Niewolnicy dopaminy. Jak odnaleźć równowagę w epoce obfitości - ebook
Niewolnicy dopaminy. Jak odnaleźć równowagę w epoce obfitości - ebook
Wszyscy znamy to uczucie, gdy bardzo pragniemy kolejnego kawałka czekolady albo tego,
aby dobra książka, film lub gra wideo trwały wiecznie. Pojawienie się tego pragnienia to
moment, gdy szala przyjemności przechyla się w stronę bólu.
Ta książka jest o tym, jak znaleźć delikatną równowagę między przyjemnością a bólem i
dlaczego teraz to jest szczególnie ważne. Żyjemy w czasach bezprecedensowego dostępu do
bodźców zapewniających poczucie zadowolenia. Substancje uzależniające, jedzenie, informacje,
hazard, zakupy, gry, wiadomości, seksting, Facebook, Instagram, YouTube, Twitter… Te bodźce są
różne, liczne i mają ogromną moc, a smartfon działa jak kroplówka, która dwadzieścia cztery
godziny na dobę dostarcza nam cyfrową dopaminę.
Psychiatra Anna Lembke wyjaśnia, jak działa neurobiologiczny mechanizm nagrody, oraz
tłumaczy, dlaczego nieustanne dążenie do przyjemności prowadzi do bólu. A przede wszystkim
pokazuje w oparciu o prawdziwe, nieraz szokujące historie jej pacjentów, co możemy zrobić, by
ograniczyć nadmierną konsumpcję i utrzymać w ryzach niepohamowane dążenie do
przyjemności. Sprawi to, że nauczymy się żyć w sposób zrównoważony, czyniąc bardziej
szczęśliwymi zarówno siebie, jak i naszych bliskich.
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-883-6 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1. Maszynki do masturbacji
Wyszłam do poczekalni, żeby przywitać się z Jacobem. Zrobił na mnie miłe wrażenie. Był po sześćdziesiątce, dość szczupły, miał nieco zaokrągloną, ale nadal ładną twarz. O takich jak on mówi się, że dobrze się starzeją. Miał na sobie standardowy uniform Doliny Krzemowej: jasnobeżowe spodnie i koszulę. Wyglądał niepozornie. Z pewnością nie jak ktoś, kto skrywa jakieś wstydliwe sekrety.
Jednak gdy szedł za mną przez krótki labirynt korytarzy, wyczuwałam od niego niepokój, jakby jego fale rozbijały się o moje plecy. Przypomniało mi się, jak się kiedyś denerwowałam, prowadząc pacjentów do mojego gabinetu. Czy idę za szybko? Czy kołyszę biodrami? Czy mój tyłek wygląda śmiesznie?
Teraz wszystko to wydaje się takie odległe. Przyznaję, że jestem zahartowaną w boju wersją mojego dawnego ja, bardziej stoicką, być może bardziej obojętną. Czy byłam wtedy lepszym lekarzem – kiedy wiedziałam mniej, ale czułam więcej?
Weszliśmy do mojego gabinetu. Zamknęłam drzwi. Delikatnie zaproponowałam Jacobowi jeden z dwóch identycznych foteli – szerokich, z zielonymi poduszkami. Idealne fotele do gabinetu terapeuty. Usiadł. Ja również usiadłam. Przebiegł wzrokiem po pokoju.
Moje biuro ma trzy na nieco ponad cztery metry i dwa okna. Wspomniane fotele oddziela od siebie niski stolik. Poza tym w pokoju znajduje się jeszcze biurko z komputerem i kredens z książkami. Biurko, kredens i niski stół są wykonane z takiego samego, czerwonawobrązowego drewna. Biurko odziedziczyłam po byłym szefie mojego wydziału. Jest pęknięte na samym środku, ale od wewnętrznej strony, tak że nikt poza mną o tym nie wie. Uznałam to za doskonałą metaforę mojej pracy.
Na blacie biurka trzymam papiery podzielone na dziesięć stosów – idealnie wyrównanych, jak akordeon. Powiedziano mi, że daje to wrażenie zorganizowanej wydajności.
Dekoracje na ścianach to zupełny miszmasz. Wymagane dyplomy, przeważnie nieoprawione. Na to jestem zbyt leniwa. Rysunek kota, który znalazłam w śmieciach sąsiada. Zabrałam go wtedy z powodu ramy, ale ostatecznie zatrzymałam sam rysunek. Wielobarwny gobelin przedstawiający dzieci bawiące się w pagodach i wokół nich – relikt z czasów, gdy jako dwudziestokilkulatka uczyłam w Chinach angielskiego. Gobelin ma plamę po kawie, ale jak w teście Rorschacha może się jej dopatrzyć tylko ktoś, kto właśnie jej szuka.
Mam też cały asortyment porozkładanych na widoku bibelotów – głównie prezenty od pacjentów i studentów. Są to książki, wiersze, prace, dzieła sztuki, pocztówki, kartki świąteczne, listy i karykatury.
Jeden z pacjentów, utalentowany artysta i muzyk, dał mi fotografię mostu Golden Gate pokrytą ręcznie rysowanymi nutami. Nie miał już skłonności samobójczych, kiedy to robił, ale sam obrazek jest w żałobnej, czarnoszarej kolorystyce. Inna pacjentka, piękna młoda kobieta, stale zawstydzona zmarszczkami, które tylko ona widziała i których nie mogła zlikwidować żadną ilością botoksu, dała mi gliniany dzbanek na wodę tak duży, że mogłoby z niego ugasić pragnienie dziesięć osób.
Po lewej stronie mojego komputera trzymam miniaturową Melancholię I autorstwa Albrechta Dürera. Tytułową melancholię uosabiała kobieta siedząca na ławce otoczonej zaniedbanymi artefaktami związanymi z czasem i rzemiosłem: miarą, wagą, klepsydrą i młotem. Jej zagłodzony pies, o wystających żebrach i zapadniętej klatce piersiowej, czeka cierpliwie i na próżno, aż jego pani się obudzi.
Po prawej stronie mojego komputera wyciąga w górę ramiona wysoki na metr, gliniany anioł o drucianych skrzydłach. Anioł ma u swych stóp wyryte słowo „Odwaga”. To prezent od koleżanki, po tym jak zrobiła porządki we własnym gabinecie. Anioł uratowany od bezdomności. Spodobał mi się.
Lubię ten mój gabinet. Czuję się w nim zawieszona poza czasem, w świecie tajemnic i marzeń. Ale ta przestrzeń jest również zabarwiona smutkiem i tęsknotą. Kiedy moi pacjenci kończą terapię, etyka zawodowa zabrania mi się z nimi kontaktować. W moim gabinecie nawiązujemy prawdziwe relacje, ale poza tą przestrzenią nie mają one prawa istnienia. Jeśli zobaczę moich pacjentów w sklepie spożywczym, waham się nawet przywitać, żeby nie wyjść na człowieka z własnymi ludzkimi potrzebami. Jak choćby potrzeba jedzenia.
Lata temu, kiedy byłam na stażu w placówce psychiatrycznej, zobaczyłam raz mojego psychoterapeutę poza jego gabinetem. Wyszedł ze sklepu w trenczu i kapeluszu w stylu Indiany Jonesa. Wyglądał, jakby właśnie zszedł z okładki magazynu mody. Doświadczenie było wstrząsające.
Podzieliłam się z nim wieloma intymnymi szczegółami mojego życia, a on traktował mnie tak, jak każdą swoją pacjentkę. Nigdy nie myślałam o nim jak o osobie w kapeluszu. Noszenie kapelusza mogło przecież sugerować zaabsorbowanie własnym wyglądem, co stało w kompletnej sprzeczności z wyidealizowaną wersją jego osoby, jaką sobie stworzyłam. Ale przede wszystkim zdarzenie to uświadomiło mi, jak peszące może być dla moich pacjentów spotykanie mnie poza moim gabinetem.
Teraz odwróciłam się do Jacoba.
– W czym mogę pomóc? – zaczęłam. Mam też inne sposoby na zadanie tego pierwszego pytania; z czasem je sobie wypracowałam: „Proszę mi powiedzieć, dlaczego pan/pani tu jest?”, „Co pana/panią do mnie sprowadza?”, a nawet: „Proszę zacząć od początku, gdziekolwiek on się znajduje”.
Jacob spojrzał na mnie.
– Miałem nadzieję – powiedział z wyraźnym wschodnioeuropejskim akcentem – że terapeuta będzie mężczyzną.
No, to już wiedziałam, że będziemy rozmawiać o seksie.
– Dlaczego? – zapytałam, udając, że wcale się nie domyślam.
– Ponieważ kobiecie może być trudno słuchać o moich problemach.
– Zapewniam, że słyszałam już prawie wszystko, cokolwiek można usłyszeć.
– Bo chodzi o to – zająknął się, patrząc na mnie nieśmiało – że jestem uzależniony od seksu.
Skinęłam głową i usiadłam w moim fotelu.
– Rozumiem.
Każdy pacjent to nieotwarta paczka, nieprzeczytana powieść, niezbadana ziemia. Jeden opisał mi kiedyś, jak się czuje podczas wspinaczki. Kiedy jest na ścianie, odnosi wrażenie, że nie ma nic poza nieskończoną skalną ścianą i każdą kolejną pojedynczą decyzją, czego się chwycić. Praktykowanie psychoterapii niewiele różni się od wspinaczki. Tylko ja i opowieści moich pacjentów. Reszta znika.
Słyszałam już wiele wariacji na temat ludzkich cierpień, ale historia Jacoba mnie zszokowała. Najbardziej niepokoiło mnie to, co zdawała się mówić o świecie, w którym teraz żyjemy, o świecie, który zostawiamy naszym dzieciom.
Jacob zaczął od wspomnień z dzieciństwa. Bez preambuły. Freud byłby dumny.
– Masturbowałem się po raz pierwszy, gdy miałem dwa lub trzy lata – powiedział.
Wspomnienie było dla niego żywe. Odczytałam to z jego twarzy.
– Wydawało mi się wtedy, że jestem na Księżycu – kontynuował – ale tak naprawdę to nie był Księżyc, a ja doświadczyłem obecności kogoś w rodzaju Boga. I seksualnie doświadczyłem czegoś, czego nie rozumiałem…
Uznałam, że Księżyc musi oznaczać coś w rodzaju otchłani – nigdzie i wszędzie jednocześnie. Ale co z Bogiem? Czyż wszyscy nie tęsknimy za czymś większym niż my sami?
Jako młody uczeń Jacob był marzycielem: guziki zawsze źle pozapinane, dłonie i rękawy ubrudzone kredą, wzrok utkwiony za oknem i ociąganie się z wyjściem z klasy po ostatniej lekcji. Masturbował się regularnie, jeszcze zanim skończył osiem lat. Czasami sam, czasem z najlepszym przyjacielem. Dopóki się nie dowiedzieli, że powinni się tego wstydzić.
Ale po pierwszej komunii masturbacja stała się dla niego „grzechem śmiertelnym”. Od tego czasu masturbował się już tylko sam i w każdy piątek szedł się z tego wyspowiadać do miejscowego księdza.
– Masturbuję się – szeptał przez zakratowany otwór konfesjonału.
– Jak często? – pytał ksiądz.
– Codziennie – odpowiadał na to Jacob, a ksiądz milczał chwilę.
– Nie rób tego więcej – mówił na koniec.
Teraz Jacob przestał opowiadać i spojrzał na mnie. Wymieniliśmy pełne zrozumienia uśmiechy. Gdyby takie proste upomnienia potrafiły rozwiązywać jakiekolwiek problemy, byłabym bez pracy.
Jacob bardzo chciał być „dobry chłopcem”, więc zacisnął pięści i rzeczywiście przestał się tam dotykać. Ale jego determinacja trwała tylko dwa lub trzy dni.
– To – powiedział – był początek mojego podwójnego życia.
Termin „podwójne życie” jest dla mnie tym, co „uniesienie odcinka ST w elektrokardiogramie” dla kardiologa, „stadium IV” dla onkologa, i „hemoglobina A1c” dla endokrynologa. Oznacza skrywane uzależnienie od narkotyków, alkoholu lub inne zachowania kompulsywne, których nie pokazuje się światu albo nawet udaje się przed sobą samym, że w ogóle nie istnieją.
Mając kilkanaście lat, Jacob po powrocie ze szkoły szedł na strych i masturbował się do rysunku greckiej bogini Afrodyty, którą skopiował z podręcznika i ukrył między drewnianymi deskami podłogi. Później zaczął postrzegać ten okres swojego życia jako czas niewinności.
W wieku osiemnastu lat przeniósł się do swojej starszej siostry w mieście, aby studiować fizykę i inżynierię na tamtejszym uniwersytecie. Siostra przez większość dnia pracowała poza domem i po raz pierwszy w życiu był długie godziny sam. Czuł się samotny.
– Postanowiłem więc stworzyć maszynę…
– Maszynę? – zapytałam, prostując się w fotelu.
– Maszynę do masturbacji – doprecyzował.
Zawahałam się.
– Rozumiem – powiedziałam w końcu. – Jak działała?
– Podłączałem metalowy pręt do odtwarzacza płytowego. Drugi koniec do otwartej metalowej cewki, którą wyłożyłem miękką szmatką.
Narysował mi obrazek.
– Potem wsuwałem penisa do tak przygotowanej cewki.
Wymawiał słowo „penis”, jak by to były dwa słowa, co brzmiało, jakby mówił „pióro” (pen), a potem „ness”, jak w potworze z Loch Ness.
Miałam ochotę się zaśmiać, ale po chwili namysłu zdałam sobie sprawę z tego, że ten śmiech byłby tylko przykrywką do czegoś innego – strachu. Bałam się, że po zaproszeniu go, by się ujawnił, nie będę w stanie mu pomóc.
– Gdy płyta się kręci – kontynuował – cewka porusza się w górę i w dół. Ustawiając szybkość kręcenia się płyty, można regulować prędkość ruchów cewki. Mam trzy różne prędkości. W ten sposób wiele razy doprowadzam się prawie do szczytowania… ale zawsze się wycofuję. Zauważyłem, że zapalenie papierosa działa na mnie uspokajająco, więc robię to, gdy chcę przerwać.
Dzięki tej metodzie mikroregulacji Jacob był w stanie utrzymywać stan preorgazmu przez wiele godzin.
–To – powiedział, kiwając głową – bardzo uzależniające.
Jacob masturbował się przez kilka godzin dziennie za pomocą swojej maszyny. Przyjemność ta nie miała sobie równych. Przysięgał sobie, że przestanie. Ukrywał maszynę wysoko w szafie. Całkowicie ją demolował i wyrzucał części. Ale dzień lub dwa później ściągał części z szafy lub wyciągał ze śmietnika, tylko po to, aby je ponownie złożyć i zacząć od nowa.
*
Wizja korzystania z maszyny do masturbacji może być odstręczająca. Tak też podziałała na mnie, kiedy pierwszy raz o niej usłyszałam. Coś takiego wydaje się rodzajem ekstremalnej perwersji, która wykracza poza codzienne doświadczenia. Trudno utożsamić się z taką historią. Jednak jeśli ją odrzucimy, możemy stracić okazję do zauważenia czegoś istotnego w naszym obecnym sposobie życia: wszyscy, w pewnym sensie, mamy jakieś maszynki do masturbacji.
Około czterdziestki wyrobiłam sobie niezdrowe przywiązanie do romansów. Moim narkotykiem stał się Zmierzch, paranormalny romans o nastoletnich wampirach. Byłam zażenowana tym, że to w ogóle czytam. Sama się przed sobą nie przyznawałam, że mnie to zachwycało.
Nie byłam w tym osamotniona. Miliony kobiet w moim wieku zaczytywały się w Zmierzchu. Ta historia łączy w sobie miłość, thriller i fantasy, co czyni ją idealną ucieczką od wejścia w wiek średni. Nie było nic niezwykłego w tym, że wciągnęłam się w tę książkę. Całe życie czytam. Jednak to, co stało się później, nie było już dla mnie takie typowe. Było to coś, czego nie byłam w stanie wyjaśnić na podstawie moich wcześniejszych doświadczeń i skłonności.
Kiedy skończyłam Zmierzch, przeczytałam jeszcze kilka innych wampirycznych romansów – każdy, jaki wpadł mi ręce. Potem przeszłam do wilkołaków, wróżek, czarownic, nekromantów, podróżników w czasie, wróżbitów, czytających w myślach… Możecie sobie wyobrazić. W pewnym momencie normalne historie miłosne przestały być satysfakcjonujące. Szukałam coraz bardziej graficznych i erotycznych odwzorowań klasycznej fantazji o młodzieńczej miłości.
Pamiętam, jak byłam zszokowana tym, że tak łatwo znaleźć sceny seksu na półkach w mojej bibliotece. Martwiłam się, bo i moje dzieci miały niekontrolowany dostęp do tych książek. Najbardziej ekscytującą rzeczą, jaką ja mogłam znaleźć jako dziecko w mojej lokalnej bibliotece, w mieście na Środkowym Zachodzie Stanów, były wynurzenia głównej bohaterki Are you there, God? It’s Me, Margaret o stanikach, okresie i chłopcach.
Sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót, gdy za namową mojego bardziej technicznego przyjaciela, kupiłam sobie Kindle’a. Koniec czekania na książki z innego oddziału biblioteki lub chowania co ciekawszych pozycji za czasopismami medycznymi, zwłaszcza gdy mój mąż i dzieci byli w pobliżu. Teraz zaledwie dwa przesunięcia ekranu i jeden klik dzieliły mnie od każdej książki, jaką chciałam mieć – nieważne, kiedy i gdzie: w pociągu, w samolocie czy u fryzjera. Mogłabym udawać, że czytam Zbrodnię i karę Dostojewskiego, zagłębiając się w Darkfever Karen Marie Moning.
Krótko mówiąc, wpadłam w ciąg czytania tanich powieści erotycznych. Jak tylko skończyłam jedną e-książkę, natychmiast przechodziłam do następnej: czytanie zamiast spotkań towarzyskich, czytanie zamiast gotowania, czytanie zamiast spania, czytanie zamiast męża i dzieci. Raz, wstyd przyznać, przywiozłam Kindle’a do pracy i czytałam pomiędzy wizytami pacjentów.
Szukałam coraz tańszych opcji, aż doszłam do tych darmowych. Amazon, jak każdy dobry dealer, zna wartość darmowej próbki. Raz na jakiś czas znajdowałam tanią książkę, która okazywała się niezłej jakości. Ale większość z tego, co wtedy pochłaniałam, to były rzeczy naprawdę okropne: oparte na zużytych fabularnych trikach, pełne schematycznych postaci, literówek i błędów gramatycznych. Ale i tak je czytałam, bo coraz częściej szukałam bardzo konkretnego rodzaju doświadczenia. To, jak do niego dochodziło, miało coraz mniejsze znaczenie.
Chciałam po prostu oddawać się temu wrażeniu narastającego napięcia seksualnego, które zostaje uwolnione, gdy bohater i bohaterka się spotykają. Nie obchodziła mnie już składnia, styl, fabuła ani postać. Chciałam tylko przyjąć kolejną działkę, a te książki są pisane tak, by jej dostarczać. Zakończenie każdego rozdziału było skonstruowane w taki sposób, by trzymać w napięciu i przesuwać czytelnika coraz bliżej punktu kulminacyjnego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki