Niespodzianka na 6 liter - ebook
Niespodzianka na 6 liter - ebook
"Życie to pasmo zaskoczeń i niespodzianek. Największą z nich jest miłość, która spada nagle i niepostrzeżenie... Jak z taką niespodzianką poradzi sobie Magda - kobieta sukcesu, architekt, rozwódka, właścicielka słodkiego psa o imieniu Luiza? Dowiesz się tego, sięgając po tę niezwykle ciepła, mądrą i zabawną powieść".
Urszula Janiszyn
„Rozterki życiowe Magdy są jakże podobne do tych, które dotykają każdego z nas. A jednak każdy z nas jest inny, jak inna od wszystkich wokół jest Magda. Kobieta z przeszłością zawieszona w teraźniejszości z wiarą spoglądająca w swoją przyszłość.
Powieść, nad którą nie tylko warto się pochylić, ale czerpać garściami z urokliwej historii podarowanej przez autorkę, bo miłość ma różne oblicza i w różny sposób nas dotyka”.
Artur G. Kamiński
„Autorce udało się zbudować urzekający portret głównej bohaterki, oparty przede wszystkim na emocjach, przez co lekturę czyta się wprost doskonale. To bardzo dobra powieść obyczajowa, pełna niewiadomych, niesztampowych rozwiązań i nietuzinkowych postaci.
Cały urok powieści Barbary Spychalskiej-Granicy polega na cieple, z jakim autorka opowiada tę historię, oraz poczuciu, iż główna bohaterka jest naszą «dziewczyną z sąsiedztwa». Całkiem zwyczajni ludzie okazują się niezwyczajni, a najciekawsze historie to te powszechnie znane. Bo właśnie z takich historii składa się nasze życie”.
Magdalena Kijewska
"Błyskotliwe dialogi i pozytywna energia wypełniają karty powieści. Długotrwała poprawa humoru gwarantowana. Na jesienną chandrę czy wiosenne przesilenie – lektura idealna".
Dominika Szymczak
Ta książka jest jak życie – pełna niespodzianek
Trzydziestoparoletnia Magda wydaje się zadowolona ze swojego życia. Ma dobrą pracę, mieszkanie, samochód. Towarzyszy jej Luiza, suczka, na którą kobieta - po rozwodzie z mężem artystą - częściowo przelewa nagromadzone w sobie uczucia. Jednak Magda tęskni za prawdziwą miłością, a pragnienie to nasila się podczas częstych spotkań z przyjaciółką Ewą i jej rodziną.
Pewnego wieczoru, kiedy Magdę dopada chętka na kromkę chleba ze smalcem, wybiera się do sklepu. W drodze powrotnej do domu dzieli się pieczywem z nieznajomym mężczyzną i w ten niecodzienny sposób rozpoczyna się znajomość, która ma szansę przerodzić się w coś ważnego. Ben szybko okazuje się wspaniałym facetem.
Życie lubi się jednak komplikować. Andrzej, były chłopak Magdy, a obecnie jej żonaty szef, oznajmia, że żałuje, iż przed laty ją stracił. Sprawę dodatkowo gmatwa fakt, że Magda przyjaźni się z Elą, jego żoną.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-704-5 |
Rozmiar pliku: | 735 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Docisnęłam zmęczone plecy do oparcia mojego nowego, miękko wyściełanego, pachnącego jeszcze sklepem meblowym fotela biurowego i przeciągając się, uniosłam głowę. Zegar chyba się pomylił.
Już bardzo późno, westchnęłam. Na pewno całkiem ciemno na dworze. Niedługo zima, pomyślałam i pochyliłam głowę, aby się zabrać do następnych obliczeń.
O Boże! Zapomniałam o psi! O mojej głodnej i niesikanej psi!
– Do widzenia – mruknęłam, wyłączając komputer. – Do jutra. Luiza na mnie czeka – wyszeptałam do sterty papierzysk rozsypanych na biurku. Zgasiłam lampkę i zerknęłam wokoło. Oczywiście, zostaliśmy już tylko ja i szef, który jak kapitan schodzi ze statku ostatni. Uśmiechnęłam się pod nosem.
– Może już byś poszedł do domu, szefie? – wsunęłam głowę przez uchylone drzwi.
– Idź, idź, ja mam jeszcze robotę – odpowiedział, nie zaszczycając mnie spojrzeniem.
– Współczuję Elżbiecie…
– Ja jej też – uśmiechnął się. – Idź już, Magduniu, bo cię zaproszę do pomocy.
– Przykro mi, Luiza na mnie czeka.
Podniósł głowę z zainteresowaniem.
– Znam?
– Jasne – zaśmiałam się. – To moja psia.
– Idź – machnął ręką. – Zapomniałem.
Zostawiłam go i ruszyłam ciemnawym już korytarzem. Światła częściowo pogaszone, cisza i spokój, słychać tylko windę powoli sunącą do góry.
– Pink! – zawołała i z szumem rozsunęła przede mną swoje srebrne drzwi.
– Nie lubię cię, chociaż to nie twoja wina – szepnęłam.
Zawsze najpierw dotykam podłogi czubkiem butów, sprawdzam, czy winda mocno wisi na linach, i dopiero potem wchodzę do środka, ale tak do końca nie jestem pewna, jak się zachowa. Mam fobię, ale tylko jak jestem sama, bo gdy mam towarzystwo w tym pudełku na sznurkach, to jest okej. Naciskam guziczek z napisem „Parter”, drzwi zamykają się cicho, a ja cierpnę ze strachu. To tylko histeria, tłumaczę sobie i staram się odprężyć, oddychając głęboko.
Dojechałam. Wyszłam na zewnątrz i ucieszyłam się na widok nocnego portiera.
– Dobranoc – powiedział, kłaniając się.
– Dobranoc – odpowiedziałam z uśmiechem.
– Proszę uważać, bo straszna szklanka na parkingu, lało całe popołudnie, a teraz złapał mróz…
– Lało? Złapał mróz? – zdziwiłam się, chociaż nie powinnam. Pracuję przecież w nowoczesnym budynku, „bunkrze” bez okien, ale z klimatyzacją, jak zawsze podkreśla Andrzej. Komfort za ciężkie pieniądze, to też podkreśla z odpowiednią miną.
– Po zachodzie słońca – pokiwał głową. – Zapowiadali w telewizji…
– Możliwe, nie oglądałam.
Jak miałam oglądać? Przyszła Ewa, a ją interesują inne sprawy, nie prognoza pogody. Ona ma swoje wielkie wiadomości, o których absolutnie musiała mnie jak najszybciej poinformować.
Zadzwoniła o siódmej, czy już jestem, i po moim mruknięciu raczyła się wyłączyć. Wiem, co to oznacza. Niechybną wizytę. Po pół godzinie już dzwoniła do drzwi. Luiza bardzo ją lubi, więc mogłam ze spokojem nastawić czajnik i pralkę.
Moje najlepsze przyjaciółki witają się zawsze tak samo. Najpierw fufanie Luizy pod drzwiami, potem bardzo szybko merda się króciutki ogonek i cała dołączona do niego psia pupa. Otwieram, nie pytając, bo już wiem, kto to. Szczęśliwa Luiza skacze, żeby trafić Ewę w usta. Ewa się pochyla, Luiza zarzuca jej łapy na ramiona i tuli się do niej. Tkwią tak przez chwilę bez ruchu. Tylko niestrudzony ogon kiwa się miarowo. Dalszy ciąg powitania to połączone z sapaniem wąchanie po kieszeniach Ewy, bo tam zawsze znajdują się różne smakołyki w szeleszczących papierkach. Potem psia pośpiesznie drepcze na swoje posłanie i następuje prawie że komisyjne odpakowywanie. Ewa siedzi zapatrzona w Luizę, Luiza łapami trzyma zdobycz i rozrywa po kawałku szeleszczący woreczek, którego szczątki wypluwa wokół siebie. Łypie, aż jej białka widać, niepewna, czy Ewa nie zabierze jej tych pyszności. Zdecydowanie nie zamierza podzielić się zdobyczą i mimo zapewnień Ewy, że ona nie ma ochoty na psie przysmaki, Luiza jest ostrożna, bo gdyby ciotka jednak zmieniła zdanie…
Faktycznie, ślisko i do tego okropnie wieje, a ja na szpilkach. Rano było całkiem, całkiem, tylko trochę mokro, ale słońce zaczęło przebijać się przez chmury i dlatego zdecydowałam się na moje ulubione czółenka. Już żałuję. Stawiam ostrożnie stopy, ręce mam rozłożone jak strach na wróble, torebka dynda swobodnie, uderzając mnie co jakiś czas w biodro. Parking pusty, a moje autko bardzo daleko. Cóż, sama jestem sobie winna, przyjechałam jako jedna z ostatnich.
Cholera, teraz sobie przypomniałam, że mam letnie opony. Jak zawsze zabrakło mi czasu, by zajechać do mechanika, dwa razy się umawiałam, a i tak oczywiście zapomniałam. Jeszcze nie miało być zimy. Właściwie to mogłoby nie być jej wcale. Nie. Może być, ale tylko troszkę. Na same święta.
Może pojadę autobusem? Stanęłam na środku i nie mogłam się zdecydować. A… machnęłam do siebie dłonią. Ostatecznie nie jest daleko, jakoś dojadę, na pewno już posolili i tylko tu jest tak ślisko.
Rozpoczęłam dalszą wędrówkę w kierunku auta. Powoli, Magduniu, nie ma się dokąd śpieszyć, mówię do siebie, a właściwie do moich nóg i posuwistym ruchem, nie zważając na podejrzany skrzyp obcasów, zbliżam się do mojego nowiutkiego VW.
Źle powiedziałam, on nie jest nowiutki, bo na taki nie byłoby mnie stać. Mimo to dla mnie jest nowiutki w całym tego słowa znaczeniu, bo jest moim pierwszym w życiu autem. Tym wymarzonym.
Kupowałam go z Andrzejem, który okropnie marudził przy wybieraniu, oglądał ze wszystkich stron, słuchał silnika, kręcił kierownicą.
„Nie patrz tak – zwrócił mi uwagę i skarcił mnie spojrzeniem. – Sprawdzam luzy” – informował bardzo poważnym głosem. Troszkę mnie to śmieszyło, bo był tak okropnie zaangażowany, skupiony, ale starałam się też być poważna, bo może faktycznie się na tym zna i chce mi dobrze doradzić?
Alleluja! Dotarłam, tylko gdzie ja mam kluczyki? Przekopałam zawartość torebki i ich nie znalazłam. Najchętniej wysypałabym wszystko na ziemię, ale później nie chciałoby mi się tego zbierać.
Są, w kieszeni. Nacisnęłam pilota i auto mrugnęło do mnie wesoło żółtymi oczkami. Usiadłam i poczułam, że napięcie puściło, przecież to tylko zwykła ślizgawka. Zaledwie próba przed występem najmniej lubianej przez kierowców pory roku…
I pomyśleć, że jako dziecko jeździłam na łyżwach i wcale się nie bałam. A teraz?
Przekręciłam kluczyk i powolutku wytoczyłam się na jezdnię.
Jak powinnam jeździć w zimie? Nie dodawać gazu na zakrętach, hamować silnikiem, nie podjeżdżać za blisko. Coś jeszcze? Zapomniałam, a coś było na pewno. Tylko co? Tyle razy to słyszałam. Zaraz sobie przypomnę… Zaraz… Kierunkowskaz… Pusto na ulicach… To dobrze. Ale ślisko… Czułam, że troszkę zarzuca. Za dużo dodałam gazu. Znowu byłam napięta jak struna.
– Nie wyjeżdżaj teraz! – krzyknęłam w stronę autobusu ruszającego z przystanku. – Nie teraz! Za mną nie ma nikogo, poczekaj!
Wepchnął się swoim ogromnym cielskiem, wypełznął jak gąsienica, mając moje prośby w nosie. Rozumiem, miał pierwszeństwo, ale niech to wykorzystuje w godzinach szczytu, gdy musi zdążyć według rozkładu, a nie jak jedzie jedno samotne autko z przerażonym kierowcą w środku. Mógłby pomyśleć, a nie ślepo korzystać ze swoich przywilejów. Każdy wielki myśli, że może, że mu wolno, no bo co mu zrobi taka mała pchła jak moja? Oczywiście absolutnie nic.
Jechałam za nim, sunęłam powolutku, tak jak on, w oparach jego pachnących frytkami spalin. Frytki! W żołądku poczułam głodowe ssanie… Troszkę się uspokoiłam, nie tak źle za tą smażalnią, nawet myśleć nie musiałam za bardzo, tylko patrzeć w te jego światła…
– Pilipim pam pam – zaśpiewał mój telefon gdzieś na dnie torebki.
– Nie teraz! – krzyknęłam w jej kierunku. – Prowadzę!
– Pilipim pam pam…
– No przecież mówię, że nie teraz. Oddzwonię.
Chyba ten ktoś usłyszał, bo przestał. I dobrze, bo frytkownica zajechała na przystanek i dalej musiałam jechać już sama, bez tych czerwonych światełek przed nosem.
– Pilipim pam pam – odezwał się znowu i tylko mnie zdenerwował.
Jakiś nieznośny uparciuch! Przyciągnęłam do siebie leżącą na siedzeniu torebkę i patrząc na drogę, czubkami palców kawałek po kawałku rozsunęłam zamek. Jedną ręką zaczęłam przegrzebywać jej zawartość.
Portfel, portmonetka na drobniaki, kosmetyczka, chusteczki. A to co? Staram się rozpoznać opuszkami nieznany kształt. A, już wiem! Okulary przeciwsłoneczne w bardzo ładnym etui. Niedawno je kupiłam. Uśmiechnęłam się do siebie. Właściwie zdobyłam na wyprzedaży. Sprzątnęłam jakiejś babie sprzed nosa. Nie mogła się zdecydować, to straciła, a ja zyskałam. Albo ona zyskała, a ja straciłam? A teraz? Co mam w ręce?
– Gdzie się pchasz, beznadziejo człowiecza! No, dokąd to! Nie widzisz, że ślisko jak cholera?!
Co za osioł… Wypuściłam powietrze. Było nieciekawie… Zaraz… Czy ja zapłaciłam ubezpieczenie? Napięcie… Ulga. Zapłaciłam przecież. Pamiętam, jak składałam kwitek na pół i chowałam do dokumentów, na wypadek gdyby policja zatrzymała mnie do kontroli. Na pewno to był kwitek za ubezpieczenie? Tak. Na pewno. Miałam go przed oczami. Zrezygnowałam z poszukiwań telefonu i chwyciłam kierownicę obiema rękami.
– Pilipim pam pam…
Dzwoń sobie do woli, za ślisko na rozmowy telefoniczne. A tak swoją drogą to nie widzę żadnej solniczki na drodze… Może by ruszyli tyłki i troszkę posypali?
– Znowu powiedzą, że zima ich zaskoczyła, jak co roku – mruknęłam, odpowiednio wykręcając usta. Na szczęście byłam już blisko…
Psia na pewno ma oczy na wierzchu z głodu, myśli, że ją zostawiłam i już nie wrócę… A może śpi i wcale o mnie nie myśli? Moja malutka Luiza… Ciekawe, czy będzie jakieś miejsce przed blokiem.
Próbowałam załatwić sobie garaż, ale bezskutecznie. Aut przybywa, ale garaży i miejsc parkingowych nie. Mam takie „swoje”, ale muszę za każdym razem o nie walczyć, bo mój „sympatyczny” sąsiad uparcie stawia tam swojego rzęcha i traktuje je jak prywatną własność, patrząc na mnie jak zbój, gdy tam zaparkuję. Właściwie ma do niego takie prawo jak ja, ale kto pierwszy, ten lepszy. Udaję, że nie widzę jego spojrzenia, i spokojnie wyjmuję zakupy z bagażnika.
Psi też nie lubi. Z wzajemnością. Luiza zawsze jeży się na jego widok i muszę ją dobrze trzymać. To bardzo silny pies i nie bardzo lubiana rasa. Na sam widok jej czarnego i pomarszczonego pyska ludzie odsuwają się na metr.
– Pani, on powinien w kagańcu, a nie tak! To ludzi zjada! Weź go, pani, bliżej siebie, tu się dzieci bawią!
Nie wiedzą, że boksery to łagodna rasa? Że to przyjaciel najlepszy? Obrońca oddany? Mogę chodzić z nią nocami i się nie boję, jestem pewna, że oddałaby za mnie życie…
Dlatego oczywiście nigdy nie chodzę nocami.
Dotarłam! Znalazłam miejsce, trochę daleko, ale znalazłam.
Ciekawe, jak dojdę do klatki. Tak samo jak po służbowym parkingu? Też na stracha na wróble, tylko tym razem torebkę przełożę przez głowę.
Ojej! Moje włosy! Idiotyczny pasek! Idiotyczny pomysł! Przechodź, dziadu! Blee… Dusi! Z powrotem… Moje ucho! Uff! Udało się.
Założę ją na szyję. Też głupi pomysł! Kiwa się na boki i nie widzę chodnika. Jednak wersja oryginalna jest najlepsza.
Czemu pan Wacław nie posypał piaskiem? Jeszcze ktoś sobie złamie nogę albo rękę… Może pójdę po trawniku? O… lepiej. Cieniutkie obcasy wchodzą w ziemię jak w masło, ale nie wychodzą jak z masła, raczej pięta wychodzi i paluszki bardzo bolą od kurczowego trzymania buta.
Ostatni etap mojej wędrówki. Ostatni lodowy etap i już będę przed drzwiami. Najgorszy, najdłuższy etap mojego dzisiejszego powrotu. Nogi chwieją mi się już ze zmęczenia i napięcia. Ale lodowato… i to tak nagle! Taka zmiana w pogodzie. Marzę o tym, żeby już dotrzeć do… Łaaa! Ratunku!
Machałam rękami, jakbym była na dyskotece, złośliwa torebka uderzała mnie w twarz, płaszcz podwinął się i… usiadłam w cienkiej spódnicy na zimnym lodzie. Ale boli! Moja pupa! Moja noga! Chyba skręciłam kostkę! Muszę wstać, muszę jakoś się pozbierać. Torebka zrobiła sobie rajd po chodniku i utknęła pod płotkiem okalającym trawnik, a w niej mam rękawiczki. Wzruszam ramionami. Trudno, dam sobie radę bez nich, chociaż ręce mam zmarznięte i nic nie czuję, nawet zimna tego paskudnego podłoża. Obróciłam się na brzuch. I tak płaszcz będzie do czyszczenia. Wyciągnęłam się, żeby złapać wystawiony w moją stronę pasek wypełnionej po brzegi torebki.
Dlatego tak się jej dobrze tańczyło. Wpatrywałam się w nią spokojnie. Jaka ona jest już brzydka, stara i do tego ma okrągły brzuch jak wieloryb, cała jest jak wieloryb. Gdybym nie nosiła w niej wszystkich skarbów, byłaby lekka i płaska. Kupię sobie inną, widziałam taką, jak mi się marzy, i nie kupiłam, oszczędna idiotka. Jest malinowa. Nie wiem, do czego bym ją nosiła, ale jest super. Mięciutka, mnóstwo przegródek, długi pasek i krótkie uszka, a co najważniejsze, lekka jak piórko, chociaż ze skóry. Kupię, jeśli uda mi się wstać.
Zrezygnowałam ze zdobycia torebki, usiadłam powoli i spojrzałam na moje nogi. Chyba są całe, tylko rajstopy podarte i buty do wyrzutku. Obcas się oderwał i dynda na kawałku czegoś, co było bardzo ładną piętą jeszcze przed chwilą. Trudno, najważniejsze, że kostka cała i mogę poruszać palcami.
Udało mi się trochę podnieść, ale nie zdołałam wstać, siedzę w tym samym miejscu. Podsuwam się znowu, tym razem w pozycji siedzącej, w kierunku torebki i usiłuję ją złapać, ale nadal jestem za daleko. Jeszcze jeden wysiłek i będę ją mieć, tylko muszę oprzeć rękę na trawie…
– Fuj! – krzyknęłam, bo pod palcami poczułam coś miękkiego. – Co to?
– Psia kupa, pani Magdo – usłyszałam nad sobą znajomy głos.
– Fuj! – powtórzyłam z obrzydzeniem i spojrzałam w stronę dolatującego głosu.
– Pewno, że fuj. Proszę mi podać rękę, podniosę panią, pomogę.
– Dziękuję – powiedziałam z wdzięcznością i wyciągnęłam rękę z rozmazanym kupskiem.
– Tę drugą, jeśli mogę prosić.
– Tak, tak, oczywiście, przepraszam.
Pan Wacław napiął się i pociągnął mnie bezlitośnie. Stałam niepewnie na jednej nodze, bo druga była bosa i nie chciałam postawić jej na tej zimnicy, niestety nie miałam innego wyjścia.
– Proszę mi podać torebkę, w kieszonce mam chusteczki. Muszę wytrzeć to świństwo.
Poczciwy Wacław podszedł do płotu i podał mi mój skarb. Wyciągnęłam paczuszkę, wydłubałam zmarzniętymi palcami chusteczkę i starałam się zetrzeć gówienko z dłoni. Potem, z bólem serca, spróbowałam urwać obcas do końca.
– Proszę mi to dać. To robota nie na pani rączki – pan Wacław zabiera mi but z ręki i mocno szarpiąc, urywa dyndający strzęp.
– Możemy iść – oznajmiłam, zakładając to, co z buta zostało, i złapałam pana Wacława pod rękę. – Czemu pan nie posypał jakimś piaskiem? – zapytałam, kuśtykając. Jednak noga mnie bolała. Właściwie nie noga, tylko kolano z obdartą skórą.
– Bo nie mam – odpowiedział. – Mieli przywieźć w zeszłym tygodniu, ale nie przywieźli, a tu w okolicy nic nie ma, nawet gdybym chciał, to nie skombinuję. Jesteśmy zdani na ich łaskę, a oni się nie śpieszą, bo co ich obchodzą zwykli mieszkańcy.
– A jak ktoś, nie daj Boże, coś sobie połamie?
– To będzie ich wina…
– Wątpię. Zwalą na pana.
– Też się z żoną nad tym zastanawialiśmy.
– Mam dużo soli…
– Posypię, jak mi pani da.
– Dam.
Rozmowa urwała się na chwilę. Szliśmy powoli, bo kolano bolało mnie coraz bardziej.
– A te kupy to plaga – odezwał się pan Wacław. – Najgorzej w lecie. Jak trawa wyrośnie i muszę ją skosić. Tragedia. Co ja mówię, nie tragedia, istny horror. Żona robi mi specjalną maskę na twarz, bo wszystko chlapie spod kosiarki na boki i na mnie. Pierwszy raz, jak kosiłem, to wróciłem do domu jak przepiórcze jajo, cały w gówniane kropki, za przeproszeniem. Żona się śmiała, a ja kląłem jak szewc, nie przymierzając.
– Ja zbieram… – wyszeptałam.
– Wiem, ale mało jest porządnych właścicieli.
– Może trzeba zwracać im uwagę?
– Nie pomaga, jeszcze stukają się po głowach i twierdzą, że to mój obowiązek, a nie ich.
– Smutny taki brak świadomości w społeczeństwie.
Potwierdził westchnieniem i smętnym kiwnięciem głowy.
– Skąd pan wiedział, że leżę na chodniku i potrzebuję pomocy?
– Żona panią zobaczyła. Zawsze wieczorem tkwi z naszym kotem Rudim w oknie. Pilnuje, jak mówi, a ja wiem, że oboje grzeją się przy kaloryferze. Czytałem gazetę, jak mnie zawołała. Ma krótki wzrok i nie była pewna, czy to pani zajechała, ale ja od razu panią poznałem. Już kiedy pani szła jak bocian po trawie… – zaśmiał się cicho, ale szybko spoważniał. – Nie spodziewałem się, że pani upadnie, od razu bym wyszedł i nie byłoby strat. Zmaściłem, jak to się teraz mówi.
– To prawda. – Puściłam jego uczynne ramię, bo już byliśmy pod drzwiami, na suchym i bezpiecznym terenie. – Jak będę schodzić z Luizą, to przyniosę sól. – Nacisnęłam guziczek windy. Zawsze chodzę piechotą na drugie piętro, ale w tym stanie… – Chyba że pan teraz ze mną podjedzie… – zapytałam w nadziei na towarzystwo.
– Dobrze, tylko ten pani pies…
– Wie pan, że nie jest groźna.
– Wiem, lubię go, ale tak bardzo się cieszy, te łapy ma takie silne.
– Przytrzymam ją.
Wszedł do windy, a ja poczułam się pewniej. Tylko dwa piętra i już słyszę fufanie Luizy. Jestem już, kochanie, pomyślałam, szukając kluczy na dnie torebki.
– Już otwieram… Już – szepnęłam, żeby ją uspokoić, bo psia drapała z niecierpliwością łapami i popiskiwała cicho. Otworzyłam drzwi.
Pan Wacław stał odpowiednio daleko, ale to nie zmieniło faktu, że Luiza wyczuła go przez drzwi i padł ofiarą jej radości jako pierwszy.
– Pani Magdo! – krzyczał, starając się odepchnąć wesołego i ciężkiego psa.
– Luiza! – zawołałam, pośpiesznie odkładając torebkę, która z impetem spadła z szafki.
Niech leży, nie podniosę jej teraz. Próbowałam złapać psię za szyję, ale to nie takie proste. Nie nosi obroży w domu. Nie chcę, by się drapała, jak ja oglądam film. Wystarczy, że robi toaletę bardzo akustycznie i skutecznie zagłusza najważniejsze dialogi. Udało mi się zapędzić ją z powrotem do mieszkania i przymknąć drzwi, za którymi schował się pan Wacław. Uchyliłam drzwiczki szafki i od razu znalazłam dwa kilo soli, ale szukałam dalej, bo jeszcze gdzieś powinna być. Jest.
Zawsze mam dużo soli, chociaż nie wiem dlaczego, bo używam jej niewiele. Rzadko gotuję w domu, od kiedy zostałam sama. Psia też je gotowe. Szkoda, że nie ma takich puszek dla ludzi. Oczywiście smacznych, bo tych gorących kubków mam już dość, a chińskich zupek nie lubię. Jedną otwarłabym psi, drugą sobie i byłoby z głowy. Żadnych garów do mycia, papierowy talerzyk do śmieci i już. Westchnęłam.
I pomyśleć, że jeszcze niedawno kupowałam serwetki i obrusy do moich skarbów nabytych i zdobytych. Wszystko w odpowiednim kolorze i kształcie, wszystko dobrane, żeby było ładnie. Śniadaniowy, obiadowy, do kubeczków przy popołudniowej kawie. Jerzy kochał kubeczki, więc piłam kawę w kubeczkach, chociaż nie lubię kubków z grubego fajansu. Kawa i herbata według mnie nie mają w nich odpowiedniego smaku.
– Hm… – westchnęłam jeszcze raz na wspomnienie tych chwil.
Starałam się, jak każda zakochana kobieta. Bardzo się starałam. Obiadki na czas i koniecznie gorące, bo lubi. Babeczki z czekoladą, bo lubi. Szpinak z czosnkiem przynajmniej raz w tygodniu, bo lubi i jest zdrowy. Kurczaczki, kotleciki… Bo lubi? Idiotka kompletna!
– Proszę – przepycham przez szparę ciężką reklamówkę z solą. – Mam nadzieję, że wystarczy, bo musimy iść z Luizą na sikanie koło domu – uśmiecham się do pana Wacława.
– Dookoła domu wystarczy, ale dalej i tak ślisko. Proszę uważać.
– Oczywiście, będę – pokiwałam głową nadal uśmiechnięta i powoli zamknęłam drzwi.
Nie miałam ochoty na rozmowy, bo pustka w brzuchu zawładnęła moim umysłem, a niecierpliwa Luiza mokrym nosem podbijała moje ręce. Zdjęłam brudny płaszcz, a podarte rajstopy wylądowały w przepełnionym kuble na śmieci, którego zawartość też powinnam wziąć na spacer, w każdym razie postaram się o tym nie zapomnieć. Luizy nie zapomnę, bo się nie da. Już plątała mi się pod nogami, nie pozwalając znaleźć odpowiedniego ubrania. Wyciągnęłam stare trapery, okropne, ale na taką ślizgawicę dobre, sweter i wysłużone dżinsy.
– Jaką kurtkę? – zastanawiałam się głośno, przeglądając szafę.
Opuściłam bezradnie ręce. To, co zobaczyłam na wieszakach, było za cienkie na spacer z psem w taki wieczór.
Wiem! Może włożę niemodny już, długi do kostek, ale bardzo cieplutki puchowy płaszcz w kolorze zdechłej oliwki? Myśl dobra, tylko gdzie ja go schowałam? Chyba jest w skrzyni… Jeszcze telefon.
– Ewuniu, zadzwonię potem, bo idę z psią na spacer… Koniecznie! Oczywiście, pa.
Gorąco, zaczynałam się złościć, chciałabym już wyjść.
– Może byś stanęła przy drzwiach, skoro już masz na sobie futro – burczałam na Luizę, chociaż wiedziałam, że to nic nie da. Pilnuje mnie, żebym jej znowu nie zostawiła samej w domu.
Zajrzałam do metalowego pojemnika na chleb i zobaczyłam tylko okruszki. W zamrażalniku powinien jeszcze być! Niestety, tam też go brak, chociaż był jeszcze niedawno. Ciastka też się skończyły, a zdawało mi się, że w szafce leży jeszcze cała paczka. Muszę iść na zakupy! Dobrze, że mam chociaż żółty ser. Zwinęłam plasterek w rulonik i wepchnęłam do ust.
– Ubieraj się – wybełkotałam z pełną buzią.
Wzięłam do ręki obrożę i zaczął się szalony taniec psiej radości, chociaż niedawno ćwiczyłyśmy spokojne stanie pod drzwiami i nawet całkiem dobrze nam to wychodziło.
– Luiza! – tupnęłam nogą.
Popatrzyła na mnie z wyrzutem. „Jestem przecież grzeczna. Ja się tylko bardzo cieszę ze spaceru z tobą” – odczytałam w jej wymownym spojrzeniu. Stanęła pod drzwiami i opuściła swoje czarne, miękkie jak aksamit uszy.
– Wiem, nie lubisz krzyku, ale ja nie mogę zapiąć ci obroży, a wiesz, że bez niej nie można nigdzie chodzić – tłumaczyłam jej, mając nadzieję, że rozumie.
Otworzyłam drzwi i moja psia odzyskała swój świetny humor.
– Czekaj na mnie! Jeszcze śmieci! – zawołałam i zerknęłam w przedpokojowe lustro.
Cóż za straszydło, pomyślałam na widok swojego odbicia. Skrzywiłam się, przeczesałam palcami włosy i porwałam worek. Żeby tylko nie spotkać nikogo na klatce schodowej, pomyślałam i usłyszałam przeraźliwy krzyk. Zatrzasnęłam szybko drzwi i pobiegłam ratować właścicielkę bardzo piskliwego głosu. Luiza była już na parterze, a przerażona kobieta na półpiętrze. Stała, trzymając jedną rękę na poręczy, a drugą na obfitym biuście, i dyszała głośno.
– Przepraszam! – krzyknęłam, zbiegając po dwa schody.
– Przepraszam?! – oburzona zapiszczała cieniutko, co wwierciło się w moje uszy jak wiertełko dentystyczne. – Jak można takie zwierzę samo puszczać! – wołała dalej. – Takie czarne i ciężkie bydlę! Wprost pod moje nogi! Wywróciłoby mnie!
Zatrzymałam się, chociaż nie miałam tego w planie, bo uzbierane śmieci nie były wcale lekkie, a na dodatek wydzielały niemiłą woń, chyba przez tę rybę w puszce, którą jadłyśmy obie wczoraj. Pyszna, w sosie pomidorowym. Luizie ślina kapała na podłogę, jak otworzyłam puszkę i wbiłam widelec w rybkę. Usiadła koło mnie i wpatrywała się we mnie prosząco. Na początku nie chciałam jej z nią dzielić, bo sama byłam strasznie głodna, a ona wmiotła całą miskę żarcia, ale nie mogłam jej odmówić. Poszłam ukroić jeszcze jedną kromkę chleba, bo samą rybką obie byśmy się nie najadły. Czekała cierpliwie, tylko kałuża na moich ulubionych panelach robiła się coraz to większa.
Jak usiadłam uzbrojona w kromkę, to ciężka łapa wylądowała na moich kolanach i zobaczyłam bańkę śliny wiszącą na jednym faflu.
– Już, kochanie – mruknęłam, rozgniatając rybę z sosem na papkę. – Już ci daję.
I dałam… Dobra była ta rybka… Przynajmniej tak mi się zdawało, gdy próbowałam chlebową skórką wydłubać resztki z zakamarków puszki.
– Nie ma już – powiedziałam, wkładając prawie suchą skórkę do ust. – Skończyło się – oznajmiłam, rozkładając ręce.
Nie uwierzyła, póki sama nie sprawdziła. Nos podniósł się do góry, przywarła nim do brzegu stołu i zaczęła węszyć.
– Nie ma – jeszcze raz pokazałam jej pustą puszkę. – Kupię jutro i napchamy się jak bąki – obiecałam.
I teraz ta puszka rozsiewała woń tak niemiłą, że chciałam jak najprędzej się jej pozbyć. I zrobiłabym to, gdyby nie wściekła paniusia walecznie trzymająca rękę na poręczy i zasłaniająca swym obfitym ciałem prawie całe przejście.
– Po pierwsze, nie bydlę, tylko pies – powiedziałam na pozór spokojnie przez zaciśnięte zęby. – Po drugie, nie przypuszczam, aby udało jej się wywrócić coś tak dużego, jak pani osoba, a po trzecie, to proszę mnie przepuścić, bo mam ciężki worek i ręka mnie już boli.
– No coś podobnego?! – oburzyła się paniusia i zamaszystym ruchem oderwała rękę od poręczy, uderzając w mój ledwo trzymający się worek, za który zapłaciłam dużo więcej, bo miał być superwytrzymały, a okazał się tylko grubszy. Darł się tak samo, jak te tańsze i cieńsze. Nabieranie ludzi jak zawsze.
Worek zakręcił się wokół własnej osi, zachybotał, wysunął się z ręki i opadł z mlaśnięciem wprost pod nogi owej maksymalnie wzburzonej paniusi. Oczywiście otworzył się zadowolony, ukazując całą zawartość w czarnym foliowym uśmiechu. Potem widocznie doszedł do wniosku, że nie będzie stał z rozdziawioną buzią i położył się delikatnie na boczku, wysypując trochę śmieci wraz ze śmierdzącą puszką na rozdeptane, wypchane do granic wytrzymałości puszystymi nóżkami, brązowe i nieco przykurzone obuwie owej damy.
I to była przysłowiowa kropka nad i. Paniusia, mimo swojej tuszy, podskoczyła w miejscu i zaczęła wrzeszczeć jak opętana, jakby ktoś obdzierał ją ze skóry. Nieśpiesznie zaczęłam zbierać moje skarby do worka, gdy usłyszałam sapanie powracającej Luizy.
Paniusia swoim piskliwym głosem sypała na mnie gromy bez jakichkolwiek zahamowań. Pochylona zdziwiłam się, że nagle przestała, więc zerknęłam w jej kierunku, nie podnosząc głowy, i zobaczyłam moje kochane zwierzątko stojące koło krzykliwej baby i wąchające ze spokojem jej dzierganą spódnicę, również w kolorze ciemnej czekolady.
Skończyłam sprzątanie i się wyprostowałam. Fajny widok. Paniusia, jeszcze przed chwilą wydająca z siebie różne niemiłe dźwięki, stała teraz jak trusia.
Berecik, również w kolorze czekolady, może tym razem mlecznej, przekrzywił się na jeden bok, ukazując nieco – powiedziałabym – nieświeże, przetykane siwymi włosami pasemka w nijakim kolorze. Do tego kurtka niepotrafiąca zmieścić obfitości, którymi Pan Bóg sowicie obdarzył tę panią, zapięta na jeden wysłużony już guzik z długą nicianą szyją i owa dziergana na pewno przez nią samą spódnica, która swą świetność straciła już dawno albo może nigdy jej nie miała.
Luiza obwąchała ją dokładnie i systematycznie, kawałek po kawałku, obchodząc dookoła. W końcu niezainteresowana jej osobą zeszła majestatycznie po schodach, kichając dwa razy, jakby chciała się pozbyć nieprzyjemnego zapachu z nozdrzy.
Podniosłam worek, uśmiechnęłam się i zeszłam po schodach, odprowadzana niemiłym pomrukiem dochodzącym z góry. Luiza cierpliwie czekała pod drzwiami i dała sobie bez problemu zapiąć smycz. Wyszłyśmy nareszcie przed blok, spokojnie wyrzuciłyśmy śmieci i powędrowałyśmy w kierunku malutkiego osiedlowego sklepu w celu nabycia chociaż chleba tostowego, bo na inny o tej porze nie mogłam liczyć.
Lodowaty wiatr wiał z zawrotną prędkością, wdzierał się pod ubranie, porywał porzucone i samotne papierki, dołączając do nich reklamówki unoszące się nad ziemią jak balony.
Nie miałyśmy szczęścia, bo wiał ze wschodu, prosto w oczy. Luiza odchyliła do tyłu uszy, przymknęła powieki i zamiast ciągnąć mnie tak jak zawsze, szła, od czasu do czasu wąchając jakiś krzaczek.
W połowie trasy spotkałyśmy znajomego jamnika ubranego w śmieszny kraciasty kubraczek z kapturkiem na swoich powiewających uszach. Jego pan w długim do kostek, czarnym flauszowym płaszczu, w śmiesznej czapeczce z uszkami w taką samą kratkę jak ubranko psa, poowijany szalikiem do kompletu spokojnie spacerował mimo wściekłego wiatru.
– Dobry wieczór – ukłoniłam się starszemu panu i schyliłam się, aby podrapać Filipa.
Chudy, czarny ogonek wykonał parę nieśpiesznych ruchów. Luiza podeszła, ale nie miała ochoty na zaczepki, zimno dawało jej się we znaki, tak jak mnie.
– Dobry wieczór – odpowiedział właściciel Filipa. – Takie wietrzysko, a pani z gołą głową?! Ach, wy młodzi… Nic nie dbacie o siebie, a potem grypy, stawy i zatoki chore. Apteki tylko na waszej nonszalancji zarabiają…
– Ja tylko po chleb – zaczęłam się tłumaczyć, ale zmieniłam zdanie, patrząc w oczy mojego rozmówcy. – Ma pan rację, zarzucę kapturek, dobrze, że go mam.
– Przynajmniej rękawiczki pani nosi – zauważył.
– Mam wrażliwe ręce – wyjaśniłam.
– A główkę nie? – zapytał kpiąco.
– Też – zaśmiałam się. – Przepraszam, muszę iść, bo zamkną sklep i umrę z głodu.
– Proszę pędzić, nie zatrzymuję – skinął głową i pomachał mi ręką. Oczywiście w rękawiczce.
Jak ja cię, biedactwo, zostawię na tej zimnicy pod sklepem, rozmyślałam zmartwiona, zbliżając się do kolorowo oświetlonych drzwi sklepiku o dumnej nazwie „Market Jumbo”.
– Spróbuję cię wprowadzić do środka, może się zgodzą – powiedziałam do Luizy i pogłaskałam ją po głowie. – Tylko musisz być grzeczna i nikogo nie trącać nosem. Słyszysz?
Jasne, że słyszy, tylko nie umie mi odpowiedzieć. Szkoda, że zwierzęta nie potrafią mówić. Wykrzyczałyby wszystkie krzywdy im wyrządzane. Niestety, nie mogą i cierpią w milczeniu, poczciwie godząc się z losem. Nie chcę o tym myśleć, bo ze złości zaciskają mi się pięści. Jak zobaczę jakiś program o maltretowaniu zwierzaków, to nie mogę potem zasnąć i zastanawiam się, dlaczego ludzie potrafią być tak okrutni.
– Dobry wieczór – wsuwamy głowy do sklepu. – Możemy wejść obie? Straszny ziąb…
– Proszę – kierowniczka uśmiechnęła się do mnie i podeszła do Luizy. – Każdy bokser to moja sympatia – poklepała ją po grzbiecie. – Miałam kiedyś takiego, tylko rudego, nie pręgowanego, wszyscy się go bali, bo miał krzywy zgryz i zęby na wierzchu – poinformowała mnie, dalej drapiąc psię, a ja dostrzegłam smutek na jej twarzy, a może i tęsknotę. – Dawno – dodała cicho i podniosła głowę już uśmiechnięta. – Proszę iść, zrobić zakupy, a my tu się trochę podrapiemy.
Uśmiechnęłam się do niej porozumiewawczo. Jak ktoś raz się zakocha w tej rasie, to już po nim, będzie kochał do końca życia.
Poszłam, wrzuciłam do koszyka puszki dla psi, bo nie sprawdziłam, ile ich mam w domu, sól, bo jej to już na pewno zabrakło, i spojrzałam smętnie na pustą półkę, gdzie zawsze leżą bochenki. Niestety, westchnęłam, nie mam co jeść.
To może kupię chrupki? – pomyślałam i podeszłam do następnej półeczki.
– Szuka pani chleba? – usłyszałam za sobą głos kierowniczki.
– Tak, ale już nie ma…
– Podam przy kasie – mrugnęła do mnie porozumiewawczo.
– Dziękuję – skinęłam głową z wdzięcznością.
– Miłośnicy bokserów powinni się trzymać razem – powiedziała, kasując puszki dla psi.
– Oczywiście – przytaknęłam szczęśliwa, pakując do płóciennej torby rumiany i dobrze wypieczony bochenek.
– Proszę zaglądać, zawsze mam jeden awaryjny dla wyjątkowych klientów – szepnęła konspiracyjnie. – Pani przyjdzie po chleb, a my się z Luizą trochę podrapiemy. Brakuje mi tego. Mój mąż nie chce żadnego zwierzaka. Nie przepada za nimi.
– Dobrze – uśmiechnęłam się ze zrozumieniem. – Do widzenia i dziękuję.
Pokiwała tylko głową i patrzyła, jak wychodzimy.
Zapomniałam o wietrze, uderzył mnie w twarz, jak tylko wyszłyśmy. Narzuciłam kaptur i idąc teraz z wiatrem, który pchał nas do domu, rozmyślałam o wydarzeniach dzisiejszego wieczoru. Żałowałam, że zniszczyły się moje ulubione buty, były prawie nowe, kupiłam je na wiosnę i niewiele w nich chodziłam, bo zaraz przyszło upalne lato i w szafce zamieniły się miejscami z sandałkami. Szkoda…
A może jeśli kupię tę malinową torebkę, to i buty sobie jakieś fundnę?
Tylko nie brązowe, jak tej krzykliwej baby na schodach. Może kremowe? Albo fioletowe? Teraz kolory modne, ale ja jakoś wolę stonowany, obojętny beż albo krem. Ewa mnie ostatnio zaskoczyła. Włożyła zielony sweterek, taki intensywnie zielony, do tego malinową spódnicę i nawinęła na szyję mnóstwo kolorowej szmaty. Nawet fajnie wyglądała. Ale czy ja bym kupiła malinową spódnicę? W dodatku z lycrą, która opinała jej całe pośladki?
Im, to znaczy facetom, to się na pewno podoba, ale czy mnie się to podoba? Sweterek był dość luźny, przykrywał jej małe fałdki na brzuchu. Walczyła kiedyś z nimi namiętnie, ale bezskutecznie i w końcu dała spokój. Fałdki zrobiły jej się po dzieciach. Nienawidzi tych fałd, a ja bym chciała mieć takie. Chociaż jedną…. Dotykając ich, wiedziałabym, że jestem mamą i że istnieje na świecie ktoś malutki, może troszkę do mnie podobny…
Podniosłam ręką kaptur, bo czasami muszę sprawdzić, czy jakiś psi wróg nie pojawia się na horyzoncie. Luiza ma swoje sympatie i antypatie, jak każdy. Tylko u niej spotkanie przebiega inaczej niż u nas. My uśmiechamy się, panując nad emocjami, a Luiza wystawia kły i ma ochotę przeciwniczkę zjeść, a jeśli nie zjeść, to chociaż podgryźć jej gardło. My też nieraz mamy na to ochotę, tylko nam nie wypada.
Gulgocze wtedy jak średniowieczna kołatka, jeży swój grzbiet, sztywnieją jej nogi i napina wszystkie mięśnie, gotowa do ataku, i jest mi wtedy ciężko ją odciągnąć. Dlatego cały czas się rozglądam, żeby uniknąć takich sytuacji i wcześniej zejść wrogowi z drogi. Jeśli mi się uda, to oddycham z ulgą, popuszczam smycz i idziemy dalej na luzie. Ale w taki wieczór jak dzisiaj nie spodziewam się żadnych walk. Cisza i spokój. Wszyscy już wszystko wysikali i siedzą w ciepłych domach, grzejąc się albo jedząc coś dobrego. Na przykład taki pyszny świeży chlebek jak ten, który niosę teraz szczęśliwie do domu. Zaraz zrobię sobie wspaniałe kanapki z zielonym ogórkiem i gorącą herbatę.
Ta myśl pobudziła ślinianki do intensywnej pracy. Połknęłam nagromadzoną w buzi ślinę i przyśpieszyłam, chociaż nogi same mnie niosły popychane niewidzialną, ale bardzo wyczuwalną siłą.
– Nie – mruknęłam na widok zbliżającego się w naszym kierunku rottweilera. Nie lubią się te rasy. Mam nadzieję, że zejdzie nam z drogi, pomyślałam, skracając smycz i przyciągając Luizę do siebie. Nie widziała przeciwnika, ale po moim ruchu domyśliła się, że coś jest nie tak, i zaczęła się rozglądać. Próbowałam schować się za domem, ale oczywiście dostrzegła w oddali wroga, chociaż go nie poczuła, bo wiatr zanosił nasz zapach w ich stronę. Tamten zwietrzył Luizę i podniósł wielką głowę.
To już koniec, pomyślałam i stanęłam w miejscu, czekając na jakiś ich ruch unikający spotkania, na który ja nie miałam szansy, znajdując się w przesmyku. Ale osobnik prowadzący to ogromne zwierzę nie zauważył nas, zasłonięty kapturem jak ja. Szli prosto na nas.
Stanęłam zdenerwowana.
– Przepraszam! – krzyknęłam, póki jeszcze byli w miarę daleko. – Chłopak czy dziewczynka?
Kaptur opadł na plecy i ukazała się głowa w czerwonej wełnianej czapce.
– Chłopak… Myślałem, że to widać – zaśmiał się głośno. – Nigdy nie miałem z tym problemu. Na ogół jestem rozpoznawalny.
– Pytam, czy to pies, czy sunia. – Zirytował mnie.
– A… Maks zdecydowanie jest facetem i u niego to jeszcze lepiej widać – znowu się zaśmiał.
– Mógłby pan iść inną drogą, nie lubię takich spotkań.
– Maks jest dobrze wychowany! – zawołał. – Tak jak ja – dodał, kłaniając mi się.
– Cieszę się, bo my obie wręcz odwrotnie! – krzyknęłam głośno i dobitnie i zadarłam dumnie brodę. – Prosimy o możliwość spokojnego przejścia.
– Oczywiście – odrzekł i zwrócił się do psa: – Maks, przepuść panie, pokaż się z jak najlepszej strony.
Odsunęli się. Szarpnęłam Luizę i natrafiłam na opór z jej strony. Popatrzyłam na nią i zobaczyłam zaskoczona, że czeka na Maksa i merda szybciutko swoim śmiesznym kawałeczkiem ogonka. Maks na napiętej smyczy zaczął podskakiwać na tylnych łapach, odstawiając jakiś psi taniec. Luiza stała dumnie i obserwowała te umizgi. Gdyby nie ogon, przypuszczałabym, że w ogóle nie interesują jej te wygłupy, ale jednak. Podeszła do niego powoli, na sztywnych łapach i pozwoliła się obwąchać. Tylko trochę, nie za dużo. Warknęła ostrzegawczo, a ten ogromny psi mężczyzna odsunął się z respektem. Brawo, dziewczynko!
– Mówiłem, że Maks jest dobrze wychowanym psem – odezwał się osobnik w czerwonej czapce, patrząc na mnie bardzo niebieskimi oczami.
– Ma pan rację – musiałam się z nim zgodzić. – Ale jednak poproszę o przejście, bo śpieszymy się do domu. – Szarpnęłam smycz, ale nie mogłam ruszyć zapartej łapami Luizy.
– Widzę, że tylko pani się śpieszy – zauważyła wesoło czerwona czapeczka.
Byłam zła i na Luizę, i na siebie. Głód dawał o sobie znać bolesnym skurczem żołądka, chleb pachniał w mojej wyobraźni, potęgując produkcję śliny, że już nie wspomnę o aromatycznym zielonym ogórku czekającym na mnie w domu. Nie miałam siły odciągnąć Luizy i nie widziałam dokładnie twarzy mojego rozmówcy, bo kaptur właśnie spadł mi na oczy, zamiast tkwić na miejscu do tego przeznaczonym.
Poprawiam go ciągle, ale teraz nie mogłam, bo w jednej ręce trzymałam smycz i ciągnącą mnie Luizę, a w drugiej tkwiła siatka z chlebem i ciężkimi puszkami. Nie mogłam puścić smyczy ani położyć siatki. Szach i mat.
– Ciężkie? – znowu odezwała się czerwona czapeczka. – Proszę mi pozwolić sobie pomóc – wyciągnął dłoń w śmiesznej włochatej rękawiczce.
Zastanowiłam się przez chwilę i machinalnie zacisnęłam palce na rączkach siatki.
Zaśmiał się.
– Proszę się nie obawiać, nie porywam paniom zakupów, chcę tylko pomóc.
– Przepraszam… – Nie przypuszczałam, że to zauważy. – Jakiś głupi odruch, bo w tej torbie mam zdobyczny chleb – usprawiedliwiłam się.
– Chleb! – krzyknął radośnie. – To jednak porwę! Ja też nie mam i dlatego wybraliśmy się z Maksem w ten ziąb i zawieruchę na spacer.
– W sklepie już nic nie ma – poinformowałam go i nie zważając na moją fryzurę, zrzuciłam kaptur.
– Żartuje pani!
– Niestety nie.
– To co ja zrobię? – zmartwił się.
Zrobiło mi się go żal, widocznie nie tylko ja umieram z głodu i nie tylko ja jestem taka zapominalska.
– Mogę odstąpić panu połowę – powiedziałam i spuściłam Luizę ze smyczy.
– Naprawdę? Jak ja się odwdzięczę?! – ucieszył się i też odpiął smycz.
Zerknęłam na niego.
– Nie będzie problemów?
– Z czym? – popatrzył zdziwiony.
– Z pana psem.
– Nie przypuszczam – uśmiechnął się.
Psy jak szalone, nie zważając na paskudny wiatr, pognały w stronę kawałka niezmarzniętej jeszcze trawy.
– Tylko jak przekroimy bochenek? – zmartwiłam się, patrząc w ich stronę.
– To akurat nie problem – stwierdził, sięgając do kieszeni. – Mam coś odpowiedniego! – uśmiechnął się, wyciągając scyzoryk, jakiego jeszcze nigdy nie widziałam. – Niezbędnik harcerza – wyjaśnił, widząc moje zaciekawione spojrzenie.
– Czy pan widzi gdzieś nasze zwierzaki? – rozejrzałam się po okolicy.
– Fiju fi – zagwizdał na palcach.
Maks pojawił się błyskawicznie, a za nim biegła zdyszana Luiza. Obojgu języki zwisały z otwartych, ale bardzo zadowolonych mord.
– Masz jeszcze chwilkę i wracamy do domu – z wyciągniętym palcem wskazującym zwrócił się do niego i pies, jakby rozumiał, pognał z powrotem, a Luiza ruszyła za nim. – Proszę przytrzymać – poprosił, wskazując na bochenek. – Ile mogę?
Pochyliłam się, aby mu pomóc, i poczułam jakiś miły dla mojego nosa męski zapach.
– Pół, jak obiecałam.
– Tyle? – pokazał dużo więcej.
Kąciki ust podjechały mi troszkę do góry, ale mruknęłam, udając powagę:
– Pół…
– Jasne – przesunął nóż. – Tak tylko zapytałem, bo może nie potrzebujecie tyle. Z tego, co wiem, dziewczyny jedzą mniej.
– Tak, tak, ale te są bardzo głodne. – Patrzyłam, jak zgrabnie przecina chleb. – Może pan mi jeszcze ukroić kromkę, może być krzywa.
Podniósł lekko głowę i zobaczyłam wyraźnie jego sympatyczną twarz. Uśmiechnął się i odkroił idealnie równą kromeczkę. Wbiłam w nią zęby jak hiena. Pycha, pomyślałam i przeżuwając, przymknęłam oczy.
– Ile jestem winien? – bezlitośnie przerwał mi ten błogostan. – Gdzieś mam drobne – wystękał, pchając z wysiłkiem dłoń do kieszeni wąskich dżinsów.
– Nic – machnęłam ręką. – Na zdrowie…
– Nie mogę tak…
– Może ja kiedyś się spóźnię, tak jak pan.
– A może spotkamy się jutro na spacerze, to oddam? – uśmiechnął się leciutko, a ja stwierdziłam, że ma bardzo fajną czapeczkę i bardzo wesołe, sympatyczne oczy.
– Ale pan uparty… Dobrze. Może pan zagwizdać na psy, tylko, jeśli mogę prosić, troszkę dalej od mojego ucha.
Zaśmiał się i fiju fi poleciało z wiatrem. Bez skutku.
– Fiju fi – zagwizdał jeszcze raz i nic. – Cholera! – zaklął, podał mi chleb i pognał w stronę parku.
A ja? Co mam robić? Zaczęłam gwizdać po swojemu i po chwili z cienia wyłoniła się bardzo zmęczona Luiza. Zapięłam smycz, spakowałam chleb i zamiast do domu, poszłyśmy w ich kierunku. Wiatr wiał teraz z boku, próbował zwalić mnie z nóg, ale nie poddawałam się i parłam pochylona do przodu, mając nadzieję, że Maks się zaraz znajdzie. Nie pomyliłam się. Po chwili obaj wyłonili się zza krzaków okalających płot parku. Cali i zdrowi.
– Dziękuję, że pani poczekała – ucieszył się na mój widok znajomy nieznajomy.
– Chleb – podałam mu połówkę bochenka w cienkiej reklamówce, którą znalazłam w kieszeni. Zawsze mam parę, na kupki Luizy. Czyste, nieużywane.
– Do widzenia – pomachałam ręką i odwróciłyśmy się w stronę domu.
– Do następnego spotkania… – doleciało do mnie z wiatrem.