- promocja
- W empik go
Nieufność - ebook
Nieufność - ebook
On jest samotnym ojcem, ona – nianią jego syna.
Na początku wszystko wydaje się proste: ci dwoje powinni być razem. Synek głównego bohatera marzy o pełnej rodzinie i namawia tatę, żeby ożenił się z jego opiekunką. Wkrótce jednak okazuje się, że wrażliwa, utalentowana artystycznie dziewczyna i nieprzystępny mężczyzna nie mają przed sobą żadnej przyszłości.
Intensywna miłosna historia z motywami różnicy wieku, wymuszonej bliskości, drugiej szansy oraz hate – love.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396925114 |
Rozmiar pliku: | 859 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ostrzeżenie: powieść jest przeznaczona tylko dla osób dorosłych. Zawiera elementy związane z przemocą seksualną oraz nieuleczalną chorobą dziecka. Jeśli którykolwiek z tych motywów może być źródłem Twojego dyskomfortu, podejmij świadomą decyzję, czy chcesz zapoznać się z treścią.
Relacja głównych bohaterów opiera się na założeniu, że ludzka emocjonalność i seksualność kryje w sobie wiele tajemnic. Czasami podejmujemy zupełnie nieracjonalne decyzje, ponieważ jesteśmy bezbronni wobec swoich impulsów i uczuć. Czasami wybaczamy rzeczy, których nie powinniśmy wybaczyć.
Dzięki temu pisarze mogą tworzyć swoje historie.
Jeśli jednak jesteś ofiarą przemocy w jakiejkolwiek formie, nie wahaj się prosić o pomoc.PROLOG
Przyszła do mnie w nocy, kiedy się tego nie spodziewałem. Nie zdążyłem się jeszcze położyć. Stałem w oknie i paliłem żałosną imitację papierosa chwytając się czegokolwiek, żeby znieść napięcie.
Klamka cicho się poruszyła, skrzypnęły drzwi. Dziewczyna bezszelestnie wsunęła się do środka. Odłożyłem e-papierosa na parapet i uchyliłem okno. Wiatr poruszał gałęziami drzew w ogrodzie.
– Nie mogłam zasnąć – powiedziała, żeby wyjaśnić swoją obecność.
Zatrudniałem ją. Nie powinna wchodzić tu bez zaproszenia.
– Ja też nie – przyznałem.
Oświetlała ją lampka nocna. Widziałem zarys jej sylwetki, ciemne włosy częściowo zasłaniające twarz. Odgarnęła je za uszy.
– Chodź. – Te słowa wydostały się z moich ust bez świadomej intencji, ale nie spotkały się z jej żadnym protestem.
Dotknąłem jej ramienia i lekko popchnąłem do tyłu. Wyciągnęła obronnie ręce za siebie. Dotknęła parapetu. Posadziłem ją na nim. Przeciągnąłem dłonią po jej nodze, ściągnąłem skarpetkę i objąłem szczupłą kostkę palcami.
– Chciałam tylko porozmawiać – powiedziała, ale blask ciemnych oczu nie kłamał, w odróżnieniu od słów.
Patrzyłem, jak unoszą się jej piersi, kiedy próbowała wziąć oddech.
– Rozmawiajmy.
– Ile to jeszcze potrwa? – zapytała bez tchu.
Noc owiewała nasze ciała chłodem. Cienki materiał koszulki pokazywał sterczące sutki.
Nachyliłem się nad jej twarzą.
– Nie wiem, ile potrwa – powiedziałem półgłosem.
W następnej chwili ssałem jej pierś. Odchyliła głowę tak raptownie, że stuknęła nią o szybę. Rozkoszowałem się twardością jej sutka. Oderwałem usta i popatrzyłem na wilgotny krążek na materiale. Trochę mocniej wessałem się w drugą pierś.
– Och. Nie. Albo tak – wyszeptała.
– Zdecyduj się – mruknąłem.
Przesuwałem wargami po skórze nad dekoltem koszulki. Polizałem delikatną szyję.
– Posłuchaj – wyszeptała.
– Słucham – odparłem tuż obok słodkich ust.
Nie patrzyłem w jej oczy, bo mógłbym się wtedy wycofać, a właśnie byliśmy na najlepszej drodze, żeby wszystko spierdolić.
Oddychała szybko, kiedy głaskałem wnętrze jej uda.
– Nie wchodzi w grę standardowy seks.
– Nie? – zdziwiłem się.
Potraktowałem to jak słowną grę wstępną, ale miała poważną minę. Spojrzenie również. Złapałem ją obiema rękami za tyłek. Ścisnąłem go. Był tak jędrny i doskonały, jak zawsze myślałem.
– A co „wchodzi w grę”? – zacytowałem jej słowa.
– Nie wiem. Sześć na dziewięć? – wyszeptała.
– Kurwa – wyrwało mi się. – Mówisz poważnie?
– Ale bez tej lampy.
Byłem gotowy się zgodzić na brak światła. Póki co skorzystałem z tego, że jest jasno i zerwałem z niej koszulkę. Chciała zasłonić piersi, ale powstrzymała się. Były piękne. Dość duże, ale proporcjonalne do reszty jej ciała. Skubnąłem sutki kciukami i dziewczyna przymknęła oczy. Potrącałem je, aż pierwszy raz wydała z siebie cichutki jęk.
– Wedle życzenia. – Poderwałem ją w górę i prawie przerzuciłem sobie przez ramię, a wtedy ciasno do mnie przylgnęła.
Posadziłem ją na kołdrze i rozpiąłem spodnie. Sama zsunęła mi bokserki. Uchwyciła penisa. Popatrzyła w górę i musnęła językiem sam czubek.
Niespiesznie przesunąłem rękę na jej kark i lekko nacisnąłem, ale nie posłuchała tej sugestii. Nie wzięła go do ust. Przesuwała wargami po moim fiucie i drażniła się ze mną.
– Nie tak się umówiliśmy. – Spojrzała na mnie zza rzęs. – Co ze mną?
– Rozbierz się.
– A ty?
Zdjąłem swoje ubrania, zostawiłem tylko rozpiętą koszulę. Nie chciałem czekać, bo ona leżała już nago na mojej pościeli. Opierała łokieć o poduszkę.
Zrobiliśmy to, tak jak chciała, w pozycji sześć na dziewięć. Zgasiłem lampkę, tak jak chciała i całkowicie odpłynąłem. Głaskałem rozsunięte uda dziewczyny. Powoli zadowalałem ją językiem i ustami. Drżała i mimo woli się odsuwała, ale przyciągałem ją do siebie z powrotem.
