Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niewinni Powieść w jedenastu opowiadaniach - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
40,00

Niewinni Powieść w jedenastu opowiadaniach - ebook

Wydobywamy z niepamięci "Niewinnych" austriackiego prozaika i eseisty Hermanna Brocha, który zapisał się w historii literatury "Lunatykami" i "Śmiercią Wergilego", który nie uznawał sztuki dla sztuki, przenikliwego obserwatora, portrecistę pierwszej połowy wieku dwudziestego, którego marzeniem było, na modłę Kafki, którego podziwiał, stworzenie mitu współczesnej cywilizacji.
"Niewinni" to powieść uszyta z różnogatunkowych elementów, przypowieści chasydzkich, opowiadań, partii lirycznych. Ich wspólnym mianownikiem jest duch czasów. A jako że powieść ma za zadanie przedstawiać całokształt życia, te wzajem się oświetlające utwory próbują owemu zadaniu sprostać.
Tak pisze Broch o fabule: „Książka przedstawia stosunki i typy ludzi w Niemczech przedhitlerowskich. Wybrane w tym celu postaci są całkowicie apolityczne; jeśli mają nawet jakiekolwiek polityczne poglądy, to najzupełniej mgliste i oderwane od rzeczywistości. Żadna z nich nie jest bezpośrednim winowajcą katastrofy hitlerowskiej […]. Jednakże jest to ten właśnie stan umysłów i uczuć, z którego – tak przecież było – czerpał właściwe siły narodowy socjalizm. Indyferentyzm polityczny bowiem jest blisko spokrewniony z indyferentyzmem etycznym, a co za tym idzie, z etyczną perwersją. Słowem, na ludziach politycznie niewinnych ciąży w dość poważnym stopniu wina etyczna. […] Każda wina bez winy sięga z jednej strony wzwyż, w sferę pojęć magicznych i metafizycznych, z drugiej strony w dół, w dziedzinę najciemniejszych instynktów”.

Spis treści

Przypowieść o głosie
PROLOG
Głosy 1913
I. Z podmuchem wiatru
II. Skonstruowany metodycznie
OPOWIADANIA
Głosy 1923
III. Syn marnotrawny
IV. Ballada o pasieczniku
V. Opowiadanie Zerliny
VI. Lekkie rozczarowanie
VII. Cztery mowy profesora Zachariasa
VIII. Ballada o stręczycielce
IX. Kupiona matka
EPILOG
Głosy 1933
X. Kamienny gość
XI. Przelotna chmurka
Relacja autora o narodzinach książki

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8196-314-5
Rozmiar pliku: 800 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZYPOWIEŚĆ O GŁOSIE

Do rabbiego Leviego bar Chemjo, który przed dwustu z górą laty żył na Wschodzie, ciesząc się wielką sławą, przyszli pewnego dnia jego uczniowie i zapytali:

– Dlaczego, o rabbi, Pan – święte jest Jego imię – podniósł głos swój, gdy rozpoczynał dzieło stworzenia? Jeżeli głosem swym chciał wezwać i powołać do istnienia światło, wody, gwiazdy i ziemię jako też istoty, które się na niej znajdują, tak aby wszystkie razem usłyszały Go i posłuchały Jego rozkazu, to musiałyby wówczas już istnieć. Wszelako nic jeszcze nie istniało, nic nie mogło Go usłyszeć, bo On podniósł głos swój, zanim jeszcze stworzył to wszystko. Oto nasze pytanie.

Rabbi Levi bar Chemjo zmarszczył brwi i zagniewany odpowiedział:

– Mowa Pana – święta jak Jego imię – jest Jego milczeniem, a Jego milczenie jest Jego mową. Jego widzenie jest ślepotą, a Jego ślepota jest widzeniem. Jego działanie jest nie-działaniem, a Jego nie-działanie jest działaniem. Idźcie do domu i pomyślcie o tym.

Zasmuceni, że go rozgniewali, poszli do domu, następnego zaś dnia wrócili pełni wahania i lęku.

– Wybacz, o rabbi – zaczął nieśmiało ten, którego wybrali, by mówił. – Powiedziałeś nam wczoraj, że dla Pana – święte jest Jego imię – działanie i nie-działanie są jednym i tym samym. Dlaczegóż zatem On sam rozdzielił swe działanie i nie-działanie, odpoczywając siódmego dnia? I jak to jest możliwe, by On, który jednym jedynym tchnieniem może zdziałać wszystko, potrzebował spoczynku i odczuwał zmęczenie? Czyżby dzieło stworzenia było dla Niego tak wielkim wysiłkiem, że musiał sam siebie wzywać do tego swym głosem?

Gdy to mówił, inni potakiwali mu. A gdy rabbi spostrzegł, że wpatrują się w niego z trwogą, czy nie rozgniewa się znowu, przesłonił usta ręką, by ukryć uśmiech w gęstwinie brody, i rzekł:

– Odpowiem wam na pytanie pytaniem. Dlaczego On, który objawił się w swoim świętym imieniu, raczył zgromadzić wokół siebie anioły? Czyżby do pomocy – On, który nie potrzebuje żadnej pomocy? Dlaczego otoczył się nimi, On, który wystarcza sam sobie? Idźcie do domu i pomyślcie o tym.

Poszli do domu, zdziwieni pytaniem, które im zadał zamiast odpowiedzi, i przez pół nocy rozważali wszystkie za i przeciw, rankiem zaś powrócili do nauczyciela i oznajmili mu z radością:

– Wydaje nam się, żeśmy zrozumieli twoje pytanie i potrafimy na nie odpowiedzieć.

– No to mówcie – rzekł rabbi Levi bar Chemjo.

Usiedli przed nim i ten, który przemawiał w ich imieniu, wyjaśnił, co rozważyli w swoim umyśle:

– Powiedziałeś, rabbi, że dla Pana – święte jest Jego imię – milczenie i mowa, jak w ogóle wszelkie przeciwieństwa, są jednym i tym samym, a więc w każdym Jego milczeniu zawarta jest także Jego mowa. Ale Pan uznał, że mowa, której nikt nie słyszy, nie miałaby sensu, podobnie jak działanie, które odbywa się w pustce bez żadnego stworzenia. I dlatego aby okazać swoje święte przymioty, raczył Pan postanowić, by otoczyli go aniołowie i słuchali jego mowy. Do nich to zwrócony był głos Pana, gdy rozpoczynał dzieło stworzenia, i oni, którzy towarzyszyli wielkiemu dziełu, byli tym tak wyczerpani, że potrzebowali odpoczynku. Wówczas Pan odpoczywał wraz z nimi dnia siódmego.

W tej chwili ku ich wielkiemu przerażeniu rabbi bar Chemjo roześmiał się głośno, śmiał się tak, że jego oczy ponad gęstwiną brody zmrużyły się w tym uśmiechu.

– Więc uważacie Pana – święte jest Jego imię – za wesołka popisującego się przed swymi aniołami, za kuglarza, który uderza pałeczką, zapowiadając swoje sztuczki? Gotów jestem pomyśleć, że takich głupców jak wy stworzył po to, by móc się z nich naśmiewać, jak ja to teraz czynię; zaprawdę bowiem, Jego powaga jest śmiechem, a Jego śmiech jest Jego powagą.

Byli zawstydzeni, ale mimo to radzi, widząc rabbiego tak wesołym; poprosili więc:

– Pomóż nam jeszcze trochę, rabbi.

– Uczynię to – rzekł nauczyciel. – Uczynię to i w tym celu znowu posłużę się pytaniem. Dlaczego Bóg przenajświętszy zużył siedem dni na stworzenie świata, kiedy mógł to uczynić w jednym okamgnieniu?

Poszli do domu, by się naradzić, a kiedy następnego dnia stanęli znowu przed rabbim, wiedzieli, że są bliscy rozwiązania. Ten, który przemawiał w ich imieniu, powiedział:

– Wskazałeś nam drogę, rabbi, gdyż pojęliśmy, że świat stworzony przez Pana – święte jest Jego imię – istnieje w czasie i dlatego także dzieło stworzenia, które wszakże należało już do stworzonego świata, musiało mieć swój początek i koniec. Ale aby był początek, musiał już przedtem istnieć czas i na ten szmat czasu przed początkiem stworzenia potrzebne były anioły, aby na skrzydłach swoich przepływały czas i niosły go. Bez aniołów nie byłoby nawet boskiej bezczasowości, w której zgodnie z Jego świętym postanowieniem spoczywa czas.

Rabbi Levi bar Chemjo wydawał się zadowolony i rzekł:

– Oto jesteście na właściwej drodze. Ale wasze pierwsze pytanie dotyczyło głosu, który Pan w świętości swojej podniósł, gdy przystępował do dzieła tworzenia. Jakże jest z tym?

Wówczas rzekli uczniowie:

– Kosztowało nas wiele trudu, zanim dotarliśmy do tego punktu, któryśmy ci przedstawili. Ale do ostatniego pytania, które było naszym pierwszym, jeszcześmy nie dotarli. A że jesteś nam znowu przychylny, spodziewamy się, że nam udzielisz tej odpowiedzi.

– Uczynię to – rzekł rabbi – i będzie ona krótka.

Po czym powiedział tak:

– W każdej rzeczy, którą On – święte jest Jego imię – stworzył lub stworzy, zawarta jest – czyż mogłoby być inaczej? – cząstka Jego świętych przymiotów. Czymże jednak jest milczenie i głos zarazem? Zaprawdę, spośród wszystkich rzeczy, które znam, jedynie czas ma tę podwójną właściwość. Tak, to czas, i chociaż on nas ogarnia i przepływa przez nas, jest nam zarazem niemotą i milczeniem; ale gdy się starzejemy i uczymy się nasłuchiwać wstecz, słyszymy cichy pomruk i to jest czas, który opuściliśmy. I im bardziej nasłuchujemy dźwięków przeszłości, im bardziej stajemy się zdolni do tego, tym wyraźniej słyszymy głos czasów, milczenie czasu, który Pan we wspaniałości swojej stworzył dla siebie, ale też i dla niego, ażeby on dokonał dzieła naszego stworzenia. I im więcej czasu upłynęło, tym potężniej brzmi nam głos czasów: będziemy rosnąć wraz z nim, by u kresu wszystkich czasów pochwycić jego początek i usłyszeć wezwanie Stwórcy, albowiem wtedy, święcąc imię Pana, posłyszymy Jego milczenie.

Uczniowie milczeli zdziwieni. A gdy rabbi nie rzekł nic więcej, tylko siedział bez ruchu z przymkniętymi oczami, opuścili cicho jego dom.Głosy 1913

Tysiąc dziewięćset trzynasty – i czemu słowa te składasz?

Raz jeszcze na moją młodość obejrzeć mi się wypada.

Syn pewien i ojciec szli przed się i wprost

latami całymi. „Mam tego już dość –

syn nagle powiada – i czemu to służy?

jest coraz paskudniej z dniem każdym podróży;

pogoda jest wstrętna i zewsząd zły traf,

i tłum niebezpieczeństw, demonów i zjaw”.

Odpowie mu ojciec: „W pojeździe wspaniałym

przewodzi nam postęp. Któż szargać go śmiałby!

Zwątpienie mu wadzi, lękliwy twój wzrok;

więc ufnej ślepoty już lepszy jest mrok!”.

Zaś syn mu odpowie: „Przejmują mnie dreszcze,

czyż gorycz cierpienia nie tknęła cię jeszcze?

Zważ, ojcze, wchodzimy na drogi złowieszcze,

zważ, ojcze, nasz postęp zwodniczy to trop,

nam grunt się usunął już dawno spod stóp,

krążymy wokoło jak pył i jak puch,

że brak mu przestrzeni, ułudny nasz ruch”.

Odrzecze mu ojciec: „A czyż nieodmiennie

krok każdy nie wiedzie nas w rajskie przestrzenie?

Wszak postęp prowadzi w bezbrzeżne przestwory,

ty widzisz zaś wszędzie zły traf i upiory”.

,,Postępem przeklęci, postępem darzeni,

nas postęp wysadził z wszelakiej przestrzeni,

bez której udziałem jest bezruch bezzmienny,

a nadto nieważki jest człek bezprzestrzenny.

I takie najnowsze jest świata oblicze,

dla duszy człowieka ten postęp jest niczem,

jej trzeba ciężaru dla nowych przeliczeń”.

I wzdrygnął się ojciec (a dalej trwa marsz):

„On pyłem wstecznictwa posypał swą twarz”.

Och, wiosno jesienna;

nigdy piękniejszej nie było wiosny, niźli

owej czasu jesiennego.

Raz jeszcze, w miary ujęte,

rozkwitło minione,

przed burzą cisza uroku pełna.

Sam Mars się uśmiechał.

Przyznając nawet, iż w obliczu

mnogości cierpień, które ludzie sobie wzajem

zadawać są zdolni, wojna nie jest

złem największym, to jest ona przecież

złem najgłupszym i przez nią to, przez matkę wszechrzeczy,

została nieodmiennie światu człowieczemu wszczepiona głupota.

Biada, och, biada!

