- nowość
- promocja
Niewidzialne oczy - ebook
Niewidzialne oczy - ebook
Rozpoczęcie w Wielkiej Brytanii intensywnych badań nad wykorzystaniem radiolokacji dla celów wojskowych zbiegło się z dojściem Hitlera do władzy. To właśnie na początku lat trzydziestych podjęto próbę skonstruowania urządzenia, które pozwoliłoby kontrolować obszar powietrzny Zjednoczonego Królestwa. Gdy rozpoczęła się II wojna światowa, Anglicy mieli dużą przewagę nad Niemcami w tej dziedzinie. Wykorzystali ją w bitwie o Anglię. Musieli jednak wytężyć wszystkie siły, by w następnych latach móc panować w przestrzeni powietrznej.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-17826-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Popołudnie było szare i senne. Od kilku dni niemal bez przerwy padał deszcz, a wiatr, strącając ostatnie liście, naganiał z morza nad miasto nowe zwały chmur. Brytyjski attaché morski John Briks oderwał na moment wzrok od leżących przed nim papierów i wyjrzał przez okno. Pomyślał, że nawet jak na Norwegię jesień kończyła się zbyt szybko – przecież to zaledwie 6 października 1939 roku. Komandor Briks był równie ponury jak i pogoda za oknem. Kilka dni temu wygasły walki w Polsce, umilkła radiostacja na Helu. Wielokrotnie powracał w myślach do pytania, jak dalej potoczą się wypadki. Na froncie zachodnim panował stan ni to wojny, ni to pokoju, trafnie określony mianem dziwnej wojny. W Londynie i Paryżu łudzono się, iż Niemcy niemieckie zrezygnują z agresywnych planów, a ponadto – zdaniem Briksa – pokładano zbyt wielkie nadzieje w linii Maginota, o którą miały rozbić się kolejne ataki wojsk niemieckich.
Briks zbyt długo pracował w wywiadzie wojskowym i zbierał dane na temat wyposażenia i uzbrojenia niemieckich sił zbrojnych, by nie żywić uzasadnionych obaw co do wyniku ich starcia z siłami anglo-francuskimi.
Od rana studiował raport o rozbudowie przemysłu zbrojeniowego w Zagłębiu Ruhry, dostarczony przez dobrze zakonspirowanego informatora. Kontakty z owym informatorem utrzymywał pewien Norweg, który pozując na gorącego zwolennika narodowego socjalizmu i korzystając z poparcia partii rodzimych faszystów odbywał wiele podróży handlowych po terenie całej Rzeszy. Wiadomości zawarte w tym właśnie raporcie pogłębiały jeszcze zły humor komandora. A w ogóle Briks ostatnio był rozgoryczony, ponieważ zamiast do Paryża, na co liczył od pewnego czasu, przed kilkoma miesiącami zupełnie niespodziewanie wysłano go do Oslo, co wydawało mu się zesłaniem. Przejrzawszy raport attaché starannie poskładał rozrzucone po stole kartki, a potem umieścił je w kasie pancernej, zamaskowanej boazerią. Do przeczytania miał jeszcze dwa listy. Pierwszy nie zawierał niczego interesującego. Drugi, dostarczony Briksowi przed godziną z sekcji wizowej, był dość zastanawiający. List ów znalazł w stosie podań o wizę jeden z urzędników konsulatu. Miał nawet ochotę otworzyć kopertę zaadresowaną na nazwisko komandora, ale po chwili namysłu sam zaniósł ją Briksowi. Attaché rozciął kopertę i wyjął arkusik papieru. W miarę jak czytał, jego zainteresowanie rosło.
„Komandorze – brzmiał tekst – piszę ten list w imieniu grupy zdecydowanych przeciwników nazizmu. Jesteśmy gotowi przekazać ważne informacje dotyczące prowadzonych aktualnie w laboratoriach niemieckich badań, których wyniki mogą wywrzeć istotny wpływ na przebieg dalszych działań wojennych. Nie żądamy w zamian niczego. Jeśli ta oferta jest interesująca, proszę dać nam znać. Sygnałem będzie podanie w dniu 20 października zapowiedzi codziennej audycji BBC w języku niemieckim, a nie jak to miało zawsze miejsce w angielskim”. List zamykało zdanie: „Chcemy do końca pozostać anonimowymi, dlatego też informacje będą docierały bezpośrednio na Pańskie ręce wyłącznie naszym kanałem”. Zaintrygowany komandor przeprowadził dyskretne śledztwo starając się ustalić, kto mógł być doręczycielem tego listu. Nie należało bowiem wykluczać, iż wszystko to było kolejnym podstępem Abwehry. Badania linii papilarnych wykazały, że na kopercie i papierze poza odciskami palców urzędnika konsulatu nie ma żadnych innych śladów, co wyraźnie wskazywało, iż nadawca chciał przerwać wszelkie prowadzące do niego nici. Ani Briks, ani jego najbliższy współpracownik, który został wtajemniczony w sprawę, mimo energicznych wysiłków i rozmów z ludźmi, zatrudnionymi w pobliżu pomieszczeń biura konsulatu, nie zdołali ustalić wyglądu tajemniczego nadawcy. Co więcej – w następnym liście, który został doręczony komandorowi wraz z przysłanym ze sklepu zakupionym wcześniej strojem narciarskim, nieznany nadawca wezwał Briksa do zaprzestania prowadzenia śledztwa, gdyż mogło ono naprowadzić na ślad kuriera nie tylko Brytyjczyków, ale również agentów niemieckich, którzy prowadzili obserwację ambasady brytyjskiej, a także mieli współpracownika wśród miejscowego personelu. Teraz już obaj oficerowie byli pewni, że albo doręczyciel jest pracownikiem ambasady, albo też ma możność wnikliwego obserwowania rozgrywających się w niej wypadków.
Komandor doszedł do wniosku, że ewentualna późniejsza korespondencja może dostarczyć pewniejszych dowodów w tej kwestii, a tymczasem należy przyjąć sugestie autora listu i przerwać poszukiwania. Briks przesłał do Londynu depeszę zawierającą opis sprawy i pytanie, co czynić dalej. Odpowiedź przyszła po dwóch dniach: „Akcję należy podjąć, sygnał zostanie przekazany”.
Prowadzący audycję dla Niemiec brytyjski spiker nie miał 20 października najlepszego dnia – w ciągu wieczoru pomylił się aż trzy razy. Teraz komandorowi nie pozostało nic innego jak tylko czekać. Upłynęły prawie dwa tygodnie bez najmniejszego znaku. Briks nie bardzo wiedział, co o tym myśleć. Jednego dnia sądził, iż ktoś po prostu zrobił mu niewybredny kawał, drugiego zaś uważał, że zbyt energicznym dochodzeniem sam zniechęcił tajemniczego współpracownika i smakowity kęsek przypadnie attaché wojskowemu ambasady brytyjskiej w innym kraju.
4 listopada 1939 r., gdy jak zwykle od dwóch tygodni z niecierpliwością przeglądał poranną pocztę, ktoś zapukał do drzwi. Był to jego zastępca, który z nieukrywaną radością położył przed nim skórzane etui na klucze.
– Znalazłem to dzisiaj rano wraz z mlekiem i gazetami – powiedział.
Komandor obejrzał etui – było ono wykonane z dwóch grubych płatów skóry, zakończonych uchwytem w kształcie głowy wikinga. Na pierwszy rzut oka nie różniło się ono od dziesiątków innych, które można było bez trudu kupić w sklepach z wyrobami skórzanymi. Uwagę obydwu mężczyzn zwróciła wybita na skórze data: 20 października. Komandor sięgnął do biurka i wyjął scyzoryk. Mocne nici łączące płaty skóry ustępowały powoli. Kiedy rozpruł szew, jego oczom ukazała się niewielka bibułka. Briks przełknął głośno ślinę, rozwinął karteczkę i przeczytał: „Ze względu na stałą obserwację ambasady przez Abwehrę bezpośrednie doręczenie przesyłki niemożliwe. Odbiór w dniu dzisiejszym. Godzina 13.30. Pod wieńcem na grobie radcy Thorpa, cmentarz miejski, kwatera 139”.
Attaché zamyślił się głęboko. Zadawał sobie pytanie, czy przypadkiem nie jest to pułapka. Może wszystko zaaranżował wywiad niemiecki, który chce go skompromitować w oczach Norwegów, podrzucając materiały dotyczące ich tajemnic wojskowych i przekazując jednocześnie sygnał miejscowemu kontrwywiadowi, którego pracownicy będą czekali na cmentarzu? Dla Brytyjczyków nie było tajemnicą, iż wielu spośród licznych pracowników ambasady Rzeszy w Oslo i Instytutu Kulturalnego oraz przedstawicielstw handlowych prowadziło działalność wywiadowczą. Mogli oni liczyć na pomoc członków norweskiej partii faszystowskiej na czele z Quislingiem. Wywiady brytyjski i norweski podjęły co prawda od kilku tygodni współpracę, ale były to zaledwie początki. Z drugiej jednak strony zaproponowany sposób przekazania materiałów wskazywał, iż tajemniczy nieznajomy starał się stworzyć warunki gwarantujące pomyślny przebieg całej operacji. Zarówno Briks jak i inny współpracownik ambasady bez wzbudzania specjalnych podejrzeń mógł zjawić się przy grobie norweskiego radcy Thorpa, który był wieloletnim pracownikiem ambasady brytyjskiej w Oslo.
Co prawda w imieniu ambasady złożono wieniec w Zaduszki, ale można było przecież pod zręcznym pretekstem złożyć drugi – na przykład w imieniu będącego obecnie ambasadorem w dalekiej Japonii byłego przełożonego Thorpa. Zdecydowano, iż na cmentarz pojedzie pracownik ataszatu porucznik Prowse oraz wicekonsul, który należał również do pionu wywiadowczego.
Żeby ewentualnym agentom niemieckim utrudnić prowadzenie obserwacji, komandor zadecydował, iż w czasie przerwy na lunch prawie wszyscy pracownicy placówki wyjdą do miasta. Będzie to stanowiło zaskoczenie i utrudnienie dla zapewne nielicznego grona „cieni”. On sam postanowił odbyć wędrówkę po mieście, aby skupić na sobie uwagę Niemców. Zgodnie z instrukcją obydwaj udający się na cmentarz młodzi mężczyźni wyjechali z ambasady dopiero wtedy, gdy opuścili ją wszyscy pracownicy ataszatu wojskowego, którzy mogli pociągnąć za sobą ewentualne „ogony”. Po kupieniu małego wieńca w sklepie kwiaciarskim przejechali szybko przez centrum Oslo.
Prowse starał się obserwować w lusterku, czy nie towarzyszy im jakiś samochód. Nie zauważył jednak niczego podejrzanego. Jadąc trochę okrężną drogą po kwadransie dotarli do bramy cmentarza położonego na wzgórzu, z którego otwierał się widok na miasto i zatokę.
Było tu pusto i tak cicho, że obaj Anglicy słyszeli szum padającego dżdżu. Wysiedli z samochodu i otworzyli żelazną furtę; zawiasy wydały przeraźliwie skrzypiący jęk. Zaskoczeni, w odległych od siebie częściach cmentarza dostrzegli dwie osoby, które krzątały się przy grobach. Szybko przecięli żwirową alejkę i po kilku minutach kluczenia stanęli przed płytą z nazwiskiem „Sven Thorpe”, na której leżały dwa wieńce i wiązanka kwiatów.
Prowse sięgnął do kieszeni i wyjął złożoną szarfę. Zakładając ją na przywieziony przez nich wieniec z gałęzi świerkowych mógł swobodnie zlustrować cmentarz. Pod pozorem robienia porządku na grobie schylił się i podniósł pierwszy wieniec. Pusto. Sięgnął po drugi. Leżała pod nim koperta z szarego impregnowanego płótna, którą szybko wsunął do kieszeni marynarki. Następnie złożył przywieziony przez nich wieniec i rozprostował szarfę z napisem: „Radcy Thorpe w dowód pamięci Cecil Chubb”. Obydwaj Brytyjczycy stali przez chwilę przy grobie, ale nikt z obecnych nie zwracał na nich uwagi. W chwili jednak gdy otwierali drzwiczki samochodu, zza zakrętu wyłoniła się czarna maska Opla. Auto zatrzymało się tuż obok nich na małym parkingu, wysiadł z niego mężczyzna średniego wzrostu, w ciemnej jesionce i z gołą głową. Obrzucił ich szybkim spojrzeniem i podszedł do furty.
Prowse mruknął do towarzysza:
– Zapamiętaj numer samochodu.
Po dwudziestu minutach jazdy byli już w ambasadzie. Komandor podziękował im uściskiem dłoni. Kiedy został sam w gabinecie, rozciął płótno, potem kopertę z grubego papieru. Po chwili na stole leżało kilkanaście kartek maszynopisu i wykresów. Briks przerzucił je kolejno i stwierdził, iż zawierały zwarte i treściwe informacje dotyczące prowadzonych w laboratoriach niemieckich prac badawczych z dziedziny radiolokacji. Najbardziej zainteresował się informacją opatrzoną napisem: „Niemieckie badania – kryptonim »Reflection«”. Mówiła ona o aparacie radiolokacyjnym nazwanym „Freya”, który miał być umieszczany w samolotach typu Junkers Ju-52, oraz aparaturze wytwarzanej w firmie Lorenz dla potrzeb artylerii przeciwlotniczej Ponadto nieznany nadawca sygnalizował, iż Niemcy pracują nad aparaturą radarową „Würtzburg” dla potrzeb Kriegsmarine. Urządzenie owo miało nosić nazwę „Seetakt”. Wspominał również o próbach z bronią rakietową.
Briks na wszelki wypadek pozostawił fotokopie listu w kasie pancernej swego gabinetu w Oslo i już po dwóch dniach wylądował z przesyłką w Londynie. Zarówno jego przełożeni z wywiadu wojskowego MI-6, jak i Ministerstwa Wojny zasypali go poleceniami dotyczącymi opisu wszystkich szczegółów całej sprawy. Raport wraz z oryginałem listu trafił na biurko szefa sztabu oraz jego doradcy do spraw naukowo-technicznych prof. Reginalda V. Jonesa.
Profesor Jones, jeden z bardziej znanych specjalistów brytyjskich w dziedzinie radiolokacji, za biurko w Ministerstwie Lotnictwa trafił wprost z laboratorium Clarendown w Oxfordzie. Jego podstawowym zadaniem była analiza informacji z dziedziny lotnictwa, a szczególnie radiolokacji, dostarczanych przez wywiad brytyjski. Raporty profesora Jonesa docierały do premiera Chamberlaina, szefów wywiadu i kontrwywiadu wojskowego oraz ministra lotnictwa.
Naukowiec po zapoznaniu się z raportem z Oslo przez kilka dni zwlekał ze sformułowaniem ostatecznej oceny. Jego pierwszym zadaniem, jakie otrzymał tuż po wypowiedzeniu wojny III Rzeszy przez Wielką Brytanię 3 września 1939 r., była analiza fragmentu przemówienia Hitlera. Co prawda Wielka Brytania i Francja nie wywiązały się z przyjętych zobowiązań sojuszniczych wobec Polski i nie podjęły działań wojennych przeciwko Niemcom, ale już sam fakt wypowiedzenia przez nie wojny wywołał atak wściekłości „wodza”, gdyż był sprzeczny z jego rachubami. Hitler w publicznym wystąpieniu zapowiedział, że obydwa kraje otrzymają należną im nauczkę. Krzyczał z trybuny, iż Niemcy są niezwyciężone, tym bardziej, że dysponują nową tajemniczą bronią, za pomocą której pokonają każdego przeciwnika. Szef wywiadu brytyjskiego w trakcie lektury przemówienia Hitlera zwrócił uwagę na ten właśnie fragment i zapytał profesora Jonesa, czy jego zdaniem jest to bluff propagandowy, czy też Niemcy niemieckie rzeczywiście dysponują jakimiś nowymi rodzajami broni.
Szef Secret Service polecił, by zająć się zwłaszcza sprawą posiadanej ewentualnie przez Niemcy nowoczesnej aparatury radiolokacyjnej. Profesor Jones został dopuszczony do najbardziej pieczołowicie przechowywanych raportów wywiadu brytyjskiego, dotyczących badań i produkcji niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. Przez kilka dni wraz z gronem współpracowników przerzucał kartki skoroszytów wypełnionych sprawozdaniami i raportami z wizyt brytyjskich przemysłowców w przedsiębiorstwach niemieckich, na wystawach przemysłowych, zdjęcia z defilad i parad wojskowych, wreszcie doniesienia agentów zakonspirowanych w niemieckich kołach naukowych, przemysłowych i wojskowych. Wywiad brytyjski w zasadzie orientował się w bieżącej produkcji przemysłu niemieckiego, ale w informacjach, którymi dysponował, było dużo luk i niewiadomych.
Jones po głębokim namyśle doszedł do wniosku, że wypowiedź Hitlera była tylko fanfaronadą, nieopierającą się na żadnych konkretnych podstawach. Mimo wysiłku nie zdołano wpaść na ślad badań czy też produkcji nowej broni. Kiedy już raport spoczął na biurku premiera Chamberlaina, wywiad brytyjski uzyskał dane dotyczące wyprodukowanej przed kilkoma tygodniami niemieckiej miny magnetycznej. Oficer Kriegsmarine, który od kilku lat dostarczał informacji wywiadowi brytyjskiemu, potwierdził, że wspomniany nowy typ miny jest właśnie ową tajemniczą bronią. Wiadomość ta uspokoiła największych nawet niedowiarków w Ministerstwie Wojny, którzy z rezerwą odnosili się do kategorycznych stwierdzeń profesora Jonesa.
W miesiąc później, po przesłaniu do Londynu raportu z Oslo, sprawa ponownie nabrała rumieńców. Czyżby jednak Niemcy niemieckie dysponowały nowoczesnymi urządzeniami radiolokacyjnymi, na których trop wywiad brytyjski nie wpadł mimo kilku lat poszukiwań? A jeśli tak, to czy Niemcy nie wykradli i nie wykorzystali radaru brytyjskiego? Dotychczas w Londynie panowało niezachwiane przekonanie, iż nie tylko zdołano przeniknąć najgłębsze tajemnice niemieckiego przemysłu zbrojeniowego, ale również wspólnie z kontrwywiadem MI-5 udało się ochronić rewelacyjny wynalazek – radar, przed niepowołanymi oczami. A więc się mylono? Aby udzielić odpowiedzi na to pytanie, należy cofnąć się do lat poprzedzających wybuch drugiej wojny światowej.NIEWIDZIALNE OCZY
Rozpoczęcie w Wielkiej Brytanii intensywnych badań nad wykorzystaniem radiolokacji dla celów wojskowych zbiegło się z dojściem Hitlera do władzy. To właśnie na początku lat trzydziestych podjęto próbę skonstruowania urządzenia, które pozwoliłoby kontrolować obszar powietrzny Zjednoczonego Królestwa. Przypuszczano, że urządzenie takie mogłoby wykorzystywać znane już w nauce zjawisko odbijania się fal radiowych od napotykanych obiektów. Podczas prowadzonych przez Ministerstwo Łączności prób kontaktu radiowego między Szkocją a odległym, położonym na wzburzonym Morzu Północnym, archipelagiem Hebryd stwierdzono, że przelatujące samoloty powodują zakłócenia i odbicia sygnałów. Poważne osiągnięcia w badaniach tego zjawiska miał przyszły laureat nagrody Nobla w dziedzinie fizyki prof. P. Blackett. Problemem tym zainteresował się też zespół pracujący w Stacji Badań nad Radiem w Ditton Park pod kierownictwem profesora Roberta Watsona-Watta.
Pierwsze wyniki uzyskane przez ten zespół wzbudziły zainteresowanie Ministerstwa Wojny, które doprowadziło do utworzenia w 1934 r. komitetu, w skład którego weszli najlepsi brytyjscy specjaliści z dziedziny radiotechniki i radiolokacji. Na jego czele stanął prof. Henry Tizard i od tej pory komitet nazywano po prostu jego imieniem. W dniu 14 lutego 1935 r., podczas kolejnego posiedzenia komitetu, prof. Watson-Watt przedstawił opracowanie, wskazujące na realną możliwość wykorzystania wiązek fal elektromagnetycznych do wykrywania oraz określenia odległości samolotów znajdujących się w powietrzu. Przedstawiona przez niego teoria, poparta wynikami doświadczeń, trafiła do przekonania wszystkim uczestnikom spotkania. Teraz chodziło już tylko o to, by zdobyć poparcie czynników rządowych i, co najważniejsze, uzyskać fundusze potrzebne na budowę prototypu urządzenia i przeprowadzenie serii doświadczeń. W dwa dni później sir Hugh Dowding, marszałek lotnictwa, przyjął w gmachu Ministerstwa Wojny trzyosobową delegację komitetu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki