- promocja
- W empik go
Niestandardowi - ebook
Niestandardowi - ebook
Odważ się popłynąć pod prąd – a potem zapłać za swoją odwagę…
Nowa powieść autora Listy nieobecności.
„Przepraszam, czy mogłabym zrobić panu zdjęcie?”
Takie pytanie słyszy Wiktor. Zgadza się, ale jest zaskoczony – przecież nie jest nikim szczególnym. Prowadzi nudne życie rozpięte między schematyczną pracą, sobotnimi wypadami do pubu, niedzielnymi wizytami u rodziców i pustymi wieczorami w znienawidzonym mieszkaniu. Nie ma nic do zaoferowania. Komu potrzebne jest jego zdjęcie? Tak poznaje fascynującą, tajemniczą artystkę. Wkrótce Liwia Gawlin zaprasza go do udziału w swoim rewolucyjnym projekcie. Chce mu pokazać inny świat, lepsze życie. Wiktor jej ulega i angażuje się coraz bardziej. Nie zdaje sobie sprawy, że każda wielka zmiana może nieść ze sobą nieoczekiwane konsekwencje…
Najnowsza książka Michała Pawła Urbaniaka to opowieść o okrucieństwie współczesnego świata, w którym żyją samotni „niestandardowi”. W takim świecie trudno odnaleźć siebie, za to łatwo można stać się ofiarą oczekiwań społecznych i nienawiści.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66890-65-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lubił patrzeć na wystawy sklepowe – i na siebie po drugiej stronie szyby – jakby lustra. Zostało mu to jeszcze z dzieciństwa. Był tu, na ulicy, i tam – w samym środku ekspozycji, jakby to wszystko mogło należeć do niego. I jakby istniał jakiś inny Wiktor, ciekawszy.
Wystawa Stylove przypominała okno w zwyczajnym domu – po obu stronach wisiały ciemne zasłony. Dziwacznie: mnóstwo kolorowych poduszek, a wśród nich badziewie – jakieś imbryki, figurki, wazony, zdjęcie w ramce – bez cen, żeby nikogo nie odstraszyć na wejściu. W sumie tandeta, pewnie droga.
Szyld wyglądał jak powiększona wizytówka, którą tamta babka (Liwia Gawlin! Ona miała już imię!) podała mu w parku. Mnóstwo ładnych zakrętasów, trzeba było się wysilić, aby przeczytać nazwę sklepu i napisane pod spodem mniejszym drukiem personalia właścicielki. Jeden taki kartonik leżał pogrzebany w parkowym błocie. Wiktor przypomniał sobie, jak Szymborska gadała z kamieniem. Nie kumał, o co jej chodzi (jak można gadać z kamieniem, to w takim razie dlaczego nie z pietruszką, z telewizorem albo z psim gównem na ulicy), ale wiersz był ładny:
– To ja, wpuść mnie.
Przychodzę z ciekawości czystej.
Życie jest dla niej jedyną okazją.
Zamierzam przejść się po twoim pałacu.
Wszedł. Zobaczył stojącego na podeście wielkiego żółtego kota, chyba z porcelany. Kiwał lewą łapą. Siedzi to żółte szkaradztwo i macha. Kto wymyśla coś takiego? Skąd ona go wzięła, z odpustu? Przeszedł dalej z dziwnym uczuciem, że znalazł się w jednym z tych odjechanych sklepów z ulicy Pokątnej. Przed sobą miał kotarę. Mógł się jeszcze wycofać. Nie wycofał się.
Panował tu półmrok i waliło wanilią. Na podłodze z boku dostrzegł wielki srebrny świecznik z kilkoma płonącymi świecami, pewnie ciężki jak diabli. Wyglądał, jakby zaraz miał spłonąć – ktoś tu chyba olewał przepisy bhp. Słyszał brzdąkanie fortepianu z głośników. Nie lubił muzyki klasycznej, tego się słuchać nie dało.
Stylove przypominało bardziej pokój niż sklep. Wykładzina na podłodze. Na ścianach lustra i powiększone zdjęcia, głównie naburmuszonego chłopaka. Gdzieniegdzie tykały stare zegary, niektóre z kukułką. Z sufitu zwisały zawieszone na nitkach kolorowe świdry, kręciły się i jakby znikały, można się było zapatrzeć. Zobaczył też duży brązowy stół, raczej zawadzający, i solidne niskie regały, na nich porcelanowe figurki, metalowe pudełka, wazoniki, kamyki, jakieś szmatki, kieliszki, apaszki. Duperele. Jeszcze trzeba za nie płacić!
Podszedł do najbliższego regału i sięgnął po jeden z kamieni, biały i gładki. Ważył go w prawej dłoni. Jacyś frajerzy naprawdę się nabierają na sprzedawanie kamieni?
– Podoba się panu?
Odwrócił się z przestrachem, zamykając dłoń.
Liwia Gawlin stała przed nim, wysoka, mocno umalowana, uśmiechnięta, z dołeczkami. Była ubrana na czarno – golf i spódnica, nieco jaśniejsza. We włosy wpięła spinkę. Miała duże oczy. Mroczne.