Głupota jest bowiem brakiem wyobraźni;

bredzi o abstrakcjach, bredzi o świętościach,

bredzi o ziemi ojczystej i godności państwa,

bredzi o jakichś żonach i dzieciach,

których bronić należy. Milknie wszelako kiedy

rzeczy stają się konkretne, zmasakrowane zaś

twarze, ciała i kończyny mężczyzn

są dla niej równie niewyobrażalne jak głód,

który narzuciła wiernym żonom i najukochańszym

dziateczkom. Oto jest głupota,

zaiste o pomstę do nieba wołająca głupota,

w tym również głupota filozofów i pisarzy,

którzy z nawilgłą duszą i nawilgłymi ustami

bredzą powszędy o świętości wojen;

co prawda mogliby się również wystrzegać

dziarskości flag łopoczących na barykadach,

jako że tu również czai się abstrakcyjna brednia,

ciężarna nieszczęściem, krwawo-bezkrwista nieodpowiedzialność.

Biada, och, biada!

W przestrzeni, której zwać się nie da przestrzenią,

bowiem wszyscy anieli miejsce w niej trzymali,

przy wszystkich zaś aniołach wszyscy święci stali,

trwała ongiś dusza w gotyckości;

obywała się bez podłóg i sklepienia

i zgoła bez postępu, gdyż krok jej był lotem

na niebiańską modłę, był wieczystym splotem

z bezmiarem nieomylności.

Wszakże, gdy już nieskończoność mu świtała,

z powrotem duch zepchnięty został

w doraźność, aby przyjemności sprostał,

jej obszar gromadząc jako nowy zysk,

godząc się z koniecznością trójwymiaru ciała

w kształtach istnienia: tak stała się wiedza,

którą boleść, krew i kompromis poprzedza

postępem, zaś od chwili gdy nowa rodziła się myśl:

zmącona cieleśnie i kacersko, rozdarta przez wierzeń fatalny rozziew,

skatowana bezlitością piekieł, już wszakże człowieczo rozległa,

w barokowym rozmachu poznawczym gotowa do wszelkich dociekań,

znowu w obrazach ziemskich nieskończoność dostrzega.

Lecz gra podobna dawniejszej – już prawie przez ducha pojęta

umyka w nieskończoność, ku obcym obszarom

nakłania, ku owym snom lodowatym, ku owej krawędzi poznania,

gdzie słowo niemieje, dźwięk głuchnie, gdzie barwa obrazom odjęta:

i miara tu nie jest miarą, aniołów jest pustka i pustka jest ślubowania,

rosochatość bezkierunku, wybujałość przewrotna,

wymienia dalekie i bliskie, bulgocząc w czartowskich kotłach,

wymienia upał na chłód, gdyż bezprzestrzennie stokrotna

przestrzeń tutaj powstaje, czas się nowy wyłania

dla nowych cierpień – o jak serdecznie drżą tętna –

dla nowych wojen – grzeszności niezmierzona –

aby dusza człowiecza na nowo była stworzona.

Oto czas wielki mieszczańskiej młodzieży,

co myśli o miłości, pieniądzach et cetera,

dla której się wszystko w tym tylko zawiera,

co sądzi, że światy w zazdrościach zespalać należy:

Pan Bóg jest rekwizytem przydatnym dla wiersza,

polityka zaś, książęca w dni dawniejsze cnota,

dla gazet czytelnika – grzechem, który to grzech hołota

czyni wstrętu godnym; tak się człek rozgrzesza.

Oto się tedy wiek dziewiętnasty dokonał

w pustym hałasie umysłów, w operowym geście,

była to kartka papieru, zwiewnie wypełniona,

tak że w górze jak i na dole dokonują się powiązania;

wiew miłosnego rytmu, dźwięki brzmiące świątecznie,

sztywny kołnierzyk, staniczek, klosz sukni pełen uroku:

o roku ostatni, łagodny, wśród pożegnania baroku!

Nawet rzeczy przebrzmiałe i otępiałe

zyskują przy pożegnaniu łagodną barwę żalu,

och, czasie miniony!

O, Europo, o tysiąclecia cywilizacji zachodniej,

łaciński porządku życia i mądra wolności Anglii,

przeciwstawione sobie i oto zagrożone pospólnie;

tak powstaje ponownie przeszłość,

przytulny ład ziemskich symboli,

pośród których – o, Kościele potężny – odzwierciedla się

rozprzestrzeniony bezmiar,

odzwierciedlenie kosmosu w spokojności trójdźwięku,

w jego powolnych modulacjach i jednoznacznościach.

I to właśnie było godnością Europy:

ruch okiełznany, przeczucie całości,

dążące tropem owych linii muzycznych,

które – o, chrześcijańskości Sebastiana Bacha – spozierają

jako oko ziemskie, kształtując niebiańskość,

rozwój obyczajnego ładu i wolności,

sięgający w miarowym ruchu od symbolu do symbolu

aż po najskrytsze słońca, kosmos zachodniej cywilizacji.

Lecz oto okazuje się jaskrawie, że wszystko jest zniwelowane,

obrazy niepowiązane i nieruchome od pędu

przestają być symbolem, skończone i nieskończone jednocześnie,

pośród gróźb przywołujące dysonans.

Nieznośnym staje się trójdźwięk i śmiesznym,

tradycją, wedle której już żyć nie można,

Elisium i Tartar zapadają się wzajem w siebie, stają

nierozróżnialne.

Żegnaj, Europo; piękna tradycja skończona.

A trąbka na zwycięstwo gra,

ruszamy raźno w bój;

nie wiemy, po co nam tak biec,

lecz może miło w grobie lec,

gdy w nim przyjaciel mój.

Najdroższa chroni pośród łez

rodzinny miły dom,

lecz żołnierz swój rycerski śmiech

kobiecym rzuca łzom.

A trąbka na zwycięstwo gra,

armatni trzaska grom –

cóż waży tu kobieca łza

i cóż rodzinny dom.I
Z podmuchem wiatru

Pod markizą w brązowe i białe pasy, rozpiętą również teraz, w nocy, stoją lekkie wyplatane stoliki i krzesła. Aleją między dwoma rzędami domów wieje lekki nocny wiaterek, muskając korony drzew okryte młodym listowiem; zdawać by się mogło, że to powiew morza. Ale to tylko wilgotny asfalt: właśnie pustymi ulicami przejechał samochód polewaczka. Kilka ulic dalej ciągnie się bulwar, skąd dochodzą sygnały klaksonów.

Młody człowiek musiał być już lekko zawiany. Szedł ulicą bez kapelusza, bez kamizelki. Ujął się pod boki, starając się rozchylić jak najszerzej poły marynarki, aby wiatr chłodził plecy. Było to jak chłodna kąpiel. Gdy się dopiero przekroczyło dwudziestkę, czuje się niemal zawsze, jak krążą w ciele soki żywotne.

Chodnik przed kawiarnią wyłożony był brązowymi matami kokosowymi, które wydzielały nieco stęchłą woń. Młody człowiek przeciskał się trochę niepewnie między wyplatanymi krzesłami, kilkakrotnie potrącił któregoś z gości, uśmiechnął się przepraszająco i wreszcie dotarł do otwartych szklanych drzwi.

Wewnątrz lokalu zdawało się być jeszcze chłodniej. Młodzieniec usiadł na skórzanej kanapce biegnącej wzdłuż lustrzanych ścian. Rozmyślnie wybrał miejsce na wprost drzwi, aby niejako z pierwszej ręki chwytać w płuca lekkie podmuchy wiatru. Gramofon na bufecie właśnie przestał grać – przez chwilę syczała jeszcze obracająca się płyta, po czym lokal wypełniły kawiarniane szmery, działające jak cisza – była w tym jakaś niemiła złośliwość i młodzieniec wlepił wzrok w kamienną podłogę, której wzór z niebieskich i białych kafelków przypominał tablicę do gry w młynka, ale w środku niebieskie kafelki tworzyły ukośny krzyż św. Andrzeja, niepotrzebny przy grze w młynka – tak, to było całkiem zbyteczne. Jednakże na takie drobiazgi nie należy zwracać uwagi. Stoły miały blaty z białego, lekko żyłkowanego marmuru; przed młodym człowiekiem stał kufel ciemnego piwa; banieczki piany wzdymały się i pękały.

Przy sąsiednim stoliku, także na skórzanej kanapce, ktoś siedział. Rozmawiano tam, ale młody człowiek był zbyt leniwy, by obrócić głowę w tamtą stronę. Były to dwa głosy – głos mężczyzny, bardzo jeszcze chłopięcy, i głos kobiety, gardłowo-macierzyński. „To musi być tęga, ciemnowłosa dziewczyna” – pomyślał młody człowiek i celowo nie odwracał głowy w tamtą stronę. Ktoś, kto dopiero co stracił własną matkę, nie szuka gdzie indziej macierzyńskości. Starał się myśleć o cmentarzu w Amsterdamie, o znajdującym się tam grobie ojca, tym grobie, o którym nigdy myśleć nie chciał, a o którym teraz musi myśleć, ponieważ i ją tam pochowano.

Obok głos męski zapytał:

– Ile ci potrzeba pieniędzy?

Odpowiedzią był niski, gardłowy śmiech. Czy ta kobieta naprawdę jest brunetką? Przyszło mu na myśl określenie: ciemna dojrzałość.

– Powiedz mi wreszcie, ile ci potrzeba! – mówił teraz głos rozdrażnionego chłopca. No oczywiście, każdy chciałby dać pieniądze swojej matce, a właśnie ta ich potrzebuje. Jego matka nie potrzebowała pieniędzy, miała na wszystko. A jakby to było przyjemnie móc się o nią troszczyć, zwłaszcza gdy jego dochody – tam, w Południowej Afryce – stale wzrastały. Teraz już za późno. Sprawa wyjaśniona. Wszystko na nic.

Znowu ten niski śmiech. Młody człowiek myśli: „Teraz chwycił ją za rękę”. A po chwili słyszy:

– Skąd masz tyle pieniędzy?... A nawet gdybyś je miał, nie wezmę ich od ciebie.

Tak mówią matki, biorą pieniądze tylko od ojców.

Dlaczego nie wrócił po śmierci ojca? Powinien był to uczynić. Po co włóczył się nadal po Afryce? Pozostał tam, nie myśląc o tym, że matka może umrzeć. I oto tak się stało. Oczywiście, nie zawiadomiono go w porę telegraficznie, ale jego obowiązkiem było to przeczuć. Sześć tygodni po jej śmierci przybył do Amsterdamu. I po cóż teraz jeszcze włóczy się po Paryżu?

Młodzieniec patrzy na podłogę, na skośny krzyż pośrodku. Cała podłoga pokryta jest maleńkimi kupkami trocin, które wokół żeliwnych nóg stolików zbijają się w małe wydmy.

Po chwili młodzieniec myśli: „Prawdopodobnie wystarczyłoby jej sto franków. Gdybym wiedział, jak to załatwić, chętnie ofiarowałbym jej sto, nie, dwieście, trzysta franków. Teraz mam przecież także tę holenderską schedę, której nie tknę. Mój ojciec obawiał się zawsze, że ją przepuszczę. Czy byłby zawiedziony, gdyby mnie teraz zobaczył? Nie, nie ruszę jego pieniędzy. Ale ulokowałem je dobrze, bez ryzyka, a jednak na procent. I to by go także zdziwiło”. Raz jeszcze rozważył w myśli zalety i wady nowej lokaty kapitału.

Wskutek tego zgubił na chwilę wątek rozmowy. Teraz słyszał ją znowu. Chłopięcy głos mówił:

– Przecież ja cię kocham.

– Właśnie dlatego nie powinieneś mówić o pieniądzach.

Młody człowiek myśli: „Oboje wysyłają swoje głosy, ich głosy wydobywają się z ust wraz z oddechem i w odległości paru piędzi od nich – może już nad stołem, a może nieco dalej – te oddychające głosy łączą się z sobą, by się zaślubić. Oto istota miłosnego duetu”.

I rzeczywiście, znowu dały się słyszeć słowa: – Kocham cię, tak bardzo cię kocham.

I odpowiedź cichutka:

– Mój maleńki!...

„Teraz całują się – myśli młody człowiek. – Dobrze, że naprzeciwko nie ma lustra, musiałbym ich wtedy widzieć”.

– Jeszcze raz – wyrzekł niski głos kobiety.

„Dałbym jej za to czterysta franków – myśli młody człowiek i upewnia się, czy jego za bardzo wypchany portfel (po co, u licha, noszę zawsze przy sobie tyle pieniędzy? Komu chciałbym tym zaimponować?) znajduje się na swoim miejscu. – Czterystu frankami można by ją uszczęśliwić”.

Ale głos chłopca wyjmuje mu słowa z ust:

– Czy musisz mieć od razu całą sumę? W ratach mógłbym ją wydostać.

„Ten chłopak musi być mniej więcej w moim wieku – myśli młody człowiek – może odrobinę młodszy. Dlaczego nie potrafi zdobywać pieniędzy? Należałoby go nauczyć, jak łatwo jest zdobywać pieniądze. Chętnie bym mu zaproponował, żeby pojechał ze mną do Kimberley. Ostatecznie mógłby ją zabrać z sobą”.

– Wołałabym umrzeć, niż przyjąć od ciebie pieniądze.

