- W empik go
NIEWYJAŚNIONE TAJEMNICE - ebook
NIEWYJAŚNIONE TAJEMNICE - ebook
Każdemu wolno kochać..." - jak głoszą słowa przedwojennej piosenki. Czy wolno także Bożenie i Bożce, bohaterkom powieści Niewyjaśnione Tajemnice, odartym z dzieciństwa? Kochać siebie nawzajem, także i miłością fizyczną, sięgającą po grób, a może i dalej? Czy strach o losy dziecka jest przyzwoleniem na czynienie wszystkiego, co się uznaje za niezbędne by zapewnić mu bezpieczeństwo i szczęście? Te i wiele innych pytań pojawia się na kartach NIEWYJAŚNIONYCH TAJEMNIC.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 895 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Korekta: „Dobry Duszek”, Marianna Umerle
Skład i konwersja do formatów e-book: Tomasz Biernat / To Się Wyda
Projekt okładki: Tomasz Biernat / To Się Wyda
Gdańsk 2024
KSIĄŻKA JEST OBJĘTA OCHRONĄ PRAWA AUTORSKIEGO. WSZELKIE UDOSTĘPNIANIE OSOBOM TRZECIM, UPOWSZECHNIANIE I UPUBLICZNIANIE, KOPIOWANIE ORAZ PRZETWARZANIE JEST NIELEGALNE I PODLEGA WŁAŚCIWYM SANKCJOM.
O, pójdź tam, dziecię ludzi, w kraje nieobjęte,
Gdzie lasy dzikie, wody niedomknięte.
Niech cię prowadzą duchy borów święte.
O, zostaw dziecko, ten świat pełen płaczu,
Bo nigdy nie zrozumiesz głębiny rozpaczy.
W.B. Yeats „Skradzione dziecko”
ROZDZIAŁ I
Mówią, że każdego można oszukać, że to tylko kwestia odpowiedniego treningu, umiejętności samoopanowania i braku skrupułów. Być może tak jest w istocie i rzeczywiście każdego wcześniej czy później da się oszukać. Każdego, ale nie siebie.
Już wczoraj, zasypiając na krótko po tabletkach, wiedziała, że nadchodzący dzień będzie wyjątkowo trudny. Nie miała pojęcia, jak uda jej się przeżyć nadchodzące popołudnie. Żadne prośby, zaklęcia czy modlitwy nie były w stanie zmienić tego, co miało się stać. Czas biegł jak zawsze i nieubłaganie przybliżał ją do tego, co miała usłyszeć. Dobrze wiedziała, jakie słowa padną, a jednak jakaś część jej podświadomości łudziła się, że będzie inaczej, próbowała ją oszukać. Wiedziała też, że nim nadejdzie to popołudnie, będzie musiała grać, ukrywając narastający lęk.
Nadszedł ranek, a ona nie była do końca gotowa. Na szczęście Wiktoria – córeczka, jedyny prawdziwy sens jej życia – rozpoczynała dziś zajęcia na uczelni nieco później i dlatego spała jeszcze, kiedy ona już zwlekła się z łóżka. Wykłady, które prowadziła, ciągle jeszcze odbywały się online, ale ćwiczenia praktyczne, na szczęście, musiały być prowadzone na uczelni. Wiki miała dziś ćwiczenia ze studentami II roku.
Ledwie przełknęła kęs wczorajszej bułki z czymś, co nazywano żółtym serem, ale sądząc po smaku, nawet nie leżało koło prawdziwego sera. Bułka z hipermarketu też tylko była nią z wyglądu. Błogosławiła to, że tym razem nie jadła śniadania z Wiki i że jej córka nie widziała, iż ręce jej się trzęsły tak bardzo, że nie była w stanie utrzymać w nich kubka z kawą. Kolejny już raz dręczyła ją myśl, jak bardzo prawdziwe jest to, że nie można pokonać swoich demonów raz na zawsze:
„Trzeba z nimi walczyć każdego dnia. Nawet, jeśli prawie każdy poranek przynosi zawroty głowy i mdłości, a ból jest towarzyszem obecnym zawsze i wszędzie To już kolejny miesiąc, w którym muszę starannie ukrywać przed Wiktorią jeszcze jedną, paskudną tajemnicę. Nie mam już siły”.
