- W empik go
Nieustające święto - ebook
Nieustające święto - ebook
"Nie traćmy marnie życia
Dopóki jeszcze czas.
Ta czara do wypicia
Każdemu grozi z nas."
Nie traćmy marnie życia
Waldemar Lejdward
Byłem długoletnim pedagogiem i wychowawcą młodzieży. Odbyłem wiele praktyk zawodowych z uczniami zarówno w kraju, jak i za granicą. Niektóre z tych wyjazdów opisałem w tomie opowiadań "Bogini zwycięstwa". Ostatnia książka jest plonem pobytu w sanatorium w Inowrocławiu. Spotkałem tam kuracjusza, który zdawał sobie sprawę, że jest to już ostatni jego wyjazd na kurację.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-602-8 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiosna minionego roku przyszła bardzo późno. Jeszcze pod koniec marca trwała zima. Gruba warstwa śniegu okrywała niemal całą powierzchnię ziemi. Powietrze było mroźne, a ostry, przenikliwy wiatr wdzierał się pod każdą warstwę odzieży. Jechałem do sanatorium w Inowrocławiu i wyglądałem przez okno kolei elektrycznej. Pola były niewidoczne pod śnieżną okrywą. Gdzieniegdzie wystawały ponad białosrebrzysty obszar bezlistne drzewa, które wyglądały jak wysuszone badyle. Domy były szczelnie zamknięte. Żaden ruch nie był widoczny wokół posesji. Pociąg szczękał na rozjazdach torów, mijał zamknięte bariery kolejowe, za którymi nie stał jakikolwiek pojazd oczekujący na przejazd. Zima zatem panowała wciąż niezmiennie, nie opuszczała zajętego terenu, a wiosna oczekiwała gdzieś w oddali na wyznaczoną przez naturę kolej.
Dojechałem do Inowrocławia. Wyszedłem przed dworzec. Na zewnątrz było pusto. Na pasażerów nie oczekiwał żaden autobus ani taxi. Może po Inowrocławiu nie jeżdżą taksówki. Przez głowę przemknęła myśl. Należało zatem iść pieszo do sanatorium. Z autopsji wiedziałem, że budynek sanatorium znajduje się przy parku zdrojowym. Wypadało ruszyć ulicą Dworcową, dojść do skrzyżowania, na którym umieszczony jest obelisk z układem słonecznym, skręcić w aleję Kopernika, dotrzeć do alei Roosevelta i odszukać ulicę Solankową. Dworcową przemierzyłem dość szybko. Słońce świeciło nad miastem, ale porywisty wiatr ziębił nieosłonięte ręce, które trzymały pałąk wózka bagażowego. Żałowałem, że nie zabrałem skórzanych rękawiczek, przydałyby się teraz nieodzownie. Po drodze minąłem otynkowany na biało kościół w kształcie rotundy, przykryty blaszaną kopułą; do wejścia prowadził portyk wsparty na czterech smukłych kolumnach. Minąłem świątynie i pośpieszyłem dalej. Wkrótce dobrnąłem do Solankowej. Spojrzałem w głąb arterii i ujrzałem u wylotu wysoki gmach sanatorium. Intuicja jednak nie zawiodła. Zbliżyłem się do zakładu leczniczego. Budynek składał się z dwóch części; wkrótce przekonałem się, że również posiadał trzecią część, widoczną jedynie od strony parku. Naroże ulicy Solankowej stanowiła budowla o piramidowym kształcie. Policzyłem: było pięć segmentów, o coraz mniejszej kubaturze, ułożonych jeden na drugim, pozostawiając wolne przestrzenie z jednego boku. Wolne odstępy okazały się tarasami widokowymi dla pensjonariuszy zajmujących poszczególne piętra. Wszystkie tarasy zwrócone były w stronę parku zdrojowego. Zasadniczym elementem całego zespołu architektonicznego był dziesięciopiętrowy wysokościowiec, o finezyjnie wygiętym, lecz betonowym zadaszeniu.
Wkroczyłem do holu, w którym mieściła się recepcja. Podszedłem do kontuaru. Za wysoką ladą siedziała sympatyczna blondynka, której podałem posiadane skierowanie. Pracownica poprosiła, bym usiadł w fotelu i poczekał, aż załatwi wszystkie formalności wpisowe. Po chwili blondynka skinęła ręką i podszedłem do kontuaru. Recepcjonistka położyła na blacie mebla kartę pobytu oraz klucz do pokoju z numerem 307. Następnie wyjaśniła, którędy mam iść, żeby dotrzeć do wskazanego pomieszczenia. Podziękowałem pracownicy i ruszyłem na poszukiwanie numeru. Minąłem jeden długi korytarz, potem drugi, aż wreszcie dobrnąłem do klatki schodowej, z przylegającą do części budynku windą osobową. Wjechałem na trzecie piętro i odnalazłem wyznaczony na czas pobytu pokój. Pomieszczenie było niewielkie, ale gustownie urządzone. Meble były nowe i wygodne. We wnętrzu znajdowały się dwa łóżka, stół, szafa garderobiana oraz pomocnik, na którym stał telewizor. Wyłożona kafelkami łazienka z kabiną prysznicową była schludna i czysta.
Podszedłem do okna, odsunąłem firankę i wyjrzałem na zewnątrz, żeby zapoznać się z widokiem miasta. Ulica Solankowa łączyła się z ulicą Wilkońskiego. Po drugiej stronie arterii stało wiele rozmaitych domów. Ale najładniejsza była willa umieszczona na skrzyżowaniu szlaków. Budynek był piętrowy, pokryty śnieżnobiałym tynkiem, z czerwonym dachem mansardowym. Cechą, która wyróżniała budowlę od innych domostw, był wysoki portyk sięgający niemal szczytu dachu, wsparty na olśniewających również bielą kolumnach. Za willą znajdowały się budynki także o równych wysokościach, jedynie w oddali, ponad dachy wyrastała pojedyncza, szara, kwadratowa wieża kościoła, z cienkim krzyżem na wierzchołku.
Następnie przystąpiłem do rozpakowania przywiezionych rzeczy osobistych. Ułożyłem wszystkie sztuki odzieży w szafie, a przybory toaletowe umieściłem w łazience. Kiedy uporałem się z niezbędnymi zajęciami porządkowymi, postanowiłem zjechać windą na parter i udać się do stołówki, żeby ustalić z kelnerką terminy posiłków oraz miejsce stałej konsumpcji. Odszukałem dziewczynę podającą do stołu i uzgodniłem zasady korzystania z jadłodajni, a także rodzaj przysługującego menu.
Po powrocie do zajmowanego pokoju zastałem w pomieszczeniu nowego lokatora. Gość był niewysoki, korpulentny, z siwą czupryną na czubku głowy i jasnosiwymi, krótkimi wąsami pod nosem.Wykładał posiadany bagaż z walizki i umieszczał poszczególne przedmioty w wolnych miejscach w szafie.
Przywitaliśmy i przedstawiliśmy się:
‒ Gabriel ‒ rzekł wprost. ‒ Dla znajomych: Gabi.
‒ Emil ‒ odparłem.
‒ Skąd jesteś? ‒ spytał.
‒ Z Gniezna. A kolega?
‒ Z Łodzi.
‒ Posłaniec Boży z miasta Łodzi ‒ zażartowałem.
‒ Matka tak nazwała swego potomka. Chciała, żebym pilnował porządków, no i zostałem... gliną. Ale bez szkody dla ludzi.
‒ Przewidująca kobieta ‒ stwierdziłem.
‒ Jesteś na emeryturze?
‒ Tak.
‒ A co robiłeś?
‒ Byłem nauczycielem.
‒ Ekstra.
‒ O co chodzi?
‒ Nic. Nic.
Gabi miał lekko różową cerę i pucołowate policzki. Nie wyglądał na kogoś, kto był gliniarzem. Mógł być trenerem sportowym szkolącym młodzież piłkarską... albo instruktorem nauki jazdy na kursach samochodowych. Oczami w kolorze orzechów spoglądał ciekawie, ale bez natarczywości.
‒ Dorabiasz jeszcze? ‒ zapytał.
‒ Tak. Udzielam korepetycji.
‒ Też dorabiam. Pracuję w ochronie bankowej. Wykonuję ciężką i wyczerpującą robotę.
Skończył układać odzienie na półkach i usiadł na łóżku.
‒ Pracuję dwanaście godzin na dwanaście, nie mam wolnych dni ani świąt; żeby przyjechać do sanatorium, musiałem otrzymać zgodę na czas pobytu w placówce oraz zapewnienie innego kolegi, że będzie pełnił zastępstwo, gdy opuszczę stanowisko pracy.
‒ Nie masz lekko.
‒ Zgadza się.
‒ Mam sześćdziesiąt trzy lata i trudną sytuację rodzinną. Ale niczego nie żałuję.
‒ W życiu różnie bywa.
‒ Oczywiście.
‒ Jestem trochę starszy od kolegi... i także doznałem różnych przykrości.
‒ Mamy zatem trudną przeszłość.
‒ Zapewne.
‒ Co będziemy teraz porabiać?
‒ Pójdziemy na obiad.
‒ Wiesz, gdzie jest jadalnia?
‒ Tak. Pokażę koledze.
W stołówce okazało się, że ziomek otrzymał inny stolik, więc na czas posiłku rozstaliśmy się. Zjadłem obiad i wróciłem do pokoju. Nie zastałem współlokatora, toteż postanowiłem zwiedzić park zdrojowy i odszukać na terenie kompleksu tężnię. Założyłem ciepłą kurtkę oraz mocne buty i opuściłem budynek sanatorium. Placyk przed wejściem był przykryty śniegiem, tylko ścieżka, przetarta przez zaspę, wiodła w głąb terytorium. Pośrodku półkola zauważyłem dziwną, betonową figurę w kształcie stożka, o bardzo smukłym i przekrzywionym wierzchołku. Obszedłem rzeźbę i puściłem się w kierunku najbliższej budowli parkowej. Obiekt był niski, prostopadłościenny, lecz z wysoką, kwadratową wieżą zwieńczoną blankami. Ściany budowli pokryte były białą farbą, ale powłoka murarska odpadła, miejscami odsłaniając cegły. Przeciąłem niewielki plac z muszlą koncertową ‒ i w odległej perspektywie alei, ujrzałem sylwetkę tężni. Przed tężnią znajdował się staw skuty lodem, przez który przerzucony był most. Przeprawa mostowa była drewnianą strukturą, z solidnymi barierami i elektrycznymi latarniami na słupach w kształcie wygiętych lasek. Przekroczyłem most i zatrzymałem się przed tężnią. Konstrukcja całości tworzyła pionową ścianę wypełnioną ściętymi gałęziami krzewów, wspartą drewnianymi przyporami. Tężnia była jednak przestrzenną budowlą hydrotechniczną, do wnętrza której prowadziły połączone trzy wejścia. Minąłem przejście i znalazłem się między zrębami drewnianej twierdzy. Tężnia składała się z dwóch zespolonych sześcioboków o różnych wymiarach: jeden mniejszy, drugi większy. Pierwsza część była nieczynna, natomiast w następnej solanka kapała kroplami, sącząc się między cienkimi odrostami drzew. Śnieg był odgarnięty wzdłuż ścian tężni, więc przespacerowałem się wokół wnętrza zespołu. Słychać było szmer cieknącej wody i czuć zapach solanki: mocny, ożywczy i przesycony wilgotnym drewnem.
Mroźny wiatr dawał się jednak we znaki. Nic nie zapowiadało zmiany pogody, podjąłem więc decyzję o powrocie do siedziby sanatorium.
Kiedy wkroczyłem do pomieszczenia, współtowarzysz był już w pokoju.
‒ Cześć, przyjacielu! Gdzie byłeś?
‒ Zwiedzałem park solankowy.
‒ Acha! Zrobiłem zakupy ‒ oświadczył dumnie. ‒ Będziemy pili kawę. Lubisz MK Premium?
‒ Nie piję kawy.
‒ Dlaczego?
‒ Mam nadciśnienie.
‒ Szkoda. Nie mogę żyć bez kawy. Rano muszę wypić kawę. Kawa stawia na nogi i poprawia samopoczucie. Niezwykle cenny napój!
‒ Wierzę. Też lubię smak i aromat kawy, ale nie mogę jej pić.2.
Rozpoczęły się zalecone przez lekarza zabiegi w uzdrowisku.
W pierwszej kolejności udałem się do sali terapeutycznej na serię ćwiczeń ruchowych. Wszedłem do pomieszczenia, które okazało się długą halą wypełnioną boksami z metalowych krat. W każdej przegrodzie stała leżanka, a także wisiały na prętach pęki różnych lin zaopatrzonych w bloki i haki. Instruktorka wskazała wolne stanowisko do ćwiczeń. Ułożyłem się na sofie. Do boksu weszły dwie terapeutki, zaczepiły przygotowaną uprząż na górnej kratownicy i poczęły zakładać pętle na nogi i ręce, z obu stron jednocześnie. Zablokowały liny na jednakowej wysokości i i nakazały wykonywać ruchy kończynami podobne do podskoków pajacyka. Wykonywałem poleconą czynność najlepiej, jak umiałem. Po dziesięciu minutach obie instruktorki powróciły. Poprosiły, bym przekręcił się na prawą stronę ciała, ponownie założyły uprząż, lecz tym razem tylko na lewą nogę i rękę i zaleciły poruszać kończynami w rytm marsza. Leżąc na boku, mogłem obserwować innych pensjonariuszy, którzy jednocześnie ćwiczyli w sali. Poruszali także całymi narządami ruchu, bądź określonymi częściami za pomocą odpowiednio zamocowanych ciężarków na blokach. Kiedy odezwał się sygnał stopera, do boksu przybyły obie pracownice, przełożyły zawieszenie na drugą stronę ciała i wskazały dokonać podobne ćwiczenie, jak poprzednio. Kołysałem więc członkami zgodnie z zaleconym przekazem. W końcu rozległ się dźwięk czasomierza, który oznaczał koniec terapii. Zostałem wreszcie uwolniony z uprzęży, podziękowałem instruktorkom i opuściłem salę ćwiczeń.
W pokoju przebywał już współlokator. Siedział przy stoliku i sporządzał nietypowego papierosa na indywidualny użytek. Posługiwał się aparacikiem, który sprawnie wykonał zadanie.
‒ Jak wypadły ćwiczenia? ‒ zagadnął.
‒ Zaliczyłem już pierwszy zabieg ‒ odparłem.
‒ Odbyłem też przepisaną terapię: masaż wibracyjny. Ale nie wiem, czy mi pomoże.
‒ Na co chorujesz?
‒ Mam przewlekłe niedokrwienie serca.
‒ Coś poważnego?
‒ Tak. A koledze co dolega?
‒ Zesztywniające zapalenie stawów kręgosłupa ‒ odparłem. ‒ Wybieram się właśnie na masaż wodny.
‒ Idź! I próbuj! Może okaże się skuteczny.
‒ Przekonamy się.
Zszedłem po schodach na parter ośrodka i bez trudu odnalazłem pomieszczenie z napisem na drzwiach: aquavibron. Wszedłem do środka. Wewnątrz przebywał wysoki, masywny mężczyzna w białym kitlu. Polecił, żebym wszedł za parawan, położył się na leżaku i odsłonił plecy. Wszedłem za przepierzenie. Obok leżanki stał wielki agregat, połączony dwoma gumowymi wężami z urządzeniem przypominającym słuchawkę telefoniczną. Ułożyłem się na brzuchu z odkrytą tylną częścią tułowia. Po chwili za parawan wszedł także terapeuta. Polecił, bym złożył ręce i podłożył dłonie pod głowę, żeby rozluźnić mięśnie szyi. Następnie włączył aparat i począł masować całą powierzchnię pleców. Przesuwał instrument wzdłuż linii kręgosłupa, od nasady karku, aż do kości ogonowej. Wykonywał też ruchy poprzeczne, zygzakowate, zarówno po lewej, jak i po prawej stronie klatki piersiowej. Sporo czasu poświęcał również na masaż punktowy. Przykładał przyrząd w określone miejsce i naciskał lekko wybrany punkt. Końcówka narzędzia drgała impulsywnie, przenosząc wibrację w głąb mięśni. Operator powtarzał wszystkie czynności wielokrotnie. Kuracja trwała około dziesięciu minut. W pewnym momencie terapeuta wyłączył agregat i oznajmił, że zabieg dobiegł końca. Podziękowałem więc specjaliście, ubrałem się i wyszedłem z gabinetu.
Wróciłem do pokoju. W pomieszczeniu nie było jeszcze współmieszkańca. Zbliżyłem się do okna i popatrzałem na krajobraz rysujący się na zewnątrz. Na ulicy wciąż leżały zwały śniegu, tylko jezdnia była oczyszczona dla przejeżdżających samochodów. Domy robiły wrażenie martwych, a drzewa w parku tworzyły rozległą, szarą, nieprzeniknioną gmatwaninę. Partnera z numeru nie było nadal, więc pojechałem windę na parter i udałem się na poszukiwanie następnego gabinetu zabiegowego.
Odnalazłem skrzydło budynku, w którym odbywały się zabiegi dokonywane impulsami magnetycznymi. Wkroczyłem do sali podzielonej również na poszczególne boksy, w których stały przeróżne aparaty służące do fizykoterapii. Zabiegowa wskazała kabinę, do której powinienem udać się. W boksie stała tylko leżanka, na końcu której zamocowana była olbrzymia, metalowa obręcz pomalowana na biało oraz skrzynia sterująca urządzeniem. Do pakamery weszła terapeutka i nakazała odłożyć wszelki posiadany sprzęt metalowy. Następnie poleciła położyć się na kozetce i złożyć ręce do boków, po czym przesunęła cewkę pulsacyjną na wysokość lędźwi i włączyła aparat. Urządzenie działało, ponieważ paliła się lampka kontrolna na czerwono, ale nie odczuwałem żadnych fal przenikających tkanki ciała. Leżałem bez ruchu zapewne z dziesięć minut. A po ustalonym czasie, zabiegowa powróciła do boksu, wyłączyła przyrząd i oznajmiła, że zabieg dobiegł końca. Pożegnałem się zatem z pracownicą i opuściłem oddział.
Powróciłem do pokoju, lokator przebywał już w pomieszczeniu. Leżał teraz na łóżku i medytował o czymś.
‒ O czym tak myślisz? ‒ zagadnąłem, żeby nawiązać rozmowę.
‒ Nie wiem, czy zaaplikowana mi kuracja coś pomoże.
‒ Dlaczego?
‒ Jestem skończonym człowiekiem. Niewiele życia we mnie pozostało.
‒ Aż tak źle?
‒ Nie mam połowy serca. Całe jest pozszywane. Cud, że jeszcze pracuje.
‒ Naprawdę?
‒ W tętnicach mam wstawione trzy stenty. Wkrótce może zabraknąć cewników, i co wtedy będzie?
‒ Nie ma żadnej rady?
‒ Nie w tym sanatorium.
‒ Dlaczego więc przyjechałeś do kurortu?
‒ Po chwile przyjemności i zadowolenia.
‒ Acha.
‒ Zamierzam dobrze się bawić. Cóż mi pozostało innego?
‒ Bawić się?
‒ Tak. Bawić się. Używać życia!
‒ Ale jak?
‒ Kocham kobiety... taniec... i dobry trunek.
‒ Lubisz alkohol?
‒Tak. Uwielbiam likier o nazwie Soplica. Biała wódka, lekko słodka, o smaku orzechów laskowych. Piłeś już orzechową Soplicę?
‒ Nie. Nawet nie wiem, że jest taki likier.
‒ Kupię kiedyś białą orzechówkę i dam koledze do posmakowania.
‒ Nie piję alkoholu.
‒ Dobrze. Dam tylko troszkę do skosztowania.
‒ Niech będzie.
Po odbytych zabiegach postanowiłem ponownie odwiedzić park solankowy. Gabi pozostał w pokoju. Ubrałem się i wyszedłem z gmachu sanatorium. Lodowaty wiatr dmuchnął w twarz, gdy znalazłem się na zewnątrz. Gruba warstwa śniegu niezmiennie zalegała okolicę. Wniknąłem w głąb parku. Przeszedłem obok kawiarni o nazwie „Zdrojowa”, z szeregiem dużych okien, i wkroczyłem na plac z muszlą koncertową. Na jednej z ławek ‒ zauważyłem już po raz pierwszej wizyty ‒ usadowiona była figura z brązu w wojskowym mundurze. Zbliżyłem się do rzeźby. Pomnik przedstawiał postać generała Władysława Sikorskiego, odpoczywającego na parkowym sprzęcie, z założoną jedną nogą na drugą i rękoma leżącymi na kolanie. Obok monumentu umieszczona była tabliczka z napisem:
Gen. Władysław Sikorski 1881-1948 premier rządu RP na uchodźstwie i wódz naczelny w latach 1939-1943, w okresie międzywojennym był częstym gościem w parku solankowym. Pomnik odsłonięto 15.08.2005 r.
Kiedy przyglądałem się postaci generała, zbliżył się do ławki mężczyzna w średnim wieku, z aparatem fotograficznym w dłoni.
‒ Przepraszam ‒ zagaił. ‒ Czy mógłby pan zrobić zdjęcie, gdy usiądę przy generale? Jeden gość nie mógł wykonać prostej czynności, umieścić w okienku aparatu dwóch sylwetek. Urządzenie jest łatwe w obsłudze. Proszę zobaczyć... Pokazał, gdzie znajduje się spust migawki i przedstawił monitor na odwrocie aparatu. Ekran był na tyle duży, że skadrowanie dwóch postaci nie stanowiło żadnej trudności.
Zgodziłem się wykonać usługę. Gość usiadł na ławce obok posągu generała. Objął wodza za szyję, w geście koleżeńskiej komitywy, i spojrzał w obiektyw. Pstryknąłem zdjęcie i oddałem człowiekowi aparat. Mężczyzna odtworzył ujęcie i rzekł:
‒ O to właśnie chodziło ‒ ucieszył się. ‒ Dziękuję bardzo za pomoc.
Pożegnałem się z nieznajomym i podążyłem w dalszą drogę.
Dotarłem w końcu pod tężnię. Minąłem bramę w ogrodzeniu tężni. Za wejściem ulokowana była wielka plansza informująca o walorach leczniczych inhalatorium. Z zaciekawieniem przeczytałem teraz tekst komunikatu. Z adnotacji wynikało, że aerozol solankowy służy chorym na niedomagania układu oddechowego, stanom wyczerpania nerwowego, schorzeniom alergicznym i nadciśnieniu tętniczemu. Ostatnia uwaga dotyczyła dolegliwości, na którą także cierpiałem. Pomyślałem, że powinienem dokładnie zapoznać się z zasadami korzystania, z zalet tężni.
Ruszyłem dalej i dobrnąłem w końcu do pasażu wejściowego, do inhalatorium. Obok pomostu prowadzącego do wnętrza tężni dostrzegłem metalową tablicę z napisem, której wcześniej nie zauważyłem. Podszedłem do płyty i odczytałem notatkę umieszczoną na powierzchni:
Tężnia solankowa im. Jana Oseta. Lekarz medycyny Jan Oset 1939-2002 specjalista balneologii, bioklimatologii i medycyny fizykalnej, zasłużony społecznik, długoletni dyrektor sanatorium „Metalowiec” i naczelny lekarz uzdrowiska Inowrocław.
Uzupełniłem posiadaną wiedzę o wartościach leczniczych miejscowości kuracyjnej, w której znalazłem się dzięki zaleceniom specjalisty. Mogłem obecnie wrócić do siedziby sanatorium, żeby ogrzać się po odbytej wycieczce.