- W empik go
Nieswojskie klimaty - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Nieswojskie klimaty - ebook
O wyprawie na jedne z najmniejszych wysp indonezyjskich. Wpadki i wypadki na himalajskich i andyjskich szlakach. Historia latającej maczety z Singapuru. A także: jak przyłapać upiora, przestraszyć rekina, spotkać syrenę, dostać po głowie od małpy oraz co może człowieka ugryźć we własnym (wynajętym) łóżku. Z obrazkami.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65236-29-6 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nieswojskie klimaty
Obrazki i historyjki z tego zbioru to ułamki wspomnień z podróży, które odbyłam w okresie kilkunastu co najmniej lat. Były to podróże możliwie najdalsze, najtańsze, samodzielnie organizowane — a raczej improwizowane. Zawsze uważałam, że wymyślanie podróży przed jej odbyciem nie ma sensu — zawsze i tak jest inaczej, niż to sobie wyobrażałeś, jedziesz tam, gdzie złapiesz transport w odpowiednio niskiej cenie, zdarza się (na szczęście!) mnóstwo sytuacji nieprzewidzianych, a najciekawsze miejsca i historie trafiają się po drodze. Moje podróże były więc improwizowane, bo tak smakują najlepiej.
Z drugiej strony, ten zbiór obrazków powstał w okresach, kiedy potrzebowałam tych wspomnień, żeby przetrwać — po skomplikowanym złamaniu ręki, które zepsuło mi podróż na Madagaskar, i w czasie rekonwalescencji po operacji aorty. Nie ma tu więc historii kryminalnych, analiz społeczno-politycznych ani folderowej egzotyki. To raczej zapis wrażeń, spotkań i rozmaitych smaków podróżowania — ani ważny, ani poważny. W swojskim, polskim klimacie jest coś takiego, że poczucie ważności i powaga rozrastają się zbyt łatwo, od razu nabierając tonów niesmaku i nudy. Ja zaś zawsze wolałam „nieswojskie klimaty”.
MTArchipelag
Siedemnaście i pół
Siedzieliśmy, Mohammed Ali i ja, w chatce na palach stojącej w ulewnym deszczu.
Deszcz tłukł o dach, miejscami przez niego przeciekał i spadał strużkami na podłogę z desek, przez którą też przeciekał, przenikając chatkę na wylot. Z półmroku patrzyło na nas wiele oczu: oczu dorosłych i dzieci, oczu ludzi i kur, a także dwóch psów i jednej małej kozy.
Byłam jedynym w porze monsunów turystą w Benteng — głównym mieście wyspy Selayar. Mohammed Ali był szyprem jedynej w Benteng łodzi, płynącej w porze monsunów na południe. Szanse były wyrównane.
— Dwadzieścia dolarów.
— Piętnaście.
— Dziewiętnaście i pół.
— Szesnaście.
— Osiemnaście i pół.
— Siedemnaście.
— I pół.
— Zgoda.
Podaliśmy sobie ręce. Przez chatę przeleciał pomruk akceptacji i ulgi, kilka osób zaklaskało nawet w ręce. Indonezyjczycy uwielbiają chwile, gdy dochodzi do kompromisu. W tym przypadku znaczyło to też, że po południu wypływamy. Zebrani w mokrej chatce na palach potencjalni pasażerowie Mohammeda Ali czekali na powrót do domu już od dwóch dni — siedząc z kurami, dziećmi, psami i kiściami zielonych bananów na workach ryżu i pudełkach mie (makaronu sojowego).
Moja droga do chatki na palach, gdzie dobiłam targu z Mohammedem Alim, była, oględnie mówiąc, złożona. Pierwszym, który mnie na nią pchnął, był Maurice, Francuz od kilku lat żyjący w Indonezji na własnoręcznie zbudowanej łodzi, za to bez wizy i paszportu. Maurice opowiedział mi o archipelagu małych wysepek między wyspami Celebes i Flores jako o dobrym miejscu do pływania z maską. Od razu jednak dodał, że tam nie dotrę.
— Monsun. Morze. Wielki fale — wyjaśniał, pomagając sobie gestami (Maurice mówił po francusku i trochę w bahasa indonesia, za to angielski miał w pogardzie). — Teraz zero łodzi. Zero. Nic.
Pokazał mi przy tym miejsce na mapie, gdzie na oko nie było nic: tylko morze, na nim parę kropek, otoczonych zakrętasami, oznaczonymi w legendzie jako rafy. No, cóż… Lubię takie miejsca na mapie. Fakt, że Maurice nie wierzył, by udało się tam dotrzeć, uznałam za dostateczny powód, by spróbować.
Z Celebes na sąsiednią wyspę Selayar dotarłam promem i autobusem. Trwało to cały dzień i część nocy. W środku nocy rozklekotany autobus — na Selayar innych nie było! — wyrzucił mnie przed hotelem o zachęcającej nazwie „Beach View”. Rankiem okazało, że tutejszy „widok na plażę” ma swój podtekst. A nawet wiele… podtekstów.
