- W empik go
Niewidzialny wróg - ebook
Niewidzialny wróg - ebook
Początek XX wieku przynosi Krakowowi wielkie dzieła: wodociągi, elektryczne tramwaje oraz polski teatralny szlagier wszech czasów – Wesele St. Wyspiańskiego. Miasto rozrasta się i pięknieje. Cyganeria młodopolska szuka nowej siedziby. W teatrze miejskim straszą duchy.
Emancypantki (w tym pierwsze absolwentki UJ) i socjaliści upominają się o prawa kobiet i plebejuszy, kazimierskich Żydów niepokoją prowokacje i pogromy w Rosji. Niepokoje społeczne próbują wykorzystać tajemniczy Mściciele Ludu. Organizują akcje terrorystyczne i grożą miastu zagładą.
Pod nieobecność Olgierda Korsaka, Zuzanna Skrzyńska debiutuje w roli prywatnego detektywa, demaskując okrutnych „fabrykantów aniołków” i przebiegłe „duchy” grasujące w teatrze miejskim. Wespół z c.k. policjantami, Edem Mohrem i Bronkiem Karczem, usiłują zapobiec katastrofie. Pomagają im naukowcy światowej sławy: K. Olszewski i O. Bujwid, wszystkowidzący St. Wyspiański oraz jak zwykle zakochany Tyda Żeleński. Ujęcie złowrogiego geniusza zbrodni i powstrzymanie apokalipsy stanie się jeszcze trudniejsze, gdy przyjdzie się także zmierzyć z potężnymi siłami natury.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396080059 |
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Moniki i Grzegorza Wasowskich, za ogromny wkład_
_w uporządkowanie tekstu i życzliwą opinię o książce_
_oraz dla Grzegorza Kalinowskiego za dobre słowo._
_Podziękowania dla wymienionych na okładce partnerów,_
_patronów i sponsorów tej publikacji, a także hojnych mecenasów_
_towarzyszących nam wiernie od początku istnienia Wydawnictwa Jama:_
_Familii Kościelniaków oraz Ewy i Waldemara Tomankiewiczów_
_tudzież Tomasza Kujawy i Waldemara Rendy._
Wdzięczny AutorPODZIĘKOWANIA
Za pomoc w zbieraniu materiałów do książki
serdeczne podziękowania dla
Joanny Antoniny Bocheńskiej (kronikarki __ rodu Karczów)
i Piotra Kisielewskiego,
w prostej linii potomków Jakuba Karcza,
oraz dla Bartka Oskarbskiego z Teatru Słowackiego,
Moniki Kupnickiej, Pawła Ochmańskiego i całego
Zarządu Wodociągów Krakowskich,
Moniki Stawarz z Banku Spółdzielczego Rzemiosła,
zaprzyjaźnionych medyków: niesamowitego Janusza Skalskiego
z Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie-Prokocimiu
i Tomasza Konopki z Zakładu Medycyny Sądowej
oraz kuzynki żony, Doroty Tylek-Lemańskiej,
i niezawodnego przyjaciela Waldemara Tomankiewicza.
Na samiutkim zaś końcu, za to w sposób arcylizusowski,
pragnę podziękować
Grzegorzowi Wasowskiemu za wszechstronną życzliwość słowami,
jakimi niejaki Zdzisław Gabryelski (na klęczkach) powitał
w Krakowie Przybyszewskiego:
„Byłbym szczęśliwy, gdybym był cielakiem,
z którego Pańskie buty wyprawiono”.NIEBIESKA LATARNIA
Maciej Radlica był mężczyzną średniego wzrostu, rozrosłym w barach, o silnych, muskularnych ramionach i kształtnej głowie, porośniętej gęstą, ciemną czupryną. Przeszedł długą drogę, nim dochrapał się poważnego stanowiska, które piastował obecnie. Rodem z ubogiej wioszczyny opodal Liszek, sierota, od dzieciństwa wypasający gęsi u obcych, potem najmujący się do prac polowych, pewnego dnia usłyszał, że w nieodległym Krakowie przystępują do budowy wodociągów i poszukują odpowiedzialnych pracowników do roboty. Od razu wiedział, że to praca dla niego i szansa na inne życie, o jakiej zawsze marzył. Niewiele myśląc spakował swój ubogi dobytek i wyruszył do miasta. Nie dotarł wszak do dyrekcji wodociągów, gdyż zmęczyła go długa wędrówka wzdłuż Wisły w okropnym upale, z przekładanym z ręki do ręki drewnianym kuferkiem.
– Nogi mnie bolały i śpik morzył, bo wyszłem do dnia, i pić mi się chciało, że trudno było wytrzymać. Akurat żem przechodził wedle składu z piwem Rippera i oskoma mnie wziena na piwo, kiedym widział, jak je nabijali do flaszek. No tom wstąpił na halbę, choć żal było czterech centów, com je miał odłożone na obiad. I zaraz mnie tam zatrzymali do roboty, bo potrzebowali obrotnego chłopa – opowiadał, wspominając początki swej kariery.
– Pracował żem tam bez sześć miesięcy. Dobrze mi się działo, bo robota nie była ciężka, płacili co sobotę leguralnie i zawżdy jakiś tryngiel kapnął, kiedy się odnosiło kosz piwa do restołracji. No i tam poznał żem przyszłą żonę, gdy jako panna służąca przyszła do Rippera po piwo dla swych państwa. Przychodził też do nas taki jeden z akcyzy i radził mi, żeby się uczepić magistratu, bo jak się trafi wolny etat, to się jest na pewnym i mundur dadzą, i emerytura leci… A że żem się właśnie był ożenił, tom skorzystał z dobrej rady i uczepił magistratu. Bez parę lat pracował żem jako stały robotnik w położonym na dalekim przedmieściu miejskim zakładzie kontumacyjnym, gdzie przeładowywano, szczepiono i przygotowywano do dalszej drogi idące do Widnia wielkie transporty nierogacizny ze wschodniej Galicji i Wołynia. Mieszkalim w małej izbie z ciemną sionką, ale była nadzieja na osiedlenie się w mieście „na pewnym” i zdobycia stałej, zabezpieczającej starość roboty…
* * *
W czerwcu 1897 roku poczciwych krakowian zbulwersowała szokująca zapowiedź Rady Miasta o rychłej budowie wodociągu. Woda podziemna miała być ujmowana za pomocą studni wierconych, zlokalizowanych na lewym brzegu Wisły w rejonie Bielan i Przegorzał (choć był także zupełnie fantastyczny projekt, by podciągnąć ją z tatrzańskich ujęć w Dolinie Kościeliskiej), i tłoczona dalej pompami napędzanymi przez maszyny parowe do zbiornika na górze Świętej Bronisławy, skąd grawitacyjnie spływałaby do miasta.
Wprawdzie dyskusja o doprowadzaniu do szybko rozwijającego się, prawie stutysięcznego miasta, dobrej wody w odpowiedniej obfitości trwała od lat, lecz nikt nie spodziewał się, by ten straszny moment naprawdę kiedykolwiek nastąpił. Aż tu, masz ci los, nowoczesność po raz kolejny brutalnie wtargnęła w życie mieszkańców, burząc im tak cenioną przez nich spokojność. Ogół mieszczan, niezależnie od stanu, wykształcenia i zamożności, zgadzał się z zacną społecznicą Aleksandrą Ulanowską (matką profesora UJ, którego latami usiłowała „wydać za mąż”), a ta stanowczo zapowiedziała, że nie życzy sobie w domu „trucizny lejącej się z rury”! Próżno naukowe autorytety profesorów Kazimierza Olszewskiego i Odona Bujwida zachwalały zalety i ręczyły za krystaliczną czystość wód wytypowanych do ujęcia. Zdrowo myślący obywatele wiedzieli swoje: Ziemia jest płaska, szczepionki szkodliwe i tylko miejskie studnie „zapewniają naprawdę zdrową wodę do picia”. Z kazalnic gromiono socjalistę Bujwida jako heretyka i straszono go piekłem. Fakt, że woda ze studzien podwórzowych swojską, nieco smrodliwą nutę oraz mnóstwo zarazków zawdzięczała bliskiemu sąsiedztwu dołów kloacznych, uważano za wymysł uniwersyteckich mędrków. No bo widział kto kiedy mikroba na własne oczy?
Prezydent Friedlein, zupełnie lekceważąc powszechne uprzedzenie społeczeństwa do „wody z kranu”, za to spełniając marzenie śp. prezydenta Dietla (realizacja odwlekła się, gdyż uznano, że krakowianom bardziej przyda się nowy Teatr Miejski), podpisał projekt ustawy o przymusowym zaprowadzeniu wodociągu w obrębie gminy miasta Krakowa i opłatach za wodę. Opłaty! To przelało szalę goryczy. Na nic zdały się jednak protesty i rozdzieranie szat. Budowa ruszyła w 1899 roku, a uroczystość przekazania do użytku publicznego Wodociągu Królewsko-Stołecznego Miasta Krakowa im. Cesarza Franciszka Józefa I nastąpiła w czwartek 14 lutego 1901 roku, co skrupulatnie opisał „Czas”. Odbyło się to w ogromnej hali maszyn ujęcia wodnego na Bielanach, przyozdobionej herbami, festonami i chorągwiami, gdzie radny miejski inżynier Roman Ingarden (autor zwycięskiego projektu) wręczył prezydentowi Friedleinowi dwa złote klucze „od zakładów wodociągowych, prosząc, aby pozwolił puścić w ruch maszyny. Pan prezydent przeciął biało-niebieską szarfę, przewiązaną około koła maszynowego i na znak dany dzwonkiem wszystkie maszyny zostały puszczone w ruch”.
No i dokonało się, wiele lat po Poznaniu i Warszawie… Poczciwym, bogobojnym krakowianom u zarania nowego, XX wieku, zafundowano szatański wynalazek. Kiedy zaczęto wypróbowywać gotowy już, zrealizowany przez firmę Rumpel i Waldeck skomplikowany układ rur wodociągowych, które należało przepłukać, spod ziemi jęły się dobywać diabelskie dźwięki: bulgoty, charkoty i złowróżbne chichoty. Niestety, zlekceważono te ostrzegawcze znaki. A był to zwiastun nieszczęść, które niedługo miały zagrozić miastu i jego mieszkańcom…
* * *
W 1880 roku Kraków tak nieśmiało wyściubiał nos poza średniowieczne granice zakreślone wyburzonymi już w większości murami, że przy nieodległej od Rynku Głównego, niedawno wytyczonej ulicy Studenckiej, nie stanął jeszcze żaden dom. Nadal, jak w średniowieczu, była to wijąca się pośród ogrodów polna droga biegnąca hen ku Kawiorom. Dopiero w ciągu następnych kilkunastu lat pojawiły się pierwsze mniej lub bardziej eleganckie dwupiętrowe kamienice oraz budynki publiczne: neogotycka szkoła miejska naprzeciwko klasztoru i kościoła Kapucynów oraz neorenesansowa C.k. Wyższa Szkoła Realna, sąsiadująca i harmonizująca z piękną kamienicą dyrygenta Wiktora Barabasza na rogu z Garncarską.
