- W empik go
Nieszczęśliwy - ebook
Nieszczęśliwy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 207 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Twierdza Orsk, jak już nie można bardziej, harmonizuje z miejscowością, która ją otacza. Ta sama jednostajność i płaszczyzna. Od ogólnego kolorytu twierdzy odcina się nieco tylko ta niewielka murowana cerkiew na górze – proszę zauważyć: na Górze Jaszmowej. Pod górą z jednej strony lepią się brudne tatarskie domki, a z drugiej strony, oprócz takich samych brudnych domków – dom inżynieryjny z kazamatami dla katorżników. Naprzeciwko domu inżynieryjnego długa, niska budowla z belek o niedużych kwadratowych okienkach – to koszary batalionowe, które przylegają jednym końcem do drewnianej szopy, zwanej egzercyrhauzem, drugim zaś końcem wychodzą na czworokątny plac, ozdobiony nową murowaną cerkwią i obstawiony podłymi drewnianymi domkami. A gdzież jest właściwa twierdza? – spytają państwo. I ja przez dwa dni zadawałem takie samo pytanie, póki trzeciego dnia, wedle wskazówek jednego ze starych mieszkańców osiedla, nie wyszedłem na pole w kierunku komory handlowej i nie zobaczyłem ledwo wzniesionego nasypu i za nim kanału. Kanał i nasyp były mniej więcej tego rozmiaru co rów, jakim u nas dobry gospodarz okopuje swoje pole. I to jest tak zwana twierdza drugiej klasy. Napatrzywszy się do syta na to cudo techniki fortyfikacyjnej, już pod wieczór wracałem przez słobódkę do domu i skręciwszy za róg jednej nędznej lepianki zobaczyłem tłum żołnierzy, idących z bałałajką i bębnem. Żołnierze stanęli naprzeciwko lepianki, utworzyli koło i wkrótce rozległa się stamtąd junacka pieśń z biciem w bęben i przygwizdywaniem, a z tłumu dało się słyszeć:
– Ale dziedzic! Ale szlachcic! Orzeł! Po prostu orzeł! Te krzyki zastanowiły mnie: już chciałem podejść do wesołych żołnierzyków i dowiedzieć się, co tam za dziedzic, ale tymczasem tłum się rozstąpił, nie przerywając pieśni, i przed nim ukazał się w rozerwanej koszuli dorodny jasnowłosy młodzian, który zręcznie ujął się pod boki i poszedł w prysiudy.
Uderzyła mnie powierzchowność tego młodziana. Było w nim coś szlachetnego i zarazem coś nikczemnego, odpychającego. Nie mogłem przyjrzeć mu się dokładnie, gdyż coś mię odstręczało od patrzenia na niego. Odchodząc od tłumu spytałem żołnierza, który wydał mi się trzeźwiejszy od swoich kolegów:
– Któż to jest ten, co tak dziarsko tańczy?
– Nieszczęśliwy! – odparł pośpiesznie żołnierz i podążył za tłumem.
Żołnierz dziwnie jakoś wymówił słowo „nieszczęśliwy”. Wydało mi się, że nazywa tym słowem jakiś stan społeczny, a nie to, co ono właściwie oznacza.
Później dowiedziałem się, że inni ludzie też tak wymawiali tam to słowo, a kiedy oswoiłem się z nim, zacząłem je wymawiać w podobny sposób.
Człowiek sam nie zauważa, jak szybko oswaja się z ludźmi, którzy go otaczają.
W nocy wciąż mi się majaczył jasnowłosy młody atleta i brzmiały mi w uszach słowa: – Ale dziedzic! Ale szlachcic!
Nazajutrz poszedłem się dowiadywać, kto jest ten nieszczęśliwy, i – ma się rozumieć – nic nie wskórałem, gdyż nie on jeden taki, jak mi później powiedziano, znajduje się w twierdzy Orskiej.
Było jakieś święto; nie… mając nic lepszego do roboty, poszedłem się wałęsać po beznadziejnie smętnych okolicach twierdzy i przed wieczorem, wracając do domu, tuż obok cegielni spotkałem gromadkę wesołych żołnierzyków z bębnem i bałałajką oraz znanego mi już tancerza i usłyszałem te same okrzyki. Żeby znowu nie stracić go z oczu, odwołałem na stronę jednego z żołnierzy i po cichutku spytałem, jak się nazywa ten szlachcic, który tańczy. Żołnierz wymienił mi jego nazwisko i już nazajutrz w kancelarii batalionu przeczytałem jego smutną konfirmację. Był to młodzian, wcielony do szeregów jako prosty żołnierz na prośbę rodzonej matki. Wydarzenie to bardzo mię zaciekawiło, ale jak rozwiązać podobną zagadkę? Nie mogłem nic lepszego wymyślić, jak tylko poznać się z tym osobnikiem i od niego dowiedzieć się całej prawdy. I jakże się, niestety, omyliłem!
Było to coś w rodzaju idioty. Trzeźwy, milczał uparcie; po jednym kieliszku wódki stawał się pijany i zaczynał przeklinać swoją matkę, siebie samego i wszystko, co go otacza. Tylko taniec miał dla niego pewien urok, lecz nic więcej.
Próbowałem go wybadać pod względem wykształcenia, ale naplótł mi takich głupstw, że lepiej było go nie pytać. Pewnego razu przychodzi do mnie podchmielony i widzi u mnie na stole rozłożoną książkę. – Cóż to pan czyta? – zwraca się do mnie. – „Martwe dusze”. – A to napisał Eugeniusz Sue? – Tak – odrzekłem.
Niewielu, sądzę, znajdzie się moich czytelników, którzy by mi uwierzyli, że to było istotnie tak, a naprawdę tak było.
Otóż więc taka jest Jaman-Kała: sama przez się niepozorna, a mieści w sobie takie rzadkie okazy, że nie wadzi opisywać je w sposób możliwie najdokładniejszy.
W jednej z centralnych guberni naszego bezkresnego państwa, w pobliżu powiatowego miasteczka N., wzdłuż wielkiej drogi wyciągnęły się szeregiem szare, drewniane, z zakopconymi szyberkowymi okienkami chaty i tych szarych chat naliczyłem przeszło dwieście. Wynika z tego, że wieś dosyć duża, ale nie ma wyglądu dużej. I dziwna rzecz: dokoła szumiące lasy, a we wsi – pusto jak wymiótł, ani jednego drzewka. Albo chłopom zabroniono sadzić drzewa, albo – Bóg raczy wiedzieć – może sami nie chcą, a właścicielom do głowy nie przyjdzie skłonić ich do sadzenia, bo przecie sami mają pod ręką angielski ogród odpowiadający najwybredniejszym gustom. A dzieci, kiedy wybiegną na ulicę popatrzyć na przejezdnego, to wcale nie dzieci: to niedźwiadki, istne niedźwiadki.
Pośrodku wioski cerkiew z wysokim szpicem dzwonnicy, dość fantazyjnie zbudowana i bynajmniej nie świadcząca o smaku architekta, a może nawet samego ktytora. Dokoła cerkwi istniało kiedyś ogrodzenie, o czym świadczą na pół zburzone słupy z cegieł, rozstawione niedaleko jeden od drugiego i gruntownie po – walane błotem – zapewne przez czochającą się o te słupy nierogaciznę.
I cerkiew, i wieś, i półnagie zakopcone dzieci, słowem wszystko wygląda tutaj malowniczo, całkiem w guście naszych rokujących duże nadzieje artystów rodzajowych, zapatrzonych na takiego mistrza jak van Ostade.
Gdy się przejedzie wieś, po lewej stronie, w niewielkiej odległości od traktu pocztowego, na górze widzi się wielkopańską rezydencję z belwederem, otoczoną ciemnym lasem, a las jest otoczony – przynajmniej po tej stronie, gdzie trakt – głębokim i szerokim rowem, wałem i żywopłotem na wale.
Skroś drzew migoce jasne lustro stawu; zza grupy lip wyjrzy nagle węgieł altany chińskiej albo krzew akacji, albo coś innego, jakby igła Kleopatry, wzniesiona na pamiątkę przyjaźni i miłości – słowem, cudo! Tylko zeskoczyć z wozu, przesadzić żywopłot i iść malować po wszystkich zakątkach wspaniałego wielkopańskiego ogrodu.
Prawdę powiedziawszy, tak zrobiłem. Ale to było dawno. Teraz już podobnej sztuki nie dokonam. Przeszedłem wtedy cały park od końca do końca i, jak dobrze jeszcze dziś pamiętam, uderzyła mię tam straszna cisza. Widziałem okazały dom, pawilony, altany, kołyszącą się malowaną łódkę, na skraju stawu, pod obwisłymi drzewami, i pośrodku stawu pływającą parę łabędzi, nie widziałem jednak ani jednego człowieka, który by ożywiał ten wytworny obraz. Nieprzyjemnie podziałała na mnie taka nieobecność ludzi: to jest to samo, co przepiękny pejzaż nie ożywiony ludzką postacią. Zacząłem nawet żałować, że wszedłem do tego zaczarowanego parku.
O, gdybym wiedział wówczas, że kiedyś wypadnie mi pisać historię mieszkańców tego cudownego zakątka – nie ograniczyłbym się do powierzchownego obejrzenia miejscowości, ale postarałbym się przeniknąć również do pałacu oraz wszędzie tam, gdzie tylko można przeniknąć, i może wtedy moja historia byłaby zupełniejsza i bardziej zaokrąglona. Przeszłości jednak wrócić nie można. Poprzestańmy więc na tym, co mamy teraz. Przejechawszy ze dwie wiorsty, spytałem woźnicy:
– Czyją to wieś przejechaliśmy?
– Pańską.
– Wiem, że pańską! Ale jak się jej pan nazywa?
– Chlupin.
– Widać, że sam chyba mało przebywa we wsi?
– Przyjeżdża tylko po czynsz i to nie każdego roku.
Tyle wtedy uzyskałem wiadomości. W jakieś trzydzieści lat później spotkałem w twierdzy Orskiej nieszczęsnego osobnika, noszącego to samo nazwisko, które mi wymienił woźnica, i po kilku pytaniach dowiedziałem się od młodzieńca, że jest on jedynym synem i spadkobiercą właściciela znanej mi wsi i parku.
Sprawa przedstawiała się następująco:
Rotmistrz Chlupin, ojciec tego nieszczęsnego młodzieńca, nie miał w ogóle zamiaru żenić się, lecz okoliczności zmusiły go do tego i ożenił się z bogatą i niemłodą wdową, wziąwszy za nią w posagu opisany przeze mnie majątek.
Wdowa, po urodzeniu mu syna, a potem córki, niedługo już pożyła i przeniosła się do wieczności. Majątek przekazała w testamencie dzieciom, a ojca ustanowiła nad nimi w roli jakby opiekuna. Staruszka najwidoczniej nie chciała, żeby on się znowu ożenił, i w dodatku jeszcze z młodą. Rotmistrz atoli nawet nie zdradzał chęci do założenia ogniska rodzinnego: wziął swoje ptaszęta – sieroty wraz z orszakiem nianiek i mamek i udał się do Pitra. Długo czy krótko wytrwał tam w kawalerskim stanie – nie wiem. Wszakże, aczkolwiek niezbyt umiał dbać o dzieci, zorientował się, iż dzieciom potrzebna jest matka, to jest, iż musi się ożenić.
Z taką to myślą zbożną wyszedł kiedyś z podwórza. Idzie ulicą Litiejną, wychodzi na Prospekt Newski, patrzy, a tu naprzeciwko niego płynie jakby jutrzenka różowa, jakby łabędź biały. Serce przestało bić staremu huzarowi. Nawet we śnie nigdy nie widział takiej piękności, jaka mu się teraz ukazała.
– Ano – myśli huzar, głowa rodziny – kupić nie kupić, potargować można; spróbujemy! Liberii za nią nie widać, nie ma więc żadnej przeszkody.
I powlókł się za piękną niewiastą. Długo wodziła go za sobą po różnych zaułkach, wreszcie zaciągnęła go niemal do parku Taurydzkiego i tam nagle znikła w jednym ubożuchnym domku z dwoma drobnymi okienkami, a on został na ulicy i w dodatku na zabłoconej.
Przestawszy z dobrą godzinę naprzeciwko domku machnął ręką i poszedł z powrotem.
Zdawałoby się, że tu jest koniec całej przygody. A tymczasem nie. Tu dopiero, rzec można, historia się zaczyna, a właściwie zaczyna się zło.
Gdyby to się zdarzyło innemu wojakowi, a nie dymisjonowanemu huzarowi, od razu by ze wszystkim skończył i basta. Mój rotmistrz, który też był znany ze stanowczości, skończył jednak tym, że po wielokrotnych i bezskutecznych chodzeniach na Piaski zdecydował się wreszcie posłać swatkę do tajemniczego domku. Jak pomyślał, tak zrobił – i już niebawem szczęśliwy rotmistrz z piękną małżonką jedzie do swojej posiadłości, z dziećmi, z niańkami i mamkami, ze stosem rupieci i manatków – za nimi.
W tym miejscu, sądzę, nie zaszkodzi opowiedzieć pokrótce, kto to jest ta druga małżonka stanowczego rotmistrza. A jest to taka osoba:
Ojciec jej służył jako praporszczyk w którymś pułku piechoty, stacjonującym na Wołyniu, i zakochał się w jakiejś nadobnej szlachciance. Sprawa mogłaby się na tym skończyć, ale oficer zabrnął trochę za daleko i zmuszono go do żeniaczki. Nie sprzeciwiał się, wziął ślub i wyruszył za swoją rotą, która zmieniła wtedy miejsce postoju. Wojsko w tym czasie zaczęło ściągać do Wozniesienska. Na ostatnim etapie marszu, przed Wozniesienskiem, młoda żona praporszczyka powiła córeczkę Marię. Trzy czy cztery lata biedna praporszczykowa tułała się z dzieckiem za swoim mężem, a ściślej mówiąc za rotą, dopóki wreszcie wskutek niedostatku, zmartwień i różnych dolegliwości nie wpadła w suchoty i nie umarła.
Szalona, po trzykroć szalona dziewczyna, która odważa się zakochać i wyjść za mąż za liniowego oficera – nie tylko za praporszczyka, ale nawet za porucznika, o ile nie jest on dowódcą roty. Żeby wyjść za mąż za dowódcę roty, też trzeba mieć dużo odwagi. Musi tu istnieć szczera, prawdziwa miłość. Według mnie jest to tak wielka ofiara ze strony kobiety, że jako tako przyzwoity mężczyzna nie powinien się jej nie tylko domagać, ale nawet pragnąć.
Pochowawszy swoją żonę męczennicę i złożywszy w ręce deńszczyka dziecko, praporszczyk popędził na wynajętych koniach, żeby dogonić rotę. W służbie nie miał zbytniego powodzenia; nie cieszył się względami zwierzchników: koledzy jego dawno już byli podporucznikami i porucznikami, a on wciąż nosił jedną gwiazdkę. Co by to znaczyło – Bóg tylko wie. Obowiązki swoje spełnia chwacko, zbytecznego kieliszka nie wypije; chyba to jedno, że się trochę za wcześnie ożenił – ale co komu do tego! Myślał, myślał, aż wreszcie zaczął pić malutko, potem dużutko, a wreszcie całkiem dużo i skończyło się na tym, że biedakowi zaproponowano dymisję. Poprosił o przeniesienie do któregoś z liniowych batalionów i przeniesiono go do 23 dywizji piechoty, stacjonującej, jak wiadomo, w Kraju Orenburskim.
Ani się nasz praporszczyk obejrzał, jak córeczka skończyła dziesięć latek, a tymczasem biedaczka nie umie ani czytać, ani pisać. Bo i gdzież się ma nauczyć? Ojciec nie ma wolnej chwili, deńszczyk niepiśmienny, a chłopcy wiejscy nauczyli ją tylko grać w kręgle.
Biedny oficer sądził, że przyjedzie do Kraju Orenburskiego, osiedli się gdzieś w jednym miejscu i zajmie się wychowaniem córeczki. Ale próżne to były marzenia. Nie zdążył rozejrzeć się na nowym miejscu, jak go już odkomenderowano do jednej ze stepowych fortyfikacji. Nieszczęście i tyle!
Nie ma rady, przeniósł się na step. Kto nie widział tych umocnień na stepie, temu radzę, niech się gorliwie modli do Boga, żeby ich nigdy nie zobaczyć. Człowiek jest tam pozbawiony wszystkiego, co ma jakąkolwiek łączność z oświatą, znosi różne niewygody i udręki. O obyczajach nie warto nawet mówić.
Otóż, do takiego gniazdka trafił mój biedny praporszczyk ze swoją już dwunastoletnią córką. Nazajutrz zdążyła już zasłynąć jako kantonista w spódnicy.
Rzeczywiście była to dziewczynka ładna, mądra i śmiała tak, że i chłopiec w jej wieku nie byłby śmielszy. Na nieszczęście praporszczyk przywiózł z sobą jeszcze w charakterze niańki jakąś staruszkę, niechlujną i do niemożliwości rozwiązłą. No i kiedy, bywało, podchmielą sobie we dwoje, toMasza musi uciekać do koszar dla żonatych i tam nocować. Biedne dziecię! Dopiero jakiś żołnierz nauczył ją czytać.
Tak minęły dwa lata, roty się zmieniły. Masza wy – rosła i przedziwnie wyładniała, i więcej nic. Co prawda, to jest najważniejsze, a reszta – kogo obchodzi?
Wróciwszy do swojego batalionu ojciec chciał się nareszcie wziąć do edukacji Maszy, ale Masza już nie ta sama: już jej idzie piętnasty rok.
– No cóż – medytuje mało wymagający ojciec – za pisarza i tak może wyjść.
A podczas gdy tak medytował, Masza rosła, rosła i wyrosła na podziwu godną piękność: nie tylko za pisarza, ale nawet za generała nie wstyd jej wydać.