- promocja
Niewygodna - ebook
Niewygodna - ebook
Odważna, przejmująca i piękna opowieść o wyzwoleniu z przemocy.
Jest dzieckiem, dziewczyną, kobietą. Córką twórcy, którego nazwisko zna w kraju każdy. O dorastaniu w cieniu przemocowego, uzależnionego od alkoholu ojca i trudnych rodzinnych doświadczeniach mówić nie może.
Jest Niewygodna.
Patrycja Volny w autobiograficznej prozie przełamuje tabu nie tylko jako kobieta wychodząca z roli „córki Jacka Kaczmarskiego”. Jej historia to opowieść o poczuciu braku bezpieczeństwa, którego fundamentem powinna być rodzina. O mechanizmach, które powodują, że ukrywamy prawdę o tym, o czym należy mówić głośno. O relacjach z mężczyznami, które nierzadko przynosiły powtórzenie patriarchalnego wzorca znanego z dzieciństwa. O popełnianiu błędów i ich naprawianiu. O próbie bycia sobą w kontekście artystycznej kariery i budowaniu siebie od nowa.
O byciu wolną.
„Niewygodna” Patrycji Volny to przejmująca historia poranionej do kości córki kogoś, czyje piosenki zna chyba każdy z mojego pokolenia. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego o zmarłych należy mówić tylko dobrze. O zmarłych, podobnie jak o żywych, należy mówić po prostu prawdę, a prawda Volny chwyta za serce. Autorka nie odrzuciła ojca całkowicie, choć to byłoby zrozumiałe i usprawiedliwione. Gdzieś w jej opowieści ciągle tli się płomyk nieodwzajemnionej, cichej miłości. I to jest najbardziej bolesne.
Joanna Bator
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-838-0158-2 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ISABEL ALLENDE, MI PAÍS INVENTADO
W pewnych chwilach wydaje mi się, że już to kiedyś przeżyłam i napisałam te same słowa, lecz mam świadomość, że to nie ja – to inna kobieta zapisała je w swoich pamiętnikach, aby mogła z nich skorzystać. „Piszę – napisała – bo pamięć jest ulotna, a żyje się bardzo krótko i wszystko dzieje się tak szybko, że nie potrafimy dostrzec związku między wydarzeniami i ocenić konsekwencji czynów, wierzymy w fikcję czasu, w teraźniejszość, przeszłość i przyszłość, ale być może wszystko dzieje się jednocześnie (...)”. Dlatego babka Clara pisała pamiętniki: aby widzieć wydarzenia w ich realnym wymiarze i okpić złą pamięć.
ISABEL ALLENDE, DOM DUCHÓW
PRZEŁOŻYŁ ZBIGNIEW MARCIN KOWALEWSKI
ON
– Za ciężko – mówię.
– Ale że co? – pyta ten facet.
– Pana bagaż waży trzydzieści pięć kilo, limit prawny to trzydzieści dwa – odpowiadam, a on udaje, że nie rozumie, dlaczego musi odchudzić walizkę o trzy kilogramy.
– Na pewno coś pani wymyśli. – Facet robi do mnie słodkie oczka. Czterech poprzednich też robiło. Żaden nie przyjął do wiadomości, że samolot ma swoją ładowność.
Zwykle lubię pracę na lotnisku. Ciągły ruch. Zawieszenie w bezczasie. W ogóle lubię pracować. Robię to, odkąd skończyłam 14 lat i 9 miesięcy – w Australii to dolna granica wieku przy zatrudnieniu. Jak tylko do niej dobiłam, zatrudniłam się w McDonaldzie. Potem były: sklep z artykułami kuchennymi, kasa w supermarkecie, księgarnia, wypożyczalnia kaset. Śpiewanie w Jaka to melodia?, śpiewanie Kaczmarskiego. Granie w serialach. Granie w filmach Agnieszki Holland, Pasikowskiego. Festiwal filmowy w Berlinie, inne wyjazdy.
I praca na tym lotnisku. Też uczciwie zarobiony pieniądz. Mam tu sporo okazji, żeby komuś pomóc, poczuć się potrzebna. Ale dziś jestem zmęczona. Czapę mam dziś. Depresja to nie tylko smutek, beznadzieja i rozpacz. To też fizyczne doznanie. Ciężar na łbie. Czapa.
Kiedy na mnie spada, zaczynam wątpić w swoje życie. Że tych pięć lat kołchozu, jakim była szkoła aktorska, to po nic. Ta cała praca. Te wszystkie filmy i seriale, te piękne projekty. Że zmarnowałam życie i w ogóle, co to, kurde, jest. Po trzydziestce miałam mieć na koncie Złoty Glob i pracować dla BBC. Oglądałam Sagę rodu Forsyte’ów czy Sherlocka Holmesa, zachwycałam się, jakie piękne produkcje robią w Anglii, marzyłam, żeby w nich występować. A tu lotnisko, uniform, którego boją się dzieci, pasażerowie odpalający fajki na płycie lotniska, choć sto razy mówię, że nie można tam palić. A dziś jeszcze czapa.
Nie przeszkadza mi praca fizyczna. Przecież sama ją wybrałam. Mama nauczyła mnie taką pracę szanować. Kiedy ojciec nie płacił alimentów, mama chodziła sprzątać ogromne domy ogromnie bogatych ludzi. Czasem szłam z nią. Patrzyłam, jak szoruje posadzki. Robiła to dokładnie i bez narzekania. Jak trzeba, to trzeba. Też tak myślę. Ale dziś tęsknię za planem filmowym.
– Dwa kilo za dużo pan ma – mówię kolejnemu pasażerowi.
– Niemożliwe! Ale pani taka miła, na pewno mi pani pomoże... – I znowu słodkie oczka.
Dalej rozmowa idzie jak zawsze, bo ja nie mogę pomóc, a on nie może się na mnie nie złościć.
Wykończona wracam do domu. Mój shift trwał dziesięć godzin.
– Nic do mnie nie mówcie, o nic nie proście, potrzebuję pięciu minut spokoju – oznajmiam rodzinie.
Nie mówią. Nie proszą. Kochani są. W ciszy, która zapada, czuję, że moje życie jest jednak dobre.
•
Każdy się kiedyś gdzieś urodził. Nic wielkiego. Mnie przytrafiło się to w Monachium.
Szpital pachniał alkoholem. Był karnawał, na oddziale też chcieli świętować. Tak samo ojciec. Pewnie dlatego nie było go przy pierwszych skurczach. Mama zadzwoniła do wujka, żeby ją zawiózł na porodówkę.
Niełatwy to był poród. Lekarz wyciągał mnie ssawką. Mama się bała, że urwą mi głowę, ale wyszłam z tego cała, w czepku. Czepek podobno oznacza, że oto na świat przyszło dziecko wyjątkowe i takie, które będzie mieć w życiu fart. Ale wyszło odwrotnie, wyszedł czep. Zostanie mi na całe życie. Poczucie, że coś jest ze mną nie tak.
Ojciec przylazł następnego dnia. Walnął się do łóżka obok mamy i zasnął. Potem pół dnia trzeba było wietrzyć. On też świętował.
•
Do Monachium trafił przypadkiem. Pojechał z Przemysławem Gintrowskim i Zbigniewem Łapińskim na koncerty do Francji, gdzie zastał go stan wojenny. Nie miał planów, żeby uciekać z kraju. To był przypadek. Wielki Bard „Solidarności” Jacek Kaczmarski jeździł przecież na koncerty. Podziwiano go i za granicą, kochano, a on kochał tę miłość. Wysyłał do Polski dziesiątki euforycznych listów, że restauracje włoskie, chińskie, że szybkie pociągi, że supermarkety („oszalałabyś z zachwytu”). Wigilię stanu wojennego spędził z Andrzejem Sewerynem w Paryżu. W następnych dniach chodzili na manifestacje. Tłumne, wielotysięczne. Przypinali znaczki z logo „Solidarności”, krzyczeli na ulicach i przez płot ambasady. Ktoś zrobił im zdjęcia. Nie mogli wracać.
Francuzi wspierali Polaków, przyjmowali ich do swoich domów. Ojca też. Pewna francuska rodzina udostępniła aktorkom Joannie Pacule, Małgorzacie Zajączkowskiej, reżyserce Agnieszce Holland i ojcu mieszkanie. Potem zmieniał mieszkania kilkakrotnie, ale towarzystwa nie. Politykowali po paryskich piwnicach, pili wino, ojciec śpiewał, śpiewał, coraz więcej śpiewał. I pisał masę zaangażowanych piosenek.
Był rozdarty. Jego pierwsza żona – Inka – została w kraju. Martwił się, ale i uwodził go ten nowy wspaniały świat. Kiedy Ince w końcu udało się uciec, chciał pokazać jej, co znaczy ta wolność. Że jednego dnia jesteś w Paryżu, a drugiego możesz pociągiem jechać do Włoch. Napawał się tym, jeździł tu, grywał tam. Żył intensywnie. Aż w końcu dostał propozycję pracy dla Radia Wolna Europa w Monachium. Dobrze płatny etat plus mieszkanie. Głupio nie brać takiej roboty, szczególnie że Inka była w ciąży. W 1984 roku przyjechali do Niemiec.
Mama mieszkała tam od dawna. Z Polski uciekła w 1972 roku. Wszystko przez zapoznanego w Krakowie Sycylijczyka. Na imię miał Achille. Jak wielu Włochów przyjechał do Polski na tanie wakacje i dziewczyny. Kiedy wakacje minęły, mama postanowiła, że tym razem to ona pojedzie do Włoch. Tyle że na zawsze. Wyjazd z kraju nie był jednak łatwy. Miała marne szanse na dostanie paszportu i wizy, gdyż jej babcia, dziadek i ojciec uciekli już wcześniej z kraju, więc była podejrzana. Ale się uparła. Zapisała się na wizytę u szefa krakowskiej bezpieki. Powiedziała, że marzy o wycieczce do Włoch i że – nie będzie ukrywała – chciałaby po drodze zobaczyć się z tatusiem, którego nie widziała kilkanaście lat. O dziwo, okazała się na tyle przekonująca, że dano jej paszport. Mama wykupiła więc wycieczkę autokarową w Orbisie. Wbrew deklaracjom czynionym wobec szefa bezpieki nie planowała spotkań z ojcem, którego mało interesowało własne dziecko. Przed wyjazdem zadzwoniła jednak do swojego ukochanego przyszywanego dziadka, Jana Grossego, że chciałaby go zobaczyć. On mieszkał w Niemczech, a ona miała wizę tranzytową przez Austrię, wspaniała okazja, żeby się złapać, choćby na chwilę. Chwila trwała wiele lat – dziadek Janek wybił jej z głowy chłopaka i Włochy. Może niesłusznie. Zamieszkała w Monachium, przy rodzinie.
Jan Grosse, magister prawa i doktor filozofii, był drugim mężem mojej prababci Ewy. Marzył o karierze naukowej, ale po śmierci ojca musiał przejąć rodzinny interes: majątek z winnicą na Węgrzech i sklep z winem oraz herbatą przy Rynku Głównym w Krakowie. W okolicach 1950 roku prababcia z Janem Grossem zdecydowali się na ucieczkę na Zachód i osiedlili w Monachium.
Prababcia pracowała jako tłumaczka w koszarach amerykańskich. „Pradziadek” – przez chwilę w RWE, a potem przyjął posadę lektora języka polskiego na Uniwersytecie Monachijskim, gdzie szokował studentów i kadrę swobodnym strojem (przychodził na wykłady w szortach) oraz metodami nauczania (organizował wykłady w plenerze, a potem zapraszał uczestników na herbatę). Wszystkich znał, ze wszystkimi się lubił. Z ekipą Radia Wolna Europa też. To on przedstawił moją mamę Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu. Tak rozpoczęła pracę w tej słynnej rozgłośni. Zatrudniła się jako maszynistka, potem została sekretarką w newsach. Po dwóch latach poznała Slavę Volnego, starszego mężczyznę, który pracował w czeskim oddziale RWE. Byli razem jedenaście lat. Mama nauczyła się przy nim czeskiego, niemieckiego i tego, że są takie szczęścia, które dobiegają końca.
•
Widywali się w RWE, ta moja mama z ojcem. Ona – świeżo po rozwodzie – nie była zainteresowana mężczyznami. On – świeżo upieczony ojciec.
Polubili się, tak po prostu. Byli kolegami z pracy.
Ojciec ujął ją swoją piękną polszczyzną. Był chłopcem z dobrego domu, młodszym o osiem lat, oczytanym, więc mieli o czym rozmawiać. Tylko że dużo pił.
Zakocha się szczerze trzy razy na tydzień
I wtedy zstępuje na ziemię
Czasami w połowie wieczoru gdzieś wyjdzie
Czasami w pół słowa zadrzemie
A oni się wtedy po cichu rozzłoszczą
Że nie dba, gdy w krąg niego siedzą
Lecz czegoś mu jednak naprawdę zazdroszczą
Lecz czego zazdroszczą – nie wiedzą
To fragment utworu Pijany poeta, który ojciec napisał w połowie lat 80. Skądś to znam. Nie tylko ja.
Jego małżeństwo z Inką wisiało na włosku, bo jaka kobieta z malutkim dzieckiem wytrzymałaby te wszystkie balangi? Picie. Nieobecności. Więcej picia. Inka nie dawała rady, choć kochała go podobno bardzo. Była wspaniałą osobą, piękną, życzliwą, również wobec mnie, choć przecież nie musiała.
Zawsze cieszyłam się, że mam przyrodniego braciszka, Kosmę. Tyle że on był starszy i niezbyt lubił bawić się ze smarkulą. Czasem szliśmy razem do zoo, czasem do ogrodu angielskiego. Moja mama zabierała go na spacery, wycieczki i na wakacje do Austrii. Kosma nie bawił się tam zbyt dobrze – czekał na ojca, który zawsze miał dojechać i zawsze wypadało mu coś ważniejszego od nas.
•
W naszym monachijskim mieszkaniu często była zabawa. Wpadali koledzy, koleżanki z Radia Wolna Europa. Czasem podglądałam ich przez uchylone drzwi. Nie domykały się ze względu na poluzowaną wykładzinę. Wesoło było w salonie. Dużo jedzenia, picia. Cud, bo ojciec zawsze dzwonił z informacją, że przyjdą goście, w ostatniej chwili. Mama załatwiała poczęstunek na katastrofie – tak mówi się we Francji, kiedy na gwałtu, rety ktoś ratuje sytuację. Tym kimś była zawsze ona.
•
Zostało mi tylko parę złych wspomnień z tego domu.
•
Mam pięć lat. Jestem świeżo po seansie Pięknej i Bestii i chcę postawić figurkę Belli na winylowej płycie, żeby tańczyła. Ojciec ostrzega mnie kilka razy, żebym tego nie robiła. Krzyczy, może daje klapsa. Ma fazę na bycie wzorowym rodzicem. Ordnung muß sein. W końcu żyjemy w Niemczech. „Ojcem jestem na pewno wymagającym i niecierpliwym. Jestem przeciwnikiem wychowania nowoczesnego, bezstresowego. Uważam, że jest to chowanie kalek, bo im mniej stresów w dzieciństwie, tym więcej bólu i rozczarowań” – powiedział dziennikarce Grażynie Preder. Pamiętam go podobnie i zarazem inaczej.
Wigilia. Znajduję mnóstwo zabawek pod choinką. Karocę dla lalki Barbie i inne wymarzone. Ojciec nalega, żeby je sprzątnąć, a ja chcę to zrobić jutro. Więc on te wszystkie zabawki zbiera do worka i wynosi na śmietnik. Zostaję pod choinką sama. Kiedy ojciec wraca, siada na rogu kanapy. Staję przed nim zrozpaczona. Błagam, żeby oddał prezenty od mikołaja. Jest mu chyba głupio, ale nie może się wycofać – w jego domu ma być dyscyplina. Dobre wychowanie.
W nocy mama idzie do śmietnika i razem z moją nianią Titą wygrzebują wyrzucone zabawki. Oddają mi je jedną po drugiej, nie wszystkie naraz. Dyskretnie. Tak, żeby ojciec się nie zorientował.
•
Żelazny uścisk miała jego mama. I długie korale. Bawiłam się nimi, kiedy siedziałam u niej na kolanach. Bardzo nie chciałam tam siedzieć, słońce raziło mnie w oczy, a ona trzymała mnie zbyt mocno. Nie miała złych intencji, pewnie bała się, że spadnę. Ale wtedy na naszym monachijskim balkonie czułam się uwięziona. To poczucie towarzyszyło mi przy niej już do końca.
Babcia Ania mało mówiła, a jeśli już – to płaczliwie. Kiedy przyjdziesz, kiedy zrobisz to, tamto. Wstyd mi, że odwiedzałam ją rzadko. Wróciłam do Polski w 2006 roku, po 13 latach nieobecności. Trudno mi było z nimi rozmawiać. Dziadka Kaczmarskiego się bałam. Był zasadniczy do bólu. Sztywny. Surowy. Nie do dzieci. Czułam, że mnie nie lubi.
A babcia była ciągle albo na skraju płaczu, albo wychodziła na papierosa. Paliła jednego za drugim, niemal pożerała te fajki, wsadzała je głęboko do buzi, śliniła filtr. Mlaskała. Podobno niektórzy alkoholicy tak mają, że mlaszczą. A może to kwestia leków? Przeżyła traumę wojenną, mówiło się, że wojna głęboko ją dotknęła, ale jak było naprawdę – nie miałam śmiałości pytać.
Poprosiłam mamę, żeby powiedziała mi o nich więcej, o Kaczmarskich, babci Ani, dziadku Januszu, o mnie z nimi.
– Ania była drobna, krucha, wręcz wychudzona. Poruszała się jak pajacyk, któremu poluzowały się sznurki.
Na twarzy znać było ślady wielkiej urody. Przymilna do męża, co mamie jawiło się jako przejaw kobiecości, realizacja modelu: „wątła kobietka przy wspaniałym, silnym mężu”. Panienka w białych pończoszkach. Wypieszczona jedynaczka światłych, zamożnych rodziców, dbających o to, by zapewnić córce jak najlepsze wykształcenie i pielęgnować jej talent malarski – a wykazywała, jak mówiono, wielki. I mających na to środki.
On natomiast – ewenement. Profesor malarstwa z rodziny robotniczej. Kiedy był dzieciakiem, jego mama postanowiła, że zostanie artystą. A że była to osoba despotyczna i uparta, swój cel osiągnęła. I tak oto w Januszu spotkały się talent oraz nakaz.
Wysoki był, postawny, męski, spodobał się babci Ani, która lubiła postępować po swojemu, wbrew umiarkowanemu zachwytowi jej rodziców oraz samego obiektu westchnień. Bo Ania dziadka onieśmielała. Jej uroda, talent. Nie czuł się przy niej komfortowo do tego stopnia, że małżeństwo skonsumował dopiero kilka tygodni po ślubie. I tak żyli do samego końca – razem, choć osobno. Udało im się wprawdzie spłodzić syna, ale dziadek życiem miłosnym nie był zbyt zainteresowany – a jeśli, to nie z własną żoną.
Pracował intensywnie. Uczył się, szlifował warsztat, zmieniał środki artystycznego wyrazu i uparcie, krok po kroku piął się w górę. Dbały o pozory, do żony odnosił się poprawnie. Ania tymczasem coraz bardziej zapadała się w sobie. Wciąż się bała, bała, bała.
– Przy pierwszym spotkaniu poznałam tylko Janusza – opowiadała mi mama. – Przyjechał do nas do Monachium. Wyszliśmy z Jackiem go powitać. Janusz spojrzał na mnie i krzyknął: „Jaka ona śliczna!”. Strzał był celny – widziałam to po minie Jacka – a przekaz wyraźny. Nie artystka, nie intelektualistka, nikt, z kim wypadałoby się w jakiś sposób liczyć. Niezła dupa i tyle. Zawsze dawał mi odczuć swą wyższość.
Dziadek obcinał mamę w rozmowie, peszył. Nie tylko ją. Wyobrażam sobie, ile brzydkiej (acz starannie maskowanej) satysfakcji musiał czerpać z tego, że Ania z jej wielkim talentem daleko nie zaszła, podczas gdy on zdobywał kolejne laury. Związał się z inną kobietą i żył tym podwójnym życiem trzydzieści lat, może więcej. Ta inna była jego studentką na ASP, rozpoznaję ją na wielu jego obrazach. Babcia cierpiała, że nie chciał z nią być, ale nigdy się z nim nie rozwiodła. Paliła, piła, mlaskała. I trwała w swoim nieszczęściu, okazjonalnie się na nie skarżąc.
– Ania u nas? – ciągnie mama. – Zupełnie inaczej. Czuła się swobodnie, cieszyła pobytem i wnuczką. Do ciebie odnosiła się z nieśmiałą czułością. W swoim domu zwykle była przygaszona, apatyczna, a u nas ożywała. Zabraliśmy ją na wczasy w Tunezji. Wszystko jej się podobało. Podczas dwudniowej wycieczki na pustynię uroczo flirtowała z naszym przewodnikiem. Przekomarzali się, żartowali, wieczorem pląsali razem przy ognisku. Przyglądałam się z zachwytem tej metamorfozie.
•
Żałuję, że nie wiem więcej o losach babci. Musiałam kupić Dzieci Holocaustu mówią, żeby się do niej zbliżyć. Poznać strzępy rodzinnej historii, którą tam opowiedziała. Jej matka przeżyła wojnę jako jedyna z siedmiorga rodzeństwa. Schowała się z córką, Anią, w jakiejś piwnicy. Jak długo to trwało? Co jadły? Piły? Kolejne pytania, których nie potrafiłam im zadać.
Zasznurowani byli babcia Ania i dziadek Janusz. Uczuciowo usztywnieni. Wyrażali się przez sztukę. Dziadek malował technicznie, perfekcyjnie. Często wnętrza pracowni, sterylne, realistyczne. Wszystko trzymało się w ryzach, w konturze. Na płótnie – pedantyczny asceta. W życiu podobnie. Babcia przekazywała obrazami więcej emocji. Kontur miała rozmyty, plamę barwną – nieujarzmioną. Malowała tajemnicze twarze-maski, zapłakane. Albo wagony jadące do obozu, albo siebie z ustami w podkówkę. Malowała rozpacz.
Mojego ojca traktowała jak dziadek swoje płótna – mało wylewnie. Nie pamiętam w ich relacji jakichś głębszych emocji, ciepła, nawet złości, choć ojciec miał przecież prawo być zły. Rodzice oddali go na wychowanie do dziadków. Oficjalnie. W piśmie do szkoły tłumaczyli:
„Oświadczamy niniejszym, że z powodu naszych zajęć artystycznych, naukowych i społecznych nie jesteśmy w stanie zapewnić naszemu synowi Jackowi Kaczmarskiemu, urodzonemu 22 marca 1957 roku – uczniowi klasy VB Szkoły Podstawowej nr 18 w Warszawie przy ul. Polnej 7 – należytej opieki wychowawczo-dydaktycznej. Z tych względów, na prośbę rodziców, Jacek mieszka u rodziców swojej matki, Stanisława i Felicji Trojanowskich, którzy – jako renciści, dysponujący większą ilością czasu wolnego – wyrazili zgodę na zaopiekowanie się wnukiem”.