Nie była ekspertką w oralu, ale radziła sobie, poza tym wsadzenie kutasa w miękkie, mokre wnętrze kobiecych ust zawsze jest miłe. Doszedłem przed nią. Zacisnęła palce na penisie i muskała wargami czubek, kiedy strzelałem spermą. Nie połknęła jej, ale też nie odsunęła kutasa od swojej twarzy. Kompromis, który byłem w stanie przyjąć.
Skupiłem się na tym, żeby teraz ona doszła do orgazmu, ale udało się dopiero wtedy, gdy przewróciłem ją na plecy. Objąłem ramionami jej biodra, ułożyłem się między udami. Lizałem jej łechtaczkę i cieknące podnieceniem dolne wargi, sam już zaspokojony i skupiony na przyjemności drugiej osoby. Ona się odprężyła. Nie uciekała przede mną. Nasze oddechy się zgrały. Włożyłem palec do środka i przyspieszyłem ruchy językiem.
– O Boże – wyszeptała. – Tak.
Kiedy przestała jęczeć i drżeć, podniosłem głowę. Patrzyła w sufit, zasłaniała lewą pierś ręką.
– Dobrze się czujesz? – zapytałem.
Od kiedy coś takiego mnie interesowało?
Usiadła i rozejrzała się za swoją piżamą.
– Bardzo dobrze. A ty? – zapytała od niechcenia.
Chciała wstać, ale złapałem ją za łokieć. Odwróciła się i wyrwała rękę, żeby założyć spodenki od piżamy. Nie spuszczałem oczu z jej piersi, które lekko się poruszały.
– Nie zakładasz koszulki?
– Wytarłam w nią twoją spermę.
Podniosła ją i obejrzała mokre plamy. Wstałem i wyciągnąłem swój T-shirt z szuflady.
Dwa dni później mi go oddała. Nawet nie twarzą w twarz. Położyła go na komodzie.
To było jedyne wspomnienie tej nocy.1
BRUNO
Dwa miesiące wcześniej
– Chce mi pani kolejny raz powiedzieć, że mój syn nie wyzdrowieje? – przerwałem przydługi monolog lekarki prowadzącej terapię Rocha.
Doktor Salome nie przestraszył mój gniew. Wiedziała, że jest zmieszany z bezradnością i strachem. Zapełniałem kasą swoje konta, ale jednego nie potrafiłem. Przekupić losu.
– Proponowałam spotkanie z psychologiem.
– Roch nie potrzebuje psychologa, na litość boską – zirytowałem się. – Ma niecałe sześć lat.
Lekarka podniosła głowę, żeby napotkać mój wzrok, ale po chwili znowu skierowała spojrzenie na monitor.
– Myślałam o panu.
Żachnąłem się.
Żałowałem, że nie zabrałem syna za granicę, ale tam też nie potrafiono mu pomóc, poza tym Roch prosił, żebym już nigdy nie wywoził go z Polski. Leczenie w Stanach nic nie dało.
– Chcę zabrać syna do domu – powtórzyłem głośno i wyraźnie.
– Rozmawiał pan z nim o tym?
– Wielokrotnie. Wiem, że chce tu zostać, ale to dlatego, że od dawna nie był u siebie. Przyzwyczai się.
Widziałem po grymasie na jej twarzy, że się ze mną nie zgadza. Milczała. Ja też.
– Muszę wracać na oddział. – Wstała zza biurka. – Panie Brunonie…
Wzdrygnąłem się, bo z trudem znosiłem tę wersję mojego imienia. Albo „Bruno”, albo „proszę pana”. Większość rozmówców udało mi się oduczyć, ale ta kobieta była niereformowalna.
– Niech się pan zastanowi. Ma pan wolny wstęp tutaj o każdej porze.
Chyba jasne. Wybrałem prywatny oddział szpitalny właśnie z tego powodu.
– Zapewniamy Roszkowi najlepsze warunki, jakie można stworzyć dziecku w jego sytuacji.
Wstałem i otworzyłem przed nią drzwi.
– Wrócimy do tego – zapowiedziałem, a doktor Salome westchnęła. Nie odważyła się jednak protestować bardziej dobitnie. Przekazywałem gigantyczne dotacje tej placówce. Chciałem pokonać…
_Strach, że Roch umrze, zanim będę na to gotowy?_
_Poczucie winy, że sam jestem okazem zdrowia?_
_Brak zaufania do samego siebie, niepewność, czy kiedykolwiek nadawałem się na ojca?_
– Roszek tęskni za mamą – powiedziała półgłosem lekarka. – Złapał doskonały kontakt z jedną z wolontariuszek. Opowiadał panu o niej?
Zaprzeczyłem ruchem głowy. Bo synek o tym nie opowiadał, a przynajmniej – nie dosłownie. Wcisnął mi do ręki rysunek, a ja wrzuciłem go do schowka w aucie. Obrazek przedstawiał Rocha leżącego na chmurze i jakąś osobę ubraną na fioletowo. Nie chciałem się temu przyglądać. Irytowało mnie, że on może tylko rysować oparty o poduszkę.
W swoich marzeniach chodziłem z synem na boisko i trenowałem strzelanie bramek. Zabierałem go w góry. Pływaliśmy w egzotycznym morzu albo nurkowaliśmy. Siedzenie w szpitalnym pokoju i czuwanie nad umierającym dzieckiem stanowiło wyrafinowaną formę psychicznej tortury, bo chciałem z nim być i jednocześnie nienawidziłem każdej minuty.
Zatrzymałem lekarkę, zanim weszła do dyżurki pielęgniarek.
– Jakie są rokowania? Ile on będzie jeszcze… ze mną?
Podniosła teraz głowę, żeby popatrzeć mi w oczy. Nie czułem się z tym komfortowo.
– Proszę doceniać każdy dzień.
Te słowa zadziałały tak samo, jak wbicie lodowatego miecza w brzuch i przeciągnięcie nim w górę i w dół.
– Dlatego nie mogę go w takim razie zabrać? – zapytałem.
– Ależ może pan. Przecież to pana decyzja. Proszę tylko przemyśleć, jak pogodzić opiekę z pracą, to taka… rada z mojej strony.
– Będę pracować z domu.
Patrzyliśmy na siebie poprzestając, prawdopodobnie, przy swoim odmiennym zdaniu.
– Zatrudnię pielęgniarki, będą siedziały przy nim na zmianę – obiecałem.
Lekarka Rocha uśmiechnęła się niezbyt wesoło. Pokiwała głową. Była dużo niższa, ale i tak patrzyła na mnie z wyżyn swojego zawodowego doświadczenia.
– To i tak będzie trzeba zrobić. Raz dziennie będzie musiał też przyjechać lekarz na wizytę domową, poza tym musi pan być przez całą dobę czujny.
– Rozumiem, oczywiście – potwierdziłem, bo w gruncie rzeczy miałem nadzieję, że tym lekarzem będzie ona. Nie chciało mi się gadać z jakimś kolejnym.
– Proszę pomówić z synem i go uprzedzić. Przygotujemy wszystko tak, żeby Roch bezpiecznie dojechał do domu.
Kiwnąłem tylko głową na pożegnanie i zostawiłem ją; chciałem zajrzeć do syna i upewnić się, że robię dobrze. Nie umiałem odczytywać ludzkich uczuć. Starałem się bardziej, kiedy urodził się Roch, ale i tak niewystarczająco, skoro jego matka zostawiła nas po, jak to określiła, „miesiącach udręki”.
Drzwi były uchylone. Usłyszałem, jak on i jakaś kobieta się śmieją.
– Groszek. Czy: Roszek?
– Groszek – odpowiedział mój syn chichocząc słabym głosem i łapiąc z trudem oddech. – I Roszek.
– W porządku. Było sobie dwóch chłopców: Roszek i Groszek. Mieszkali w zielonym domu, na zielonym drzewie…
– Tata mi zbuduje domek na drzewie, jak będę zdrowy.
– Opowiedz, jaki. Narysuję i twój tata będzie miał gotowy projekt.
Słuchałem tej paplaniny przez dobrych kilka minut. Dziewczyna powtarzała i przekręcała każde zdanie, ale mojego dziecka to nie irytowało. Może potrafiła zachować umiar.
Nie poznałem dotąd tej wolontariuszki. Rozminęliśmy się kilka razy, poza tym nie miałem pojęcia, że Roch wyróżnia kogoś z grupy młodych ludzi krążących po oddziale.
– Dzień dobry. – Pchnąłem drzwi i zamknąłem je za sobą. Podszedłem do łóżka, uścisnąłem wątłe ramię Rocha, a potem pocałowałem go w czoło. – Cześć, synu.
– Cześć – wychrypiał.
– Dzień dobry – odparła wolontariuszka.
Zajmowała mój fotel. Popatrzyłem na nią, ale niewiele zobaczyłem. Nadal rysowała. Pochylała ciemną głowę nad grubym blokiem. Ze względu na Rocha nie kazałem jej zwolnić fotela. Przystawiłem sobie krzesło z drugiej strony łóżka.
Dziewczyna najpierw podała obrazek mojemu synowi, a potem niespiesznie popatrzyła na mnie.
Miała dokładnie taki wygląd, jaki powinna mieć osoba, która bawi się w wolontariat z ciężko chorymi dziećmi. Zobaczyłem długie włosy związane w kucyk, lśniącą grzywkę obciętą równo z brwiami, zdrowo zaróżowione policzki, uśmiechnięte usta.
Wyraziste oczy. Mało makijażu. Niepomalowane paznokcie. Tani zegarek.
Nie była kobietą w moim typie i nie mogłem jej znać, chociaż przez chwilę wydawało mi się, że gdzieś już się kiedyś spotkaliśmy.
Ale to nie było możliwe.
– Tato, patrz. To nasz domek na drzewie. – Roch wręczył mi kartkę.
Przyłożyłem ją do oczu i udawałem, że nic nie widzę. Syn zaśmiał się ledwo słyszalnie, a potem z trudem wyrównał oddech.
– Pójdę już – odezwała się dziewczyna. – Nie chcę przeszkadzać.
– Nie idź – zaprotestował mały. – Dopiero przyszłaś. Miałaś mi poczytać.
– Tata ci poczyta – odparła z uśmiechem. Położyła na szafce Rocha metalowe pudełko z kredkami. – Zostawiam ci, tylko pilnuj ich. To mój najdroższy sprzęt.
Syn uśmiechnął się.
– Ale kredki nie są drogie.
– A to zależy. Te akurat kosztują tyle, co trzy duże pizze. – Puściła do niego oko.
Ignorowała mnie do tego stopnia, że jej zachowanie balansowało na granicy niegrzeczności. I stała już przy drzwiach. Ta pogawędka miała tylko zająć uwagę Rocha.
– Kupię ci takie same – powiedziałem i zwróciłem się do wolontariuszki: – Może pani zabrać swoje kredki.
– Ale one są zaczarowane, tato.
Popatrzyłem dziewczynie w oczy. Czułem złość. Opowiadała mojemu dziecku brednie o zaczarowanych kredkach i robiła mu wodę z mózgu.
Zamrugała i dmuchnęła w grzywkę.
– Naprawdę mogą zostać, proszę pana. Jutro znowu przyjdę do Roszka. Nie ma sensu ich nosić.
Pomachała do Rocha i zniknęła za drzwiami. Sięgnąłem po jedną z jego książeczek, ale Roch pokręcił głową.
– Narysuj mi coś, tato. Jak pojedziemy na wakacje i będę pływał w morzu.
Przełknąłem ślinę przez zaciśnięte gardło.
– Okej.2
MAJA
Leżałam z głową na biurku obok klawiatury, a telefon wciąż dzwonił. Szósty raz dzisiaj, nie licząc poprzednich dni. Ojciec Rocha nie dawał za wygraną.
W końcu przysunęłam komórkę palcem i dotknęłam zielonej słuchawki. Telefon leżał tuż obok mojego nosa.
– Halo? – zapytałam niechętnie.
– Dzień dobry. Możemy porozmawiać? – zapytał Bruno Linde.
– Rozmawialiśmy już.
– Rozmowa nie przyniosła zadowalających rezultatów.
Wciąż przyciskałam skroń i policzek do blatu. Odsunęłam pomazane kartki i zaczęłam jedną ręką układać kredki według kolorów, tym razem – pastele. Kątem oka widziałam ekranik telefonu.
– Proszę się do mnie przenieść – powtórzył swoją propozycję. – To już nie będzie wolontariat, opłaci się pani.
– Nie potrzebuję pieniędzy, pracuję.
Linde przez dłuższą chwilę milczał.
– Proszę zrobić to dla mojego syna – powiedział w końcu. Te słowa mogłyby wskazywać na to, że on mnie o coś prosi, ale tak przecież nie było. Żądał.
Podzielałam zdanie doktor Salome: Roch powinien zostać na oddziale. Rozumiałam też decyzję Bruna Linde. Chciał, żeby mały doczekał nieuniknionego w rodzinnym otoczeniu.
_Doczekać nieuniknionego. Może to ja umrę pierwsza, przecież nigdy nie wiadomo._
Prawie puknęłam się w czoło. Zamieszkanie w jego domu oznaczało proszenie się o kłopoty. O Brunonie Linde mówiono różne rzeczy na mieście, głównie o jego interesach oraz niezbyt sympatycznej osobowości.
