Niewidzialni rycerze - ebook
Niewidzialni rycerze - ebook
Kolejna po Międzymorzu powieść Marcina Wolskiego utrzymana w duchu fantastyczno-historycznym, w której Autor z właściwym sobie poczuciem humoru i barwnym językiem ukazuje obfitujące w prazygody, bitwy i tajemnicze zdarzenia losy rycerzy obdarzonych ponadnaturalnymi właściwościami. Ich misją jest zniszczenie sił zła, które chcą zapanować nad światem. Towarzyszą im liczne przeszkody i zwroty akcji. Czy uda im się odnieść ostateczne zwycięstwo?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-17156-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Złoty jeleń
Mścisław III książę Pskowa i Smoleńska uwielbiał polowania. Liczył sobie niespełna trzydzieści wiosen, miał krzepę okrutną i w walce wręcz bywał niezrównany, tak przynajmniej twierdził jego dziejopis, a kiedy akurat nie walczył, ruszał na łowy. A miał dokąd.
Całe południe jego domeny zajmowały puszcze ogromne, często ludzką stopą nigdy nietknięte, pełne drzew olbrzymich, które rosły tam od narodzin Jezu Krysta albo i dłużej. Nie brakowało też zwierzyny dzikiej, pośród której nierzadki był i tur olbrzymi, na którego i trzech mężów zbrojnych w dzidy było mało, i włochaty żubr, niewiele mu wielkością ustępujący, i niedźwiedź brunatny, postrach każdego myśliwego, jeśliby go spotkał samojeden. W cienistych ostępach, do których z najwyższym trudem docierało słońce, mogłeś napotkać także całe gromady pośledniejszych stworzeń, takich jak watahy wilków i ryś samotnik, jak również wielki dostatek bestii rogatych i kopytnych, nie wspominając już o posiadaczach przednich futer, wśród których nade wszystko ceniono sobie sobole i gronostaje. Iżby dogodzić europejskim władcom, wyprawiali się po nie kupcy z Nowogrodu Wielkiego, owego okna na świat całej Rusi.
Ludzie zabobonni, czyli ‒ jeśli nie liczyć uczonych mnichów ‒ wszyscy, opowiadali, że leśne ostępy, mokradła i topiele, wieczną mgłą pokryte, kryją jeszcze mnóstwo innych stworzeń i potworów, ale ich istnieniu mogły zaświadczyć jedynie odnajdywane kości, a to mamuta, a to tygrysa szablozębego czy też smoków straszliwych, którym nawet pięciu świętych Jurów pospołu nie dałoby rady.
Na smokach jednak się nie kończyło. Nie brakowało ponoć naocznych świadków (choć Mścisław nigdy żadnego takiego nie spotkał) co, klnąc się na Boga, opowiadali, że widzieli w głębi matecznika jeszcze inne dziwo-zwierza, jak to centaury, jednorożce, gryfy czy inne chimery. W osadach, które, zniszczone przeszłymi wojnami, dawno ogarnął las, kryły się przerażające strzygi, które upodobały sobie krew ludzką, a na uroczyskach odprawiały swe sabaty szatany wszelkiej maści i usługujące im wiedźmy. Jakby tego było mało, w jeziorach i na rozlewiskach pomieszkiwały topielice, nimfy tyle powabne co niebezpieczne. W klasztorze w Orszy pokazano księciu pewnego człeka, który, skuszony powabami takiej wodnej panny ‒ ponoć zoczył jak śpiewała cudnie, siedząc na kamieniu pośród wód ‒ przystał na schadzkę pewnej nocy w czasie wiosennej pełni. Jak powiadano, boginki owe potrzebowały raz w roku mężczyzny w celu prokreacyjnym, tyle że wykorzystawszy takowego, pod wodę wciągały go i wszelki słuch po nim ginął.
Timofiej należał do wyjątków. Przeżył. Rusałka odgryzła mu wprawdzie język, a on sam w ciągu jednej nocy osiwiał, ale puściła go żywcem. Dlaczego?
Któż zrozumie kaprys kobiety? Chyba tylko druga kobieta.
Mścisław bardzo chciał poznać w tej sprawie jak najwięcej szczegółów, na przeszkodzie stała jednak niemota delikwenta.
‒ A nie mógłby przynajmniej spisać swoich wrażeń? ‒ sugerował.
‒ Nie mógłby, mości książę. ‒ odpowiadał przeor
‒ A dlaczego?
‒ Bo to analfabeta.
Mścisław nie ustępował. Nakazał diakowi Fiodorowi przeprowadzić odpowiednie przesłuchanie. Mnich cierpliwie zadawał pytania, a Timofiej gestami potakiwał lub zaprzeczał.
Po wielu godzinach udało się ustalić, że rusałka w dużym stopniu przypominała kobietę. Posiadała jednak skrzela, a także małe płetwy zamiast palców u stóp. Chutliwa była bardzo, tyle że zimniejsza niż ciepłokrwiste zwierzęta lądowe i w dodatku, co utrudniało wzajemny kontakt, w obfitości pokrywał ją paskudny śluz. No ich cuchnęła rybą.
‒ Ale wykonałeś zadanie?
Nieszczęśnik skinął głową i uśmiechnął się szeroko.
‒ Dlaczego w takim razie cię oszczędziła? ‒ pytał dalej diak.
Z gestów Timofieja wynikało, że nimfa była chyba pod wrażeniem jego
miłosnej energii. Gdy na polecenie władcy obnażono młodego starucha, okazało się, że faktycznie posiadał przyrodzenie jak mały Cygan nogę.
Księcia tak zainteresowała ta historia, że obiecał sowitą nagrodę za złapanie topielicy, ale nikomu to się nie udało.
Powiadają, że ciekawość bywa pierwszym stopniem do piekła. Niewątpliwie to ona skierowała Mścisława w nieprzebyte knieje. Zwabiła go tam wiadomość o złotym jeleniu, na którego przypadkiem napotkali leśni bartnicy, kiedy się w kłusownicze wnyki złapał. (Tożsamości kłusowników, jak zwykle w takich sprawach, nie ustalono).
Szlachetne zwierzę wyglądało na martwe, ale, jak się okazało, symulowało jedynie swe omdlenie i gdy uwolniono je z pętli, w mgnieniu oka rzuciło się do ucieczki, tracąc jedynie w trakcie przebijania się ku wolności kawałek swych wspaniałych rogów.
Co prawda nie były one szczerozłote, a jedynie pokryte cienką warstewką złocistej łuski, ale i to wystarczyło, aby przedsięwziąć odpowiednią ekspedycję celem odnalezienia płowego dziwoląga. Oprócz piątki zaufanych wojów wziął w niej udział wspomniany już diak Fiodor i ogromny ciemnoskóry pokojowiec imieniem Maurus, podarowany księciu przez cesarza Bizancjum. Onże niewolnik okazał się człekiem nieustraszonym, który gotów był w ogień za swoim panem wskoczyć. Chociaż do przerębla już raczej nie. Skądinąd był to osobnik będący ogromną mieszaniną sprzeczności. Choć przezywano go Maurem, był w istocie Etiopem, który w poselstwie do Arabów opuścił rodzinne strony, a następnie, przeżywszy tysiąc przygód, trafił na Ruś, by tam osiąść na stałe. Wedle miejscowych prostaków był też syntezą wszelkich możliwych wad ‒ mało, że czarny, wywodził się jeszcze ze wspólnoty abisyńskich Żydów i, jak by mało tego jeszcze, podejrzewano, że był pederastą. Nikt wprawdzie tego nie dowiódł, ale o żonę się nie postarał, nadto lubił towarzystwo młodych halabardników, a także ich tajną zabawę, zwaną wciskaniem halabardy. Książę jednak cenił go bardzo, mało który osiłek bowiem ma umysł filozofa,zna się na medycynie i rewelacyjnie potrafi masować utrudzone ciało. W wyprawie do kniei towarzyszyło Mścisławowi także kilku miejscowych zwiadowców, którzy wprawdzie nigdy podobnego jelenia nie widzieli, ale podjęli się go wytropić. Zabrali ze sobą sforę psów szkolonych do tego rodzaju zadań.
Największym sceptycyzmem spośród wszystkich wykazywał się Fiodor, człek, mimo młodego wieku, w świecie bywały i twardo stąpający po ziemi. W cuda tego rodzaju nie wierzył („Pan Bóg może wszystko, ale nie musi popisywać się majstersztykami!”) i uważał, że jeleń został odpowiednio spreparowany. Udało mu się nawet odnaleźć odrobinę kleju, którym przytwierdzono złote płatki, choć i on celu takiego działania nie pojmował.
‒ A jeśli to pułapka jakowaś ? ‒ przestrzegał uczestników wyprawy.
‒ Któż by miał ją zastawić w takiej głuszy, bracie?! ‒ ofuknął go książę. ‒ Gdyby ktoś koniecznie chciał mnie zabić, mógłby znaleźć tysiąc sposobniejszych okazji!
Dotarli na koniec do miejsca zastawienia onych sideł. Zachował się nawet kawałek miedzianego drutu. Psy podjęły trop, ale nawet bez nich dałoby się odnaleźć trop ciężkiego byka na wilgotnym gliniastym gruncie.
Ranek był nadzwyczaj urokliwy, słoneczny i rześki, a oni podążali ścieżką, którą zwierzęta musiały wydeptać do wodopoju. Wkrótce ujawniła się przed nimi rzeczułka, klarowna, czysta, z białym paskiem szerokiej łachy.
‒ Na Boga! ‒ stęknął Fiodor. A Maurus tylko paluch do ust przyłożył. Oto na skraju wody ujrzeli niedźwiedzicę ogromną, z jaką nikt spośród nich nie miał jeszcze do czynienia. Wszelako nie ona wzbudziła ich największe zadziwienie. Oto między jej łapami, na skraju wody igrał dzieciak.
Miał może rok, był kompletnie goły, jasnowłosy, błękitnooki.
‒ Lokis! ‒ jęknął któryś z przerażonych naganiaczy. Mścisław ścisnął go za ramię. Za późno. Niedźwiedzica musiała ich usłyszeć, bo stanęła na tylnych łapach, w pozycji, którą bestie te przybierają celem przerażenia wroga przed przystąpieniem do ataku.
Wojowie chwycili łuki.
‒ Poniechajcie! ‒ syknął książę, sam zbrojny jedynie w oszczep ‒ Jeszcze traficie w dziecko. Czekajcie!
W pierwszej chwili można było się spodziewać, że, wzorem innych niedźwiedzic, samica weźmie dzieciaka za kark i zniknie z nim w krzakach. Ale nie. Wydała jedynie ryk, bardziej żalu niż gniewu, i opadła na cztery łapy, by wycofać się w zarośla, pozostawiając beztroskie dziecię na piasku.
Odczekali chwilę, po czym Maurus kilkoma susami dopadł szkraba, ryzykując, że w każdej chwili bestia powróci. Na wszelki wypadek łucznicy napięli cięciwy.
Wszelako bestia nie powróciła.
Dzieciak na widok ogromnego Murzyna w wielki płacz uderzył, ale kiedy wziął go na ręce sam książę, zapewne charyzmą władcy porażony, uspokoił się i nawet zaczął gaworzyć, nie mając pojęcia, że dookoła rozgorzała dyskusja, co z nim począć. Drużynnik ‒ brodaty wareski wojownik imieniem Bjorn, tu przez wszystkich zwany Borysem, był zdania, że należy czym prędzej ubić ten diabelski pomiot, nim nieszczęście na wszystkich ściągnie. Fiodor reprezentował zdanie odmienne,
‒ Skoro Bogu podobało się zachować go przy życiu, nawet między niedźwiedziami, znaczy Opatrzność musi mieć w stosunku do tego dzieciaka dalekosiężne plany! ‒ stwierdził.
Mścisław podzielił ten pogląd. W końcu założycieli Rzymu Romulusa i Remusa też wychowały wilki, a Mojżesza znaleziono w sitowiu, toteż nie należało odtrącać daru losu.
Dzieciak wydawał się zdrowy, absolutnie ludzki i nie wykazywał żadnych anomalii. Tak fizycznych, jak psychicznych. Ze stoickim spokojem przyjął chrzest ‒ diak pośpieszył się i dokonał ceremonii na miejscu, aby zabezpieczyć szkraba przed złymi mocami i ewentualne demony zeń wygonić. Skądinąd malec nie doczekał końca obrzędu, tylko zasnął. Nadano mu imię Miszka na cześć świętego Michała Archanioła, patrona całej Rusi, niezawodnego obrońcy przed złem wszelakim.
Mimo obaw świty, diabeł nie zawył, grom z jasnego nieba nie uderzył, przeto książę dał sygnał do powrotu. Odnalezienie dziecka wielkiej niedźwiedzicy przyćmiło wszystko inne, toteż nikt już nie miał ochoty zajmować się jakimś głupim jeleniem. Nawet pozłacanym.
Dla porządku wysłano tropicieli, aby obaczyć dokąd udała się niedźwiedzica i czy przypadkiem nie wróci z całym stadem, by ich zaatakować, ale nic na to nie wskazywało, tym bardziej że po kilkudziesięciu krokach trop czworonożnego potwora się zmienił. Wyglądało, że ponownie porusza się na dwóch łapach i, co ciekawe, w glinie zamiast odcisku stóp, pojawiły się ślady zgoła odmienne, takie jakie pozostawiają łykowe łapcie rosłego chłopa.
Nikt nie wiedział, co o tym myśleć, nie dziw więc, że z wielką ulgą przyjęto chwilę, gdy las się skończył, a jeszcze z większą, kiedy po paru następnych dniach ukazały się wieże miejscowego soboru i wały zamku ‒ zwanego kremlem ‒ w Smoleńsku. Wcześniej w jakimś przysiółku odnaleziono mamkę zdolną nakarmić wiecznie głodnego Michałka.
Cały ten incydent opisał w swym latopisie diak Fiodor, nie wspomniał jednak o dręczących go pytaniach. A może i wspomniał ‒ manuskrypt i tak pół wieku po opisanych zdarzeniach miał zaginąć podczas mongolskiej nawały. W każdym razie, im dłużej myślał, tym częściej przychodziło mu do głowy, że bieg zdarzeń nie był przypadkowy i ktokolwiek je zaaranżował, miał na celu z pomocą niezwykłego jelenia zwabić księcia do matecznika, a tam oddać bez walki dziecię, tak żeby znalazło się w gronie szlachetnie urodzonych i odebrało edukację należną człowiekowi wysokiego rodu.
Nie zwierzając się z tych podejrzeń, obserwował pilnie szkraba, który od pierwszego dnia swego pobytu zrobił na dworze furorę, został ulubieńcem księżnej pani, dworek, mamek i kucharek, a także miejscowych dzieciaków.
Czemu zachowywał wątpliwości tylko dla siebie? Cóż, nie chciał kłopotać Mścisława, który pokochał Miszkę jak syna. Wiedział także, że drużynnik Bjorn przy najmniejszym choćby podejrzeniu spisku udusiłby gówniarza, nie oglądając się na książęce przyzwolenie. Milczał tedy diak, nie zaniedbując stałej opieki swego podopiecznego ani czujnej obserwacji.
A im dłużej obserwował, tym bardziej przekonywał się co do niedorzeczności swych wcześniejszych niepokojów. To prawda, Miszka który rósł jak na drożdżach, był od swych rówieśników silniejszy, bystrzejszy, ale miał również lepsze serce. Nim skończył pięć lat, uratował syna Bjorna, który wpadł do rzeki i zaczął się topić ‒ sam pływał jak ryba ‒ dwa lata później otoczył opieką wszystkie chore zwierzęta domowe, a gdy miał lat dwanaście, stanął w obronie młodej, powabnej dziewki, Sońki, którą próbował zniewolić jej pan. Chutliwy bojarzyn mógł to naturalnie uczynić po dobroci, drogą perswazji. Zachciało mu się jednak gwałtu, którego snadź smakował już wcześniej, podczas wojen z Litwiny.
Zlekceważył jej błagania, kiedy na pomoc zjawił się Miszka, wyrośnięty jak szesnastolatek. Zdarł bojara z dziewczyny, w pysk go trzepnął i, przydusiwszy mocno, trzymał tak długo, aż łzy pociekły temu amatorowi kwaśnych jabłek i poprzysiągł, że nigdy nie tknie żadnej młódki nawet palcem. Ani niczym innym! Książę, któremu poskarżył się możnowładca, roześmiał się tylko, aż mu łzy po brodzie pociekły, Michała pochwalił, po czym pogonił bojara ze swego dworu precz, aż nad Morze Białe.
Diak Fiodor mniej był zachwycony incydentem, jednak musiał przyznać,
że Miszka dostarczał mu satysfakcji na wielu polach. Uczył się pilnie pisać, ikony tworzyć, biegle rachować, grać na lirze (i na wszystkich innych dostępnych instrumentach), a jego talent językowy mógł napawać szczerym podziwem. W dwunastej wiośnie życia doskonale mówił nie tylko po rusku, ale także grecku i polsku. Od kupców z Nowogrodu przyswoił sobie praktyczną niemczyznę, po czym zaczął się uczyć łaciny, która ‒ z czym zgadzał się Fiodor ‒ stanowiła klucz do świata Zachodu.
Jednym, co mąciło preceptorowi ten obraz pełnej doskonałości ucznia, była osobliwa skrytość chłopca. Zapytany o cokolwiek, odpowiadał oczywiście na każde pytanie, ale nigdy nie dzielił się swymi przemyśleniami, nie zdradzał marzeń ani snów, sympatii czy antypatii. Parę razy udało się mnichowi podsłuchać rozmowy, które jego uczeń prowadził z kimś bliskim, zaufanym, a niewidzialnym, wszelako nie udało mu się dowiedzieć, kim była ta istota ani o czym rozmawiano. Tym bardziej, że Fiodor nie znał używanego w tych dialogach języka.
Michał był przyjacielem wszystkich i nikogo. Nawet Sońka, którą tak dzielnie ocalił przed wyzyskaniem i która, jakby inaczej, zakochała się w nim na zabój, nie doświadczyła odeń niczego poza grzecznością. Wprawdzie w końcu z własnej inicjatywy zaciągnęła go na siano (mieli już oboje po piętnaście lat), ale skończyło się tak, jak mawiano w ich stronach „i śmieszno, i straszno”. Gdy rzucona na rozsypany snopek, otwarła się w półszpagacie, czekając na pierwszy sztych, przerażenie odebrało jej mowę. Oto zamiast dorodnego podnieconego chłopaka, którym był chwilę wcześniej, ujrzała ponad sobą przerażającą paszczę drapieżnika. Wrzasnęła przeraźliwie i straciła przytomność. Później próbowała się pocieszać, że zdarzenie rozegrało się wyłącznie w jej imaginacji. Ale jaka imaginacja pozostawia na śnieżnobiałym ramieniu ślady potężnych pazurów.