Na progu XX wieku na ostatnich wolnych parcelach stawiano nowe kamienice, a te kilkunastoletnie podwyższano o trzecie piętro. Ze starej zabudowy ocalała już tylko usytuowana na rogu Studenckiej i Podwala ostatnia pamiątka po dawnych czasach – budowla zwana basztą Kościuszki. Tyle zostało po pałacyku Wodzickich zwanym Dworem _vel_ Pałacem na Piasku, położonym na wprost Kapucynów. Naprzeciwko niej, w okazałej kamienicy przy Studenckiej liczba 2, mieścił się popularny wśród gości przybywających do Krakowa z Królestwa Polskiego luksusowy „Pension Lithuania”.
Ale nie efektowny szyld pensjonatu z nazwą przypominającą o rozdzieleniu bratnich krain przez zaborców, był na Studenckiej największą atrakcją przyciągającą uwagę przechodniów. Była nią bowiem blaszana latarnia z niebieskimi szybami na jednej z kamienic w głębi ulicy, która znalazła się tam za sprawą nowego lokatora, Michała Radlicy.
Tylko dwie osoby w mieście miały prawo do wywieszania takich, palących się całą noc latarń, żeby wszyscy mieszkańcy wiedzieli, dokąd się udać w razie pilnej potrzeby: stróż wodny (niebieską) i fizyk, to jest lekarz miejski (czerwoną). Latarnia wisiała na murze kamienicy tuż obok bramy, a na niebieskim tle widniał podświetlony napis: DOZORCA WODOCIĄGÓW.
Kiedy budowa wodociągów nareszcie ruszyła i przystąpiono do organizowania służby technicznej i dozoru, Radlica pokusił się o wymarzoną pracę, a fakt, że należał już do pracowników magistrackich jako robotnik w miejskim zakładzie, ułatwił sprawę. Nie dostał jednak od razu etatu, o czym marzył, gdyż budowa była dopiero w toku. Lecz obiecano mu awans, a na razie, na próbę, przyjęto go na stałego robotnika do pomocy monterom. Dostał także nowe, ciut lepsze mieszkanie, już w mieście, choć na razie przy odległej od centrum, niebrukowanej ślepej uliczce. Pojawiły się perspektywy, a był już na to najwyższy czas, gdyż Radlicowie doczekali się dwóch synów, starszego Władzia i młodszego Antosia. Radlica co sobota przynosił do domu dwanaście srebrnych koron, do których dorabiał sobie od kilku do kilkudziesięciu centów za nocne dyżury, za dodatkowe prace przy pęknięciach lub czyszczeniu rur oraz za pokątne naprawy urządzeń wodociągowych w firmach lub mieszkaniach prywatnych. Radlica, bystry obserwator, zdążył już bowiem nabyć wiele fachowych umiejętności od monterów, chętnie wysługujących się nim przy większych i trudniejszych robotach. Umiał usuwać nawet poważniejsze usterki.
Aż w końcu nastał niecierpliwie oczekiwany wielki dzień. Wodociągi oddano do użytku, a Radlica otrzymał upragniony etat dozorcy i swój rejon do obsługi. Rodzinie powodziło się coraz lepiej i przeprowadziła się w pobliże rynku do trzypiętrowej kamienicy na brukowanej ulicy, a niedaleko przebiegała nowa linia tramwajowa. Mieszkanie znajdowało się wprawdzie na trzecim piętrze od strony ganku, gdzie był wspólny wychodek dla wszystkich lokatorów tego piętra, lecz było suche i widne. No i na tyle duże, że dało się cienką ścianką podzielić na pokój i kuchnię! Dotąd bowiem wszystkie mieszkania Radliców były jednoizbową „stancją z piecem kuchennym”.
Fakt posiadania latarni nie był rzeczą błahą, dodawał jej posiadaczowi prestiżu i wprawiał w dumę wszystkich Radliców, gdyż zdecydowanie wyróżniał ich z grona pospolitych plebejuszy, budząc zazdrość sąsiadów. Z drugiej zaś strony zbliżał do siebie ludzi stojących na krańcowo różnych stopniach drabiny społecznej, bowiem naprawienia usterki potrzebowali wszyscy, a posiadacz latarni na tym zyskiwał.
Równo z chwilą, gdy pierwszy brzask rozjaśnił zaciemnione niebo, a stróże kamieniczni i plantowi nie zdążyli jeszcze pogasić gazowych lamp przed domami i na Plantach, nocną ciszę przerwał turkot prywatnego powozu nadjeżdżającego Podwalem od strony Wawelu. Hałas obudził żebraka drzemiącego we wnęce bramnej baszty Kościuszki. Kiedy czarny, nieoznakowany pojazd skręcił w Studencką, dziad proszalny wyciągnął szyję, z nawyku próbując zapuścić żurawia do wnętrza zamkniętego powozu, ale ponieważ dzieliła go od niego cała szerokość jezdni, niewiele dojrzał z wyjątkiem zarysu męskiej sylwetki w cylindrze. Pojazd zaś pojechał dalej i po kilkudziesięciu metrach stanął pod murem ogrodu Kapucynów. Kiedy minęła godzina i wciąż nie ruszył z miejsca, a nikt z niego nie wychodził, zaintrygowany żebrak zaczął rozważać bliższe spotkanie z pasażerem tajemniczego powozu. Szczególnie że mieszkańcy pensjonatu „Lithuania”, którzy go interesowali, nie należeli do rannych ptaszków i najprawdopodobniej miał jeszcze sporo czasu. Ostatecznie postanowił jednak nie ryzykować i trzymać się pierwotnego planu, więc z powrotem ułożył się pod murem.
Tymczasem, podczas gdy stangret na koźle smacznie spał, pochrapując, pasażer powozu czuwał, przez szybę w drzwiczkach wpatrując się w bramę kamienicy oznaczonej niebieską latarnią. Przed kamienicą stróż kamieniczny, energicznie machając miotłą, zmiatał liście, śmieci i błoto z chodnika, co chwilę zerkając na powóz naprzeciwko. Lecz i on nie zdołał się przyjrzeć pasażerowi ukrytemu w głębi pojazdu, więc nie mógł go potem opisać. Wtem furta wycięta w bramie otworzyła się i wyszedł z niej postawny mężczyzna w roboczym uniformie. Pozdrowił stróża i zgasiwszy niebieską latarnię, poprawił torbę z narzędziami niesioną na ramieniu. Ruszył naprzód szparkim krokiem, kiedy dobiegło go wołanie z naprzeciwka:
– Dzień dobry, panie Radlica!
Wywołany odwrócił się i ujrzał otwarte drzwi powozu oraz pasażera przywołującego go machaniem ręki. Wyglądał na grubą fiszę, dlatego Radlica, choć niechętnie, podszedł do czarnej karety.
– Wasz rejon to Zwierzyniec?
– Tak jest, między innymi, skąd wielmożny pan to wiedzą?
– Nieważne. Wsiadajcie, Radlica. Jedziemy w tym samym kierunku. Podrzucę was. A po drodze wyjaśnię, o co mi chodzi – człowiek w klaku znów cofnął się w głąb pojazdu.
Kiedy Radlica, zmrożony wyrazem oczu tamtego, z którymi coś było nie tak, jeszcze się wahał, usłyszał:
– No, żywo. Na pewno ci się opłaci. Obiecuję – Obudzony forszpan strzelił z bata i czwórka krzepkich cugantów raźno ruszyła z kopyta.
Żebrak, wciąż tkwiący pod basztą Kościuszki, obserwował wszystko z oddali. Kiedy później niewidzialny i bezlitosny wróg zaatakuje miasto i pojawi się widmo zagłady, będzie sobie pluł w brodę, że nie posłuchał instynktu i zmarnował okazję przyjrzenia się swoim wyćwiczonym okiem pasażerowi powozu. Zwłaszcza, że nigdy nie zapominał raz widzianej twarzy, o czym wkrótce mieli się przekonać goście pensjonatu „Lithuania”, którzy wyszli na ulicę dopiero dwie godziny później, kiedy czarny pojazd był już daleko.INCYDENT
Wszędzie było jej pełno. Odkąd mąż spełnił swe marzenie i objął dyrekcję teatru, Lucyna Kotarbińska na bok odłożyła własne artystyczne plany i aspiracje. Z wyjątkiem niedziel, spędzała w teatrze czas od rana do zmroku, uwijając się jak pracowita pszczółka. Chyba że biegała po mieście w poszukiwaniu pieniędzy na działalność, nierzadko wykopując je nieomal spod ziemi i w ostatnim momencie. Nie mogło być inaczej, skoro nie dysponowali wielkim rodowym majątkiem jak poprzedni dyrektor, który (w odróżnieniu od włodarzy miasta) nie skąpił pieniędzy na potrzeby teatru. Nie licząc się (do czasu) z kosztami, rozbudził przy tym apetyt krakowian na sztukę najwyższych lotów, więc teraz publiczność niełatwo przychodziło zadowolić, zresztą oni oboje też mieli ambicję utrzymania wysokiego poziomu teatru, a nawet przebicia dorobku poprzednika. A to wymagało ogromu starań i pracy często ponad siły.
Wszędobylska Lucyna czuwała nad wszystkim, sama siebie nazywając chłopcem do posług, spełniającym polecenia męża, administratora, reżyserów, sekretarzy, krawca czy tapicera z gotowością i gorliwością. Przychodziła do teatru pierwsza, wychodziła (z mężem lub sama) ostatnia – gdy strażak z latarnią już obszedł widownię, wracał za kulisy i drzwi żelazne się za nim ciężko zapadały. Stróż, poczciwy Franciszek, zawsze z pękiem kluczy, ciężko ziewał, a na posterunku czuwała już tylko lampka bezpieczeństwa podwieszona nad sceną.
Nie gardziła żadną robotą, od porządkowej do zaopatrzeniowej, tylko pracę ściśle artystyczną zostawiając na głowie męża, aczkolwiek z czasem, w miarę nabierania doświadczenia, i to się zmieniło. Dogadywała się z reżyserami i pomagała im, gdy już się na ich robocie wyznała. W środy na próbach z reżyserem przez kilka godzin omawiała meble, potrzebne akcesoria i rekwizyty. W wytwarzaniu tych ostatnich ogromny udział miał urzędnik, „cywil” (ludzie teatru, tak jak żołnierze, w ten sposób określali osoby spoza swego grona) pan Bąkowski, który w muzeach odrysowywał oryginały, a potem niebywale zręcznie odtwarzał je na potrzeby teatru w wolnych chwilach. Ona zaś wydawała rekwizyty, które rekwizytor, zacny pan Pion, pracowicie gromadził w małym pomieszczeniu. Przeglądała i naprawiała lub czyściła stroje, gdyż z powodu dobrego elektrycznego oświetlenia należało o wiele bardziej niż dawniej dbać o kostiumy, których gorszy stan natychmiast rzucał się w oczy. Dekorator, Jan Spitziar, poważny i solidny, omawiał z dyrektorem ogólną dekorację, a z panią dyrektorową wystrój pokojów, kolory tapet, czy ton malowideł.
Wszyscy maszyniści byli chętni do roboty i życzliwi, i ogólnie w teatrze, dzięki jej staraniom, panowała atmosfera koleżeńska. Rzadko dochodziło też do animozji między personelem technicznym a aktorami. Kiedy rano wchodziła na scenę do swojej roboty, aktorzy już kuli role, więc rzucała tylko zbiorowe „dzień dobry”. Za to podczas pauzy wdawała się z nimi w pogaduszki, które kończyło dopiero nadejście reżysera.
Tego dnia, w trakcie piątkowej wieczornej próby generalnej, reżyser zarządził dłuższą przerwę. Jak zwykle podczas antraktu, spuszczono jedną z czterech kurtyn, żelazną. Nieoświetloną widownię zaległy egipskie ciemności. Jedynie na scenie za kurtyną paliła się „wieczna” lampka, ledwo rozpraszając mrok. Aktorzy się porozchodzili, jedni do garderoby na krótki odpoczynek, inni na szybkie co nieco na mieście albo po prostu na papierosa, gdyż w teatrze palenie było wzbronione.
Ona także opuściła kulisy skąd dyskretnie, siedząc z boku, oglądała próbę. Bocznym korytarzem, zmierzała do gabinetu dyrektorskiego, gdy wtem doszedł ją jakiś krzyk. Przystanęła i zamieniła się w słuch, mając nadzieję, że tylko się przesłyszała. Równocześnie, choć uważała się za kobietę racjonalną, mrówki przebiegły jej po grzbiecie. Aż podskoczyła, gdy raptem dwa okropne wrzaski raz po raz rozdarły niemal idealną ciszę. Od razu przypomniała sobie mrożące krew w żyłach opowieści o duchu zakonnicy, duchaczki-mistyczki, której spokój ponoć zburzono likwidując stary kościół, klasztor, szpital i cmentarz duchacki, by w 1893 roku postawić na powstałym placu nowy Teatr Miejski.
Niby nie wierzyła w duchy i klątwy, ale równocześnie, będąc osobą bardzo pobożną, nie lekceważyła zjawisk umykających ludzkiemu rozumowi… Znów przeraźliwy wrzask! Dochodzący gdzieś z trzewi teatru, które zostawiła za sobą. Przełknęła głośno ślinę i rzuciła w ciemność chrapliwym, nieswoim szeptem:
– Jest tu kto?
– Ja! Ja! Ja! – odpowiedziały jej z ciemności trzy męskie głosy.
Odetchnęła z ulgą.
– Chodźcie panowie prędko! Gdzieś na widowni, albo nawet za nią, dzieje się coś strasznego!
Wkrótce dwa niewyraźne cienie w płaszczach, kapeluszach i z laskami ściskanymi w dłoniach pojawiły się przy niej, a trzeci nadbiegał za nimi zdyszany, trzymając w ręce naftową latarnię, taką samą, jakiej używali wozacy, dającą tyle światła, co kot napłakał, a przy tym okropnie kopcącą.
– Tylko to znalazłem w pośpiechu! – sumitował się.
Był to Andrzej Mielewski, dobry aktor, który musiał zdolniejszemu i przystojniejszemu Michałowi Tarasiewiczowi ustąpić roli pierwszego amanta. Był z tego powodu rozgoryczony i częściej niż dawniej zaglądał do kieliszka. Ruszył środkiem widowni z latarnią uniesioną wysoko, zaś pozostali rozdzielili się, starannie przeglądając w półmroku boczne korytarze i przejścia między fotelami. Nowy teatr, pierwszy raz w Krakowie zbudowany konkretnie w tym celu, miał nie tylko oświetlenie elektryczne (zasilane z własnej minielektrowni, „domu machin”, ponieważ miasto nie było jeszcze zelektryfikowane) oraz „kieszeń” nad sceną, umożliwiającą chowanie elementów dekoracji, ale także nowoczesny układ ogromnej widowni z rewolucyjnym rozmieszczeniem publiczności. Parter, dawniej zawsze „stojący” (dla najuboższych), zajęły bowiem wygodne fotele, a publikę dotychczasowego parteru przeniesiono na najwyższą, trzecią kondygnację balkonów, zwaną jaskółką.
Mieli jeszcze sporą przestrzeń do przepatrzenia w dogorywającym płomyku latarni, kiedy krzyki rozległy się znów, tak okropne, jakby kogoś niechybnie mordowano. Tym razem udało im się je zlokalizować, więc idąc za odgłosami przemierzyli całą widownię i wyszli na westybul. Przez przeszklone główne drzwi wejściowe latarnie uliczne na zewnątrz rzucały do środka trochę światła, kładąc długie cienie filarów na kamiennej posadzce.
– Jest tam kto? – zawołał Milewski, z ulgą odstawiając latarnię, która wydała ostatnie tchnienie, wyrzucając z siebie pożegnalny kłąb smrodliwego dymu.
– Ja jestem – odpowiedział cienki, piskliwy kobiecy głosik gdzieś z dołu.
Mężczyźni mocniej ścisnęli laski.
– Co za ja? – spytała Lucyna, przejmując kontrolę nad sytuacją i rozglądając się wokół, lecz właścicielki głosu wciąż nigdzie nie było widać.
– Linka.
Była to aktorka, dla której tym razem zabrakło roli. Zahukana, ubożuchna, młoda, ani ładna, ani brzydka, surowa, ale zdolna. Statystowała, czasem dostawała małe rólki. Zawsze gotowa do każdej pracy i usłużenia komuś, pogodna mimo biedy i nędznego przyodziewku. Aż uwiódł ją aktor, który już w teatrze krakowskim nie pracował. Później wyparł się dziecka i nie chciał na nie łożyć, ani pomóc dziewczynie. Wyjechała więc na wieś urodzić. Po jej rozpaczliwym liście, dyrektor na prośbę żony zgodził się ją przyjąć do teatru. Wróciła bez dziecka zostawionego u jakiejś baby na wychowaniu. Zbrzydła, osowiała.
– Co pani tu robisz?! – huknął Milewski.
Cisza.
– Z kim pani jesteś?
– Sama.
– Jak to sama? Przecież wyraźnie słyszeliśmy odgłosy śmiertelnej walki…
– Jestem sama.
– Wiec czemu pani wrzeszczałaś?
W tej chwili zza filaru wystąpiła drobna, wątła postać intruza, mówiąc płaczliwie i piskliwie, lecz z emfazą:
– To ja, pani dyrektorowo. Nie mogę na scenie, to chociaż tu sobie deklamuję…
Odetchnęli z ulgą, z trudem powstrzymując rozbawienie. Nikt w tamtym momencie nie przypuszczał, że ten tragikomiczny, błahy incydent, w niedalekiej przyszłości będzie miał dramatyczne i poważne konsekwencje.Łac.: Przeciw wielu i Herakles nie poradzi.
Tłumaczenie Emila Dunikowskiego z jego książki Meksyk i szkice z podróży po Ameryce, Lwów 1913.
Więcej o tzw. wojnie meksykańskiej z lat 1861-1867 w Nocie historycznej (zaraz na początku).
A. Stadnicki: Na obu półkulach. Wrażenia i listy z podróży, t. 1-2, Kraków-Warszawa 1911; autor zmarł na żółtą febrę na placówce w Kairze w 1906 r.
El Indio – Indianin, tak nazywano prezydenta Juareza pochodzącego z ludu Zapoteków.
Pancho (zdrobnienie od Francisco) Villa stał się wkrótce jednym z przywódców rewolucji, która obaliła dyktaturę Diaza, oraz słynnym bohaterem ludowym, uwiecznionym w legendach i westernach.
Tamales – ostro przyprawione mięso wieprzowe lub kurze zapiekane w liściach bananowych lub kukurydzianych; tacos – placki kukurydziane nadziewane mięsem; tortillas – rodzaj placków (podobnych do naleśników) z mąki kukurydzianej, w które zawija się warzywa z kawałkami mięsa, np. z kurczaka.
Obecnie Juarez (miasto meksykańskie sąsiadujące przez Rio Grande z amerykańskim El Paso).
Od hiszpańskiego chaparro – przysadzisty, niski i gruby.
Wykształcony Apacz, tłumacz M. S. Barretta, gdy ten w l. 1905-1906 spisywał biografię Geronima (wyd. pol.: Geronima żywot własny, W-wa 1975). Został wodzem i dobrze zasłużył się dla swego ludu.
Amerykańskie określenie jaguara.
Biura i siedziba dyrekcji wodociągów znajdowały się wówczas na Podzamczu 5-7, u stóp Wawelu, w jednopiętrowej kamienicy; nowy Dworzec Wodociągowy zbudowano dekadę później (zob. KALENDARIUM).
Dziś V LO im. Augusta Witkowskiego; w gimnazjach realnych (przypominających późniejsze technika), w odróżnieniu od klasycznych, kosztem przedmiotów humanistycznych oraz łaciny i (zwłaszcza) greki rozszerzono nauczanie języków nowożytnych tudzież matematyki, fizyki i przyrody.
W Galicji i całych Austro-Węgrzech ruch kołowy na jezdniach był lewostronny.PODZIĘKOWANIA
Drodzy i Wierni Czytelnicy! Ta książka, podobnie jak poprzednia i jeszcze wcześniejsze, powstała dzięki Waszemu wsparciu finansowemu, ponieważ jesteśmy małym wydawnictwem, które porywa się na duże rzeczy i bez Waszej pomocy nie dało by rady zebrać odpowiednich środków na kolejne publikacje. Niniejszym dziękuję wszystkim, którzy wzięli udział w majowej przedsprzedaży internetowej _Niewidzialnego wroga_. Na szczególne wyróżnienie i podziękowania, oprócz wymienionych na początku książki mecenasów i zamieszczonych na okładce sponsorów, zasługują (kolejność losowa) Maciej Książkiewicz, Roman Tracz, Grzegorz Januszek, Przemysław Leśko, Maciej Stępka, Robert Ciombor.Grzegorz Kalinowski, autor sensacyjno-historycznego cyklu _Śmierć frajerom_. Akcja powieści _Śmierć frajerom_, _Złota maska_, _Tajemnica skarbu Ala Capone_, _Wyroku_ i _Na beczce prochu_, rozgrywa się w latach 1904-1937 i tak jak powieści Mariusza Wollnego pełna jest historycznych postaci, a bohater, Heniek Wcisło alias Henry Haas jest świadkiem wydarzeń opisywanych w podręcznikach.
Kasprzak, Tata Tasiemka i Doktor Łokietek, Szpicbródka, Guby Josek, Al Capone, Broniewski, Dołęga- Mostowicz, Wańkowicz i Hemingway, Warszawa, Kraków, Poznań, Zakapane, Chicago, Nowy Jork Gdańsk, Chełm, Paryż, Berlin, Moskwa, Madryt i Barcelona.
I Wojna Światowa, Wojna 1920, Zamach Majowy, prohibicja, loty Zeppelinem i pierwszy rejs Batorego, Igrzyska w Berlinie, i Hiszpańska Wojna Domowa.
Polecamy!_BIAŁY TOWAR_
Jest rok 1900. Na pilne wezwanie przyjaciół, po szesnastu latach pobytu za granicą do rodzinnego miasta wraca będący pod wpływem twórczości Doyle’a i zafascynowany jego bohaterem Sherlockiem Holmesem Olgierd Korsak. Prowadząc wspólnie prywatne śledztwo przyjaciele wpadają na ślad, którego nici prowadzą do ich młodzieńczej przygody sprzed szesnastu lat, a przy okazji odkrywają w Krakowie obecność wysłanników świetnie zorganizowanej międzynarodowej szajki przestępczej z siedzibą w Buenos Aires.
Jak większość powieści Mariusza Wollnego, _Biały towar_ z niezwykłym pietyzmem odtwarza autentyczne realia dawnego Krakowa, obok mieszkańców pokazując także ówczesne partie miasta w kolejnych fazach ich rozwoju i przemian, popularne i dziś legendarne już sklepy, knajpy, hotele, instytucje miejskie i państwowe, Kraków i Podgórze oraz żydowski Kazimierz, wszystkie warstwy społeczne od arystokratów po proletariuszy i męty społeczne.
_Biały towar_ jest pierwszą częścią cyklu _Sprawy komisarza Mohra_.
Książka dostępna również w wersji audio na
WWW.SKLEP.KACPERRYX.PL_KACPER RYX_
Bohaterem tego czworoksięgu jest Kacper Ryx, wpierw student medycyny, potem zawołany medyk, lecz przede wszystkim inwestygator (prywatny detektyw) Ich Królewskich Mości, który rozwiązuje autentyczne sprawy kryminalne i afery polityczne nękające Kraków i Rzeczpospolitą w II połowie xvi wieku. Akcja każdego tomu toczy się za panowania innego króla, kolejno: Zygmunta Augusta, Henryka Walezego, Stefana Batorego i Zygmunta iii Wazy. Pomocnikami i przyjaciółmi Ryksa są m.in. rubaszny olbrzym Niziołek, znany poeta Mikołaj Sęp-Szarzyński czy przyszły hetman Stanisław Żółkiewski.
Cały cykl dostępny również w wersji audio na
WWW.SKLEP.KACPERRYX.PLCYKL OPOWIADAŃ _NAZYWAM SIĘ RYX_
Po wielokrotnych namowach czytelników, specjalnie dla tych, którym wciąż mało przygód Kacpra Ryksa Mariusz Wollny napisał i wydał cykl niniejszych opowiadań. Są to historie zupełnie nowe lub takie, które nie zmieściły się na kartach głównej serii.
W _Królu Żebraków_ Ryx zmierzy się z arcytrudnym zadaniem zakończenia niszczącej miasto wojny gangów o schedę po zamordowanym przywódcy przestępczego półświatka. Szatan w klasztorze to z kolei sprawa morderstwa w poświęconych murach podkrakowskiego opactwa Benedyktynów w Tyńcu, gdzie, mogłoby się zdawać, zło nie miało przystępu. W _Tajemnicy wzgórza wawelskiego_ udamy się wraz z inwestygatorem do wnętrza skały wawelskiej i odkryjemy jej niesamowity (i niebezpieczny) sekret. Niepołomice i okalającą je puszczę poznamy przy okazji zamachów na króla Stefana Batorego w opowiadaniu _Królobójcy_. Natomiast zamykający cykl opowiadań (a zarazem całą 10-letnią przygodę m. Wollnego z Ryksem) tekst _Zapętleni_, przeniesie nas do XVI-wiecznej Wieliczki i tamtejszej kopalni soli._KRONIKI DYMITRIAD_
Akcja trzytomowych Kronik dymitriad toczy się na początku XVII wieku. Bohaterem trylogii jest Kacper Turopoński, syn krakowskiego detektywa Kacpra Ryksa. W _Krwawej jutrzni_, pierwszej części trójksięgu, Ryx junior jedzie do Moskwy z sekretną misją, zleconą mu przez królewski dwór, po drodze przyłączając się do orszaku Maryny Mniszchówny zdążającej na ślub z Dymitrem Samozwańcem. Zakochany w Marynie Ryx cierpi katusze, do tego ściera się z awanturnikami towarzyszącymi wyprawie, a na koniec uczestniczy w jej dramatycznym finale. W kolejnym tomie, _Straceńcach_, sekundujemy bohaterowi w jego miłosnych i wojennych perypetiach, przy okazji zapoznając się z największymi tryumfami polskiego oręża – zwycięstwem nad Rosjanami i Szwedami pod Kłuszynem oraz wkroczeniem Polaków do Moskwy. Ostatnia część (_Mściciel_) przedstawia los polskiego garnizonu w Moskwie, a następnie przenosi nas na kresy dawnej Rzeczypospolitej. Jednak nie te znane z Trylogii Henryka Sienkiewicza, ale inne, zupełnie już zapomniane, choć znacznie bliższe i nie mniej egzotyczne od tamtych, naddnieprzańskich.
Atutem trylogii, podobnie jak wszystkich powieści Wollnego, obok wartkiej akcji jest maksymalna wierność prawdzie historycznej._BYŁ SOBIE KRÓL..._
Trzytomowy cykl popularnonaukowy _Był sobie król..._ to dopiero drugie po słynnej trylogii Pawła Jasienicy literackie opowiadanie o dziejach dawnej Polski. Wzorowane na dziele Mistrza, ale skierowane do mniej zaawansowanych miłośników historii ojczystej - młodszych i starszych. To książki dla całej rodziny i na całe życie, uczą i bawią snując fantastyczną i arcyciekawą opowieść o naszych przodkach, począwszy od czasów legendarnych, a na ostatnich królach kończąc. Pozbawione niepotrzebnych, suchych faktów, zobrazowane genialnymi ilustracjami i wzbogacone o tony ciekawostek nasze dzieje okazują się być nie mniej fascynujące niż najlepsze seriale HBO czy Netflixa!
W serii ukazały się _Poczet Piastów_, _Poczet Jagiellonów_, dwutomowy _Poczet królów wybieranych_ oraz klasyczna rodzinna gra karciana _Czarny Piotruś_ w wersji piastowskiej.
Księgarnie zainteresowane dystrybucją serii zapraszamy do współpracy!
Zapraszamy na profil fb serii: FB/BYLSOBIEKROL_Z KACPREM RYKSEM PO RENESANSOWYM KRAKOWIE_
To nietypowy (pierwszy i jedyny taki w Polsce!) przewodnik po dawnej polskiej stolicy, po której oprowadza Czytelników tytułowy bohater tetralogii Kacper Ryx. Spacerując z Ryksem po mieście poznajemy ówczesny Kraków od strony, z której nikt go jeszcze w taki sposób nie opisał. Przewodnik powstał na zamówienie fanów Ryksa, pragnących dowiedzieć się całej prawdy o znanych z powieściowego cyklu miejscach, ludziach i wydarzeniach, ale gorąco polecamy go każdemu, kto chciałby poszerzyć swą wiedzę o Krakowie, zarówno mieszkańcom, jak i turystom. Atutem przewodnika są dwa załączone plany: miasta xvi-wiecznego oraz współczesnego z wytyczonymi szlakami, a także ilustracje Zuzy Wollny, obrazujące dawny i już miniony Kraków._OBLICZE PANA_
Napisana specjalnie na sześćsetną rocznicę bitwy pod Grunwaldem powieść sensacyjno-historyczna, której intryga osnuta jest wokół tak zwanego relikwiarza grunwaldzkiego znajdującego się w krakowskim kościele św. Floriana. Akcja powieści rozgrywa się na przestrzeni siedmiuset lat. Razem z ostatnimi templariuszami a.d. 1314, Krzyżakami a.d. 1410, hitlerowcami a.d. 1945 oraz tajnymi agentami kilku służb a.d. 2010 próbujemy rozwikłać fascynującą tajemnicę z odległej przeszłości i odnaleźć słynny zaginiony skarb templariuszy. A przy okazji obserwujemy rodzące się uczucie pomiędzy zamieszanymi w tę sprawę Polakiem i Niemką ze starego rodu von Baysen-Bażyńskich.PONIŻSZE KSIĄŻKI ŁĄCZY JEDNO: SĄ ADRESOWANE DO CZYTELNIKÓW W KAŻDYM WIEKU, ZATEM DOSKONALE NADAJĄ SIĘ DO WSPÓLNEGO, FAMILIJNEGO CZYTANIA.
_Tropem smoka_ to przewodnik po Krakowie, w którym oprócz rzeczy najważniejszych i niezbędnych do poznania dawnej stolicy Polski, znajdziemy mnóstwo ciekawostek o ludziach i wydarzeniach, a także wszystkie krakowskie legendy i podania. Jedynie z tym przewodnikiem oprócz magicznych miejsc jest okazja wytropić nie tylko tutejsze smoki, ale i inne osobliwości: czarodziejów, wiedźmy, duchy, zjawy, diabły i upiory. Jest także angielska wersja przewodnika: _Tracing the dragon_.
_Jak Lolek został papieżem_ to bardzo przystępnie napisana, głównie z myślą o młodych Czytelnikach, w miarę pełna biogra, ukazująca dzieciństwo Wielkiego Polaka, jego młodość, drogę do kapłaństwa i na Stolicę Piotrową. Znakomity prezent pod choinkę lub na Komunię.
_Bardzo bzdurne bajdurki_ to zbiór zabawnych i zwariowanych historyjek, zdolnych rozbawić zarówno młodych, jak i dorosłych Czytelników, gdyż jedni i drudzy odnajdą w nich coś tylko dla siebie. Doskonała lektura na ponure dni i kiepski nastrój.