– Liwia. – Wyciągnęła rękę.
Omal automatycznie nie dodał „Gawlin”, bo imię bez nazwiska wydawało się niepełne. Zaraz się skapnął – nie poznała go!
– Wiktor Porocha – warknął.
– Zwycięskie imię. Czy myśmy się kiedyś nie spotkali?
Chyba nie. Nie będzie jej niczego ułatwiać. Nie odpowiedział.
Spletli palce, a między nimi znalazł się ten głupi kamień. Wyciągnęła go z jego dłoni tak, jak się wyciąga drzazgę. Poczuł drapieżny dotyk długich paznokci. Mógł być wkurzony, ale jego ciało miało go w dupie. Zrobiło mu się gorąco. Liwia Gawlin przypatrywała się kamieniowi.
– Agat. Dobry kamień. Oznacza równowagę. Daje pewność siebie, kreatywność. Pozwala na rozwój duchowy. Ciekawe, że akurat ten kamień pan wybrał.
– Przypadek.
Odwrócił się, jakby chciał znaleźć coś jeszcze na półkach. Same bibeloty. Kurzołapy. Julia wyśmiałaby cały ten sklep, pod warunkiem, że w ogóle by do niego weszła.
Liwia Gawlin go obserwowała. Odłożyła kamyczek na półkę. Zapachniało chanel.
– W każdym razie niech się pan rozgości – powiedziała mało gościnnym tonem i odeszła.
Szkoda, że sobie poszła. I że go nie zapamiętała. Miał ją za kogoś innego. Siebie też.
Rozdzwonił się jej telefon. Drażniąca melodyjka i cały klimat poszedł się walić. Agaty, świdry, świecznik – wszystko na nic. Odebrała. Mówiła cicho, śpiewnie.
– Słucham, Sandruś? Nie, nie przeszkadzasz, mów, mów. Tak, od listopada, co tydzień. Zbieram jeszcze grupę, ale jak nie dam rady, będzie tak kameralnie. Nie mogę powiedzieć, zepsułabym ci niespodziankę! – zaśmiała się. – Nie, twoi rodzice nie będą mieli nic przeciwko, daj spokój! Będziesz zadowolona, a na wystawie to dopiero. Tak, trzeba uczestniczyć. Ja nikogo nie zmuszam, Sandra. Dobrze. Słuchaj, mam gościa. Dobrze, nic się nie stało, pa.
Siedziała przy rozległym biurku ze zmarszczonym czołem. W półmroku świecił na niebiesko wyświetlacz telefonu.
Trzeba było wyjść, jak rozmawiała. Zrobiła sobie z niego pretekst do zakończenia rozmowy. Był tylko klientem – nawet jeśli marketingowo nazwała go gościem.
– Widzę, że się panu nic nie podoba.
– No nie – przyznał, odporny na takie manipulacje.
– Może jak pan nie chce nic dla ducha, to czymś dla ciała nie pogardzi? Niech pan podejdzie…
Zbliżył się do biurka. W świetle lampki zobaczył tekturowe pudełko w kolorowe kółka. Liwia Gawlin zdjęła wieczko. Doleciał go apetyczny korzenny zapach. W pudełku były serduszka pierników przyozdobione lukrem i cukrową posypką.
– Do świąt jeszcze trochę czasu, ale ja te pierniczki bardzo lubię. Upiekła je wczoraj moja ciocia Agna. Proszę, niech pan się poczęstuje.
Sięgnęła po jedno serduszko i on też. Kurde, dobre! Zamknął oczy. Znów był dzieckiem. Miał zdrowe nogi.
Mama robiła podobne pierniki na każde Boże Narodzenie. Nie znosiła świąt, była wtedy bardziej zmęczona niż zwykle. Tyle porządków, gotowania, wydłubywania ości ze śliskiego karpia (tego nie cierpiała najbardziej), a pierniki piekła zadowolona i uśmiechnięta. Wiktor i Jacek porywali je, jeszcze ciepłe, z blachy, zawieszając braterskie wojny.
– Pyszne! – powiedział. Chwycił drugi pierniczek.
– Prawda? – Uśmiechnęła się. – Niektórzy fotografują, inni narodzili się, aby napełniać żołądki. Wiktor, napijesz się herbaty? – spytała nagle, jakby tknięta nową myślą.
– Nie piję herbaty – powiedział, a parę okruszków wypadło mu z gęby na blat biurka.
– Życie nie jest pełne bez herbaty! – zaśmiała się. – Jak można nie pić herbaty?
Aż go coś tam w środku walnęło. Pokruszyłby jej te pierniki i wdeptał w wykładzinę. Cipa.
– Można!
Pobiegł do wyjścia, do pierwszych kropli październikowego deszczu. Miał wrażenie, że dżinsy lepią mu się do nóg jak przyssawki. Nie odkleją się.
Chwycił kotarę i odwrócił głowę. Liwia Gawlin siedziała nieporuszona na krześle. Światło lampki padało na jej czarny golf. Wiktor nie widział jej twarzy.
– A w parku byłem Rajmundem – rzucił, zanim wyszedł.