Poza tym jednak nie uczynił jej żadnej krzywdy. Tylko spotkań poniechał i nigdy nie wytłumaczył jej, co się właściwie stało. Niewykluczone, że sam był przerażony.
Od pewnego czasu czuł, że w chwilach podniecenia i gniewu z jego ciałem dzieją się dziwne rzeczy, nad którymi nie dawał rady zapanować. Czyżby faktycznie był w połowie niedźwiedziem?
Mógł jedynie unikać podobnych sytuacji. To sprawiło, że szesnastej wiosny doczekał, pozostając prawiczkiem, mimo westchnień licznych panien, wliczając w to Dobrogniewę, córkę księcia Mścisława, która robiła doń słodkie oczy, zapraszała do tańca, a gdy tylko zostawali sami, rzucała się całować. A usta miała słodkie jak maliny z miodem i śmietana! Co ciekawe, książę pan, powiadomiony przez szpiegów o narastającym afekcie, nie tylko nie ukarał młokosa, ale zaczął przemyśliwać, aby pożenić młodych i cieszyć się ich licznym, jak mniemał, potomstwem.
Michał, postawiony wobec przymusu, pewnie by się w końcu ożenił z urodziwą kniaziówną, ale czy oddałby Dobrogniewie swe serce, zakładając nawet, że je miał? Musiałby zlegać z nią w ramach obowiązków, bez namiętności, tak żeby nie obudzić w sobie potwora. Nawet jeśli ten był wyłącznie wytworem jego wyobraźni, ryzyko wydawało mu się zbyt duże. Z natury dobry, równocześnie potrafił być nieobecny. Zwłaszcza gdy wydawało mu się, że nikt na niego nie patrzy. Odpływał wtedy gdzieś daleko i tylko drganie żuchwy, a czasem zgrzytnięcie zębów dowodziły, że w trakcie swej żeglugi doświadcza nadzwyczajnych emocji.
Przyciśnięty kiedyś przez diaka pytaniem, na czym najbardziej mu zależy, po dłuższym namyśle wyznał, że na wiedzy. Chciałby wiedzieć jak najwięcej o świecie, w którym żył, i jego przeszłości, co pomogłoby przewidywać przyszłość.
‒ A na razie wiem, że nic nie wiem! ‒ zakończył.
Przy innej okazji wyrwało mu się zdanie.
‒ Chciałbym przekraczać granice między znanym a nieznanym!
Jakie konkretnie granice, diak nie dopytał. Zapewne chodziło o rubieże Rusi, ale tu Fiodorowi przypominało się zdanie Jarosława Mądrego, który, spytany kiedyś przez posła z Polski, z kim właściwie graniczy Ruś, odrzekł lapidarnie: ‒ Z kim chce!
Wiele można by opowiadać o tych młodzieńczych latach Michała. Bardziej niż synem niedźwiedzicy mógł mienić się dzieckiem szczęścia.
Faworyzowany przez księcia, towarzyszył mu w wyprawach wojennych i łowach, ucztach i turniejach. Jako giermek ‒ szesnastolatek ‒ wygrał turniej w Pskowie, przewyższając biegłością rycerską niejednego męża i dostąpił pasowania na rycerza.
Opiece księcia Mścisława zawdzięczał najważniejsze ‒ ludzki szacunek! Nikt nie ośmielił się nazywać go znajdą, podrzutkiem, bękartem lub pomiotem.
Diak Fiodor, który z czasem awansował na prezbitra, a później na władykę, skrzętnie podsycał legendę, że chłopiec jest darem samego Michała Archanioła i jeśli nawet temu nie wierzono, żaden zuchwalec nie śmiał podważyć urzędowej wersji. Ze swej strony całymi latami próbował dociec prawdziwego pochodzenia Miszki, obiecywał nagrodę, rozpytywał na temat zaginionych dzieci i kobiet. Wszystko na próżno. Jednocześnie, w miarę upływu lat, coraz bardziej przekonywał się, że jego podopieczny nie mógł być synem prostego chłopa. Palce miał długie, szlachetne, nos prosty, grecki, odległy od kojarzących się z burakiem nosów miejscowych chłopów, cerę białą, przywodzącą na myśl dziewice z Kaukazu poszukiwane na małżonki dla ruskich kniaziów, a gdy jechał strzemię w strzemię z Mścisławem, na usta cisnęło się jedno słowo „książątko”. Czy w takim razie mógł być bastardem któregoś z Rurykowiczów? Było to tak nieprawdopodobne, że aż niewykluczone.
Sam Michał specjalnie nad tym się nie zastanawiał, miał bowiem dość innych zajęć, iżby jeszcze kłopotać się swym pochodzeniem.
I żył sobie w miarę beztrosko, aż do dnia świętego Iwana, gdy przybył wraz ze swym panem do Kijowa. którym władał podówczas kniaź Wasyl, chętniej nazywający się Rurykiem II. Michał miał wziąć udział w turnieju, a także otrzeć się o wielki świat w mieście, przy którym Psków czy nawet Smoleńsk wydawały się zabitymi dechami dziurami.
Złoty Kijów uchodził podówczas za jedną ze stolic świata. Ludnością i splendorem ustępował jedynie Konstantynopolowi, pozostawiając daleko w tyle Rzym, będący ciągle wielkim rumowiskiem gruzów, zalatujący smrodem Paryż i dopiero raczkujący ku przyszłej sławie Londyn.
Tu, nad Dnieprem, zbiegały się szlaki z północy i południa, tu docierał wielki szlak jedwabny, którym przywożono skarby z odległego Kitaja, tu u Ormian mogłeś kupić pachnidła i przysmaki ze szczęśliwej Arabii, a kupcy bizantyjscy, osiedli w Teodozji na Krymie, dowozili damasceńską broń, tkaniny z Florencji czy szkła weneckie.
Było to więc prawdziwe centrum władzy, sztuki i handlu, a przy okazji również zepsucia i niejeden natchniony mnich przestrzegał przed losem Babilonu.
Wszelako mnichów nie słucha się z równym zainteresowaniem co półnagich Czerkiesek grających na lutniach, toteż wizja spalonego miasta z którego nie pozostanie kamień na kamieniu nie wydawała się szczególnie przekonywająca.
Dla Michała wizyta miała stać się chwilą życiowej iluminacji.
Olśnienie spadło na niego trzeciego dnia pobytu w Kijowie, gdy wraz z Maurem postanowił wybrać się na wielkie targowisko, by kupić coś z rycerskiego rynsztunku, popatrzeć na występy igrców, a może i zajrzeć do cerkwi.
Idąc od Złotej Bramy i przeciskając się przez ciżbę, uwagę ich przykuł dzwonek, jakim zwykło się ostrzegać przed trędowatymi. Tłum wyraźnie doświadczony, co czynić w podobnych przypadkach, rozstępował się niczym Morze Czerwone, ale tym razem powodem nie był żaden nieszczęsny _lepur_, tylko ubrany jaskrawo niedźwiednik, chłop wielki i widać krzepki, za którym na postronku kroczyła ogromna brunatna bestia. Na pysk miała nałożony kaganiec ze skóry, ale same lśniące pazury stanowiły wystarczająco śmiercionośne narzędzie.
Nie wiedząc czemu, Michał poczuł dziwny dreszcz, który przeniknął go od stóp do głowy. Mimo bezwietrznej pogody, coś poruszyło okapy kramów.
Równocześnie niedźwiedź, do tej pory posłusznie drepcący na dwóch łapach, zaryczał, oczywiście na tyle, na ile pozwolił mu kaganiec.
‒ Spokojnie! ‒ zawołał niedźwiednik, mocnym szarpnięciem próbując ściągnąć groźne zwierzę do parteru.
Mógł sobie szarpać, niedźwiedź wyrwał mu postronek z ręki i ruszył do przodu, kierując się wprost na grupkę panien zajętych oglądaniem kolorowych tkanin. Podwiki podniosły wrzask, który usłyszano chyba aż nad Morzem Euksyńskim. Jednak nikt nie pospieszył im z pomocą, wszyscy bowiem rzucili się do ucieczki. Poza Michałem. Chłopak, nie oglądając się na towarzyszącego mu Etiopa, który akurat zajrzał do sklepu jakiegoś płatnerza, porwał za słup podpierający dach najbliższego straganu i z takim narzędziem przecisnął się pomiędzy przerażonymi dziewczynami.
‒ Spróbuj ze mną ‒ krzyknął do niedźwiedzia.
Potwór najwyraźniej nie marzył o niczym innym. Ciosem mocarnej łapy wytrącił zaimprowizowany oręż z ręki szesnastolatka, a następnie porwał go w pół. I jęli się zmagać ze sobą jak dwaj zapaśnicy. Już po chwili Michał wiedział, że nie podoła. Tracił oddech, oczy zaczęły zachodzić mu mgłą.
Zdołał jeszcze usłyszeć ludzki szept niedźwiedzia: „Niczego się nie bój, tylko spróbuj sobie przypomnieć, kim jesteś i po co się tu znalazłeś, bracie!” i omdlały padł na bruk.
Jego przeciwnik, który nawet go nie drasnął, wyraźnie uznawszy się za zwycięzcę, nie zamierzał wykorzystywać sytuacji. Spokojnie opadł na cztery łapy i puścił się w pogoń za usiłującym zbiec z miejsca zajścia niedźwiednikiem.
Omdlenie Michała trwało ledwie chwilę.
Młodzian stanął na nogi zanim Maur pojawił się na miejscu zdarzenia, gotów stanąć w zapasy nawet ze smokiem. Widok Michała zdziwił go wielce. Chłopak miał nieprzytomny wzrok, ale jednocześnie na jego ustach pojawił się uśmiech.
‒ Co to było? ‒ pytał zdenerwowany Etiop.
Ocalone panny, przekrzykując się nawzajem, opowiadały o niezwykłym starciu. Michał milczał. Znowu był nieobecny, skupiony, ale chyba szczęśliwy.
Jego świat, dotąd pełen snów, zwidów i niepewności, właśnie zaczął się porządkować. Pamięć zasznurowana mocno jak baleron ożyła, a krępujące ją sznurki pękły. W bezsensie pojawił się sens. A najważniejsze, że uwierzył w możliwość, że wkrótce dowie się o sobie znacznie więcej.3. ŻYCIOWA ROLA
3.
Życiowa rola
‒ Strasznie krzyczałeś! ‒ powiedział Maurus, kiedy Michał wreszcie się obudził i zaczął wodzić półprzytomnym wzrokiem po zgromadzonych wokół jego łoża dworzanach.
‒ Krzyczałem, a co takiego?
‒ Nie wiemy ‒ odezwał się władyka. ‒ Twój język był odmienny od wszystkich, jakie znamy…
‒ Kiedyś spotkałem Hindusa, który mówił podobnie ‒ stwierdził Etiop. ‒ Ale to chyba przypadek… ‒ Tu dotknął głowy młodzieńca. ‒ Nad ranem miałeś głowę rozpaloną jak piec, ale teraz gorączka zdaje się spadać.
‒ Dałby Bóg ‒ westchnął Fiodor. ‒ A pamiętasz przynajmniej, co ci się śniło?
Michał, młodzian wielkiej prawości, wychowany wedle chrześcijańskich zasad, brzydził się kłamstwem, a jednak wymamrotał, że nic nie pamięta. Czuł, że nie wolno mu opowiedzieć o spotkaniu z Bolkiem, a tym bardziej o tym, czego dowiedział się we śnie o swojej matce. Postanowił także utrzymać w tajemnicy to, czego dowiedział się o swym pochodzeniu. Ciążyło mu to niepomiernie do tego stopnia, że pod wieczór, kiedy czuł się już całkiem dobrze, wdał się w długą teoretyczną dysputę ze swym preceptorem władyką Fiodorem. Pytał, czy zatajanie prawdy może być usprawiedliwione, czy też bezwzględnie winno być uznane za godne potępienia niezależnie od sytuacji.
‒ Dlaczego pytasz? ‒ Władyka zrobił się nagle bardzo czujny.
‒ Po prostu się zastanawiam. Czy jako lekarz, kłamiąc choremu, że nie jest umierający, wyrządzamy mu krzywdę i obrażamy Boga? Albo gdy pochwyceni przez nieprzyjaciela, mimo tortur, nie chcemy zdradzić położenia naszych sił i szczegółów fortyfikacji…?
Fiodor zamyślił się.
‒ Istnieje dobro nadrzędne ‒ rzekł w końcu. ‒ Jeśli coś ma służyć jego pożytkowi, wszelkie związane z tym zło pozostanie wprawdzie złem, wszelako mniejszym.
‒ Rozumiem. ‒ Nie dał poznać tego po sobie, ale odczuł ogromną ulgę!
Następne dni wypełniło mu oczekiwanie na powtórne spotkanie ze starszym bratem. Jednak im bardziej się rozglądał, nasłuchiwał, wąchał, tym dobitniej przekonywał się, że po Bolku zniknął wszelki ślad. Nie mógł uwierzyć, że rozpaliwszy w nim tyle ciekawości, postanowił przepaść. A może go sprawdzał? Już w zajeździe zorientował się, że starszy brat jest człowiekiem ostrożnym, z gatunku tych, którzy dobrze muszą poznać bliźniego, by mu zaufać. Skoro nic nie działo się bez powodu, to ich spotkanie musiało mieć i głębszy sens, i swoją kontynuację. Poza tym nie zmitrężył tak zupełnie czasu.
Każdej nocy, zapadając w sen, marzył o kolejnych spotkaniach z Rozą. I jego pragnienia były przeważnie zaspokajane, chociaż kolejne sceny były przeważnie urywkami, których ułożenie, dzięki rozmowom z Bolkiem, miało mu zająć miesiące.
Jeden z pierwszych obrazków dotyczył pierwszego dnia po uczcie. Dzień pogodny i ciepły jak poprzedni. Roza niepewnie wyjrzała z alkowy, zaniepokojona wielce, bo jej osobiste szaty zniknęły. Tymczasem ktoś zadbał, aby nie musiała chodzić w nocnym gieźle ‒ na progu czekało na nią proste lniane ubranie charakterystyczne dla miejscowych kobiet, a na stole spostrzegła pajdy chleba posmarowane grubo masłem i dzbanek ze świeżym mlekiem. Jej gospodyni nie było. Pracowała w polu.
Dziewczyna ubrała się i wyszła z chaty. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Wszyscy, zajęci swoimi obowiązkami, traktowali jej obecność między nimi jako oczywistą oczywistość.
Jeśli liczyła, że otrzyma wyjaśnienie, dlaczego ją porwano i jakie mają być jej dalsze losy, srodze się pomyliła. Nikt niczego nie zamierzał jej tłumaczyć.
Krążąc po wsi, odnalazła w końcu Jura, który w zwykłym życiu okazał się kowalem, czyli, jak mówili miejscowi, _wuterem_. Zagadała do niego, ale, zajęty pracą, odpowiedział burkliwie w swym języku tak, że nie zrozumiała ani słowa. Może mu o to chodziło?
Swoją opiekunkę zastała pielącą grządki z warzywami. Również okazała się nierozmowna.
I wtedy przyszło jej do głowy, że skoro nikt jej nie pilnował, powinna spróbować ucieczki. Pamiętała drogę, którą przybyła. Sęk w tym, że kiedy przeszła kilkaset kroków, ścieżka przestała być widoczna wśród chaszczy, a gdy dotarła na skraj rozlewisk, nijak nie mogła rozpoznać, którędy przez nie przeszli. Nie zauważyła żadnego charakterystycznego znaku ‒ złamanego konara, rosochatej gałęzi. Może i były, ale w odpowiednim czasie nie zwróciła na nie uwagi.
A gdybym… ‒ przyszły jej do głowy umiejętności, które dotąd starała się ukrywać. ‒ Przecież umiem chodzić po wodzie.
Przeżegnała się, a potem zrobiła krok.
Woda ugięła się pod jej stópką jak napięte płótno, ale utrzymała ją. Zrobiła drugi krok, potem trzeci.
Dobra nasza. Powinna iść dalej do pierwszej widocznej kępy, ale niepotrzebnie się obejrzała. Nieobecna dotąd mgła nadciągała ze wszystkich stron, a błoto chlupiące pod jej krokami wydawało się powtarzać „Zaraz cię pochłonę!”. Przestraszyła się. Natychmiast woda pod nią rozstąpiła się i pociągnęła w dół. Oczywiście wypłynęła, plując i szamocąc się jak rak złapany w niewód. Nie wiedzieć skąd, przypomniało jej się zdanie dziadka Wszebora rzucone przy jakiejś okazji: „Musisz zawczasu zapanować nad strachem, nim ten zapanuje nad tobą…!”.
Przerażona, mokra i utytłana błotem wydostała się wreszcie na twardy grunt, tracąc jakąkolwiek chęć powtórzenia eksperymentu.
Musiała przecież istnieć jakaś inna droga ucieczki! Następnego dnia skierowała się więc w stronę przeciwną, ku wzgórzom. Nic nie wskórała, wzniesienie kończyło się ostrym urwiskiem, a gdyby nawet je pokonała, dołem płynęła wartko ogromna rzeka, bez śladu brodu.
Kolejne wypady skutkowały podobnymi doświadczeniami. Od południa napotkała mur z kolczastych chaszczy, gęsty niepomiernie, przez który cały zastęp rycerzy wyposażonych w ostre miecze miałby trudności z utorowaniem sobie drogi. A od północy? Po dłuższym marszu trafiła w sam środek ponurego uroczyska. Na spękanej ziemi i pobrużdżonej jak twarz starca pleniła się skarlała roślinność, a z licznych rozpadlin, przy akompaniamencie syków i chlupotów dobywały się dziwne wyziewy, zalatujące siarką. Desperacko usiłowała iść dalej, ale zakręciło jej się w głowie i omal nie upadła zemdlona w jedną z rozpadlin… Jeszcze chwila, a tuż obok niej wystrzelił prawdziwy gejzer. Kilka gorących kropli padło jej na ciało.
To ją ocknęło. Poderwała się i zaczęła uciekać w kierunku, z którego przyszła. Noc zapadła, kiedy zorientowała się, że kręci się w kółko wewnątrz lasu. Siły opuściły ją do reszty. Wycieńczoną znalazł ją ktoś z miejscowych i zaniósł do chaty.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki