- W empik go
Niewolnice - ebook
Niewolnice - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 204 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jakież to nasze życie jest jednak osobliwe! Co rano, w półśnie, kiedy rozum zwycięża stopniowo szalone widziadła senne, czuję, że byłoby rzeczą naturalną, logiczną i właściwą dla rodowitego paryżanina, gdybym zbudził się w bladej poświacie szarego nieba, na dźwięk kół dudniących o bruk, w posępnym pokoju zastawionym kanciastymi meblami, o które wyobraźnia obija się, niczym uwięziony owad o szyby; toteż coraz większe zdziwienie ogarnia mnie, że odnajduję siebie o tysiące mil od mojej ojczyzny i że zmysły moje zaczynają pomału wchłaniać mgliste wrażenie świata, stanowiącego całkowitą antytezę świata, w którym my żyjemy. Głos Turka dolatujący z wieży sąsiedniego minaretu, brzęk dzwoneczka i ciężki kłus wielbłąda, czasem jego dziwaczny ryk, niewyraźne szelesty i poświsty budzącego się życia w powietrzu, wśród drzew i murów; wczesny świt zasnuwający pułap arabeskami misternie rzeźbionych okien, poranny wietrzyk przesycony mocnymi woniami, co uchyla zasłonę zawieszoną na drzwiach i ukazuje, ponad ogrodzeniem dziedzińca, kołyszące się korony palm; wszystko to zdumiewa mnie i zachwyca… albo zasmuca, zależnie od dnia; nie twierdzę bowiem, aby wieczne lato stwarzało zawsze radosne życie. Czarne słońce melancholii zsyłające ponure promienie na czoło marzącego anioła Alberta Dürera, wstaje czasem i nad jasnymi równinami dorzecza Nilu, podobnie jak nad brzegami Renu, w zimnym krajobrazie Niemiec. Przyznam nawet, że kurz nie gorzej od mgły przesłania smętnym woalem blaski dnia na Wschodzie.
Wchodzę niekiedy na taras domu położonego w dzielnicy koptyjskiej, gdzie mieszkam, aby zobaczyć pierwsze promienie słońca w dali, obejmujące łuną płaszczyznę Heliopolis i zbocza Mokatamu, na których rozsiadło się Miasto Umarłych, pomiędzy Kairem i Matareą. Jest to zazwyczaj piękne widowisko, gdy świt zabarwia stopniowo kopuły i wysmukłe łuki grobowców, poświęconych trzem dynastiom kalifów, sudanów i sułtanów, którzy od roku 1000 rządzili Egiptem. Jeden tylko obelisk dawnej świątyni słońca stoi jeszcze dotąd na tej równinie, niby zapomniany szyldwach; unosi się z gęstej kępy palm i sykomorów, tutaj zawsze pada pierwsze spojrzenie boga, któremu składano niegdyś hołd u podnóża owego obelisku.
Jutrzenka w Egipcie nie miewa przepięknych różowych tonów, które budzą podziw na Cykladach albo na wybrzeżach Krety; słońce wystrzela nagle na skraju nieba, poprzedzone zaledwie mętną, białawą poświatą; zdaje się nieraz z trudem rozdzierać długie fałdy szarawego całunu i ukazuje się nam blade i pozbawione promieni, niczym podziemny Ozyrys; jego bezbarwne piętno jeszcze większym smutkiem napełnia niebo, przypominające wówczas do złudzenia chmurne niebo naszej Europy, lecz zamiast sprowadzać deszcz, wchłania w siebie każdą kroplę wilgoci. Ów gęsty pył ciążący na horyzoncie nie skupia się nigdy, tak jak nasze mgły, w postaci lekkich obłoków: słońce, dopiero gdy znajdzie się u zenitu, zdoła przebić się poprzez spopielała warstwę powietrza w postaci czerwonej tarczy, rzekłbyś, wykutej w kuźniach libijskich boga Ptah. Łatwo wówczas zrozumieć ową głęboką melancholię ciążącą nad starożytnym Egiptem, ową tak często niespokojną myśl o cierpieniu i grobach, którą przekazują nam pomniki przeszłości. Tyfon bierze górę przez pewien czas nad dobrotliwymi bóstwami, drażni oczy, wysusza płuca, ciska chmary szarańczy na pola i ogrody.
Widziałem, jak ciągnęły, niczym zwiastuny śmierci i głodu, powietrze roiło się od nich i, podnosząc wzrok w górę, sądziłem, nie mając punktu porównania, że są to chmary ptaków. Abdallah, który wraz ze mną wszedł na taras, zatoczył w powietrzu koło długim cybuchem fajki; parę owadów spadło na podłogę. Pokręcił głową przyglądając się olbrzymim konikom polnym, po czym zapytał:
– Czy jadł pan to kiedyś?
Nie mogłem powstrzymać gestu, którym odsuwałem ze wstrętem podobne pożywienie, a jednak, jeśli odjąć tym owadom skrzydła i łapki, są zapewne zbliżone w smaku do krewetek z Oceanu.
– To istny skarb na pustyni – powiedział Abdallah – można je wędzić, solić, smakują mniej więcej tak jak śledzie; podane z przecierem z mąki stanowią doskonałą potrawę.
– Skoro o tym mowa – rzekłem – czy nie dałoby się poprowadzić w domu kuchni na egipską modłę? Znudziło mnie to chodzenie dwa razy dziennie do hotelu na posiłki.
– Pan ma rację – przyznał Abdallah – trzeba będzie zgodzić kucharza.
– A cóż to, czy ten barbaria nic zrobić nie potrafi?
– Ach nic, oczywiście. On jest od tego, żeby otwierać drzwi, utrzymywać porządek w domu i na tym koniec.
– A pan, czy nie potrafiłby pan upiec choć kawałek mięsa, przyrządzić mi cokolwiek?
– Czy pan do mnie mówi? – wykrzyknął Abdallah tonem głębokiej urazy. – Nie, proszę pana, ja nic podobnego zrobić nie potrafię.
– Szkoda – powiedziałem udając, że w dalszym ciągu żartuję – moglibyśmy mieć szarańcze na drugie śniadanie; ale żart na bok, chciałbym jadać w domu. Są przecież w mieście rzeźnicy, sprzedawcy owoców i ryb. Zdaje mi się, że nie żądam nic nadzwyczajnego.
– To bardzo proste, rzeczywiście: niech pan weźmie kucharza. Tylko że kucharz, Europejczyk, będzie pana kosztował talara dziennie. Zresztą bejowie, baszowie, a nawet hotelarze z trudem potrafią ich zdobyć.
– Chciałbym mieć kucharza-tubylca, żeby mi przyrządził potrawy, które wszyscy jedzą w tym kraju.
– Doskonale. Znajdziemy kogoś u pana Jana. To pański rodak, trzyma szynk w dzielnicy koptyjskiej, zbierają się u niego ludzie szukający służby.PAN JAN
Pan Jan to chlubny szczątek francuskiej armii w Egipcie. Był jednym z trzydziestu czterech Francuzów, którzy wstąpili na służbę do mameluków, po wycofaniu się ekspedycji. Przez kilka lat miał, tak jak wszyscy, pałac, żony, konie, niewolników: w okresie rozwiązania owej potężnej straży darowano mu życie, gdyż był Francuzem, z chwilą jednak gdy stał się na nowo cywilem, bogactwa jego szybko stopniały. Wpadł na pomysł, aby publicznie sprzedawać wino; była to wówczas rzecz nowa w Egipcie, gdzie zarówno chrześcijanie, jak Żydzi upijali się tylko wódką, arakiem i pewnym gatunkiem piwa, zwanym buza. Odtąd wina maltańskie, syryjskie oraz z archipelagu wysp greckich zaczęły robić konkurencję mocniejszym trunkom i muzułmanie z Kairu nie zdawali się niemile zdziwieni tą innowacją.
Pan Jan podziwiał, że zdecydowałem się zerwać z życiem hotelowym, ale uprzedził mnie, że trudno mi będzie zorganizować sobie dom. W Kairze trzeba zgodzić tyle służby, ile się ma różnych potrzeb osobistych. Ambicją każdego z tubylców jest wykonywanie tylko jednej funkcji, są przy tym tak leniwi, że jest rzeczą wątpliwą, by czynili to przez wyrachowanie. Każdy, bardziej skomplikowany szczegół męczy ich albo uchodzi ich uwagi, najczęściej zaś rzucają służbę z chwilą, gdy zarobili dosyć, by mieć z czego żyć bezczynnie przez kilka dni.