- promocja
Nieumarli - ebook
Nieumarli - ebook
Po studiach artystycznych w Paryżu młoda malarka z Bukaresztu wraca do Transylwanii, do odzyskanego rodzinnego majątku. W wakacyjnym kurorcie wciąż mieszka jej cioteczna babka Margo. Dom zapisał się w pamięci artystki jako miejsce, w którym wyśmiewano komunistyczną dyktaturę. Nawet w czasach Ceaușescu spraszano tam na lato barwne towarzystwo, żeby chociaż na chwilę uciec od szarej rzeczywistości.
Dziś komunizm jest już przeszłością, a miasteczko B. czasy świetności ma dawno za sobą.
Kobieta czuje się tam obco, z miejscem łączy ją tylko kilku bliskich przyjaciół i więzy rodzinne. Wspomnienia przygasły.
Uczucie niepewności potęguje nieoczekiwana śmierć krewnej. W otwartym na tę okazję grobie rodzinnym odnalezione zostają zbezczeszczone zwłoki. Okazuje się także, że narratorka może być spokrewniona z legendą Transylwanii, Władem Palownikiem – powszechnie znanym jako Drakula.
Od tego momentu wszystko zaczyna się zmieniać, jawa miesza się ze snem, a historia wampira staje się jej historią.
Dana Grigorcea maluje zapierający dech w piersiach obraz postkomunistycznego społeczeństwa, które wciąż wydaje się tkwić w zawieszeniu. Prowadzi swoich czytelników w samo serce horroru, który można wyczarować tylko we własnej wyobraźni, przerywając w ten sposób międzypokoleniową ciszę.
Dana Grigorcea (ur. 1979) szwajcarsko-rumuńska pisarka. Mieszka w Szwajcarii, pisze po niemiecku. Ukończyła germanistykę i niderlandystykę na Uniwersytecie w Bukareszcie, potem studiowała reżyserię teatralną i filmową w Brukseli oraz dziennikarstwo w austriackim Krems. Pracowała jako dziennikarka w Wiedniu w dzienniku „Kurier”, dla radia Deutsche Welle w Bonn oraz dla telewizji Arte w Strassburgu, była też korespondentką rumuńskiego radia i telewizji. Pracę dziennikarki łączyła z karierą akademicką i prowadzeniem wydawnictwa. Grigorcea aktywnie działa na rzecz imigrantów i praw człowieka oraz angażuje się w walkę z korupcją w Rumunii. Jej powieści i opowiadania zdobyły wiele nagród, m.in. nagrodę im. Ingeborg Bachmann.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-550-1 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JOHNNY I JEGO ŚMIERĆ
Nie mogę się powstrzymać przed opowiedzeniem tej historii, zwłaszcza że doświadczyłam jej z bliska i wiem, że wszystkie relacje w mediach są nieprawdziwe. Nie będę dywagować nad powodami takiego stanu rzeczy – brakiem czasu na zebranie informacji, dziennikarską niekompetencją, żądzą sensacji i co oczywiste, osobistymi interesami – bo ogarnia mnie wtedy rezygnacja, która zaszkodziłaby opowieści. Miejsce zdarzeń nazywać będę po prostu B. – po pierwsze dlatego, że nie chcę się przyczyniać do jego wątpliwej sławy, po drugie, ponieważ historia ta, choć znamienna dla naszej wołoskiej moralności, równie dobrze mogłaby się rozegrać w wielu innych miejscach na świecie.
Aby ułatwić orientację tym z państwa, którzy nic jeszcze nie słyszeli o sprawie, nadmienię, że B. to małe miasteczko na Wołoszczyźnie, na południe od Transylwanii, u stóp Karpat. Dla urlopowiczów z Bukaresztu i Braszowa, przyjeżdżających tu do swoich domów letniskowych, miejscowość ta była po prostu wsią, tutejsi zaś przekornie określali ją miastem, ponieważ nad rzeką stała wcześniej ogromna tkalnia, która wielu rolników uczyniła robotnikami. Moi bliscy, godząc obie strony, nazywali B. po prostu cudownym kurortem. Miejsce to – przynajmniej w tej kwestii panuje konsensus – aż do wydarzeń, o których opowiem, nie było łączone ani z Draculą, ani z innymi historiami o wampirach.
Zanim doszło do przełomu politycznego w 1989 roku, w B. można było najmować na wakacje całe wille. My zawsze wybieraliśmy tę na skraju lasu. Willa Diana, nazwana imieniem dobrze znanej również w tej okolicy bogini łowów, była niemal jak zamek, chociaż zniekształcony na przestrzeni lat wieloma fatalnie wykonanymi przebudowami. Na pierwszym piętrze znajdowała się duża galeria z balustradą z kolumn, całość pomalowana była jednak na biało i sprawiała skromne wrażenie. Zmienne światło słońca i księżyca rysowało na fasadzie cienie drzew, falujące na wietrze i załamujące się bizarnie na wszystkich narożnikach.
Przyjeżdżaliśmy ze stolicy kilkoma autami z licznym gronem krewnych i przyjaciół, obładowani dobytkiem mojej babki ciotecznej Margot: bagażniki wypchane były poduszkami i poszwami, srebrnymi świecznikami, dużym perskim dywanem do położenia w salonie, ikonami – niezliczonymi prawosławnymi ikonami – wielkim lustrem w srebrnej ramie, rozmaitymi tureckimi szablami i arabskimi talerzami do zawieszenia na wysokich ścianach.
W pierwszy dzień po przyjeździe pozbywaliśmy się całego niedorzecznego komunistycznego kiczu, jak nazywała go Margot. Z ogromną radością odwieszała po kolei każdą makramę, unosząc ją wysoko w koniuszkach palców i wołając: „Spójrzcie tylko na to!”, a my krzyczeliśmy jednogłośnie: „O nie, litości!”. „Ale zobaczcie na te bibeloty, na tego rybaka ze szklanym okoniem na wędce!”, na co odpowiadaliśmy znów: „O nie, litości!”.
Matka napominała nas, żebyśmy byli ostrożni i nic nie zepsuli, chcemy tu przecież jeszcze przyjeżdżać, podczas gdy sama delikatnie pakowała rzeczy do drewnianych skrzynek: zwinięty kilim z _Uprowadzeniem z seraju_, wypchaną wiewiórkę, lampy.
– Naprawdę macie zamiar siedzieć przy świecach?
– Tak, lepiej przy świecach niż w świetle takich lamp!
I znosiła wszystko do piwnicy.
Meble, które Margot uważała za szczególnie szkaradne, nakrywaliśmy białymi narzutami; udawaliśmy wtedy ze śmiechem, że znikają pod płótnem za sprawą czarów.
Na sam koniec Margot wśród radosnych okrzyków robiła obchód całego domu z chochlą, w której tliło się kadzidło, żeby wykurzyć duchy _basse classerie_ przynajmniej na czas naszych wakacji.
Kiedy kończyliśmy, wszystko było tak urządzone, że Margot przypominała sobie willę swojego ojca sprzed wywłaszczenia, które dzięki przemeblowaniom można było na okres naszego pobytu uznać za cofnięte.
Otwieraliśmy uwolniony od bibelotów i szklanych ozdóbek fortepian, stary ibach, i kto tylko potrafił grać, uderzał w klawisze. Zaraz rozbrzmiewał _Marsz Radetzkiego_ albo jakiś śmieszny fragment z _Rapsodii rumuńskich_, a przeszywające dźwięki rozstrojonego instrumentu zagrzewały nas do głośnych okrzyków i aplauzów.
Potem siadaliśmy na krzesłach i taboretach wokół dużego stołu, zmęczeni, oparci o siebie nawzajem, zastygli w myślach – obraz z głębokim _chiaroscuro_. Mimowolnie przychodzi mi do głowy Rembrandtowska _Lekcja anatomii doktora Tulpa_: towarzystwo odświętnie ubrane na spektakl anatomiczny, zamyślone spojrzenia odpływające we wszystkie strony, ale na stole, zamiast rozciętych zwłok, sterty ciastek, zwłaszcza biszkoptów, które tak lubiłam. Zanurzałam je w malinowej lemoniadzie z wodą sodową, podczas gdy tuż obok, za mosiężnymi talerzami, czaił się _umbra mortis_.
– Spójrz tylko, kochanie – zwracała się do mnie Margot ze wzruszeniem – jest prawie jak dawniej.
– Cudownie! – odpowiadałam żarliwie, żeby zrobić jej przyjemność, a może też dodać sobie otuchy. Bo zdawało mi się, że kątem oka widziałam, jak okryte meble ledwo dostrzegalnie przesuwają się ze swoich nowych miejsc.
Najbardziej przerażał mnie skrzypiący parkiet, przytłumiony chrobot pod dywanem, a do tego fakt, że natychmiast milknął, kiedy tylko zaczynaliśmy się ruszać.
Dobrze pamiętam też panujący w willi chłód, stęchły zapach, słodkawe kadzidło mieszające się z damskimi perfumami; i jak świece często gasły od silniejszego powiewu albo przez żarty naszych gości. Zgiełk rozmów brzmiał uspokajająco, dyskusjom i śmiechom nie było końca, goście krążyli po całym domu, jeszcze w nocy parzyli herbatę i grali w karty, dopóki wybijała północ – wtedy wychodzili na spacer, by wkrótce wrócić, wciąż zanosząc się śmiechem i ostentacyjnie uciszając: „Psst, psst! Nie róbcie tyle hałasu!”.
„_Zitti, zitti!_”, intonował ktoś wtedy i pozostali z trudem tłumili chichoty.
Początek temu _zitti, zitti_ dała anegdota jednego z naszych gości, Gea, barytona opery w Bukareszcie. Geo opowiedział nam kiedyś, jak chórzyści w scenie nocnego porwania w _Rigoletcie_ musieli nieść o wiele za ciężką drabinę, przez co brakowało im tchu, jeszcze zanim zaczęli śpiewać. Gdy intonowali delikatną arię _Zitti, zitti, moviamo a vendetta_, rozpaczliwie zbierając resztki sił, nagle huczeli przeraźliwie głośnym: „_Zitti, zitti_ – cicho, cicho, chodźmy się zemścić”. Publiczność podskakiwała wystraszona donośnym „cicho, cicho”, po czym wybuchała śmiechem.
Ulubionym psikusem Margot i naszych gości – oprócz zdmuchiwania świec – stało się zakradanie do kogoś od tyłu, by nagle zaśpiewać na całe gardło: „Cicho, cicho, chodźmy się zemścić!”.
Pamiętam też oczywiście strumień płynący przez las za willą. Ze względu na pobliską tkalnię co jakiś czas zabarwiał się na czerwono. Zaraz ktoś wychodził na galerię na pierwszym piętrze, wyciągał rękę i krzyczał drżącym głosem: „Spójrzcie, oto wody rzeki przemieniły się w krew!”.
Muszę przyznać, że dobrze się bawiliśmy w tamtych czasach, nasi goście zawsze byli skorzy do żartów i bez ustanku się nawzajem rozśmieszali. Śmiech wydawał się należeć do najważniejszych obowiązków zarówno gości, jak i gospodarzy.
Z podwórza prowadziła wąska ścieżka do kortu tenisowego o ceglastoczerwonej nawierzchni; w moich wspomnieniach zawsze świeci tam słońce. Często grałam z miejscowymi przyjaciółmi naszej rodziny, przychodzili też ludzie z okolicy. Ćwiczyliśmy się w deblu. Margot nie przegapiła ani jednego meczu, zawsze cała na biało – podobnie ubierała też mnie. Mieliśmy drewniane rakiety; moja, polakierowana na czarno, oblepiona była na górze plastrem z tkaniny, żeby nie odpryskiwały od niej drzazgi, kiedy zahaczałam o ziemię. Słyszę jeszcze w uszach ten soczysty dźwięk odbijanej piłki, spowolniony rytm uderzeń i kontr z odległego końca kortu.
Spędzałam w B. całe lato, czasem też zimę, razem z moją cioteczną babką Margot, która choć wcale nie starsza od mojej matki, przejawiała staroświeckie, arystokratyczne maniery mojej babki, a jej siostry z pierwszego małżeństwa pradziadka. Przez pewien czas nazywałam ją Mamargot.
W mojej głowie jest też wciąż to prześwietlone zdjęcie, na którym siedzimy razem na ogrodowej ławce przed willą: Mamargot trzyma głowę zadartą, tak że wyrazista linia jej podbródka równo oddziela światło od cienia. Jej białe ręce obejmują mnie w talii, mam może siedem lat, jestem niemal chuda, z wykrzywioną miną zerkam pod słońce, obwieszona jej naszyjnikami, kolczykami i pierścionkami.
– U mnie wszystko ci wolno – stwierdziła kiedyś Mamargot i zaraz mi też zasugerowała, do jakiego zuchwalstwa mogłabym się posunąć: – Nawet gdybyś chciała sobie wygolić jedną brew, wolno by ci było to zrobić.
Podobno rzeczywiście ogoliłam wtedy lewą brew, choć zupełnie nie potrafię sobie już tego przypomnieć, znam tylko entuzjastyczne opowieści naszych przyjaciół, którzy regularnie odwiedzali nas w B.: „Pamiętasz, jak kiedyś ogoliłaś sobie brew?”.
Najzuchwalszy czyn, jaki pamiętam, wiąże się z budką telefoniczną, która stała tuż przed bramą do naszego ogrodu. W środku wisiał nieomal przezroczyście lazurowy aparat na monety. Kiedy tylko do moich rąk dostał się jakiś pieniążek, niechybnie lądował w automacie. Wykręcałam palcem na rzężącej tarczy byle jaki numer, wstrzymując na moment oddech, słuchałam obcego głosu pytającego, kto dzwoni, po czym odkładałam bez słowa. Czasami udawało mi się przemóc i wyrzucić z siebie jakieś pytanie: czy u państwa też jest awaria wody, kiedy zwróci pani książki do biblioteki, czy to u państwa tak dobrze pachnie jedzeniem albo co dziś na obiad. Obcy ludzie reagowali z ufnością i ku mojemu zdumieniu wdawali się w rozmowę.
Kiedyś pewna starsza dama przedstawiła mi swój przepis na tradycyjny cozonac; opowiadała, że piekąc od dziesięcioleci to zaplatane ciasto, uczyniła z niego własną specjalność. Gdy dyktowała, dopytywała co jakiś czas: „Zapisałaś?”.
„Tak”, kłamałam.
We wszystkim, co państwu opowiem, dostrzeżecie złowrogie znaki zapowiadające to, co stało się później. Będziecie się zastanawiać nad zwiastunami – zwiastunami szoku, niewyobrażalnych okrucieństw, najstraszliwszej ze śmierci.
Niektórzy spośród państwa będą interpretować te wydarzenia w kontekście barbarzyńskiego czasu komunizmu, jako skutek trwającej czterdzieści lat dyktatury w Rumunii, która ponoć wydała na świat inny gatunek ludzi. Powiecie państwo, że wszystkie te wypadki najpierw należy umieścić na tle historycznych i geograficznych powiązań. I przyznam państwu rację, niewątpliwie ze względu na moje dość fatalne położenie. Nie różnię się bowiem od podobnych mnie, a jeśli ich osądzać, to osądzić trzeba też mnie; mimo że korzystne czynniki, takie jak wykształcenie czy status mojej rodziny, pozwoliłyby mi pójść inną drogą życiową. Ja jednak zostałam, wyjechałam tylko na krótki czas za granicę i wróciłam. Tak, przypatrywałam się wszystkiemu, sparaliżowana ze strachu jak królik przed żmiją.
Chcę państwu zatem opowiedzieć o tym, czego doświadczyłam, uczciwie i bez ogródek: krok po kroku, aż dojdziemy do wydarzeń, które napełniają mnie strachem.
Początkowo niczego się nie spodziewałam; jako dowód mojej beztroski przychodzą mi na myśl białe linie z wapna, które z takim poświęceniem każdego ranka nanosiłam na kort, wąskie pasy starannie sypane na ceglastą nawierzchnię ze skrzypiącego jednokołowego wózka z zielonej blachy. Łagodne słońce na moich ramionach, pachnące żywicą górskie powietrze, które mnie upajało.
A ileż czasu spędzałam na rysowaniu i malowaniu! Godziny mijały szybko, kiedy siedziałam na galerii, czasami razem z moimi przyjaciółkami Tiną i Ariną, z którymi przyklejałyśmy sobie sztuczne paznokcie z płatków kwiatów – żółte z rudbekii, białe albo różowe z kosmosów. Często leżałyśmy też na trawie, patrząc na chmury przybierające rozmaite kształty, konie stające dęba, rycerzy z uniesioną bronią; widziałyśmy w górze zamki i cytadele, księżne w okrągłych czepkach z długimi welonami i łopoczącymi wstążkami, wartkie rzeki i wodospady, którymi spływają potężne pnie. Na żadnym innym niebie nie można by zobaczyć tak heroicznych obrazów, myślałyśmy wtedy, bez wątpienia pod wpływem narodowo-komunistycznych lekcji historii w szkole, gdzie przez kilka klas omawiano średniowiecznych bohaterów, ale na pewno też za sprawą naszej dziecięcej manii wielkości, niezachwianego przekonania, że jesteśmy we właściwym miejscu, przeznaczone do wielkich czynów.
Kiedy byłam sama, dużo czytałam – szczególne upodobanie znajdując w powieściach przygodowych Jules’a Verne’a, Alexandre’a Dumasa i Karla Maya – a bohaterowie wciąż żyli w moich myślach, kiedy spacerowałam przez B. z Mamargot i jej przyjaciółmi.
Owe wesołe spacery przywołuję tu w charakterze oskarżenia pod własnym adresem, ponieważ nic nie zauważałam, mimo że rozglądałam się wokół uważnie jak moi bohaterowie, przypatrując się zwisającym gałęziom świerków, które ciągnęły się wzdłuż drogi do naszego domu, albo obserwując wzory na kruchej korze i jej popękane, odpadające płaty. Tak, wszystko wtedy dokładnie oglądałam, wietrząc świat pełen tajemniczych znaków: sądziłam, że deseń na świerkowej korze może mi ujawnić sprawy wielkiej wagi, sekret naszego istnienia – a przynajmniej tajemnicę niezmiernie wspaniałego skarbu.
Nieco wyżej, za pierwszym zakrętem, gdzie ścięto potężny buk, zbierałam kwiaty cykorii, świerzbnicy i szałwii łąkowej, a później też żółte mniszki, przeloty i pierwiosnki. Ukochana Mamargot, która mnie rozpieszczała na wszelkie sposoby i już w tamtym czasie nazywała „artystyczną duszą”, zawsze miała na moje bukiety niezliczone wazony. W zimie wypełniałam je gałązkami świerku. Kartkowałyśmy razem album z obrazami kwiatów Ştefana Luchiana – pamiętam te jaskrawoczerwone polne maki – a Mamargot powtarzała wciąż opowieści o życiu owego malarza kwiatów, który w 1900 roku, w wieku zaledwie trzydziestu jeden lat, zaczął tracić władzę w kończynach i kazał przywiązywać sobie pędzel do dłoni, by móc dalej malować. „Choroba go nie złamała, tak jak nas nic nie złamie”, mówiła Mamargot.
Leżąc w jej ramionach, kartkowałam album pełen obrazów z czerwonymi makami: o, a tutaj bukiet goździków, bławatki, polne kwiaty, chryzantemy i róże, nagietki, a tu słynne anemony. Luchian za życia sprzedał tylko jeden jedyny obraz – swojemu nauczycielowi, ale niepowodzenie nie odwiodło go od malowania.
Lubiłam przyglądać się dwóm muzom z wiankami – i mawiałam, że przypominają moje przyjaciółki Tinę i Arinę – albo _Krajobrazowi po deszczu_. Uważałam determinację Luchiana za niezłomną i szlachetną, podobnie jak lata choroby, które spędził wśród kwiatów, i jego wczesną śmierć, być może tylko dlatego, że taki obraz wyłaniał się z opowieści Mamargot.
Drzwi do domu Ştefana Luchiana podobno stały zawsze otworem jak wrota kościoła. Lampka olejna wisząca pod ikonami pozwalała mu rozpoznać kontury przedmiotów także po zmroku. Nie mógł się już prawie ruszać, kiedy pewnej nocy przyszła do niego ciemna postać i wyciągnęła coś spod długiej czarnej peleryny – instrument, skrzypce. Grała przez wiele godzin, nie odzywając się nawet słowem. Luchianowi zdawało się, że rozpoznaje wszystkie utwory, i łzy płynęły mu po twarzy.
„Poczekaj jeszcze chwilę – zawołał podobno do postaci, kiedy się już oddalała. – Zdradź mi, proszę, kim jesteś!”
Postać zawróciła i schyliła się nad umierającym malarzem. „Wybacz, że przyszedłem bez zapowiedzi. Jestem kolegą, który bardzo pana kocha”.
W świetle lampki Luchian rozpoznał kompozytora George’a Enescu.
– George Enescu! – wołała Mamargot z lśniącymi oczami. – To był sam wielki Enescu!
– A gdzie się podziewają damy tego domu? – dobiegał nas głos gości.
Ludzie ciągle przychodzili i wychodzili. Licznie przybywali nasi przyjaciele, ale także urlopowicze z Bukaresztu i Braszowa wynajmujący tu wille oraz miejscowi, czasem nawet ludzie z sąsiednich wsi. Wszyscy przynosili bukiety polnych kwiatów i róż, bzowe albo świerkowe gałązki.
– Zobacz, jakie wspaniałe! – wołała do mnie Mamargot, idąc z sieni do salonu. – Gdzie ja to jeszcze zmieszczę?
Pilnie strzeżoną tajemnicą naszego domu było to, że znaliśmy kogoś w sąsiedniej wiosce, w dolinie. W wytwornym domu, który wcześniej należał do rodziców chrzestnych Mamargot, znajdowała się teraz stajnia dla kózek. Był to długi budynek o szerokich oknach, otoczony białymi doryckimi kolumnami, do głównego wejścia prowadziły marmurowe schody, przed którymi zatrzymywały się powozy, a wysiadającą matkę chrzestną Mamargot witała kucharka, ponieważ pani domu najpierw życzyła sobie wiedzieć, co zostanie podane na obiad. Mieliśmy jeszcze kilka zdjęć tego domu i Mamargot lubiła opowiadać o nim ze wszystkimi szczegółami, nie pomijając rosnącego wokół akacjowego lasu, przez który jeździła konno jako młoda dziewczyna, a który został wykarczowany przez komunistów.
Znaliśmy więc kogoś, kto mieszkał w białym dworku zamienionym teraz na farmę koziołków, i nazywaliśmy go Johnnym, chociaż myślę, że tak naprawdę nazywał się zupełnie inaczej. Nie pamiętam już też – o ile kiedykolwiek to wiedziałam – jak się dowiadywaliśmy, kiedy Johnny do nas przyjdzie. Ale przypominam sobie, że nasi przyjaciele w dzień, kiedy miał nas odwiedzić, już od rana intonowali piosenkę Piaf:
_Johnny, tu n’es pas un ange,_
_ne crois pas que ça m’dérange…_
Wszyscy gorączkowo się kręcili po domu, aż nagle i nieoczekiwanie ktoś śpiewał, wzdychając:
_Johnny! Johnny!_
_Johnny! Johnny!_
_Si tu étais plus galant,_
_Johnny! Johnny!_
_Johnny! Johnny!_
_Je t’aimerais tout autant._
I wszyscy śmiali się jeszcze głośniej niż zwykle.
Pewnego razu wywołałam powszechną wesołość, gdy zapytana, kim chciałabym zostać, kiedy dorosnę, oświadczyłam: „Żoną Johnny’ego”. Miałam wtedy może osiem czy dziewięć lat.
– Wypijmy za to! – zawołali przyjaciele ze śmiechem.
– Nie ma mowy – krzyknęła Mamargot i pamiętam jeszcze jej gniew, bo rzadko się złościła – na pewno nie żoną biednego Johnny’ego, przestańcie pleść głupstwa!
Ja jednak często śpiewałam sobie pod nosem refren o Johnnym, zwłaszcza kiedy grałam w tenisa. Wzdychałam: „Johnny!”. Serwis. „Johnny!” Drugi serwis. „Johnny!” Forhend po skosie i do góry, przeciągnięte: „Oo, Johnny!”. Topspin wolej! Że kiedyś zostanę żoną Johnny’ego, to nie ulegało dla mnie wątpliwości. A Mamargot będzie mnie wtedy podziwiać, jak wszyscy inni.
Coraz częściej myślałam o Johnnym z białego dworku, dokładnie go sobie wyobrażając: był wysoki i szczupły, miał zaczesane do tyłu włosy, długi nos i szlachetne wejrzenie. Muskał ustami dłonie dam i szarmancko się kłaniał. Myślałam o nim, kiedy biegałam wokół kortu przez poranną rosę, kiedy gładziłam jeszcze lekko zdrętwiałymi palcami plaster na czarnej rakiecie, kiedy kątem oka dostrzegałam ptaka wznoszącego się do lotu, kiedy skrzypiała pompa na podwórzu i kiedy całkiem sama, bez moich przyjaciółek, naklejałam na paznokcie kolorowe płatki kwiatów.
Wciąż odnosiłam wrażenie, że świat chce mi coś przekazać, a każdy ruch prowadzi mnie w jednym kierunku, ku wielkiej przyszłości, w której widziałam się z Johnnym. Z Johnnym z białego dworku.
Pewnego razu postanowiłam dokładnie mu się przyjrzeć, kiedy nas odwiedzi. Musiałam w tym celu długo zostać na nogach, ponieważ zawsze przychodził w środku nocy, tak mówiła Mamargot. Żeby ktoś mnie obudził, kiedy Johnny się zjawi – o to nie śmiałam prosić. Długo czekałam więc przy oknie.
Pamiętam tamtą noc, była czarna, choć gwiaździsta: Droga Mleczna jaśniała niczym biała smuga na niebie, zupełnie jak ścieżka przez nasz ogród, wysypana kamieniami lśniącymi w świetle księżyca. Pachniało świerkową żywicą i chłodem, który zawsze nadchodził nocą; z lasu dobiegał przytłumiony szum strumienia, gdzieś w pobliżu odzywał się puchacz.
Nagle przez otwarte okno dojrzałam Johnny’ego w snopie światła latarni, postać w kapeluszu i ciemnym płaszczu, sądząc po zarysie – potężnej postury.
Margot wyszła mu naprzeciw, otworzyła bramę i poprowadziła go przez ogród.
– Tęskniliśmy za panem – powiedziała niemal szeptem. – Myślałam już, że pan o nas zapomniał.
Słyszałam, jak przekręciła w zamku ciężki klucz, po czym na klatce schodowej rozbrzmiał głos Johnny’ego, zachrypnięty, przechodzący w dyszkant.
– Ależ skąd, skądże znowu! Jak bym mógł o was zapomnieć, za kogo mnie pani uważa? Całuję rączki.
Wymknęłam się z pokoju, minęłam połyskujący na granatowo otwarty fortepian oraz nieforemny mebel okryty lśniącym prześcieradłem i w końcu zobaczyłam, jak nasi przyjaciele otaczają Johnny’ego i ponaglają go w stronę kuchni. Johnny nie zdjął jeszcze kapelusza, który górował nad głowami innych.
– Zapomniał pan o nas, niech pan przyzna!
– Całuję rączki, ależ skąd! Nie miałem po prostu okazji.
– Ach, coś takiego! Zapomniał pan o nas.
– Jakże bym mógł o was zapomnieć!
– Szklankę wody?
– Daj mu najpierw ściągnąć płaszcz.
Na bosaka podbiegłam do kuchni, pomalutku i ostrożnie przemykając nad skrzypiącymi klepkami parkietu. Tuż przed kuchnią nagle ogarnął mnie chłód.
Kobiecy głos krzyknął z radości, na co inni syknęli:
– Cii! Nie tak głośno!
– _Zitti, zitti_.
Usłyszałam stłumiony śmiech.
Przypominam sobie światło – pod sufitem było czerwonawe, zdawało się tańczyć ku górze jak języki ognia, spomiędzy których co chwilę wyskakiwały cienie. W blasku unosiła się para ich oddechów i ciepłych ciał, zajrzałam do kuchni i zobaczyłam wiele ramion, żylastych ramion, które zdawały się wiosłować, oraz wymachujące ręce, zaciskające się jak szpony rozdzierające mięso.
– Szybciej, szybciej – szepnęli chórem i w górę buchnął szeroki słup pary.
Ich ręce gorączkowo odrywały płaty mięsa.
– Tu mamy piękny kawałek, zobaczcie!
– A ten!
– Ach!
Pośrodku przyjaciół wymachujących rękami dojrzałam Johnny’ego, był cały nagi i lśniący, pomazany krwią, potężne ciało odarte ze skóry.
Kawałek po kawałku odrywali mięso z jego ciała, z piersi, brzucha i nóg, i kładli je na wielkich talerzach.
Ukryłam się przy drzwiach, wpatrując się w mężczyznę, który znosił wszystko w milczeniu i stawał się coraz szczuplejszy, aż całkiem zmizerniał. Pod każdą warstwą mięsa była celofanowa folia, którą najpierw trzeba było rozedrzeć, aż przyjaciele w końcu wydobyli spod mięsa jego blade ciało, a na jego piersi i brzuchu ukazały się posklejane ciemne włosy.
Stał przed nimi teraz wysoki, wiotki chłopak z wychudzonymi ramionami, ubrany tylko w zakrwawione majtki.
Ktoś przyniósł mu plastikowe klapki, żeby mógł pójść do łazienki i wziąć prysznic.
– Na pewno nie ugotować panu wody?
– Nie, całuję rączki, muszę zaraz iść – zaśmiał się Johnny. – I tak zawsze biorę zimny prysznic, to zdrowe.
Chociaż był chudy, miał pucułowatą twarz dziecka. Zdawało mi się, że z dołeczkami w policzkach.
– Wspaniały chłopak! – powiedział czyjś głos. – Czapki z głów!
Podczas następnych wakacji Johnny, znajomy z farmy koziołków, nie zjawiał się dłużej niż zwykle. Usłyszałam potem, jak przyjaciele mówią, że pewnej nocy rozszarpały go wilki w lesie. Nie rozumiałam, czy chodzi o prawdziwe wilki, czy może o agentów Securitate. Ale nie zapytałam. Żal mi tylko było Johnny’ego.
Przez pewien czas jeszcze o nim myślałam, grając w tenisa. Kiedy powiew wiatru kołysał gałęziami, zdawało mi się prawdopodobne, że w każdej chwili może wyjść z lasu, aby przyglądać się, jak gram.
„Ależ skąd, skądże znowu! Jak bym mógł o was zapomnieć”.
Z lasu dochodziły czasem odgłosy, które brzmiały jak długo ciągnięty dźwięk akordeonu: _Johnny, tu n’es pas un ange…_
Z czasem jednak niemal zupełnie o nim zapomniałam.