Hotel istotnie stał na wybrzeżu i miał obszerny widok — na kamienne nadbrzeże i odsłoniętą w porze odpływu, piaszczystą plażę. Na tę plażę zmierzała rankiem cała populacja nadmorskiej części Benteng, głównego miasta wyspy. Wszyscy udawali się tam w celu… zaspokojenia potrzeb fizjologicznych, wezbranych nocą. Na wielu wyspach Indonezji ubikacja jest wciąż niezrozumiałą ekstrawagancją. Czyż nie prościej iść na plażę, gdzie przecież i tak chadzają „za potrzebą” wszyscy, a ślady tych wizyt zmyje przypływ? W hotelu „Beach View” była co prawda bliska europejskim wyobrażeniom toaleta, ale z okien dokładnie można było zobaczyć, jak się bez niej obywać.
Hotelik miał jednak dwie zalety: naturalną klimatyzację, gdy przez okno wpadała świeża (mimo wszystko!) morska bryza oraz Hasima, hotelowego „chłopaka od wszystkiego”. W ramiona Hasima wpadłam — metaforycznie — zaraz po przybyciu do hotelu, a uwolniłam się z nich — dosłownie — dopiero opuszczając wyspę. Hasim sprzątał, przynosił jedzenie, targował się z właścicielami becaków (rowerowych riksz, pełniących rolę taksówek). Zabrał mnie też do miejscowej biblioteki, żebym mogła poczytać o atrakcjach wyspy, a potem — na wycieczkę do swojej rodzinnej wioski na pobliskich wzgórzach. Hasim wytłumaczył mi zasadę działania lokalnych stacji benzynowych — stojących na poboczach drogi drewnianych budek, przypominających karmniki dla ptaków. W takim karmniku na słupku, pod daszkiem, stały butelki z płynem w różnych kolorach. Aby zatankować, należało obudzić śpiącego gdzieś w pobliżu, w cieniu, właściciela. On zaś inkasował należność i wręczał klientowi odpowiednią butelkę, by ten wlał sobie do baku zakupioną porcję paliwa. Z takich stacji benzynowych na Selayar korzystali i motocykliści, i kierowcy ciężarówek czy autobusów — innych po prostu nie było.
Hasim zaprowadził mnie także do dyrektora Parku Morskiego Taka Bonerate, który to dyrektor — zachwalając rafy na wyspach — spisał starannie moje dane personalne i w ciągu następnych dwóch dni wypełnił za mnie kilkanaście stron formularza, niezbędnego podobno do wydania permit, czyli przepustki do parku morskiego. Zapoznałam się ze statystyką — miałam być ósmym (!) turystą odwiedzającym park od czasu jego powstania.
Z transportem było trudniej. Co prawda w porze suchej do wysp parku morskiego kursowały czasem dwusilnikowe motorówki, ale ja przybyłam w porze deszczowej — morza na południe od Sulawesi nawiedzały monsuny, a fale bywały wyższe, niż motorówka. Nawet na Bali, gdzie pogoda jest zawsze „wakacyjna” — mówiono mi w biurze parku — utonęło w tym czasie dwóch rybaków.
Problem zorganizowania transportu spadł więc na barki Hasima, który na szczęście znał pewnego szanowanego muzułmanina, Mister Arifina, który z kolei był znajomym Mister Adila, ten zaś znał jednego czy dwóch szyprów z sąsiednich wysp, mających drewniane łodzie. W ten sposób w domku na palach spotkałam się z Mohammedem Alim.
Gdy opuszczałam hotel „Beach View”, deszcz padał mniej ulewnie, za to wzmógł się wiatr. Bure fale uderzały o kamienne nadbrzeże Benteng i zalewały ulicę. Zdjęta nagłym strachem, rzuciłam się na szyję odprowadzającemu mnie Hasimowi.
— Hasim, chyba jestem szalona, wsiadając na tę łódź! Utoniemy!
— Jesteś szalona. Wiem to od pierwszej chwili, gdy cię poznałem — uprzejmie przyznał mi rację Hasim. — Ale nie utoniesz. Allach cię ocali.
Nie mogłam nie dostrzec luki w jego optymizmie.
— Jestem z katolickiego kraju, Hasim. Nie modlimy się do Allacha. No, wiesz, jesteśmy dla niego...niewierni.
— Nic nie szkodzi. Ja za to jestem dobrym muzułmaninem — wyznał Hasim. — Będę się modlił za ciebie i twoją bezpieczną podróż. Allach wysłucha — zapewnił.
Wiele razy potem, ilekroć słyszałam lub czytałam o islamskich ekstremistach, myślałam o stosunku Hasima, dobrego muzułmanina, do niewiernych. Cóż — w każdym razie wsiadłam na łódź.
Oblepiliśmy pokład sobą i bagażami. Indonezyjczycy są towarzyscy, zagadywali mnie więc dopóty — nie zważając nie trudności językowe — póki łódź nie wypłynęła i nie zaczęło solidnie kołysać. Wówczas masowo zaczęli mówić “Good night!” i układać się na pokładzie do snu. Sen w czasie podróży jest w Indonezji podstawowym środkiem przeciw chorobie morskiej.
Miss, please!
O zmierzchu, po kilkugodzinnym obijaniu się o fale, dotarliśmy do wyspy Kayuadi. Łódź Mohammeda Alego stanęła w płytkiej wodzie po zawietrznej wyspy. Kto żyw na pokładzie, chwytał swoje bagaże, dzieci, kozy, kurczaki, i po pas w wodzie biegł do brzegu. Prócz mnie, oczywiście, bo ja nie wysiadałam na Kayuadi — ustaliliśmy z Mohammedem Alim, że zawiezie mnie na Tinabo, jedną z wysp archipelagu Taka Bonerate.
Jednak sternik chwycił mój plecak i rzucił się z nim przez płytkie morze do brzegu. Nim zdążyłam podnieść alarm, u moich stóp przy burcie łodzi zmaterializował się sam Mohammed Ali — dość okazały mężczyzna, jak na Indonezyjczyka — stojący w zmurszałym, chybotliwym sampanie (czółnie).
— Miss, please! — zakrzyknął, wyciągając rękę.
A więc wysiadam. Ostrożnie zstąpiłam do sampanu. Wyskoczywszy na brzegu, pędem rzuciłam się za moim plecakiem, który na czyichś bliżej niezidentyfikowanych plecach — nasz sternik witał się z oczekującą na brzegu rodziną — właśnie znikał między chatami.
— Miss, please! — wołał za mną Mohammed Ali.
Okazało się, że plecak jest w drodze do jego domu — sporej chaty na palach w centrum wsi, gdzie miałam nocować. Ładna, pucułowata żona Mohammeda machała już do mnie z werandy, a on sam wypróbował po raz trzeci kwestię „Miss, please!”, zapraszając mnie do mandi — indonezyjskiej łazienki.
Typowe mandi składa się z większego lub mniejszego pojemnika (czasem jest to murowany kwadratowy zbiornik, czasem tylko plastikowa beczka) w którym stoi woda, oraz z czerpaka, którym tę wodę się nabiera i na siebie wylewa. W wiosce na Kayuadi mandi mieściło się na betonowej platformie w centrum wsi — z każdej strony odsłoniętej. Dla Indonezyjczyka to nie problem, bo niepisany obyczaj każe zażywającą kąpieli osobę omijać wzrokiem — niezależnie od tego, czy mandi jest otwarte czy zamknięte. Ja jednak byłam białą turystką — być może pierwszą parambuan putih (białą kobietą) na Kayuadi. Podczas mojej kąpieli wokół mandi zebrała się większa część populacji wioski. Wszyscy — wspinając się na palce i wypychając dzieci do przodu — uważnie mnie obserwowali.
Na szczęście Indonezyjczycy wynaleźli też sarong — kawałek materiału w batikowy deseń, który równie dobrze może służyć jako kołdra, plażowa mata, kompletny strój albo ręcznik. Sarong to jedna z niewielu rzeczy, które naprawdę warto mieć w bagażu podczas podróży przez Indonezję — i w moim plecaku był także, na samym wierzchu. Manewrując sarongiem, udało mi się całkiem nieźle wykąpać. Następnie dość liczne dzieci Mohammeda Ali — które także były w tłumie wokół mandi — zabrały mnie do domu na kolację.
Dom Mohammeda — jeden z okazalszych w wiosce — składał się z centralnego pomieszczenia, oddzielonego przepierzeniem z desek od prostej kuchni i trzech maleńkich sypialni, do których prowadziły wąskie drzwiczki w bocznych ścianach. Najbardziej reprezentacyjną sypialnię przydzielono mnie: mieściła łóżko z haftowaną pościelą, wiszące lustro, ślubny portret gospodarzy domu — w błyszczących strojach i ozdobnych nakryciach głowy — oraz dwie fotografie Mohammada, pozującego dumnie przy swej łodzi.
Z zewnątrz do domu wchodziło się po przypominających drabinki drewnianych schodkach — od frontu przez dużą werandę, albo od kuchni, z drugiej strony. Niżej, pod podłogą na palach, rozpięty był hamak, stało też kilka drewnianych ław, bo zacieniony i osłonięty od deszczu teren pod domem był w dzień miejscem pracy i towarzyskich spotkań. Na górze, w centralnym pokoju, który pełnił rolę salonu, stał kredens z chińskimi talerzami i zupełnie współczesny „wypoczynek”: dwa fotele, stół typu ława i kanapa, głęboko zapadnięta w środku. Licznie ściągającym do domu Muhammada gościom nie przeszkadzał jednak jej szczególny kształt — lokowali się w zagłębieniach kanapy z promiennymi uśmiechami, a gdy zabrakło miejsca, siadali kręgiem na drewnianej podłodze. Sączyli podaną przez żonę Mohammada herbatę i patrzyli, jak jem. Gospodyni zastawiła bowiem kolację dla mnie i dla swego męża — z ryb, ryżu i gotowanych warzyw — nie na stole, ale, lokalnym zwyczajem, na podłodze.
Po kolacji mój szyper, owinięty w sarong i rozparty w jednym z dwóch foteli (drugi przeznaczono dla mnie), z godnością witał wciąż przybywających gości i pełnił honory domu, częstując papierosami. Tego wieczora przez „salon” Mohammada przemaszerowała chyba cała populacja wsi. Po co najmniej dwóch tuzinach mężczyzn, którzy asystowali przy kolacji, przyszły kobiety — posadziły mnie między sobą, częstowały przyniesionymi ciasteczkami i owocami, przekonywały, że nie warto jeszcze iść spać. Wymknęłam się do sypialni dopiero po północy — nauczywszy się tylu imion, ile tylko zdołałam powtórzyć.
Rankiem, po śniadaniu złożonym z kawy i zapiekanych warzyw, czekały mnie lokalne atrakcje: najpierw sesja w mandi (przy równie licznej publiczności), potem gromada dzieci oprowadziła mnie po plażach wokół wioski. Mohammed Ali zaproponował mi też „looking-looking island”, a gdy wyraziłam zainteresowanie, dał znak swojej pulchnej, roześmianej żonie. Ta chwyciła półlitrowy blaszany garnuszek, i pobiegła do sąsiadów. Nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje, wyjrzałam na zewnątrz — akurat w porę, by zobaczyć dzieci Mohammeda Alego, rozchichotane i wytaczające wspólnym wysiłkiem spod chaty ciężki, staromodny motocykl. Żona gospodarza podbiegła z kubkiem, zawierającym — jak się okazało — pożyczoną od sąsiadów benzynę. Wlała ją do baku, po czym — z błyskiem w oku — przerzuciła nogę przez siodełko i przekręciła kluczyk w stacyjce.
— Miss, please! — zakrzyknął Mohammed Ali.
Usadowiłam się w siodełku za jego zmotoryzowaną małżonką i wyruszyłyśmy.
Zwiedzanie obejmowało dwie wioski z chatami na palach — całkiem podobne do tej, którą znałam, i kilka odleglejszych plaż — piaszczystych, pełnych białych krabów albo pokrytych porowatymi głazami, aż ruszającymi się od ciemnych krabów skalnych. Gwoździem programu był widok na lekko zamgloną, niedaleką wyspę Jampea.
— Kayuadi good? — pytał mnie Muhammed, pakując znowu mój plecak na drewnianą łódź.
Po porannym deszczu niebo wypogodziło się i słońce złociło szczyty fal — turkusowych, choć wciąż wysokich. Ku Taka Bonerate prowadziły nas latające ryby — zrywały się ze szczytów fal i szybowały na sztywno rozpiętych płetwach kilkanaście metrów, by opaść na inną falę. W locie przypominały trochę wróble. W połowie drogi pojawiły się delfiny, połyskując ciemnymi grzbietami w naszym kilwaterze. Mohammed Ali wskazał na nie z szerokim uśmiechem. — Na szczęście! — wyjaśnił.
Godzinę potem Kayuadczycy wskazali mi na horyzoncie pierwszą z wysp archipelagu Taka Bonerate. Spojrzawszy we wskazanym kierunku nie zobaczyłam w zasadzie nic — poza cętką jakiejś palmy, tuż nad falami. Z widokiem górzystych, zielonych wysp, miałam się na jakiś czas pożegnać.
Makan
Pierwszy widok na wyspę Tinabo był jak marzenie senne: za burtą łodzi, na linii rozdzielającej biały piasek od morza, unosiło się chmurą stado rybitw morskich. Ptaki wisiały w powietrzu prawie nieruchomo, na lekko drgających skrzydłach. Lazur morza i biel piasku przenikało nierzeczywiste, białe światło przesączonego przez chmury słońca.
Zacumowaliśmy łódź przy piaszczystym cyplu i, brodząc w płytkiej, błękitnej zatoczce, wyszliśmy na ląd. Niewiele było tego lądu — może kilometr wymieszanego z koralami piasku, z pasem rozczochranych palm pośrodku. Między palmami a długim, drewnianym pomostem ciągnącym się w morze czerwieniały dwa blaszane dachy — jagpost, posterunku strażników parku morskiego, i małego hoteliku z drewnianą werandą. Szyper i sternik przed wejściem na posterunek nabrali czerpakiem na sznurku wody z betonowego korytka i starannie opłukali stopy z piasku. Spod podłogi stojącego na palach jagpost przyglądało nam się kilka kotów z kusymi ogonami.
Darmowy fragment
Obrazki i historyjki z tego zbioru to ułamki wspomnień z podróży, które odbyłam w okresie kilkunastu co najmniej lat. Były to podróże możliwie najdalsze, najtańsze, samodzielnie organizowane — a raczej improwizowane. Zawsze uważałam, że wymyślanie podróży przed jej odbyciem nie ma sensu — zawsze i tak jest inaczej, niż to sobie wyobrażałeś, jedziesz tam, gdzie złapiesz transport w odpowiednio niskiej cenie, zdarza się (na szczęście!) mnóstwo sytuacji nieprzewidzianych, a najciekawsze miejsca i historie trafiają się po drodze. Moje podróże były więc improwizowane, bo tak smakują najlepiej.
Z drugiej strony, ten zbiór obrazków powstał w okresach, kiedy potrzebowałam tych wspomnień, żeby przetrwać — po skomplikowanym złamaniu ręki, które zepsuło mi podróż na Madagaskar, i w czasie rekonwalescencji po operacji aorty. Nie ma tu więc historii kryminalnych, analiz społeczno-politycznych ani folderowej egzotyki. To raczej zapis wrażeń, spotkań i rozmaitych smaków podróżowania — ani ważny, ani poważny. W swojskim, polskim klimacie jest coś takiego, że poczucie ważności i powaga rozrastają się zbyt łatwo, od razu nabierając tonów niesmaku i nudy. Ja zaś zawsze wolałam „nieswojskie klimaty”.
MTArchipelag
Siedemnaście i pół
Siedzieliśmy, Mohammed Ali i ja, w chatce na palach stojącej w ulewnym deszczu.
Deszcz tłukł o dach, miejscami przez niego przeciekał i spadał strużkami na podłogę z desek, przez którą też przeciekał, przenikając chatkę na wylot. Z półmroku patrzyło na nas wiele oczu: oczu dorosłych i dzieci, oczu ludzi i kur, a także dwóch psów i jednej małej kozy.
Byłam jedynym w porze monsunów turystą w Benteng — głównym mieście wyspy Selayar. Mohammed Ali był szyprem jedynej w Benteng łodzi, płynącej w porze monsunów na południe. Szanse były wyrównane.
— Dwadzieścia dolarów.
— Piętnaście.
— Dziewiętnaście i pół.
— Szesnaście.
— Osiemnaście i pół.
— Siedemnaście.
— I pół.
— Zgoda.
Podaliśmy sobie ręce. Przez chatę przeleciał pomruk akceptacji i ulgi, kilka osób zaklaskało nawet w ręce. Indonezyjczycy uwielbiają chwile, gdy dochodzi do kompromisu. W tym przypadku znaczyło to też, że po południu wypływamy. Zebrani w mokrej chatce na palach potencjalni pasażerowie Mohammeda Ali czekali na powrót do domu już od dwóch dni — siedząc z kurami, dziećmi, psami i kiściami zielonych bananów na workach ryżu i pudełkach mie (makaronu sojowego).
Moja droga do chatki na palach, gdzie dobiłam targu z Mohammedem Alim, była, oględnie mówiąc, złożona. Pierwszym, który mnie na nią pchnął, był Maurice, Francuz od kilku lat żyjący w Indonezji na własnoręcznie zbudowanej łodzi, za to bez wizy i paszportu. Maurice opowiedział mi o archipelagu małych wysepek między wyspami Celebes i Flores jako o dobrym miejscu do pływania z maską. Od razu jednak dodał, że tam nie dotrę.
— Monsun. Morze. Wielki fale — wyjaśniał, pomagając sobie gestami (Maurice mówił po francusku i trochę w bahasa indonesia, za to angielski miał w pogardzie). — Teraz zero łodzi. Zero. Nic.
Pokazał mi przy tym miejsce na mapie, gdzie na oko nie było nic: tylko morze, na nim parę kropek, otoczonych zakrętasami, oznaczonymi w legendzie jako rafy. No, cóż… Lubię takie miejsca na mapie. Fakt, że Maurice nie wierzył, by udało się tam dotrzeć, uznałam za dostateczny powód, by spróbować.
Z Celebes na sąsiednią wyspę Selayar dotarłam promem i autobusem. Trwało to cały dzień i część nocy. W środku nocy rozklekotany autobus — na Selayar innych nie było! — wyrzucił mnie przed hotelem o zachęcającej nazwie „Beach View”. Rankiem okazało, że tutejszy „widok na plażę” ma swój podtekst. A nawet wiele… podtekstów.
Hotel istotnie stał na wybrzeżu i miał obszerny widok — na kamienne nadbrzeże i odsłoniętą w porze odpływu, piaszczystą plażę. Na tę plażę zmierzała rankiem cała populacja nadmorskiej części Benteng, głównego miasta wyspy. Wszyscy udawali się tam w celu… zaspokojenia potrzeb fizjologicznych, wezbranych nocą. Na wielu wyspach Indonezji ubikacja jest wciąż niezrozumiałą ekstrawagancją. Czyż nie prościej iść na plażę, gdzie przecież i tak chadzają „za potrzebą” wszyscy, a ślady tych wizyt zmyje przypływ? W hotelu „Beach View” była co prawda bliska europejskim wyobrażeniom toaleta, ale z okien dokładnie można było zobaczyć, jak się bez niej obywać.
Hotelik miał jednak dwie zalety: naturalną klimatyzację, gdy przez okno wpadała świeża (mimo wszystko!) morska bryza oraz Hasima, hotelowego „chłopaka od wszystkiego”. W ramiona Hasima wpadłam — metaforycznie — zaraz po przybyciu do hotelu, a uwolniłam się z nich — dosłownie — dopiero opuszczając wyspę. Hasim sprzątał, przynosił jedzenie, targował się z właścicielami becaków (rowerowych riksz, pełniących rolę taksówek). Zabrał mnie też do miejscowej biblioteki, żebym mogła poczytać o atrakcjach wyspy, a potem — na wycieczkę do swojej rodzinnej wioski na pobliskich wzgórzach. Hasim wytłumaczył mi zasadę działania lokalnych stacji benzynowych — stojących na poboczach drogi drewnianych budek, przypominających karmniki dla ptaków. W takim karmniku na słupku, pod daszkiem, stały butelki z płynem w różnych kolorach. Aby zatankować, należało obudzić śpiącego gdzieś w pobliżu, w cieniu, właściciela. On zaś inkasował należność i wręczał klientowi odpowiednią butelkę, by ten wlał sobie do baku zakupioną porcję paliwa. Z takich stacji benzynowych na Selayar korzystali i motocykliści, i kierowcy ciężarówek czy autobusów — innych po prostu nie było.
Hasim zaprowadził mnie także do dyrektora Parku Morskiego Taka Bonerate, który to dyrektor — zachwalając rafy na wyspach — spisał starannie moje dane personalne i w ciągu następnych dwóch dni wypełnił za mnie kilkanaście stron formularza, niezbędnego podobno do wydania permit, czyli przepustki do parku morskiego. Zapoznałam się ze statystyką — miałam być ósmym (!) turystą odwiedzającym park od czasu jego powstania.
Z transportem było trudniej. Co prawda w porze suchej do wysp parku morskiego kursowały czasem dwusilnikowe motorówki, ale ja przybyłam w porze deszczowej — morza na południe od Sulawesi nawiedzały monsuny, a fale bywały wyższe, niż motorówka. Nawet na Bali, gdzie pogoda jest zawsze „wakacyjna” — mówiono mi w biurze parku — utonęło w tym czasie dwóch rybaków.
Problem zorganizowania transportu spadł więc na barki Hasima, który na szczęście znał pewnego szanowanego muzułmanina, Mister Arifina, który z kolei był znajomym Mister Adila, ten zaś znał jednego czy dwóch szyprów z sąsiednich wysp, mających drewniane łodzie. W ten sposób w domku na palach spotkałam się z Mohammedem Alim.
Gdy opuszczałam hotel „Beach View”, deszcz padał mniej ulewnie, za to wzmógł się wiatr. Bure fale uderzały o kamienne nadbrzeże Benteng i zalewały ulicę. Zdjęta nagłym strachem, rzuciłam się na szyję odprowadzającemu mnie Hasimowi.
— Hasim, chyba jestem szalona, wsiadając na tę łódź! Utoniemy!
— Jesteś szalona. Wiem to od pierwszej chwili, gdy cię poznałem — uprzejmie przyznał mi rację Hasim. — Ale nie utoniesz. Allach cię ocali.
Nie mogłam nie dostrzec luki w jego optymizmie.
— Jestem z katolickiego kraju, Hasim. Nie modlimy się do Allacha. No, wiesz, jesteśmy dla niego...niewierni.
— Nic nie szkodzi. Ja za to jestem dobrym muzułmaninem — wyznał Hasim. — Będę się modlił za ciebie i twoją bezpieczną podróż. Allach wysłucha — zapewnił.
Wiele razy potem, ilekroć słyszałam lub czytałam o islamskich ekstremistach, myślałam o stosunku Hasima, dobrego muzułmanina, do niewiernych. Cóż — w każdym razie wsiadłam na łódź.
Oblepiliśmy pokład sobą i bagażami. Indonezyjczycy są towarzyscy, zagadywali mnie więc dopóty — nie zważając nie trudności językowe — póki łódź nie wypłynęła i nie zaczęło solidnie kołysać. Wówczas masowo zaczęli mówić “Good night!” i układać się na pokładzie do snu. Sen w czasie podróży jest w Indonezji podstawowym środkiem przeciw chorobie morskiej.
Miss, please!
O zmierzchu, po kilkugodzinnym obijaniu się o fale, dotarliśmy do wyspy Kayuadi. Łódź Mohammeda Alego stanęła w płytkiej wodzie po zawietrznej wyspy. Kto żyw na pokładzie, chwytał swoje bagaże, dzieci, kozy, kurczaki, i po pas w wodzie biegł do brzegu. Prócz mnie, oczywiście, bo ja nie wysiadałam na Kayuadi — ustaliliśmy z Mohammedem Alim, że zawiezie mnie na Tinabo, jedną z wysp archipelagu Taka Bonerate.
Jednak sternik chwycił mój plecak i rzucił się z nim przez płytkie morze do brzegu. Nim zdążyłam podnieść alarm, u moich stóp przy burcie łodzi zmaterializował się sam Mohammed Ali — dość okazały mężczyzna, jak na Indonezyjczyka — stojący w zmurszałym, chybotliwym sampanie (czółnie).
— Miss, please! — zakrzyknął, wyciągając rękę.
A więc wysiadam. Ostrożnie zstąpiłam do sampanu. Wyskoczywszy na brzegu, pędem rzuciłam się za moim plecakiem, który na czyichś bliżej niezidentyfikowanych plecach — nasz sternik witał się z oczekującą na brzegu rodziną — właśnie znikał między chatami.
— Miss, please! — wołał za mną Mohammed Ali.
Okazało się, że plecak jest w drodze do jego domu — sporej chaty na palach w centrum wsi, gdzie miałam nocować. Ładna, pucułowata żona Mohammeda machała już do mnie z werandy, a on sam wypróbował po raz trzeci kwestię „Miss, please!”, zapraszając mnie do mandi — indonezyjskiej łazienki.
Typowe mandi składa się z większego lub mniejszego pojemnika (czasem jest to murowany kwadratowy zbiornik, czasem tylko plastikowa beczka) w którym stoi woda, oraz z czerpaka, którym tę wodę się nabiera i na siebie wylewa. W wiosce na Kayuadi mandi mieściło się na betonowej platformie w centrum wsi — z każdej strony odsłoniętej. Dla Indonezyjczyka to nie problem, bo niepisany obyczaj każe zażywającą kąpieli osobę omijać wzrokiem — niezależnie od tego, czy mandi jest otwarte czy zamknięte. Ja jednak byłam białą turystką — być może pierwszą parambuan putih (białą kobietą) na Kayuadi. Podczas mojej kąpieli wokół mandi zebrała się większa część populacji wioski. Wszyscy — wspinając się na palce i wypychając dzieci do przodu — uważnie mnie obserwowali.
Na szczęście Indonezyjczycy wynaleźli też sarong — kawałek materiału w batikowy deseń, który równie dobrze może służyć jako kołdra, plażowa mata, kompletny strój albo ręcznik. Sarong to jedna z niewielu rzeczy, które naprawdę warto mieć w bagażu podczas podróży przez Indonezję — i w moim plecaku był także, na samym wierzchu. Manewrując sarongiem, udało mi się całkiem nieźle wykąpać. Następnie dość liczne dzieci Mohammeda Ali — które także były w tłumie wokół mandi — zabrały mnie do domu na kolację.
Dom Mohammeda — jeden z okazalszych w wiosce — składał się z centralnego pomieszczenia, oddzielonego przepierzeniem z desek od prostej kuchni i trzech maleńkich sypialni, do których prowadziły wąskie drzwiczki w bocznych ścianach. Najbardziej reprezentacyjną sypialnię przydzielono mnie: mieściła łóżko z haftowaną pościelą, wiszące lustro, ślubny portret gospodarzy domu — w błyszczących strojach i ozdobnych nakryciach głowy — oraz dwie fotografie Mohammada, pozującego dumnie przy swej łodzi.
Z zewnątrz do domu wchodziło się po przypominających drabinki drewnianych schodkach — od frontu przez dużą werandę, albo od kuchni, z drugiej strony. Niżej, pod podłogą na palach, rozpięty był hamak, stało też kilka drewnianych ław, bo zacieniony i osłonięty od deszczu teren pod domem był w dzień miejscem pracy i towarzyskich spotkań. Na górze, w centralnym pokoju, który pełnił rolę salonu, stał kredens z chińskimi talerzami i zupełnie współczesny „wypoczynek”: dwa fotele, stół typu ława i kanapa, głęboko zapadnięta w środku. Licznie ściągającym do domu Muhammada gościom nie przeszkadzał jednak jej szczególny kształt — lokowali się w zagłębieniach kanapy z promiennymi uśmiechami, a gdy zabrakło miejsca, siadali kręgiem na drewnianej podłodze. Sączyli podaną przez żonę Mohammada herbatę i patrzyli, jak jem. Gospodyni zastawiła bowiem kolację dla mnie i dla swego męża — z ryb, ryżu i gotowanych warzyw — nie na stole, ale, lokalnym zwyczajem, na podłodze.
Po kolacji mój szyper, owinięty w sarong i rozparty w jednym z dwóch foteli (drugi przeznaczono dla mnie), z godnością witał wciąż przybywających gości i pełnił honory domu, częstując papierosami. Tego wieczora przez „salon” Mohammada przemaszerowała chyba cała populacja wsi. Po co najmniej dwóch tuzinach mężczyzn, którzy asystowali przy kolacji, przyszły kobiety — posadziły mnie między sobą, częstowały przyniesionymi ciasteczkami i owocami, przekonywały, że nie warto jeszcze iść spać. Wymknęłam się do sypialni dopiero po północy — nauczywszy się tylu imion, ile tylko zdołałam powtórzyć.
Rankiem, po śniadaniu złożonym z kawy i zapiekanych warzyw, czekały mnie lokalne atrakcje: najpierw sesja w mandi (przy równie licznej publiczności), potem gromada dzieci oprowadziła mnie po plażach wokół wioski. Mohammed Ali zaproponował mi też „looking-looking island”, a gdy wyraziłam zainteresowanie, dał znak swojej pulchnej, roześmianej żonie. Ta chwyciła półlitrowy blaszany garnuszek, i pobiegła do sąsiadów. Nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje, wyjrzałam na zewnątrz — akurat w porę, by zobaczyć dzieci Mohammeda Alego, rozchichotane i wytaczające wspólnym wysiłkiem spod chaty ciężki, staromodny motocykl. Żona gospodarza podbiegła z kubkiem, zawierającym — jak się okazało — pożyczoną od sąsiadów benzynę. Wlała ją do baku, po czym — z błyskiem w oku — przerzuciła nogę przez siodełko i przekręciła kluczyk w stacyjce.
— Miss, please! — zakrzyknął Mohammed Ali.
Usadowiłam się w siodełku za jego zmotoryzowaną małżonką i wyruszyłyśmy.
Zwiedzanie obejmowało dwie wioski z chatami na palach — całkiem podobne do tej, którą znałam, i kilka odleglejszych plaż — piaszczystych, pełnych białych krabów albo pokrytych porowatymi głazami, aż ruszającymi się od ciemnych krabów skalnych. Gwoździem programu był widok na lekko zamgloną, niedaleką wyspę Jampea.
— Kayuadi good? — pytał mnie Muhammed, pakując znowu mój plecak na drewnianą łódź.
Po porannym deszczu niebo wypogodziło się i słońce złociło szczyty fal — turkusowych, choć wciąż wysokich. Ku Taka Bonerate prowadziły nas latające ryby — zrywały się ze szczytów fal i szybowały na sztywno rozpiętych płetwach kilkanaście metrów, by opaść na inną falę. W locie przypominały trochę wróble. W połowie drogi pojawiły się delfiny, połyskując ciemnymi grzbietami w naszym kilwaterze. Mohammed Ali wskazał na nie z szerokim uśmiechem. — Na szczęście! — wyjaśnił.
Godzinę potem Kayuadczycy wskazali mi na horyzoncie pierwszą z wysp archipelagu Taka Bonerate. Spojrzawszy we wskazanym kierunku nie zobaczyłam w zasadzie nic — poza cętką jakiejś palmy, tuż nad falami. Z widokiem górzystych, zielonych wysp, miałam się na jakiś czas pożegnać.
Makan
Pierwszy widok na wyspę Tinabo był jak marzenie senne: za burtą łodzi, na linii rozdzielającej biały piasek od morza, unosiło się chmurą stado rybitw morskich. Ptaki wisiały w powietrzu prawie nieruchomo, na lekko drgających skrzydłach. Lazur morza i biel piasku przenikało nierzeczywiste, białe światło przesączonego przez chmury słońca.
Zacumowaliśmy łódź przy piaszczystym cyplu i, brodząc w płytkiej, błękitnej zatoczce, wyszliśmy na ląd. Niewiele było tego lądu — może kilometr wymieszanego z koralami piasku, z pasem rozczochranych palm pośrodku. Między palmami a długim, drewnianym pomostem ciągnącym się w morze czerwieniały dwa blaszane dachy — jagpost, posterunku strażników parku morskiego, i małego hoteliku z drewnianą werandą. Szyper i sternik przed wejściem na posterunek nabrali czerpakiem na sznurku wody z betonowego korytka i starannie opłukali stopy z piasku. Spod podłogi stojącego na palach jagpost przyglądało nam się kilka kotów z kusymi ogonami.
Darmowy fragment
więcej..