Zniecierpliwił się w końcu.
– Rozłączyła się pani?
– Nie.
– Nie rozumiem, dlaczego aż tak bardzo mój syn chce spędzać czas właśnie z panią. Nie odczułem szczególnej sympatii w stosunku do siebie – napomknął. – Chyba że wobec Rocha zachowuje się pani inaczej.
Nie skomentowałam tego.
– Od urodzenia zajmowały się nimi opiekunki, ale żadnej nie traktował tak, jak pani. Płakał i nie chciał z nimi spędzać czasu.
– Słyszałam. Pana synek opowiadał mi o tym.
Bruno Linde prawdopodobnie musiał oswoić się z faktem, że w moim posiadaniu znalazły się ich osobiste tajemnice.
– Jest pani pierwszą osobą, którą tak polubił.
W jego głosie usłyszałam zaskoczenie, ale też – irytację.
Westchnęłam. Pociągnęłam się za grzywkę, aż zapiekła mnie skóra.
– Nie mogę... nie powinnam była dopuścić do tego, żeby Roszek aż tak się do mnie przywiązał.
– Ile?
Wściekłam się. _Próbuje mnie kupić?_
– Ile pani chce? – naciskał. – Kwota nie gra roli.
– Chyba się nie rozumiemy – odpowiedziałam i rozłączyłam rozmowę.
Odwróciłam telefon, a potem wrzuciłam go do szuflady. Dokończyłam grafikę do kalendarza na przyszły rok. Nie szło mi. Zaprojektowałam dopiero marzec, przez tego zadufanego bogatego buca, który nie dawał mi spokoju.
Przegrzebałam kieszenie bluzy, żeby znaleźć karnet na jogę, i dopakowałam kilka rzeczy do plecaka. Zbiegając po schodach zastanawiałam się, czy na pewno zamknęłam drzwi, ale przecież takie rzeczy robi się z automatu.
Na parterze odbiłam się od wysokiej postaci w garniturze.
– Cholera – mruknęłam pod nosem.
Bruno Linde podniósł z ziemi plecak i oddał mi butelkę z wodą, która potoczyła się pod skrzynki na listy.
– Przyszedłem osobiście.
Tak, jakbym nie widziała.
– Spieszę się na zajęcia.
Obejrzał mój strój: spodnie do jogi i obcisły podkoszulek pod rozpiętą kurtką. Ciuchy nie kosztowały prawie nic i na pewno było to po nich widać. Skorzystałam z promocji w sklepie sportowym. Pomimo tego taniego outfitu Bruno Linde i tak ciekawie mi się przyglądał. Analizował moje nogi, biodra i biust, co było bardzo niewłaściwe, skoro prosił, żebym zajęła się jego synem.
– Odwiozę panią i porozmawiamy po drodze – zaproponował.
– To kiepski pomysł.
Ujął mnie za ramię.
– Proszę – powiedział po prostu. – Jak pani widzi, jestem zdeterminowany.
Patrzyłam na jego klatkę piersiową. Nie założył krawata, a górny guzik koszuli był rozpięty.
– To pięć minut stąd. I tak nie będzie gdzie zaparkować. Możemy się przejść – powiedziałam w końcu.
Wyszłam na zewnątrz i zadrżałam. Wiatr potęgował mżawkę. Brr. Zapięłam kurtkę, a Bruno Linde rozpiął płaszcz, jakby zimna aura zadziałała na niego odwrotnie. Spojrzał na mnie z uwagą i zorientował się, że marznę.
– Może jednak samochód? – zapytał.
– Chodźmy. Cały dzień siedzę na... – chciałam powiedzieć „tyłku", ale zrezygnowałam.
– Znalazłbym miejsce do zaparkowania – dodał tonem przechwałki.
– Zaraz będziemy na miejscu.
Przyspieszyłam kroku. On też. I nadal nie odpuszczał.
– Jestem w stanie zapłacić tyle, ile pani powie. Nie wiem, ile jeszcze będę mógł mieć syna przy sobie. Roch panią uwielbia. Nie zdawałem sobie sprawy, jak wielki jest w nim głód... radości. Beztroski. Nie potrafię mu tego dać. Nie jestem łatwym człowiekiem. Ani czułym. Ani wesołym.
Przystanęłam, bo w końcu udało mu się przykuć moją uwagę. Przyznał się do słabości. Wcześniej mnie tylko denerwował. Dzwonił od trzech dni. Dwa razy widzieliśmy się w szpitalu, ale uniknęłam rozmowy, bo przy Rochu się na nią nie zdecydował.
Miałam dowód, że Bruno Linde jest naprawdę uparty. Pewnie w tym też tkwiła tajemnica jego sukcesu.
Przystanęliśmy przed budynkiem.
– Muszę iść. Na jogę nie wpuszczają spóźnialskich – powiedziałam tak, jakby ten fakt miał być dla niego interesujący. A nie był. Jego twarz wyrażała całkowitą obojętność wobec moich spraw.
Myślał tylko o sobie. W jego oczach lśniła hipnotyzująca presja, żebym powiedziała: „tak”.
– Nie jestem zawodową opiekunką ani pielęgniarką.
– W domu jest gosposia, pielęgniarka będzie do naszej stałej dyspozycji. O opiekę lekarską nie musi się pani martwić. Chodzi o obecność.
– Nie rozumie pan. Nie wiem, czy sobie poradzę.
Przez jego twarz przemknął wyraz bezsilności.
– Na pewno lepiej ode mnie – powiedział.
– Jest pan jego tatą. Czujecie się... Wyczuwacie się nawzajem.
Te słowa zabrzmiały dziwnie nawet w moich uszach.
– Ja nie... – urwał. – Poczekam tutaj. Ustalimy szczegóły.
Byłam prawie spóźniona.
– Zadzwonię. Niech pan na mnie nie czeka, to głupi pomysł.
W ostatniej chwili wpadłam na salę i wcisnęłam w kąt z moją matą do ćwiczeń. Prowadząca zajęcia skrzywiłaby się, ale już weszła w tryb pełnej harmonii ze światem, dlatego jakoś mi się udało.
Bruno Linde wcale sobie nie poszedł. Widziałam go przez ogromne okna, które nie wychodziły na główną ulicę, inaczej przechodnie przyglądaliby się nam w trakcie zajęć. Kierowany instynktem albo sprytem wiedział, że trzeba skręcić w zaułek. Stanął oparty o ścianę, wyciągnął telefon i coś pisał, ale wyraźnie czekał, aż wyjdę.
Jak przyczajony pod rozgrzanym kamieniem skorpion.3
BRUNO
Poczekałem na nią, przede wszystkim dlatego, że nie miałem pewności, czy zgodzi się zaopiekować Rochem. Irytowały mnie te wahania. A jeszcze bardziej denerwująca była jej chwilowa przewaga: trzymała w garści mój spokój.
Wyszła ze szkoły jogi z dwiema dziewczynami. Obserwowałem, jak rozmawiają i śmieją się, zrelaksowane po tych typowo babskich zajęciach.
Minąłem je i wsiadłem do samochodu. Te dwie, których nie znałem, obejrzały się za mną, a Maja mnie zignorowała. Stała z rękami w kieszeniach przykusej kurtki nieodpowiedniej na listopad.
Po kilku minutach się pożegnała. Odczekała, aż jej koleżanki znikną na horyzoncie i podeszła do mnie. Obniżyłem szybę w aucie.
– Napijmy się czegoś – zaproponowałem. – Na co ma pani ochotę? Kawę? Drinka?
Podniosła do ust butelkę z wodą, w połowie wciąż pełną. Patrzyłem, jak pije. Chyba potrzebowała tej chwili do namysłu.
– Nie piję na co dzień alkoholu – odparła.
– A może jest pani głodna?
Wzruszyła ramionami.
– Proszę wsiadać – powiedziałem. – Porozmawiamy przy obiedzie.
Ktoś musiał w końcu podjąć decyzję. Posłuchała. Ruszyłem od razu, bo ktoś inny chciał zaparkować i czekał za moim samochodem tamując ruch na drodze.
– Na początek mów mi po imieniu. Bruno.
– No… okej. Maja. Gdzie mieszkacie, ty i Roch?
Wywnioskowałem, że coraz poważniej rozważa moją propozycję.
– Gdzie miałabym się przenieść? – doprecyzowała swoje pytanie.
– Mam dom za miastem.
– A konkretnie?
Wepchnąłem się przed innego kierowcę.
– Muszę podać komukolwiek twój adres, przecież się nie znamy – dodała Maja. – A poza tym mam decydować w ciemno?
Popatrzyłem na nią wrzucając kolejny bieg i rzuciłem drwiące pytanie:
– Kłopot z zaufaniem?
– Problem z podaniem adresu?
Niechętnie się uśmiechnąłem, doceniając jej refleks. Podałem tę informację. Sprawdziła adres w telefonie i sapnęła pod nosem.
– Za miastem? Raczej: kawał drogi od miasta – zauważyła.
– Kwestia względna. Tylko czterdzieści minut jazdy.
– Nie mam samochodu.
– Wiem.
Spojrzeliśmy na siebie krótko. Przecież nie chodziło o wynajem części mojego domu i dogodność jego lokalizacji. Ta dziewczyna miała w nim siedzieć z moim synem, a nie gdzieś sobie jeździć; powinna ułatwiać mi życie i poprawić stan emocjonalny, bo byłem w rozsypce.
Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie.
Milczała patrząc przez okno. Zapadał zmierzch. Na ulicach Trójmiasta kręciło się sporo ludzi, pomimo wiatru i nużącej mżawki.
– Dlaczego wybrałaś wolontariat związany z dziećmi? Straciłaś dziecko? Umarło ci rodzeństwo?
Przełknęła ślinę i popatrzyła na mnie w tej samej chwili, zaszokowana tą otwartością.
– Ty tak poważnie?
– Intryguje mnie, jak dotarłaś do Rocha.
Pokręciła głową.
– A może: mam dziecko, a nie „straciłam dziecko”? – zapytała prowokująco.
Zmieniłem trasę, żeby uniknąć korków.
– Nie masz. Kiedy ćwiczyłaś na swojej jodze, dostałem krótki raport na twój temat.
Zatkało ją. Jednocześnie opadły jej ramiona. Potarła je dłońmi. Nie była głupia. Wiedziała, że w chwili, kiedy wsiadła do mojego samochodu, przewaga przechyliła się w moją stronę.
– Co dostałeś? – zapytała szeptem.
Zatrzymałem się na czerwonym świetle.
– Raport. Nic nielegalnego nie zrobiłem, a właściwie – mój asystent. Twoje social media łatwo prześledzić. Wiem, że rzuciłaś studia. Sprzedajesz swoje prace w sieci, więc mam wszystkie dane łącznie z adresem, telefonem, NIP-em twojej działalności. To było proste.
Znowu zapadła cisza, ale ten fakt mi nie przeszkadzał mi. Mogłem skupić się na jeździe. Maja postukała paznokciami w szybę, potem z westchnieniem przyznała:
– Tak, wygląda na to, że jestem nieostrożna.
– Zdecydowanie. Wolałbym, żebyś nie wrzucała do sieci informacji, jak wygląda mój dom i moje życie, jak już z nami zamieszkasz.
Zirytowały ją te słowa.
– Znowu zaczynam się wahać.
Wtedy zaczął dzwonić mój telefon. Zobaczyłem to na panelu obok kierownicy auta, ale zrzuciłem połączenie. Cioteczny braciszek, czyli Maks. Nie miałem zdrowia do jego pierdolenia akurat dziś.
– Chciałem cię zatrudnić, więc zostałaś sprawdzona – powiedziałem ze znudzeniem. – I skłamałem. Mam informacje nie tylko z oficjalnych źródeł. Wiem, że jesteś potężnie zadłużona. Niepotrzebnie przyjęłaś spadek razem z mieszkaniem, ale rozumiem, że chciałaś mieć dach nad głową. Pewnie nie zdawałaś sobie sprawy, że w tak młodym wieku dostaniesz w pakiecie długi swojej rodziny.
– Jakiś koszmar – skomentowała. Jej twarz zaczął pokrywać rumieniec. – To nienormalne, co robisz.
– Całkowicie normalne. Dlaczego jesteś graficzką? Studiowałaś coś innego.
– Fizjoterapię. Nie nadawałam się do tego, miałam problem z…
Znowu umilkła.
– Miałam pewien problem, który chciałam przezwyciężyć, ale poddałam się. Rysowanie to moje hobby. Próbuję na nim zarobić i…
– Słabo ci wychodzi.
Opanowała się już, co mi się spodobało. Nie chciałem mieć pod bokiem marudnej mimozy.
– A ty? Z czego się utrzymujesz? – zagadnęła niewinnie.
Zatrzymałem się na ostatnim czerwonym świetle przed dotarciem do celu.
– Naprawdę nie wiesz? – zdziwiłem się.
– Załóżmy, że nie.
– Odziedziczyłem firmę. Tak jak ty. Ale mój spadek nie spowodował, że stałem się bankrutem, wprost przeciwnie.
Ruszyłem dość szybko, ale potem zwolniłem, bo dojechaliśmy na miejsce. Rozglądałem się za miejscem do zaparkowania. Znowu. Przesyt kierowców w Trójmieście mógł doprowadzić człowieka do szału.
– Odziedziczyłeś firmę? – powtórzyła złośliwie. – I to wszystko? Wystarcza ci na dom pod miastem, taki samochód i…
– Wystarcza – przerwałem jej. – Poza tym mam jeszcze mieszkanie w Gdyni, do prywatnych celów.
– No, no – mruknęła. – Pozazdrościć.
– Czy to próba negocjacji? Jeśli tak, to słabo się za to zabrałaś.
Sapnęła i założyła nogę na nogę.
Jeszcze raz jej się przyjrzałem. Była tak ubrana, że nie mogłem zabrać jej do ekskluzywnej restauracji, ktoś mógł nas razem zobaczyć. Podjechałem pod włoską knajpę, tuż obok tej, którą wybrałem najpierw.
– Nie jesteś zbyt uprzejmy.
– Uprzedzałem. Wlicz sobie to w koszty swojej pracy. Wysiadamy?
Maja nawet się nie ruszyła. Odpiąłem swój pas. Byłbym zdecydowany wejść do środka sam, ale zdawałem sobie sprawę, że to okazja, która się nie powtórzy. Musiałem ją przyszpilić.
– Zapraszam. Lubisz włoskie jedzenie? Mają tu najlepszą carbonarę w mieście. Albo makaron z krewetkami.
– Wolę pizzę.
Wysiadła z auta, przed zamknięciem drzwi jeszcze raz się nachyliła i wyciągnęła plecak, który zarzuciła sobie na ramię.
Jeszcze nigdy nie wprowadziłem do knajpy kobiety tak nieodpowiednio się prezentującej, ale nic sobie z tego nie robiłem; gdyby nie to, że sam byłem głodny, może przejąłbym się bardziej.
A jednak w chwili, kiedy usiedliśmy przy stoliku, rozzłościłem się na siebie. Nie powinienem tego robić. Ona miała być kimś pomiędzy guwernantką i opiekunką. Fundowanie obiadu wykraczało poza rolę, którą planowałem jej powierzyć.
W połowie swojej pizzy, którą pałaszowała bez użycia sztućców, Maja wróciła do tematu Rocha.
– Nie jestem lekarzem ani pielęgniarką. Nie mogę wziąć takiej samej odpowiedzialności, jak specjalista. Może powinieneś poszukać kogoś takiego?
– Nie oczekuję, że będziesz taką osobą – wyjaśniłem. – Razem z tobą chcę kupić trochę normalności dla syna.
– Nie „kupujesz” mnie.
Odłożyła kawałek pizzy na talerz, ten gest wyraził jej wzburzenie.
– Skrót myślowy. Masz długi. Według mnie ratuję ci tyłek, ale jeśli masz na to inny pogląd, chętnie posłucham.
Porzuciła posiłek i wyciągnęła telefon. Bez zażenowania, że zajmuje się czymś takim siedząc przy stole, coś w nim napisała.
Napisała do mnie.
Wyciągnąłem swojego iPhone’a i sprawdziłem. To była kwota.
– Wynagrodzenie miesięczne – powiedziała. – Spłata długów to odrębna historia.
Uśmiechnąłem się mało przyjemnie.
– Długi spłacę, jak skończysz swoje zadanie.
– To znaczy? – spytała zaskoczona tym zwrotem, oznaczającym śmierć Rocha. Nieodwołalną, przecież oboje o tym wiedzieliśmy.
– Czego nie zrozumiałaś? – zapytałem szorstko. – Twoje zadanie się skończy, jak stracę syna. Mam to przeliterować? Wtedy ci zapłacę tyle, że wyjdziesz na czysto.
Schowała telefon i położyła dłonie na stole przed sobą. Drżały. Podobnie jak jej usta. Chyba próbowała zapanować nad łzami.
– Jesteś jednocześnie dobry i straszny – powiedziała dziecinnie.
– Twoja opinia nie ma żadnego znaczenia. Znasz stawkę. Byłabyś idiotką, gdybyś z tej szansy nie skorzystała.
Kelner podszedł do nas pytając o deser, ale jeden rzut oka na moją minę sprawił, że zniknął w sekundę.
Maja wypiła do końca wodę z cytryną. Nic więcej nie zamówiła: pizzę i szklankę wody.
– Nie straciłam dziecka – powiedziała. – Jestem po prostu… zwykłą dziewczyną, która chciała zrobić coś dobrego. Znam jedną z pielęgniarek z oddziału. To sąsiadka. Opowiadała mi, że dzieci są tam takie smutne. Poszłam raz, i drugi. Nie robię tego dla korzyści. Chcę coś dać innym. Cały sekret.
– Czyli się zgadzasz – powiedziałem.
Wytarła policzek, jakby jednak nie zapanowała nad jedną z łez.
– Nie wiem, czy dam radę być przy czymś takim. Muszę mieć opcję wycofania się, jeśli stanie się za ciężko. – Popatrzyła mi w oczy bardzo szczerze.
– Jak stwierdzisz, że „jest za ciężko” – zacytowałem ją – zwolnię cię.
– Ale wtedy nie spłacisz moich długów.
Nie musiałem na to odpowiadać, bo ona naprawdę nie była głupia. Oczywiście, że nie miałem tego zamiaru, jeśli nie otrzymam tego, co chcę.
– Zresztą wiem, że ja… Znam siebie – powiedziała Maja. – Nie będę potrafiła odejść, jeśli powiem Rochowi, że z nim zostanę. To było bez sensu, zapomnij. Ale muszę się jeszcze zastanowić.
Popatrzyłem na twarz tej młodziutkiej dziewczyny, którą niepotrzebnie wciągałem w swoją życiową czeluść. Miałem jasność, że nie spotka jej nic dobrego, jeśli w nią wejdzie. Ale przecież to już się stało. Wkręciła się w mój układ, poczuła, jak ważną rzecz ma do zrobienia.
Grała na czas, ale widziałem, że już się zgodziła.4
MAJA
– Roszek – szepnęłam do chłopca. – Roch?
– Odpoczywa – powiedziała półgłosem doktor Salome. – Noc była ciężka.
Spojrzałam na nią z lękiem.
Uśmiechnęła się patrząc na uśpionego chłopca i uzupełniła:
– To prawdziwy wojownik.
Podziwiałam jej pogodę ducha, ale pewnie bez tej cechy nie da się wykonywać takiego zawodu.
– Słyszała pani o pomyśle ojca Rocha, pani doktor? – zagadnęłam. – Chce zabrać małego do domu.
Zaczęłam szybko szkicować obrazek, który miałam zamiar albo wręczyć, albo zostawić na szafce mojego ulubionego pacjenta z oddziału. Roszek i ja byliśmy umówieni, że stworzymy razem komiks. Zaczęłam robić pierwszy draft.
– Konsultował ten pomysł ze mną – potwierdziła lekarka.
Popatrzyła na mnie mądrymi oczami, którym urody nie zabrały drobne zmarszczki. Pomyślałam, że chciałabym tak wyglądać w jej wieku.
– Starałam się go powstrzymać – uzupełniła.
Zdziwiłam się, ale nic nie odpowiedziałam.
– Chciałam, żeby w pełni poczuł powagę sytuacji i jej konsekwencje. To będzie całodobowa odpowiedzialność, od której nie można wziąć „wolnego”.
Pokręciłam głową zastanawiając się, czy naprawdę to ja muszę wprowadzać ją w we wszystkie szczegóły?
– Poradził sobie z tym aspektem – przyznałam się w końcu. – Ja zamieszkam w ich domu i będę dotrzymywać towarzystwa Rochowi.
Doktor Salome aż się odwróciła. Potem zrobiła krok w tył, żeby lepiej mi się przyjrzeć.
– I ty się na to zgodziłaś, Maju? – zapytała; jej głos i twarz wyrażały krytykę.
– Pan Linde strasznie się upierał – odparłam.
A może to nie była prawda i nie tylko z powodu uporu Brunona Linde na to wszystko przystałam?
Coś mnie tam przyciągało. Ciekawość, jak on żyje. Jakim jest człowiekiem.
O wiele ważniejszym powodem był stan Rocha, chociaż wiedziałam, że i tak go nie zostawię, w obliczu nadchodzących miesięcy albo tygodni; czy to bywając na oddziale, czy mieszkając w jego domu.
– To specyficzny człowiek – odezwała się lekarka kontynuując temat Bruna Linde. – A ty jesteś młodą dziewczyną, która takich mężczyzn nie zna. I mam nadzieję, że tak zostanie.
Spojrzałam na Rocha, ale ona uspokoiła mnie ruchem dłoni. Nie mógł tego słyszeć, tak zrozumiałam jej gest. Widocznie dostał dawkę leków, która miała mu pomóc odpocząć.
– Znałam tę rodzinę – powiedziała. – To bardzo hojni ludzie, ale… Zazwyczaj w parze z dobroczynnością idzie sporo rzeczy, które chce się ukryć. Uważaj.
– Umiem o siebie zadbać.
Lekarka nie skomentowała tego. Spojrzała na zegarek.
– Muszę iść. A ty używaj serca wobec Rocha, ale chłodnej głowy w kontakcie z jego ojcem.
Zarumieniłam się i potarłam nos.
– Nie mam zamiaru…
– Ja też mam oczy. I widzę, jak pan Linde działa na moje dziewczyny z oddziału, chociaż patrzy na nie jak na sprzęt nieożywiony – powiedziała doktor Salome. W jej głosie usłyszałam drwinę połączoną z niezadowoleniem. – To przystojny, wpływowy, samotny mężczyzna.
– Same minusy z mojego punktu widzenia – odparłam. – Interesuje mnie zupełnie odwrotny typ faceta. A takich jak on nie znoszę.
Coś mnie tknęło. Podniosłam głowę znad obrazka.
Oczywiście. Jasne, że ojciec Rocha właśnie teraz musiał wejść i to usłyszeć. Wszedł do środka, nie zwracając na mnie uwagi.
– Szukałem pani, doktor Salome – powiedział. – Chciałem ustalić ostatnie szczegóły transportu Rocha. Mam nadzieję, że dogadaliśmy się co do tego, że to pani będzie nadal monitorować sytuację.
Lekarka pokiwała głową.
– Uprzedzam tylko – odezwała się – że spodziewam się pierwszego wnuka w rodzinie. Lada dzień. Wtedy będę musiała wysłać innego lekarza, żeby do pana podjechał i sprawdził stan Roszka.
– Gratulacje – odparł Bruno takim tonem, jakby chciał powiedzieć coś przeciwnego. Na przykład: dlaczego los ułożył to w ten sposób, że muszę pożegnać swoje dziecko, a ktoś powita je na tym świecie?
Ale może niesprawiedliwie go osądzałam? To, że jego myśli wydawały mi się tak czytelne mogło być moją własną projekcją. Wydawało mi się, że ja sama bym tak zareagowała, czując ból i niesprawiedliwość.
– Za pół godziny mogę pana przyjąć, teraz mam konsultację – rzuciła jeszcze doktor Salome.
Wróciłam do rysowania, żeby nie musieć się mierzyć ze skutkami swojego nietaktu. Usłyszałam ciche zamykanie drzwi i szmer przestawianego krzesła.
Myślałam, że Bruno Linde usiądzie po drugiej stronie łóżka syna, ale poczułam zapach jego wody po goleniu tuż obok siebie. Poza tym jego siła, którą emanowało wysokie ciało, zdawała się zaburzać energię w powietrzu i to również odebrałam całą sobą.
– Siedzisz na moim miejscu – powiedział cicho.
Wyprostowałam się w fotelu, ale nie odpowiedziałam. Przyszłam tu pierwsza. Byłoby głupie, gdybym nie wybrała wygodniejszego siedziska.
Prawda?
– Co to jest? – zapytał pukając palcem w rysunek. – Co rysujesz?
– Ja i Roszek będziemy rysować komiks.
– O czym?
Pokazałam mu dwa pierwsze szkice.
– O chłopcu, który jest super bohaterem i potrafi przezwyciężyć śmierć – odparłam.
– No, jasne – mruknął. – Mogłem się domyślić.
Wypuścił powietrze z płuc i pomasował swoją skroń. Potem zapatrzył się w syna. Roch się uśmiechnął, a jego ojciec poruszył ramionami, nieco nerwowo, jak na mój gust.
– Śpi – powiedziałam uspokajająco. – Naprawdę mocno. I coś dobrego mu się śni. Zaraz mu poczytam, chyba, że pan chce…
– Możesz mu poczytać – przerwał mi. – Na pewno zrobisz to lepiej. Pokaż mi to.
Sam wyjął mi z rąk blok rysunkowy. Przypatrzył się obrazkom.
– Jest naprawdę podobny do Rocha. Niewiarygodne.
– To komplement? – zagadnęłam. Zaczęłam przeglądać książki małego, żeby wybrać coś, czego jeszcze nie czytaliśmy razem.
– Jeśli jesteś uzdolniona z natury, to właściwie nie jest twoja zasługa – odparł Bruno.
Rzuciłam mu zaskoczone spojrzenie, ale zaraz potem prychnęłam.
– W ten sposób trudno „zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi” „Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi” – tytuł popularnego poradnika psychologicznego autorstwa Dale’a Carnegie. – zacytowałam kpiąco.
– Nie zależy mi na tym.
Położyłam na kolanach „Baśniobór”. Bruno zerknął na okładkę, ale nic nie powiedział.
– Przy okazji, chciałam pana zapytać o zgodę co do „Harry’ego Pottera” – przypomniałam sobie. – Roch chciał, żebyśmy go razem poczytali. Przynajmniej pierwszą część.
– Słyszałem, że to jest książka dla starszych dzieci niż mój syn.
– A czytał pan?
– Nie.
– A…film? – badałam teren, chociaż wyobrażenie ojca Rocha z popcornem w dłoni, siedzącego w kinie albo na własnej kanapie zupełnie mi do niego nie pasowało.
– Od czterech lat moje myśli zajmuje jego choroba i praca, więc, nie – uświadomił mi. – To twój pomysł? Harry Potter?
– Nie do końca, Roszek sam o niego zapytał. Pokazałam mu początek filmu na telefonie. Spodobał mu się.
Bruno wyciągnął telefon i bez głosu obejrzał zwiastun „Harry’ego Pottera i Kamienia Filozoficznego”. Miał nieodgadnioną minę.
Chrząknęłam.
– Roszek wyczuwa sytuację, nawet jeśli racjonalnie jej nie przyjmuje albo – nie rozumie. Chce poznać różne rzeczy, zanim… – urwałam. – Sam całkiem nieźle czyta, więc wie, że wszystkie dzieci wcześniej czy później poznają tę serię i oglądają film.
– Roch nie umie czytać.
Uśmiechnęłam się.
– Mówi, że ja mam to robić – dodał Bruno.
– Całkiem nieźle sobie radzi – odparłam. – I gdyby sytuacja była odrobinę inna, namawiałabym pana na edukację domową. Roch marzy o tym, żeby żyć tak samo, jak inne dzieciaki w jego wieku.
– Zdążył pochodzić przez kilka miesięcy do przedszkola, zanim dostaliśmy diagnozę – powiedział Bruno. – Wiem, że brakuje mu towarzystwa innych dzieci. Miałaś mówić mi po imieniu – przypomniał.
Otworzyłam książkę tam, gdzie ostatnio skończyliśmy i zaczęłam się bawić frędzelkiem przyczepionym do zakładki.
– Ciągle zapominam – przyznałam. – Chyba przez różnicę naszej sytuacji.
– Masz na myśli różnicę wieku? – zapytał. – Może wyglądam staro, ale bez przesady.
Znowu chrząknęłam, bo czułam suchość w gardle, tym większą, im bliżej mnie przebywał. Akurat tego dnia musiałam zapomnieć swojej wody w wielorazowej butelce.
– Mam pewność, że byłoby ci łatwiej mnie traktować jak swojego pracownika, może dlatego. A co do wieku, to… Nie wygląda pan, to znaczy, nie wyglądasz staro.
Pochyliłam głowę nad książką i zaczęłam ją kartkować.
– Tak dla wyjaśnienia – powiedział Bruno – ty też nie jesteś w moim typie. Tym bardziej mnie dziwi, że lekarka Rocha poważyła się na jakiekolwiek ostrzeżenia. Nic ci w moim domu nie grozi. Gdybym potrzebował kobiety, ktoś taki jak ty byłby poza listą kandydatek.
Znowu podniósł czujnie głowę, ale po pierwsze, mały nadal drzemał, po drugie – przekaz był tak zawoalowany, że chłopiec prawdopodobnie by go nie zrozumiał.
Położyłam „Baśniobór” na fotelu obok siebie i wstałam.
– Zaraz wrócę – zapowiedziałam. – Muszę kupić sobie picie w automacie. Chcesz coś?
Wciąż stałam dwa kroki od niego, szperając w plecaku i szukając portfela.
Nie odpowiedział. Obejrzał za to moją sylwetkę i ubranie, zaczynając od wiązanych butów odpowiednich na jesień, przez fioletowe legginsy, kończąc na swetrowej tunice z golfem. Na jego twarzy zobaczyłam chyba niesmak, bo zapewne mój look nie przypadł mu do gustu.
Ale przecież sam powiedział, że nie byłby mną zainteresowany w żadnych okolicznościach, więc nie powinnam się temu dziwić.
I tak poza tym – miałam to gdzieś.
– Zostań – powiedział. – Ja ci coś kupię. I tak muszę zadzwonić.
Patrzyłam na niego z góry, ale tylko przez krótką chwilę, bo zaraz też się podniósł i teraz sytuacja się zmieniła. On patrzył na mnie korzystając z przewagi co najmniej trzydziestu centymetrów.
Z łóżka Roszka dobiegł jakiś dźwięk. Szept.
Oboje się odwróciliśmy.
– Fajnie, jak przy mnie rozmawiacie – odezwał się mały. – Już nie spałem, ale sobie słuchałem.
Uśmiechnęłam się do niego, chociaż nie otwierał oczu.
Jego ojciec obszedł łóżko i uścisnął jego rączkę jak coś bardzo delikatnego i kruchego.
– Cześć, młody.
– Cześć, tato. Wiesz, co robiłem przed chwilą?
– Spałeś. I podsłuchiwałeś.
Zdziwiona patrzyłam na to, jak Bruno przybija synkowi żółwika, bardzo lekko. Nie widziałam go w tej odsłonie wcześniej.
– Nie, ratowałem dzieci w szpitalu. Bo sam już wyzdrowiałem, w tym śnie – powiedział Roch. – Będziemy rysować komiks? – zwrócił się z pytaniem do mnie.
– Może najpierw ci poczytam?
– Nie. Chcę rysować, żebyśmy zdążyli.
Sięgnęłam po akcesoria do rysowania i pokazałam Rochowi pokrytą rysunkami stronę.
– Zaczęłam, ale tylko na próbę – powiedziałam. – Jestem gotowa.
– Roch – odezwał się Bruno. – Zostawię cię z Mają. Idę kupić coś w automacie.
– To ja chcę batona – odparł Roszek. – Na niby, ale w komiksie będę mógł jeść wszystko, co chcę.
– Pewnie – potwierdziłam. – Dlatego powinniśmy zacząć, bo sama jestem głodna.