Na klatce schodowej minęła ją zbiegająca z góry Ukrainka spiesząca się do pracy. Ledwie odburknęła na jej śpiewne „dzień dobry”, dobiegające zza maseczki ozdobionej ręcznie namalowaną czerwoną błyskawicą. Jej maseczka, z podobnym rysunkiem, znajdowała się gdzieś w okolicach gardła, niczym pomarszczony, sprany czarny szalik. Nie widziała sensu zakładania jej na twarz, skoro za chwilę i tak miała się znaleźć w samochodzie.
Jazda autem zawsze ją uspakajała. Dziś jednak było inaczej. Była rozkojarzona, prowadziła nieuważnie, niczym żywa ilustracja tego obraźliwego stwierdzenia, że baba za kółkiem to pewne nieszczęście. Wiedziała, że to rozkojarzenie miało swoje źródło nie tylko w leku, który musiała brać regularnie, ale było też, a może głównie, efektem tego, co ją od dłuższego czasu niszczyło od wewnątrz.
W końcu zaparkowała swoje wysłużone polo na służbowym parkingu. Miejsc było sporo, bo przecież w większości pracowano zdalnie. Jej współpracownicy, podzieleni na zespoły, pojawiali się w miejscu pracy co trzeci tydzień. Zdecydowanie gorzej mieli ci, którzy pracowali w oddziałach terenowych. Drzwi banku musiały być otwarte dla klientów, a personel musiał wierzyć w moc maseczek, dodatkowych osłon oraz rządowych, uspakajających komunikatów i głupich zapewnień, że pandemii to praktycznie już nie ma, choć każdego dnia umierały na COVID-19 setki ludzi, i codziennie stawiać się do pracy. Mimo rozpoczętej już na świecie akcji szczepień, nikt nie wiedział, kiedy pandemia się skończy i ten cholerny wirus przestanie być groźny na masową skalę, ale wielu przeczuwało, że dawny model pracy już nie wróci, a redukcje etatów są tylko kwestią czasu. Wirus zmieniał bezpowrotnie świat. Zabijał, uczył wszystkich pokory, ale zmuszał też do kreatywnego myślenia i poszukiwania możliwości innej organizacji pracy.
Godziny w biurze wydawały się jej wiecznością. Z jednej strony dostawała szału na myśl o tym, jak długo jeszcze przyjdzie jej czekać. Z drugiej nie chciała, by nadeszła ta godzina, w której wszystko stanie się jasne i usłyszy prawdę. Czekała na wyrok.
Wreszcie zegar wskazał szesnastą. Wyłączyła komputer i opróżniła biurko. Wychodząc, spojrzała na miejsce, w którym spędziła tyle lat, w większości dobrych, jakby chciała zapisać je w pamięci. Czuła, że już nigdy tu nie wróci. Gdyby była posłem kończącej się sejmowej kadencji, to pewnie odkręciłaby na odchodne tabliczkę z nazwiskiem: Bożena Greco. Nie była jednak posłem czy też, jak wolą niektóre z kobiet, posłanką, toteż o tych latach spędzonych tu przez nią będzie co najwyżej świadczyć przez chwilę ulotny zapach jej perfum, jakieś świstki walające się gdzieś po kątach, które usunie serwis sprzątający, i parę segregatorów wypełnionych dokumentami z jej podpisem, które z końcem roku trafią do archiwum, a po latach do papierni na przemiał. To wszystko.
W drodze powrotnej prowadziła jeszcze mniej uważnie niż rano. Była, nie da się ukryć, coraz bardziej przerażona, że nie może z tym nic zrobić. Na dobrą sprawę już dawno powinna przestać prowadzić.
Dojeżdżała już prawie pod dom, gdy z zamyślenia wyrwał ją dość głośny huk i poczuła mocne uderzenie. Zapewne gdyby była bardziej skupiona na jeździe, zauważyłaby czarne bmw usiłujące wymusić pierwszeństwo i zdążyłaby zahamować. Jednak nie zauważyła i uderzyła w bok niemieckiego SUV-a.
„Bywa” – pomyślała.
Wysiadła z polo, które miało teraz rozbity lewy przedni reflektor i nieco wgniecioną maskę. Bmw wyglądało zdecydowanie gorzej.
„No cóż, te wszystkie nowe, technologicznie zaawansowane auta mają to do siebie, że nawet po niewielkiej stłuczce potrafią wyglądać tak, jakby je wyrwano z paszczy maszyny do kasacji pojazdów na złomowisku, podczas gdy stare auta odnoszą jedynie powierzchowne uszkodzenia”.
Naciągnęła na twarz maseczkę. Tę czynność większość ludzi wykonywała już automatycznie. Żałowała tylko, że maseczka skrywa jej wściekłą minę. Obiecała przecież Wiktorii, że ta będzie mogła wziąć auto na poświąteczny wyjazd z przyjaciółmi.
Kierowca auta, które zajechało jej drogę, wolno gramolił się z uszkodzonego pojazdu. Wysiadł wreszcie, a jego samochód uniósł się wyraźnie. Nie mogło być inaczej, skoro łysy osiłek, patrzący na nią tak, jakby chciał zabić, ważył, tak na oko, sto osiemdziesiąt kilogramów. Był bez maseczki ochronnej. W ręku dzierżył drewnianą pałkę.
– Jak jeździsz, głupia krowo?! –krzyknął.
– Ja?! Przecież to pana wina! Pan wymuszał pierwszeństwo! – odpowiedziała, starając się zachować spokój.
– Co, ty głupia, tępa dzido?! – krzyczał jeszcze głośniej. – Miałaś dość czasu, by zahamować! Wiesz, ile będzie kosztowała naprawa? Kto ci dał prawo jazdy?! Pewnie je gdzieś kupiłaś!
– Proszę przestać mnie obrażać – wysyczała przez zaciśnięte zęby. – Troglodyta jeden! Jak cię nie stać na casco, to nie kupuj drogiego auta.
– No, kurwa! – teraz już ryczał. – Włoży taka na mordę szmatę z essmańską błyskawicą i rozbija się po drogach, garkotłuk jeden! Do garów, kurwo!
Miała już dość. Może i mogła zahamować, ale nie musiała. Oboje mieli problem i to z winy kierowcy bmw, ale to nie usprawiedliwiało tego, że ją zelżył bezkarnie i to w obecności świadków, bo dookoła zebrał się już spory tłumek gapiów. Ulica była zablokowana uszkodzonymi samochodami, więc ci, którzy chcieli przejechać, a teraz utknęli w korku, trąbili przeraźliwie, wyrażając w ten sposób swoją irytację. Zaczynała wpadać w lekką panikę i prawie się rozpłakała, kiedy z pomocą przyszło jej dwu mężczyzn, którzy zepchnęli jej autko na chodnik. Auto osiłka zjechało o własnych siłach.
– Niech pan posłucha. – Starała się mówić wolno i za wszelką cenę opanować narastający gniew. – Jeszcze chwilę temu gotowa byłam załatwić sprawę, jak należy. Spisalibyśmy oświadczenia, powiedziałby pan, lub nie, „przepraszam” i rozeszlibyśmy się do domów. Teraz już nie chcę, wzywam policję.
– Ty jednak głupia jesteś! – Osiłek roześmiał się Bożenie w twarz. – Ty wiesz, ile czasu będziemy tu sterczeć?! Ze dwie godziny! Na bank! Masz tyle czasu? Ja nie! A jak przyjadą, to ci jeszcze wlepią mandat i punkty, bo to twoja wina!
W jednym miał rację – nie miała zbyt wiele czasu. Godzina, o której miał zadzwonić telefon, była już nieodległa. Opanowała jednak panikę i postanowiła zagrać va banque, licząc na to, że osiłek wymięknie i skończy się jednak na szybkim spisaniu oświadczeń.
– Mandat i punkty to pan dostanie. I jeszcze policja dołoży panu grzywnę za używanie wulgaryzmów w miejscu publicznym – perorowała, starając się, by jej głos brzmiał możliwie pewnie.
– Tego ostatniego to mi nie udowodnisz, głupia cipo! Masz jakieś nagranie?! Słowo przeciwko słowu. – Osiłek starał się bagatelizować jej zarzuty.
– Rozejrzyj się. Mam świadków. – Nie odpuszczała.
– Tych tu? Ja ich zapytam tylko raz… – Mówiąc to, zaczął uderzać pałką w otwartą dłoń. – Czy coś widzieli, albo słyszeli? Czy też może już muszą wracać do domu?
Tłumek gapiów natychmiast się przerzedził. W zasadzie to został tylko jeden mężczyzna. Ku zaskoczeniu i osiłka, i Bożeny wyjął legitymację policyjną i przedstawił się:
– Myślę, że ja jeden wystarczę – powiedział. – Pańskie chamstwo wyceniam na około sześć tysięcy. Będzie mandat za stłuczkę, mandat za wulgaryzmy i wniosek do sanepidu za brak maseczki. Sześć tysi zbierze się jak nic. Po radiowóz już zadzwoniłem. O, właśnie nadjeżdża! – dodał, obdarzając kierowcę bmw uśmiechem rodem z reklamy pasty do zębów.
Do domu dotarła spóźniona, ale nie na tyle, by nie odebrać telefonu, na który cały dzień czekała. W grudniu dość wcześnie robi się ciemno, toteż w mieszkaniu panował mrok. Wiktoria jeszcze nie wróciła z uczelni. Nie zapaliła światła, tylko zostawiwszy płaszcz i buty w przedpokoju, weszła do dużego pokoju i usiadła w swoim ulubionym, troszkę wytartym i nieco już brudnym fotelu. Włączyła elektryczny kominek doskonale naśladujący żywy ogień i nieco rozpraszający delikatnym światłem mrok pokoju. Telefon położyła na stoliku obok. Punktualnie o osiemnastej rozległy się pierwsze takty piosenki „Moja samotność” Georges’a Moustaki. Piosenka miała pewnie z pół wieku, jej wykonawca dawno już nie żył, ale Bożena bardzo ją lubiła i dlatego ustawiła sobie jako dzwonek w telefonie. Wielokrotnie myślała nad tym, o czym śpiewa ten Grek, który całe dorosłe życie spędził we Francji. Fragment o tym, że człowiekowi nieodłącznie, zawsze i wszędzie, towarzyszy jego samotność, wydały się jej dziś szczególnie ważne i aktualne.
„Ludzie nadal umierają w szpitalach, zabijani tym cholernym koronawirusem, bez szans na pożegnanie z bliskimi. Co najwyżej przy łóżku leży telefon i jeśli choremu wystarcza sił, lub przeczuwa, co się z nim stanie, może zadzwonić i się z nimi pożegnać. Najczęściej tych sił nie wystarczało i ludzie umierali w samotności, która im towarzyszyła aż do końca. Jak w tej piosence”.
– A ja? Co za chwilę usłyszę? – powiedziała.
Odebrała po mniej więcej pięciu sekundach. Po drugiej stronie był jej znajomy – Karol, doktor medycyny. Jego „cześć” nie brzmiało zbyt optymistycznie.
– Cześć – odpowiedziała i zaraz szybko dodała: – Masz wyniki?
– Mam – potwierdził.
– I?
– I nie są dobre. Niektóre nawet gorsze od złych. Pogarszasz się i to gwałtownie. To cholerstwo nazywa się, jak ci mówiłem, glejak wielopostaciowy i jest, niestety teraz to już wiemy, poprzez swoje umiejscowienie, nieoperacyjne. Jakby tego było mało, to wygląda mi to na IV stopień. Najgorszy. Przykro mi i jestem na ciebie wkurzony. Dlaczego zgłosiłaś się tak późno? Przepraszam, ale sam nie wiem, co powiedzieć.
– Nie musisz, to przecież w niczym nie zależy od ciebie. Nie zabijam posłańców przynoszących złe wieści. Powiedz mi lepiej… Wiem, że wy, lekarze, nie lubicie tego głupiego pytania, które każdy pewnie zadaje… Ile jeszcze? – dopytywała nerwowo.
Odburknął najpierw niechętnie, warcząc, że męczyła go tym pytaniem już wielokrotnie od dobrych sześciu miesięcy, a później, przyciskany, powiedział to, czego nie chciała usłyszeć, choć w głębi duszy już i tak wiedziała, co Karol jej powie. W miarę jak mówił, czuła jakby w żyły wlewano jej ołów lub coś równie ciężkiego. Każde słowo wgniatało ją w fotel coraz bardziej i bardziej. Miała wrażenie, że jeszcze chwila i będzie tak, jak w durnej reklamie pizzy – podłoga pęknie gwałtowanie, a ona poleci gdzieś w dół, tyle tylko, że nie spadnie na miękką kanapę piętro niżej, a roztrzaska się i zginie. Usłyszała kolejny raz, że za długo zwlekała i że to, co można jej zaoferować, to tylko ulga w bólu i że nie powinna już od dawna chodzić do pracy. Karol dodał, że zwolnienie na miesiąc jest już w systemie.
– Ile jeszcze takich zwolnień mi wystawisz? – wyszeptała, bojąc się, że lekarz nie usłyszy i nie odpowie, i jednocześnie lękając się odpowiedzi.
– Nie wiem…
Jego odpowiedź była równie cicha, ale szczera.
– Ile? – naciskała.
– Nie ciśnij. Musisz pomyśleć o wielu rzeczach. Przede wszystkim powiedz wreszcie Wiktorii. Dłużej tego nie ukryjesz, a ona musi wiedzieć, tym bardziej, że teraz z dnia na dzień będzie coraz gorzej. W końcu to twoja córka.
– Powiem jej. Jeszcze dziś.
– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak źle się z tym czuję. Wszystko, kurwa, przez tego wirusa! Nagle w tym kraju nikt na nic nie choruje, tylko na to chińskie gówno! Ziemia to tak czy inaczej planeta grobów, ale przez ten kolczasty syf to stwierdzenie nabiera innego, bardziej złowieszczego i bardziej osobistego znaczenia! Rozumiesz to?! Niczego innego się nie leczy, tylko to! Reszta ma być później. Jakieś pierdolone latynoskie hasta mañana! Jutro, później! A dla chorych, choćby takich jak ty, to „jutro” znaczy nigdy, bo jutro czeka śmierć, a politycy skwitują to krótkim „nadumieralność”. Jak my mamy być lekarzami?! Mamy, kurwa, być Bogami?! Decydować, kto ma żyć, a kto do piachu, jak jakieś pierdolone SS na rampie obozowej?! Przepraszam cię, to nie twój problem. Moje żale są niczym w porównaniu z twoją sytuacją. Przepraszam.
– Daj spokój. Ani to twoja, ani moja wina. Wyluzuj, ja to potrafię zrozumieć.
– Nie wydaje mi się, ale dzięki. Nie poddawaj się!
– Jasne. Przecież, jak to się kiedyś mawiało, nauka radziecka nie z takimi problemami sobie radziła, albo, jak mawia moja sąsiadka, Ukrainka: „Raz rodyła maty raz pryszło umiraty”.
– Super. Jak to mówią: w medycynie i miłości nie mów „zawsze” i nie mów „nigdy”. Nadzieja odchodzi ostatnia!
– Umiera, Karolu, umiera.
– To wiesz, w kontakcie i trzymaj się, niezależnie od tego, jak to brzmi – usiłował zakończyć rozmowę.
– Karolu…
– Tak?
– Jednak proszę…
– Nie! Nie oczekuj tego ode mnie! Nie wiem, nikt nie wie!
– Muszę wiedzieć!
– Nie!
– Muszę! Przecież mam zrobić porządek z życiem.
Marudził, jak to zwykle lekarze, że nigdy nic nie jest do końca przesądzone, że nauka czyni nieustannie szalone postępy, że zdarzają się nagłe niewytłumaczalne zwroty, które można nazwać tylko cudem, że, że, że… Tyle razy już to słyszała, że mogła jego wymówki cytować z pamięci. W końcu wydusiła z niego, że na marcowe urodziny prezentów już raczej nie dostanie, co najwyżej kwiatki i znicze. - A wyniki wręcz wskazują na to, że tego Sylwestra szampana już możesz nie wypić, wyszeptał bezgłośnie, rozłączając się. Niemalże widziała, z jaką ulgą zakończył połączenie. Oczywiście żałowała go, bo dla lekarza to wyjątkowo trudna rozmowa, gdy ma pacjentowi oznajmić, że nic poza czekaniem i ewentualną modlitwą już mu nie pozostało. Żałowała go, ale egoizm wziął górę. Teraz liczyła się tylko Wiktoria i to, co musiała zrobić, a co powinna uczynić wiele lat temu.
To, czego się przed chwilą dowiedziała, docierało do Bożeny bardzo wolno. Jej schorowany, atakowany przez nowotwór mózg otrzymał informacje i te przyswoił sobie natychmiast, a teraz rozpoczął się proces ich analizy i wyciągania wniosków. Ciężar, który wgniótł ją w fotel, nie ustępował. Ciągle czuła się jak pilot przekraczający barierę dźwięku. Pochyliła głowę i opuściła ramiona. Trwała w bezruchu. Gdyby ktoś teraz na nią spojrzał, mógłby mieć wrażenie, że w tym podniszczonym, zielonym fotelu ktoś porzucił naturalnej wielkości szmacianą lalkę. Nie wiedziała, co ma zrobić z tą wiedzą, którą właśnie zdobyła, z wnioskami do jakich doszła.
„Zignorować? Płakać? Przeklinać?” – różne myśli tłukły się po jej głowie.
Świadomość tego, że oto poznała prawdę, dowiedziała się, co się w ciągu kilku tygodni, a może i dni, nieuchronnie wydarzy, świadomość tego, że umrze i nic się z tym nie da zrobić, sprawiała jej dodatkowy fizyczny ból. Doskonale wiedziała, że nie może walczyć z czymś, na co nie ma wpływu. Wiedziała też, że czas, jaki jej jeszcze pozostał, nie może być naznaczony paraliżującym strachem, a mimo to ten strach pojawił się natychmiast i był tak wielki, że prawie odbierał jej oddech. Nie mogła też bezwolnie czekać na nieuchronne. Na własną śmierć. Miała przecież do zrobienia coś jeszcze, a to przerażało bardziej niż rychła śmierć. Wiedziała, że w czasie, który jeszcze pozostał, będzie przecież musiała zburzyć życie ukochanej Wiki i, daj Boże, odbudować je na nowo. Bożena Greco wiedziała, że musi odejść, ale jej córka wcześniej musiała poznać prawdę. By tak się stało, ona, jako matka miała obowiązek, niczym na spowiedzi, opowiedzieć córce całą prawdę. Czas tuż przed Bożym Narodzeniem, bo do Wigilii pozostawały ledwie dwa dni, był jakby stworzony do takiej spowiedzi.
Wyprostowała ramiona i uniosła głowę.
„Tak, prawda przynosi ukojenie i wyzwolenie” – pomyślała.
Podeszła do barku, gdzie stała ledwie napoczęta butelka koniaku. Miała ją od ubiegłorocznego Bożego Narodzenia. Ktoś w firmie, przygotowując doroczne kosze z prezentami, zwyczajnie się pomylił i do rąk Bożeny trafił kosz przewidziany dla mężczyzny – z owym koniakiem właśnie. Starała się unikać alkoholu, dlatego nim sięgnęła po butelkę, zawahała się. Nalała jednak sobie całkiem solidną porcję. Ponownie usiadła w fotelu, zakładając, że jest gotowa na to, co się wkrótce powinno wydarzyć. Upiła niewielki łyk. Alkohol gwałtownie zaatakował kubki smakowe, by po chwili spłynąć gorącą, piekącą falą przez gardło. Nie zamierzała w tej chwili pić więcej. Koniak miał dopiero później przeniknąć do krwioobiegu i wpłynąć na pracę jej mózgu, aby znieść ewentualne tchórzowskie hamulce. Miała świadomość, że będzie tego potrzebowała podczas rozmowy z Wiktorią.
Zazgrzytał klucz w zamku i Wiki weszła do mieszkania, nucąc nieznaną Bożenie piosenkę. Nie znała dobrze angielskiego, ale i bez tego z łatwością zgadła, że piosenka dotyczy odwiecznego problemu – tego, co się dzieje lub dziać powinno między nią a nim.
„Skoro Wiki nuci, to znaczy, że miała udany dzień” – pomyślała Bożena i uświadomiła sobie, jakim szokiem dla niej będzie za chwilę rozmowa, którą zamierzała z nią odbyć i że ten dzień, pewnie będzie trwał aż do świtu i nie zakończy się przyjemnie ani dla niej, ani dla córki. Przestraszyła się tego, co musi zrobić. „Może powiem jej jutro” – pomyślała. „Przecież jeszcze zdążę”.
– Nie zapalaj światła – poprosiła, gdy Wiktoria weszła do pokoju.
– Stało się coś?
– Tak jest lepiej i wygodniej. Nucisz, pyszczek ci się śmieje. Jakiś Maciek, Tosiek, czy tylko dobrze przeprowadzone ćwiczenia?
W duchu miała nadzieję, że wreszcie odpowiedzią będzie mężczyzna, który wprawił Wiki w dobry nastrój. Jej córka była piękną kobietą, ale – jak to się teraz mówiło – singielką. Fakt, brzmiało to lepiej niż starą panną, ale matkę o nieco staroświeckich w tym względzie poglądach martwiło, czy wręcz bolało tak samo.
– Nie zmieniaj tematu. Co się dzieje?
– Niby co ma się dziać? Skąd ci to przychodzi do głowy? – Bożena starała się odwlec to, co miało się stać, może nawet uciec od tego w ostatniej chwili. – Ćwiczysz na mnie dedukcję, czy tak uczysz studentów na tej twojej kryminalistyce? – Dopytywała.
– Półmrok, alkohol, to do ciebie niepodobne. Przerażasz mnie! Co się dzieje?!
– Nie dam ci samochodu na twój wypad. Jest uszkodzony.
– Widziałam. Ktoś przywalił w ciebie czy ty w kogoś? Wygląda tak, jakbyś to ty uderzyła.
– Dobrze cię wyszkolili. Ja uderzyłam, ale facet wymusił na mnie pierwszeństwo.
– Jakie tam wyszkolili. CSI z amerykańskich filmów to nie jest, ale coś tam potrafię. To nawet nie ABC kryminalistyki. Może co najwyżej A. Wracając jednak do tematu, znam cię, mamuś. Auto nie usprawiedliwia twojego siedzenia po ciemku i do tego z kieliszkiem w ręku. Co się dzieje?!
– Ty nie bądź taka skromna z tym ledwie A. Co do reszty, to tak mnie jakoś naszło. Pogoda za oknem, zwłaszcza ten wiatr… Wieje, jakby się ktoś powiesił i do tego wyje, trafiając na przeszkody.
– Kłamiesz, mamo, widzę, że kłamiesz. Co się dzieje?
– Nic się nie dzieje. Sama nie wiem, dlaczego nabrałam apetytu na koniak.
– Powiem ci tak, jak ty mówisz mi czasami: szkoły specjalnej nie kończyłam. Wiesz, co ja myślę? Chyba czas najwyższy, byś szczerze mi opowiedziała o twoich relacjach z doktorem Karolem. Po rozmowach i spotkaniach z nim jesteś bardzo nieswoja.
– Podglądasz, podsłuchujesz?
– Widzę.
– Może to randki.
– Mamo! Wybacz… Ty i randki? Choć o tym też powinnyśmy już dawno pogadać. Wiesz, że są odpowiednie portale w sieci. W sam raz dla takich jak ty.
– A o sobie też pomyślałaś, skoro mnie te portale zachwalasz?
– Nie o mnie teraz chodzi. Powiedz, co ci jest, po co ci doktor Karol? Przecież widzę: częste infekcje, migreny czy jak tam nazwać twoje bóle głowy, poranne wymioty. W ciąży raczej nie jesteś. Jesteś chora.
Nie miała wyjścia. Musiała jej powiedzieć. Widziała, jak w czasie gdy wolno cedziła i dobierała słowa, kochana córeczka kurczy się w swoim fotelu. Ciemność panująca w pokoju nie była w stanie skryć ani tego, że Wiktoria pobladła, ani tego, że w jej oczach pojawił się strach i przerażenie. Bez słowa pobiegła do swojego pokoju. Trzasnęły zamykane drzwi, które miały ją pewnie odgrodzić od matki, od problemu, który chcąc nie chcąc, złożyła na jej barki, od świata.
Pukała, ale nie usłyszała zaproszenia. Pierwszy raz od wielu lat zlekceważyła to i weszła do pokoju córki. Wiktoria leżała na łóżku z słuchawkami w uszach. Muzyka, której słuchała, była tak głośna, że nawet stojąca w drzwiach Bożena ją słyszała. Wiki płakała bezgłośnie. Bożena położyła rękę na jej policzku. Wiktoria szarpnęła głową, ale po chwili pozwoliła na ten gest czułości. Wyłączyła muzykę i wyjęła słuchawki z uszu.
– Wracaj do pokoju – powiedziała. – Za chwilę przyjdę.
Wróciła po kilku minutach. Podeszła do barku. Pierwszy kieliszek koniaku wychyliła jednym haustem. Z drugim usiadła w fotelu.
– Mamuś… – wyszeptała drżącym głosem. – Czy ty chcesz mi powiedzieć, że masz raka?! Nadal nie mogła opanować łez. Dlaczego nic wcześniej nie mówiłaś?!
– Niestety tak. Mam i wygląda na to, że raczej nic już z tym nie można zrobić. Jak wielu fałszywych twardzieli, zbyt późno zdecydowałam się na wizytę u lekarza. Miało samo przejść. Oprócz tego wiesz, jak teraz jest. Wszystkie siły na front walki z pandemią, a inne choroby mogą poczekać.
– Jakie nic, do cholery?! – krzyknęła Wiktoria. – Jakie nic?! A operacja, chemia?!
– Nie słuchałaś uważnie albo nie chciałaś słyszeć. – Bożena mimo ściśniętego gardła i z trudem hamowanych łez starała się brzmieć możliwie naturalnie. – Nic, kochanie, absolutnie nic nie można z tym zrobić. Każdy w życiu ma taką chwilę, jedną jedyną, kiedy Pan Bóg wskazuje na niego palcem i mówi tylko jedno słowo: „Ty”. Tym razem padło na mnie.
– Ale mamo! – Wiktoria teraz już nie płakała, tylko szlochała spazmatycznie.
– Nie ma sensu walczyć z czymś, czego nie da się zmienić – tłumaczyła Bożena, usiłując ją pocieszyć, ale jednocześnie wiedząc, że to co mówi, jest banalne, może nawet głupie. – Dopełni się jeszcze jeden człowieczy los, w ludzkim pochodzie przez czas i pokolenia, zgaśnie jedna pochodnia, ale gdzieś zapłonie inna. Mój świat zginie, przestanie istnieć, ale tylko ten mój. Świat, jako taki, będzie trwał dalej i, daj Boże, by człowiek nie doprowadził do jego ostatecznej zagłady, a coraz bardziej się przecież o to stara.
– Wybacz, ale nie kupuję tego! Bredzisz jak w malignie. Nie chcę tego słuchać!
– Staram się tylko nie rozklejać niczym typowa baba. Byłoby ze mną faktycznie źle, gdybym do tego dopuściła.
– To walcz! Nie poddawaj się! Musi istnieć coś, ktoś. Zorganizuję akcję w sieci. Zbiórkę funduszy. Poruszę niebo i ziemię. Musi się udać! Musi być jakieś lekarstwo, sposób na operację! Jak nie tu, to w Ameryce, pieprzonych Chinach! Gdziekolwiek!
– Kochanie, uwierz mi, niebo się już w mojej sprawie jasno określiło, a ziemia wkrótce mnie przygarnie do siebie.
– Powiedzieć ci coś?! Pieprzysz!
– Ej, ej! Mówisz jednak do matki. Hamuj się!
– Mamo! – Wiktoria łkała teraz jak mała dziewczynka i nie była w stanie wydobyć z siebie słowa.
– Nie płacz, proszę – wyszeptała Bożena bez przekonania.
Kolejny łyk alkoholu niczego nie zmienił. Była przekonana, że choćby wypiła całą butelkę, to i tak zachowałaby trzeźwość umysłu. Musiała zranić ukochane dziecko jeszcze bardziej i musiała uczynić to z chirurgiczną precyzją. W przekonaniu Bożeny informacja o tym, że jest chora, że umiera, była najmniejszym problemem podczas tej rozmowy.
– Nie płacz, proszę – ponowiła swoją prośbę. – Bo może tych łez ci przypadkiem zabraknąć. Mam ci wiele do opowiedzenia. Starczy tego pewnie na całą noc, albo i na dłużej. Obiecaj mi, że cokolwiek usłyszysz, to nie przestaniesz mnie kochać, a przynajmniej w tych moich ostatnich dniach nie pojawi się między nami nienawiść. Z góry cię proszę, postaraj się mnie zrozumieć.
– Mamo!
Wiki przestała płakać. Włączyła lampę stojącą koło fotela. Delikatne, złote i ciepłe światło starej, przyzwoitej żarówki z ery przed halogenowej otuliło jej postać. Bożena pozostała w cieniu.
– Mamo! – powtórzyła. – Co ty chcesz mi powiedzieć?! Kim ty jesteś?! Morderczynią, zbrodniarką?! Uśpionym tajnym agentem obcego wywiadu?! Może wreszcie dowiem się czegoś o ojcu?! Nigdy nie chciałaś o nim mówić. Wiedziałaś, musiałaś wiedzieć, jak bardzo cierpię z tego powodu, a mimo to nie chciałaś! Miałaś gdzieś te wszystkie dni w przedszkolu czy podstawówce, kiedy inne dzieci przy przeróżnych okazjach chwaliły się ojcami, przyprowadzały ich do szkoły. Ja nie mogłam!
– Wszystko po kolei, moja droga, po kolei. Zacznę od wiatru. Takiego jak ten, który wieje dzisiejszego wieczora. Ostrego, przenikliwego, wdzierającego się w każdą najmniejszą szparę. Wyjącego, gwiżdżącego złowieszczo, napawającego lękiem i odbierającego nadzieję, Jakby na przekór temu, że nadchodzi czas, w którym należy mieć nadzieję. Tym czasem była Wigilia.