„No, no – myśli młody człowiek – ona nie ma racji; ja bym jej nie pozwolił tak mówić. Już wiem, już rozumiem, ona chciałaby mu tego oszczędzić; woli go karmić, karmić łyżeczką, ale chce żyć, musi żyć, a żeby żyć, trzeba pieniędzy, tych wstrętnych, brudnych pieniędzy. Ale z kim ona chce żyć? Z kim chce żyć? Z nim? Jeżeli dam jej pięćset, sześćset franków, będzie chciała żyć ze mną, a jego żywić w tajemnicy. Gdyby od niego brała pieniądze, to żyłaby może z nim, ale przestałby wówczas być jej synem, a temu ona chce zapobiec. Tak źle i tak niedobrze. Oczywiście, dla niego byłoby lepiej, gdyby umarła; ale tego ona nie zrobi, a tym bardziej nie odbierze sobie życia. Właściwie należałoby chronić chłopca przed tą kobietą”. Myśl rwała się. Gdy człowiek już trochę wypił, nie każda myśl daje się przemyśleć do końca.

To piwo jest do niczego. Ostatni kufel wypił duszkiem i jest mu trochę niedobrze. Coś lodowatego utkwiło w pobliżu żołądka, koszula lepi się do ciała i nawet głęboki oddech nie przywraca dobrego samopoczucia. Dobrze byłoby mieć teraz obok siebie macierzyńską kobietę.

Roześmiał się sam do siebie: „Gdybym sobie teraz odebrał życie i zapisał jej swoje pieniądze, cały ten świński majątek, mogłaby żywić swego chłopaczka, a gdyby jeszcze ponadto poszła za moim przykładem i popełniła samobójstwo, mały uwolniłby się nawet od niej. Tak czy owak jest dobrze, a raczej byłoby dobrze, bo ja przecież wcale nie mam zamiaru odbierać sobie życia, nie myślę nawet o tym. Co też mi przyszło do głowy?”.

Za bufetem kręciła się niemłoda osoba w niezbyt czystej różowej sukni. Kiedy rozmawiała z kelnerem, widać było jej profil i między górną a dolną szczęką powstawał trójkąt, który się otwierał i zamykał. Duża śnieżnobiała kotka angora o różowym nosku wskoczyła bezszelestnie na ladę, przez chwilę myła się, po czym znieruchomiała, obserwując lokal okrągłymi niebieskimi oczyma.

„Dobrze, że nie muszę oglądać tej kobiety obok mnie” – i nagle, nieoczekiwanie dla samego siebie, rzekł półgłosem:

– Można by sobie śmiało odebrać życie.

Wypowiedziawszy te słowa, przestraszył się: była to jakby odpowiedź na wezwanie, które usłyszał, a jednak go nie usłyszał, chociaż wiedział, że zawołano nań jego dziecinnym imieniem i że to wołanie oznacza rozkaz przerwania zabawy i powrotu do domu. „Gdybym nie miał imienia – rozmyślał – nie mogłaby mnie zawołać, ale tak, muszę jej posłuchać; zawsze trzeba słuchać matki, uczyła mnie, trzeba iść za nią posłusznie aż do grobu, jak gdyby nie wolno było jej przeżyć. Chociaż to straszne musieć odebrać sobie życie, nic się tu nie da zmienić; co prawda, to prawda i trzeba to sobie otwarcie powiedzieć: Tylko śmierć chroni nas przed nowymi powikłaniami”.

To zdanie stało niejako w powietrzu, jasno i ostro, niby część jego „ja”, wryło się niejako w powietrze, a zarazem samo stanowiło potwierdzenie wypowiedzianych słów. Bo oto teraz można było oczekiwać, że jego głos, który się wrył w powietrze, splecie się tam z głosami tamtych dwojga; młody człowiek odmierzał wzrokiem odległość owego punktu w powietrzu, w którym to spotkanie nastąpi: wyryty obraz znajdował się dokładnie we właściwym miejscu, w odległości jakichś ośmiu, dziewięciu stóp od niego. „Teraz będzie trio” – pomyślał i nasłuchiwał, jak tamci to przyjmą. Ale oni widocznie nie zwrócili na to uwagi, gdyż kobieta powiedziała na wpół żartobliwie, na wpół z trwogą:

– Gdyby on tu teraz przyszedł!...

– Zabiłby nas – odparł głos chłopca – przynajmniej mnie by zabił, gdyby się aż tu zabłąkał... Ale to jest mało prawdopodobne.

„Oboje plotą trzy po trzy – pomyślał młody człowiek – mówią najwidoczniej o kimś, kto ma przybyć jako mściciel, jako prokurator i sędzia, jako kat, który zetnie ich oboje. Muszę ich uspokoić”.

– On nie przyjdzie. Trzy lata temu udar serca w pociągu między Amsterdamem a Rotterdamem.

– Daj mi papierosa – rzekła kobieta, a głos jej brzmiał rzeczywiście spokojniej.

„No, ta przynajmniej zrozumiała – skinął młody człowiek – a ja po tym strachu napiję się whisky”. Przywołał kelnera i złożył zamówienie.

Wypiwszy, poczuł się lepiej, nawet zupełnie dobrze. Można to powtórzyć. – Kelner, jeszcze jedną! – Tak, to trzeba powtórzyć.

Co za bzdury wygadywali tamci! Zmarli mają wstawać z grobów, żeby ich zabijać? Komandor. Kamienny gość. Takie rzeczy dzieją się tylko w operze, moi państwo, i to tylko w Don Juanie. Nagle zadrżał.

– A jednak idzie, by zrobić porządek.

Był to tylko kelner, który stał przed nim z zamówioną whisky; rozbawiło go to tak, że kilkakrotnie powtórzył ze śmiechem:

– A jednak idzie, już przyszedł.

Oczywiście kobieta obok wzięła to poważnie:

– Może byłoby lepiej, żebyśmy stąd poszli.

– Dobrze – odpowiedział młody człowiek. Może to jednak było na serio, może to był kamienny gość, a nie kelner, ten, co zabiera, a nie ten, co przynosi.

– Strach ma wielkie oczy – mówił chłopięcy głos – prędzej możemy go spotkać na ulicy... z pewnością nie zabłądzi do tego lokalu...

„Nie bądź taki przemądrzały, chłopaczku... Jeżeli on mógł zabłądzić aż do szpitala, ażeby zabrać matkę, dlaczego nie miałby zabłądzić aż tutaj... Lekarze w szpitalu opowiadali, że ciężką operację żołądka, której musiała się poddać, przetrzymują z trudem najsilniejsze nawet organizmy; ale nie ma żadnej pewności, czy on jej poza tym nie zmusił do samobójstwa”.

Kobieta przy sąsiednim stoliku odpowiedziała:

– Na ulicy można przynajmniej uciec.

„Nie ma ucieczki, moja droga. Jeżeli pani będzie uciekała, on strzeli pani w plecy. Istnieje tylko jedna jedyna ochrona – bezimienność. Kto nie ma już imienia, tego nie można zawołać, oni go nie mogą zawołać. Dzięki Bogu, zapomniałem swego imienia”. Wyjął z cygarnicy cygaro i zapalił je z przyjemnością.

– Wyjedziemy, najdroższa, wyjedziemy stąd daleko... nic i nikt nas już nie dosięgnie – mówił głos chłopca.

„A więc skapowałeś wreszcie, że mamy jechać do Południowej Afryki, zarabiać pieniądze. To mi się podoba. Nie podoba mi się tylko, że cygaro mi nie smakuje, zupełnie mi nie smakuje. Tfu, do diabła, trzeba się było napić gorącego mleka”.

Podchwyciła to od razu kobieta przy sąsiednim stoliku:

– Kelner, proszę szklankę gorącego mleka.

„Teraz jesteśmy w transie – pomyślał młody człowiek – nasze głosy splotły się z sobą i ten splot funkcjonuje bez zarzutu, niebawem połączą się też nasze losy. Teraz powinienem się stąd oddalić. Po cóż miałbym dalej wplatać swój los w losy tamtych dwojga? Chciałbym wetknąć jej banknot tysiącfrankowy i zniknąć. Cóż mnie oni obchodzą? Jestem sam i to mnie najlepiej zabezpiecza przed nim. Jeżeli zostanę z nimi, nic mnie przed nim nie uratuje”.

– Najdroższa, najdroższa, ukochana – błagał chłopczyk przy sąsiednim stoliku.

„Czyżby tych dwoje nie miało imion? A może i oni wiedzą już o tym, jak niebezpieczne są imiona? Byłoby to zrozumiałe; niemniej muszę to zganić. Tak jest, droga pani, pani jest pozbawiona instynktu macierzyńskiego: matki wynajdują imiona dla swoich dzieci i nic nie może ich powstrzymać od używania tych imion, nawet gdyby to groziło wielkim niebezpieczeństwem”.

– Jesteśmy przecież w publicznym miejscu – broniła się kobieta i wyczuwało się, że wskazuje na kelnera.

Kelner miał łysinę lśniącą jak lustro. Kiedy nie był zajęty, stał oparty o ladę, a bufetowa wmawiała mu coś zawzięcie, kłapiąc szczękami. Szczęście, że nie rozumiało się, co mówią ich głosy, w przeciwnym bowiem razie one także wplotłyby się w ten węzeł głosów i losów, splecionych nierozerwalnie, chociaż każdy pozostawał samiuteńki jak palec. „Ten węzeł siedzi mi w gardle; znowu mam cholerne pragnienie”.

Kobieta otrzymała zamówione mleko, bufetowa zaś wylała resztkę na spodeczek: – Arouette – wabiła angorę – masz mleczko, chodź tu, chodź, Arouette. – I Arouette, ociągając się z godnością, przeszła wzdłuż lady do spodka z mlekiem.

Zapewne kobieta także piła swoje mleko łakomie, małymi łykami, bo chłopięcy głos rzekł z podziwem:

– Och, jak ja ciebie kocham... będziemy się zawsze rozumieć nawzajem...

– Rozumieć znaczy splatać – powiedział młody człowiek – a to jest moja sprawa. Gdyby rzeczy nie miały imion, nie byłoby zrozumienia, ale nie byłoby też nieszczęść. – I pomyślał: „Jestem zalany, niewypowiedzianie zalany i nie mam już imienia. Moja matka nie żyje”.

Czy kobieta odpowiedziała? Tak, uczyniła to:

– Kochamy się, tylko śmierć może nas rozłączyć.

– On przyjdzie i będzie strzelał, może pani być tego zupełnie pewna, wielce szanowna pani. – Młody człowiek jest ogromnie zadowolony, ponieważ na łysinie kelnera dostrzegł odblask lampy: „Łysina jest łysiną, światło jest światłem, rewolwer jest rewolwerem, wszystko, co się dzieje, dzieje się między imionami, tak że bez imion świat zastygłby w bezruchu; ale moje pragnienie jest pragnieniem, i to jeszcze jakim”.

Tymczasem do lokalu wszedł jakiś mężczyzna, tęgawy człowiek z czarnym wąsem; jego twarz, pokryta siecią czerwonych żyłek, wskazywała na skłonność do apopleksji. Nie patrząc w prawo ani w lewo, podszedł prosto do bufetu, oparł się o ladę, wyciągnął z kieszeni gazetę i zaczął czytać – stały gość, który nie musi zamawiać: bufetowa, jakby to było samo przez się zrozumiałe, podsunęła mu wermut.

Młody człowiek pomyślał: „Oni go nie widzą”. Głośno zaś powiedział:

– Oto on.

Widząc zaś, że nikt się nie rusza, a człowiek przy bufecie stoi odwrócony tyłem, zawołał bardzo głośno:

– Kelner, jeszcze jedno piwo!

Między pragnieniem a piwem, które oba są imionami, rozciąga się błoga czynność picia.

Na dworze powiał teraz silniejszy wiatr, zwisające zęby markizy poruszały się, a ludzie, którzy przy wyplatanych stolikach czytali gazety, musieli raz po raz wygładzać szybkim ruchem ręki szeleszczący papier.

Jednakże bardziej interesujący od czytelników gazet na dworze był gość przy bufecie; młodemu człowiekowi, który go obserwował, wydało się nagle, że trzyma on gazetę do góry nogami; wrażenie to było mylne, ba, nawet obrażające, gdyż gość, zwrócony do panienki za bufetem, rozmawiał z nią niewątpliwie na temat przeczytanego artykułu, raz po raz bowiem uderzał czarno owłosionym wierzchem dłoni lub bębnił zgiętym palcem w jakieś określone miejsce w gazecie.

Cóż on jednak mógł przeczytać, co go tak bardzo zdenerwowało? Wyglądał, jakby z samego zdenerwowania miał jeszcze raz dostać udaru serca. Nie ulegało wątpliwości: ten człowiek znalazł w gazecie przedrukowane sprawozdanie z procesu, własnego procesu o zabójstwo; było to dziwne, tym dziwniejsze, że nie tylko antycypowało przyszłość, ale również że nastąpiła tu jakaś zamiana ról: jak można wytoczyć proces sędziemu, który prowadzi śledztwo i wydaje wyroki? Czyż nie jest to jego prawo, jego dobre, odwieczne prawo, zabić chłopca, zabić swoją żonę, zabić ich wszystkich? – Młody człowiek wpatruje się w miejsce, w którym splotły się głosy i losy ich wszystkich i w którym splatają się i splatać się będą ciągle na nowo.

– Tu jesteśmy – odzywa się w końcu młody człowiek, tracąc cierpliwość.

– Gdybym mogła zdobyć te pieniądze – mówi kobieta – on jest przekupny.

– Ja zapłacę – mówi młody człowiek – ja... – i kładzie na stole banknot stufrankowy, niejako na próbę, by zobaczyć, czy to wystarczy.

Gość przy bufecie nie zwraca uwagi na ten gest ani na pieniądze. Długi trzeba płacić życiem.

– Nie martw się, nie chcę, żebyś się martwiła – rozlega się błagalny głos chłopca – ja...

„Co to znaczy «ja»? Ty milcz. Kto nie ma pieniędzy, powinien milczeć. Obrzydłeś mi. Ja chcę płacić i zapłacę. Ja jestem ja. Jestem sobą, nawet bez imienia jestem sobą”.

– Tutaj!

To krzyknął młody człowiek, krzyknął, aby gość przy bufecie, ten nieruchomy gość odwrócił się wreszcie ze spodziewanym, długo oczekiwanym okrzykiem rozpoznania, aby ten okrzyk zespolił się z jego krzykiem, los z losem, aby splotły się z sobą w jednym punkcie.

Nic jednak nie zaszło. Nawet kelner nie podszedł do stolika; zajęty był na tarasie i orzeźwiający wietrzyk trzepotał jego białym fartuchem. Mężczyzna przy bufecie nie poruszył się, stał nadal nieruchomy jak głaz i rozmawiał w dalszym ciągu z bufetową, której podał gazetę. To była jego zemsta za bezimienność – kamienna wzgarda.

Kobieta przy sąsiednim stole mówi:

– Ja się nie martwię; przeciwnie, moje serce przepełnia nadzieja. Ale moje nogi i ręce są jak z ołowiu i gdyby on jednak przyszedł, byłabym jak sparaliżowana... Już pora wracać do domu.

„Nadzieja? Tak, nadzieja. Kto nie ma imienia, żyje w świecie, w którym nic się nie dzieje i nic mu się już nie może przytrafić. Jest wyzwolony z wszystkich powiązań i splotów: nie mam imienia, nie chcę już mieć żadnego. Dosyć długo nosiłem narzucone mi imię, a teraz mam wstręt do wszystkich imion razem. Ale czy nie jest to bezsilny, bezużyteczny bunt, a nawet bunt przeciwko matce, która wołała cię tym imieniem?” I prawie z płaczem dochodzi do wniosku:

– Na nic się to nie zda...

– Tak, wracajmy do domu – mówi głos chłopięcy.

„Do domu chcesz wrócić? Bez swego «ja»? Bez imienia? To być nie może, tego jeszcze nigdy nie było”. Młody człowiek czuje, że znowu ogarnia go słabość, że jego twarz – a może także twarz chłopca przy sąsiednim stoliku – pobladła, a dotykając czoła, czuje, że jest ono zroszone zimnym potem: „Mam wszystkie imiona, wszystkie od A do Z, i dlatego nie mam żadnego”.

– Mój drogi, maleńki... – mówi teraz kobieta cicho, z czułością, ze smutkiem.

Młody człowiek przytaknął. „Ona się teraz z nim żegna. Ja się także pożegnam i to będzie bezimienne pożegnanie. Zawieszę na swoim «ja» łańcuszek z wszystkich imion. Zacznę od litery A, ażebym pierwszy był przesłuchiwany, badany od stóp do głów, badany na śmierć i życie, nawet jeśli on ma już gotowy wyrok w kieszeni swego surduta”.

I rzeczywiście, mężczyzna przy bufecie wyciąga rewolwer i pokazuje kelnerowi, jak broń działa; a więc ta historia z gazetą była przygotowaniem, bardzo dobrym przygotowaniem – dlaczego rzeczy nie mogłyby potoczyć się raz w odwrotnym kierunku?

Kelner waży na dłoni pokazaną mu broń, a potem serwetką wyciera lufę, aż błyszczy jak lustro.

„Nie, co za wiele, to za wiele. Kelnera ta sprawa w ogóle nic nie obchodzi: może najwyżej zmyć później krew z kamiennej posadzki i posypać ją trocinami”. I aby przypomnieć mu jego obowiązki, młodzieniec woła: – Jeszcze jedno piwo! – wymachuje przy tym stufrankówką, dając ostatni, rozpaczliwy, ale już beznadziejny znak strzelcowi. Ten oczywiście nie zwraca na to uwagi; w dalszym ciągu majstrując przy rewolwerze, przygotowuje go do strzału – on, sędzia, prokurator i kat w jednej osobie.

Kotka Arouette wypiła już mleko i oblizawszy wąsy, szyję i ogonek, rozsądnie zwija się w kłębek i układa do snu.

Tymczasem bufetowa zaczyna ustawiać na ladzie szereg szklanek, cały łańcuch szklanek; za każdym razem gdy stawia szklankę, rozlega się cichutkie, dzwoniące brzęczenie. Szczęk rewolweru. „Stroją instrumenty – myśli młody człowiek – a kiedy wszystkie głosy będą już współbrzmieć, wówczas nadejdzie moment śmierci: wtedy kula, którą on właśnie wpuszcza do magazynka, trafi we mnie, rzuci mnie na kamienną podłogę, na kamienny krzyż św. Andrzeja, jakbym miał być do tego krzyża przybity, przytwierdzony do jego imienia. Czy nie było mi już kiedyś Andrzej na imię? Być może, ale nie pamiętam. W każdym razie Andrzej zaczyna się na literę A...”

Młody człowiek prosi:

– Od tej chwili nazywajcie mnie A...

Silniejszy podmuch wiatru wdarł się do lokalu, niosąc ślady akacjowej woni.

– Jaka piękna dziś noc pod tymi drzewami, pod dzwoniącymi gwiazdami – powiedział przyćmiony łagodnie głos kobiety.

– Pod dzwoniącymi gwiazdami śmierci – odpowiada młody człowiek i nie wie, czy to powiedział.

Ale głos chłopca mówi:

– W taką noc mógłbym umrzeć na twojej piersi.

– Tak – powiedział młody człowiek.

– Tak – powiedział bardzo głęboki głos kobiecy – chodź.

W tej chwili mężczyzna przy bufecie poruszył się. Poruszył się bez pośpiechu, nawet bardzo powoli. Najpierw wyjął gazetę z rąk bufetowej i jeszcze raz z naciskiem stuknął ręką w to miejsce, gdzie było sprawozdanie z jego procesu, następnie zwrócił powoli twarz ku obecnym, patrząc ponad nimi w dal niewidzącym spojrzeniem; w ustach miał już wyrok.

– Egzekucja może się rozpocząć.

Sędziowski głos, mimo swej miękkości, nie dopuszczał sprzeciwu; dotarł do punktu, w który niezmiennie i z najwyższym napięciem wpatrywał się nadal młody człowiek – i tam zawisł.

A. natomiast – bo tak go odtąd będziemy zwali – rzekł:

– Oto zamknął się łańcuch: narodziny i śmierć, tu i tam matka.

