz przytrafiło mu się to - jeep wspinał się powoli po zboczu wydmy, wyjąc silnikiem na niskim biegu, gdy Rod nagle spostrzegł, że zamiast poruszać się do przodu zsuwa się w dół wraz z częścią zbocza. Wrzucił od razu wsteczny bieg, ale to nie pomogło. Gdy zgasił silnik i wysiadł z samochodu ujrzał, że tkwi on w piachu po same osie! Gwałtowna wściekłość targnęła nim jak huragan, wyprężył się nagle cały, krzyknął, czy raczej zaskowyczał jak smagnięty pejczem, i kopiąc w ataku nierozumnej furii opony jeepa, począł okładać jego burty pięściami. W dzikim amoku jaki nim zawładnął, zatopił zęby w oponę przedniego koła, zacisnął szczęki aż do bólu.
- Nie gryź! - prosiła Nelly, gdy się z nią kochał. - Mnie to nie sprawia przyjemności, to boli.
Zawsze wtedy miał ochotę opowiedzieć jej o swojej szmacianej lalce, ale coś niepojętego zamykało mu usta. Nigdy jej nie wyznał, jak chował się z tą lalką, której pochodzenia nie mógł sobie za nic przypomnieć, by ją gryźć, dusić i kopać. Do dziś pamięta, jaką rozkosz sprawiało mu to znęcanie się nad tą zabawką, jak natężał wszystkie swe wątłe siły, jak grały jego mięśnie w niezrozumiałej żądzy maltretowania. O tym jedynym doznaniu, które nie tyczyło jego nienawiści do Krafta, nie opowiedział Nelly. Teraz żałował i postanowił, iż musi to zrobić, gdy tylko dotrze do „Kunktatora”. Myśl była więcej niż absurdalna, lecz Rod w swoim dziwnym położeniu nie dostrzegał tego.
Jednak żeby dotrzeć do statku należało przedtem uwolnić zasypany pojazd. Wyjął z uchwytów łopatę i rozpoczął beznadziejną pracę polegającą na usuwaniu napierającego zewsząd, osypującego się piachu. W otaczającej ciszy rozlegały się teraz tylko jego przekleństwa przerywane świszczącym, chrapliwym oddechem i szelestem piasku. A Rod klął z maestrią i wprawą, słowa padały miarowo pod dyktando wymachów ramion i czuł, jak zmniejsza się jego zdenerwowanie, jakby wraz z potokiem wulgarnych„ niecenzuralnych wyzwisk wypływała również nagromadzona w nim przez lata wściekłość.
Wreszcie uznał, że lepiej już być nie może i przerwał pracę. Pod jedno koło podłożył łopatę, pod drugie gruby dziennik pokładowy otrzymany od Taverniera, który tamten przekazał mu z wielkim pietyzmem, a Rod poprawił pod kołem tęgim kopniakiem, i - polecając swą duszę wszystkim Nieśmiertelnym - wsiadł do jeepa.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.