Gościa przy bufecie to nie wzrusza. Szerokim, okrągłym gestem podnosi broń, pokazując ją znieruchomiałym, urzeczonym oczom wszystkich obecnych, a następnie, ukrywszy ją za plecami, rusza z miejsca, zbliża się z kamiennym, niewzruszonym postanowieniem, podchodzi coraz bliżej, kierując się niezmiennie, niechybnie – czyż nie tak miało być? – ku sąsiedniemu stolikowi. A ponieważ nadszedł moment katastrofy i ponieważ cofający się czas osiągnął teraźniejszość, punkt teraźniejszości, śmiertelny punkt teraźniejszości, punkt, w którym z przyszłości ma przeskoczyć w przeszłość, ponieważ teraz wszystko znowu ma się stać przeszłością – A. pozwala sobie po raz pierwszy i ostatni rozchylić zasłonę snu, który przecież za chwilę pochłonie także jego – i utkwiwszy wzrok w zbliżającym się człowieku, towarzysząc mu w wytkniętym przez niego kierunku, spogląda na sąsiedni stolik.

Przy stoliku nie ma nikogo, para zniknęła. W tej samej chwili gramofon zaczyna grać Père de la Victoire.

Kelner szedł za gościem, wymachując serwetką. A. wyciągnął do niego rękę ze stufrankowym banknotem.

– Czy ci państwo, co tu siedzieli, zapłacili?

Kelner spojrzał na niego, nie rozumiejąc.

– Bo ja chciałem także za nich zapłacić.

– Wszystko jest uregulowane, proszę pana – rzekł kelner obojętnym tonem i puścił w ruch swoją serwetkę, ażeby tęgi, apoplektycznej budowy gość z czarnym wąsem, zamierzający właśnie usiąść obok na skórzanej kanapce, zastał czysty stolik.

Szeroki uśmiech rozlał się na zaczerwienionej twarzy gościa:

– Niech pan nie będzie taki uczciwy, mój przyjacielu.

„Kogo on miał na myśli – zapytał w duchu A. – kelnera czy mnie? Ja jestem naprawdę zalany, zalany na śmierć”.

Bufetowa zaczęła wycierać szklanki. Brała do ręki jedną po drugiej; brzęczały, dzwoniąc, a w każdej odbijały się światła lokalu. Arouette zbudziła się i kilka razy figlarnie wyciągnęła łapkę w kierunku świetlnych plam. Na dworze ucichł wiatr.II
Skonstruowany metodycznie

Każde dzieło sztuki musi zawierać treść egzemplifikującą, musi w swej niepowtarzalności wskazywać na jedność i powszechność całokształtu zdarzeń: tak się dzieje w muzyce – przede wszystkim w muzyce – i podobnie, na zasadzie świadomej konstrukcji i kontrapunktu, można by z pewnością zbudować utwór epicki.

Założywszy, że pojęcia na średnim szczeblu ogólności wykazują wszechstronną płodność, uczyńmy bohaterem osobnika ze stanu średniego, umieśćmy go w prowincjonalnym mieście średniej wielkości, na przykład w stolicy jednego z małych ówczesnych księstewek niemieckich – rzecz dzieje się w roku 1913 – niech to będzie, powiedzmy, młodszy nauczyciel gimnazjalny. Następnie możemy przyjąć, że młodzieniec ów, wykładający matematykę i fizykę, trafił do tego zawodu dzięki pewnym skromnym uzdolnieniom do zajęć ścisłych i że oddawał się swoim studiom z chwalebną gorliwością, z czerwonymi uszami i bijącym sercem, pełnym miłego zadowolenia; nie myślał przy tym oczywiście o wyższych zadaniach i zasadach obranej gałęzi wiedzy i nie dążył do nich, raczej był przekonany, że z chwilą złożenia egzaminu nauczycielskiego osiągnie w swoim fachu nie tylko najwyższy szczebel pozycji społecznej, ale i górną granicę doskonałości duchowej. Albowiem charakter skonstruowany z samych przeciętności niewiele troszczy się o fikcyjność zjawisk i poznania, a nawet uważa je za niepotrzebne dziwactwa: zna tylko problemy działań, problemy podziału i kombinacji, a nie zagadnienia bytu. I wszystko jedno, czy chodzi o formy życia, czy o formuły algebraiczne – dla niego ważne jest tylko, żeby „wyszło”. Matematyka składa się dla niego z „zadań”, które musi rozwiązać sam lub dać do rozwiązania uczniom, i takimi samymi zadaniami są dlań sprawy planu lekcji lub własne kłopoty pieniężne. Nawet tak zwana radość życia jest w jego mniemaniu pewnym zadaniem, powinnością narzuconą częściowo przez tradycję, częściowo przez kolegów, życie takiego człowieka jest całkowicie zdeterminowane przez sprawy otaczającego go równinnego świata, w którym drobnomieszczańskie gospodarstwo domowe i teoria Maxwella mieszają się z sobą zgodnie i na równych prawach. Człowiek taki pracuje w laboratorium, pracuje w szkole, udziela korepetycji, jeździ tramwajem, wieczorem wstępuje czasem na piwo, potem idzie do domu publicznego, zna drogę do lekarza specjalisty, w czasie wakacji odwiedza matkę; czarne obwódki zdobią jego paznokcie, ryże włosy głowę, rzadko doznaje uczucia obrzydzenia, ale linoleum uważa za najodpowiedniejsze pokrycie podłogi.

Czyż takie minimum osobowości, takie „nie-ja” można uczynić przedmiotem ludzkiego zainteresowania? Czy nie można by równie dobrze snuć opowieści o jakimkolwiek martwym przedmiocie, na przykład o łopacie? Co istotnego może jeszcze zajść w takim żywocie po jego kulminacyjnym wydarzeniu – to znaczy po zdaniu egzaminu nauczycielskiego? Jakie myśli mogą zrodzić się jeszcze w głowie takiego bohatera – nazwisko nie odgrywa tu żadnej roli, niech mu więc będzie: Zacharias – teraz, kiedy nawet jego znikome zdolności do matematyki zdają się powoli kostnieć? O czym myśli obecnie? O czym myślał dawniej? Czy kiedykolwiek wybiegł myślą poza egzaminacyjne zadania z matematyki, czy sięgnął kiedyś w dziedziny ludzkie? No tak, bezpośrednio po zdaniu egzaminów jego myśli kondensowały się jeszcze w marzeniach o przyszłości: tak na przykład widział siebie we własnym domu, widział – wprawdzie w nieco chwiejnych zarysach – przyszłą jadalnię, całą jakby pogrążoną w wieczornym zmierzchu, z którego wyraźniej wyłaniały się kontury bogato rzeźbionego kredensu i zielonkawy odblask wzorzystego linoleum, pokrywającego podłogę. Futurum exactum tych obrazów pozwalało domyślać się, że do takiego mieszkania zostanie przyżeniona gospodyni; wszystko to jednak spowijała – jako się rzekło – gęsta mgła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: