Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

NIEWYJAŚNIONE TAJEMNICE - ebook

Data wydania:
17 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

NIEWYJAŚNIONE TAJEMNICE - ebook

Każdemu wolno kochać..." - jak głoszą słowa przedwojennej piosenki. Czy wolno także Bożenie i Bożce, bohaterkom powieści Niewyjaśnione Tajemnice, odartym z dzieciństwa? Kochać siebie nawzajem, także i miłością fizyczną, sięgającą po grób, a może i dalej? Czy strach o losy dziecka jest przyzwoleniem na czynienie wszystkiego, co się uznaje za niezbędne by zapewnić mu bezpieczeństwo i szczęście? Te i wiele innych pytań pojawia się na kartach NIEWYJAŚNIONYCH TAJEMNIC.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 895 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Co­py­ri­ght © by Krzysz­tof P. Ła­benda

Ko­rekta: „Do­bry Du­szek”, Ma­rianna Umerle

Skład i kon­wer­sja do for­ma­tów e-book: To­masz Bier­nat / To Się Wyda

Pro­jekt okładki: To­masz Bier­nat / To Się Wyda

Gdańsk 2024

KSIĄŻKA JEST OB­JĘTA OCHRONĄ PRAWA AU­TOR­SKIEGO. WSZEL­KIE UDO­STĘP­NIA­NIE OSO­BOM TRZE­CIM, UPO­WSZECH­NIA­NIE I UPU­BLICZ­NIA­NIE, KO­PIO­WA­NIE ORAZ PRZE­TWA­RZA­NIE JEST NIE­LE­GALNE I POD­LEGA WŁA­ŚCI­WYM SANK­CJOM.

O, pójdź tam, dzie­cię lu­dzi, w kraje nie­ob­jęte,
Gdzie lasy dzi­kie, wody nie­do­mknięte.
Niech cię pro­wa­dzą du­chy bo­rów święte.
O, zo­staw dziecko, ten świat pe­łen pła­czu,
Bo ni­gdy nie zro­zu­miesz głę­biny roz­pa­czy.

W.B. Yeats „Skra­dzione dziecko”

ROZ­DZIAŁ I

Mó­wią, że każ­dego można oszu­kać, że to tylko kwe­stia od­po­wied­niego tre­ningu, umie­jęt­no­ści sa­mo­opa­no­wa­nia i braku skru­pu­łów. Być może tak jest w isto­cie i rze­czy­wi­ście każ­dego wcze­śniej czy póź­niej da się oszu­kać. Każ­dego, ale nie sie­bie.

Już wczo­raj, za­sy­pia­jąc na krótko po ta­blet­kach, wie­działa, że nad­cho­dzący dzień bę­dzie wy­jąt­kowo trudny. Nie miała po­ję­cia, jak uda jej się prze­żyć nad­cho­dzące po­po­łu­dnie. Żadne prośby, za­klę­cia czy mo­dli­twy nie były w sta­nie zmie­nić tego, co miało się stać. Czas biegł jak za­wsze i nie­ubła­ga­nie przy­bli­żał ją do tego, co miała usły­szeć. Do­brze wie­działa, ja­kie słowa padną, a jed­nak ja­kaś część jej pod­świa­do­mo­ści łu­dziła się, że bę­dzie ina­czej, pró­bo­wała ją oszu­kać. Wie­działa też, że nim na­dej­dzie to po­po­łu­dnie, bę­dzie mu­siała grać, ukry­wa­jąc na­ra­sta­jący lęk.

Nad­szedł ra­nek, a ona nie była do końca go­towa. Na szczę­ście Wik­to­ria – có­reczka, je­dyny praw­dziwy sens jej ży­cia – roz­po­czy­nała dziś za­ję­cia na uczelni nieco póź­niej i dla­tego spała jesz­cze, kiedy ona już zwle­kła się z łóżka. Wy­kłady, które pro­wa­dziła, cią­gle jesz­cze od­by­wały się on­line, ale ćwi­cze­nia prak­tyczne, na szczę­ście, mu­siały być pro­wa­dzone na uczelni. Wiki miała dziś ćwi­cze­nia ze stu­den­tami II roku.

Le­d­wie prze­łknęła kęs wczo­raj­szej bułki z czymś, co na­zy­wano żół­tym se­rem, ale są­dząc po smaku, na­wet nie le­żało koło praw­dzi­wego sera. Bułka z hi­per­mar­ketu też tylko była nią z wy­glądu. Bło­go­sła­wiła to, że tym ra­zem nie ja­dła śnia­da­nia z Wiki i że jej córka nie wi­działa, iż ręce jej się trzę­sły tak bar­dzo, że nie była w sta­nie utrzy­mać w nich kubka z kawą. Ko­lejny już raz drę­czyła ją myśl, jak bar­dzo praw­dziwe jest to, że nie można po­ko­nać swo­ich de­mo­nów raz na za­wsze:

„Trzeba z nimi wal­czyć każ­dego dnia. Na­wet, je­śli pra­wie każdy po­ra­nek przy­nosi za­wroty głowy i mdło­ści, a ból jest to­wa­rzy­szem obec­nym za­wsze i wszę­dzie To już ko­lejny mie­siąc, w któ­rym mu­szę sta­ran­nie ukry­wać przed Wik­to­rią jesz­cze jedną, pa­skudną ta­jem­nicę. Nie mam już siły”.

Na klatce scho­do­wej mi­nęła ją zbie­ga­jąca z góry Ukra­inka spie­sząca się do pracy. Le­d­wie od­burk­nęła na jej śpiewne „dzień do­bry”, do­bie­ga­jące zza ma­seczki ozdo­bio­nej ręcz­nie na­ma­lo­waną czer­woną bły­ska­wicą. Jej ma­seczka, z po­dob­nym ry­sun­kiem, znaj­do­wała się gdzieś w oko­li­cach gar­dła, ni­czym po­marsz­czony, sprany czarny sza­lik. Nie wi­działa sensu za­kła­da­nia jej na twarz, skoro za chwilę i tak miała się zna­leźć w sa­mo­cho­dzie.

Jazda au­tem za­wsze ją uspa­ka­jała. Dziś jed­nak było ina­czej. Była roz­ko­ja­rzona, pro­wa­dziła nie­uważ­nie, ni­czym żywa ilu­stra­cja tego ob­raź­li­wego stwier­dze­nia, że baba za kół­kiem to pewne nie­szczę­ście. Wie­działa, że to roz­ko­ja­rze­nie miało swoje źró­dło nie tylko w leku, który mu­siała brać re­gu­lar­nie, ale było też, a może głów­nie, efek­tem tego, co ją od dłuż­szego czasu nisz­czyło od we­wnątrz.

W końcu za­par­ko­wała swoje wy­słu­żone polo na służ­bo­wym par­kingu. Miejsc było sporo, bo prze­cież w więk­szo­ści pra­co­wano zdal­nie. Jej współ­pra­cow­nicy, po­dzie­leni na ze­społy, po­ja­wiali się w miej­scu pracy co trzeci ty­dzień. Zde­cy­do­wa­nie go­rzej mieli ci, któ­rzy pra­co­wali w od­dzia­łach te­re­no­wych. Drzwi banku mu­siały być otwarte dla klien­tów, a per­so­nel mu­siał wie­rzyć w moc ma­se­czek, do­dat­ko­wych osłon oraz rzą­do­wych, uspa­ka­ja­ją­cych ko­mu­ni­ka­tów i głu­pich za­pew­nień, że pan­de­mii to prak­tycz­nie już nie ma, choć każ­dego dnia umie­rały na CO­VID-19 setki lu­dzi, i co­dzien­nie sta­wiać się do pracy. Mimo roz­po­czę­tej już na świe­cie ak­cji szcze­pień, nikt nie wie­dział, kiedy pan­de­mia się skoń­czy i ten cho­lerny wi­rus prze­sta­nie być groźny na ma­sową skalę, ale wielu prze­czu­wało, że dawny mo­del pracy już nie wróci, a re­duk­cje eta­tów są tylko kwe­stią czasu. Wi­rus zmie­niał bez­pow­rot­nie świat. Za­bi­jał, uczył wszyst­kich po­kory, ale zmu­szał też do kre­atyw­nego my­śle­nia i po­szu­ki­wa­nia moż­li­wo­ści in­nej or­ga­ni­za­cji pracy.

Go­dziny w biu­rze wy­da­wały się jej wiecz­no­ścią. Z jed­nej strony do­sta­wała szału na myśl o tym, jak długo jesz­cze przyj­dzie jej cze­kać. Z dru­giej nie chciała, by na­de­szła ta go­dzina, w któ­rej wszystko sta­nie się ja­sne i usły­szy prawdę. Cze­kała na wy­rok.

Wresz­cie ze­gar wska­zał szes­na­stą. Wy­łą­czyła kom­pu­ter i opróż­niła biurko. Wy­cho­dząc, spoj­rzała na miej­sce, w któ­rym spę­dziła tyle lat, w więk­szo­ści do­brych, jakby chciała za­pi­sać je w pa­mięci. Czuła, że już ni­gdy tu nie wróci. Gdyby była po­słem koń­czą­cej się sej­mo­wej ka­den­cji, to pew­nie od­krę­ci­łaby na od­chodne ta­bliczkę z na­zwi­skiem: Bo­żena Greco. Nie była jed­nak po­słem czy też, jak wolą nie­które z ko­biet, po­słanką, to­też o tych la­tach spę­dzo­nych tu przez nią bę­dzie co naj­wy­żej świad­czyć przez chwilę ulotny za­pach jej per­fum, ja­kieś świstki wa­la­jące się gdzieś po ką­tach, które usu­nie ser­wis sprzą­ta­jący, i parę se­gre­ga­to­rów wy­peł­nio­nych do­ku­men­tami z jej pod­pi­sem, które z koń­cem roku tra­fią do ar­chi­wum, a po la­tach do pa­pierni na prze­miał. To wszystko.

W dro­dze po­wrot­nej pro­wa­dziła jesz­cze mniej uważ­nie niż rano. Była, nie da się ukryć, co­raz bar­dziej prze­ra­żona, że nie może z tym nic zro­bić. Na do­brą sprawę już dawno po­winna prze­stać pro­wa­dzić.

Do­jeż­dżała już pra­wie pod dom, gdy z za­my­śle­nia wy­rwał ją dość gło­śny huk i po­czuła mocne ude­rze­nie. Za­pewne gdyby była bar­dziej sku­piona na jeź­dzie, za­uwa­ży­łaby czarne bmw usi­łu­jące wy­mu­sić pierw­szeń­stwo i zdą­ży­łaby za­ha­mo­wać. Jed­nak nie za­uwa­żyła i ude­rzyła w bok nie­miec­kiego SUV-a.

„Bywa” – po­my­ślała.

Wy­sia­dła z polo, które miało te­raz roz­bity lewy przedni re­flek­tor i nieco wgnie­cioną ma­skę. Bmw wy­glą­dało zde­cy­do­wa­nie go­rzej.

„No cóż, te wszyst­kie nowe, tech­no­lo­gicz­nie za­awan­so­wane auta mają to do sie­bie, że na­wet po nie­wiel­kiej stłuczce po­tra­fią wy­glą­dać tak, jakby je wy­rwano z pasz­czy ma­szyny do ka­sa­cji po­jaz­dów na zło­mo­wi­sku, pod­czas gdy stare auta od­no­szą je­dy­nie po­wierz­chowne uszko­dze­nia”.

Na­cią­gnęła na twarz ma­seczkę. Tę czyn­ność więk­szość lu­dzi wy­ko­ny­wała już au­to­ma­tycz­nie. Ża­ło­wała tylko, że ma­seczka skrywa jej wście­kłą minę. Obie­cała prze­cież Wik­to­rii, że ta bę­dzie mo­gła wziąć auto na po­świą­teczny wy­jazd z przy­ja­ciółmi.

Kie­rowca auta, które za­je­chało jej drogę, wolno gra­mo­lił się z uszko­dzo­nego po­jazdu. Wy­siadł wresz­cie, a jego sa­mo­chód uniósł się wy­raź­nie. Nie mo­gło być ina­czej, skoro łysy osi­łek, pa­trzący na nią tak, jakby chciał za­bić, wa­żył, tak na oko, sto osiem­dzie­siąt ki­lo­gra­mów. Był bez ma­seczki ochron­nej. W ręku dzier­żył drew­nianą pałkę.

– Jak jeź­dzisz, głu­pia krowo?! –krzyk­nął.

– Ja?! Prze­cież to pana wina! Pan wy­mu­szał pierw­szeń­stwo! – od­po­wie­działa, sta­ra­jąc się za­cho­wać spo­kój.

– Co, ty głu­pia, tępa dzido?! – krzy­czał jesz­cze gło­śniej. – Mia­łaś dość czasu, by za­ha­mo­wać! Wiesz, ile bę­dzie kosz­to­wała na­prawa? Kto ci dał prawo jazdy?! Pew­nie je gdzieś ku­pi­łaś!

– Pro­szę prze­stać mnie ob­ra­żać – wy­sy­czała przez za­ci­śnięte zęby. – Tro­glo­dyta je­den! Jak cię nie stać na ca­sco, to nie ku­puj dro­giego auta.

– No, kurwa! – te­raz już ry­czał. – Włoży taka na mordę szmatę z es­smań­ską bły­ska­wicą i roz­bija się po dro­gach, gar­ko­tłuk je­den! Do ga­rów, kurwo!

Miała już dość. Może i mo­gła za­ha­mo­wać, ale nie mu­siała. Oboje mieli pro­blem i to z winy kie­rowcy bmw, ale to nie uspra­wie­dli­wiało tego, że ją ze­lżył bez­kar­nie i to w obec­no­ści świad­ków, bo do­okoła ze­brał się już spory tłu­mek ga­piów. Ulica była za­blo­ko­wana uszko­dzo­nymi sa­mo­cho­dami, więc ci, któ­rzy chcieli prze­je­chać, a te­raz utknęli w korku, trą­bili prze­raź­li­wie, wy­ra­ża­jąc w ten spo­sób swoją iry­ta­cję. Za­czy­nała wpa­dać w lekką pa­nikę i pra­wie się roz­pła­kała, kiedy z po­mocą przy­szło jej dwu męż­czyzn, któ­rzy ze­pchnęli jej au­tko na chod­nik. Auto osiłka zje­chało o wła­snych si­łach.

– Niech pan po­słu­cha. – Sta­rała się mó­wić wolno i za wszelką cenę opa­no­wać na­ra­sta­jący gniew. – Jesz­cze chwilę temu go­towa by­łam za­ła­twić sprawę, jak na­leży. Spi­sa­li­by­śmy oświad­cze­nia, po­wie­działby pan, lub nie, „prze­pra­szam” i ro­ze­szli­by­śmy się do do­mów. Te­raz już nie chcę, wzy­wam po­li­cję.

– Ty jed­nak głu­pia je­steś! – Osi­łek ro­ze­śmiał się Bo­że­nie w twarz. – Ty wiesz, ile czasu bę­dziemy tu ster­czeć?! Ze dwie go­dziny! Na bank! Masz tyle czasu? Ja nie! A jak przy­jadą, to ci jesz­cze wle­pią man­dat i punkty, bo to twoja wina!

W jed­nym miał ra­cję – nie miała zbyt wiele czasu. Go­dzina, o któ­rej miał za­dzwo­nić te­le­fon, była już nie­od­le­gła. Opa­no­wała jed­nak pa­nikę i po­sta­no­wiła za­grać va ba­nque, li­cząc na to, że osi­łek wy­mięk­nie i skoń­czy się jed­nak na szyb­kim spi­sa­niu oświad­czeń.

– Man­dat i punkty to pan do­sta­nie. I jesz­cze po­li­cja do­łoży panu grzywnę za uży­wa­nie wul­ga­ry­zmów w miej­scu pu­blicz­nym – pe­ro­ro­wała, sta­ra­jąc się, by jej głos brzmiał moż­li­wie pew­nie.

– Tego ostat­niego to mi nie udo­wod­nisz, głu­pia cipo! Masz ja­kieś na­gra­nie?! Słowo prze­ciwko słowu. – Osi­łek sta­rał się ba­ga­te­li­zo­wać jej za­rzuty.

– Ro­zej­rzyj się. Mam świad­ków. – Nie od­pusz­czała.

– Tych tu? Ja ich za­py­tam tylko raz… – Mó­wiąc to, za­czął ude­rzać pałką w otwartą dłoń. – Czy coś wi­dzieli, albo sły­szeli? Czy też może już mu­szą wra­cać do domu?

Tłu­mek ga­piów na­tych­miast się prze­rze­dził. W za­sa­dzie to zo­stał tylko je­den męż­czy­zna. Ku za­sko­cze­niu i osiłka, i Bo­żeny wy­jął le­gi­ty­ma­cję po­li­cyjną i przed­sta­wił się:

– My­ślę, że ja je­den wy­star­czę – po­wie­dział. – Pań­skie cham­stwo wy­ce­niam na około sześć ty­sięcy. Bę­dzie man­dat za stłuczkę, man­dat za wul­ga­ry­zmy i wnio­sek do sa­ne­pidu za brak ma­seczki. Sześć tysi zbie­rze się jak nic. Po ra­dio­wóz już za­dzwo­ni­łem. O, wła­śnie nad­jeż­dża! – do­dał, ob­da­rza­jąc kie­rowcę bmw uśmie­chem ro­dem z re­klamy pa­sty do zę­bów.

Do domu do­tarła spóź­niona, ale nie na tyle, by nie ode­brać te­le­fonu, na który cały dzień cze­kała. W grud­niu dość wcze­śnie robi się ciemno, to­też w miesz­ka­niu pa­no­wał mrok. Wik­to­ria jesz­cze nie wró­ciła z uczelni. Nie za­pa­liła świa­tła, tylko zo­sta­wiw­szy płaszcz i buty w przed­po­koju, we­szła do du­żego po­koju i usia­dła w swoim ulu­bio­nym, troszkę wy­tar­tym i nieco już brud­nym fo­telu. Włą­czyła elek­tryczny ko­mi­nek do­sko­nale na­śla­du­jący żywy ogień i nieco roz­pra­sza­jący de­li­kat­nym świa­tłem mrok po­koju. Te­le­fon po­ło­żyła na sto­liku obok. Punk­tu­al­nie o osiem­na­stej roz­le­gły się pierw­sze takty pio­senki „Moja sa­mot­ność” Geo­r­ges’a Mo­ustaki. Pio­senka miała pew­nie z pół wieku, jej wy­ko­nawca dawno już nie żył, ale Bo­żena bar­dzo ją lu­biła i dla­tego usta­wiła so­bie jako dzwo­nek w te­le­fo­nie. Wie­lo­krot­nie my­ślała nad tym, o czym śpiewa ten Grek, który całe do­ro­słe ży­cie spę­dził we Fran­cji. Frag­ment o tym, że czło­wie­kowi nie­od­łącz­nie, za­wsze i wszę­dzie, to­wa­rzy­szy jego sa­mot­ność, wy­dały się jej dziś szcze­gól­nie ważne i ak­tu­alne.

„Lu­dzie na­dal umie­rają w szpi­ta­lach, za­bi­jani tym cho­ler­nym ko­ro­na­wi­ru­sem, bez szans na po­że­gna­nie z bli­skimi. Co naj­wy­żej przy łóżku leży te­le­fon i je­śli cho­remu wy­star­cza sił, lub prze­czuwa, co się z nim sta­nie, może za­dzwo­nić i się z nimi po­że­gnać. Naj­czę­ściej tych sił nie wy­star­czało i lu­dzie umie­rali w sa­mot­no­ści, która im to­wa­rzy­szyła aż do końca. Jak w tej pio­sence”.

– A ja? Co za chwilę usły­szę? – po­wie­działa.

Ode­brała po mniej wię­cej pię­ciu se­kun­dach. Po dru­giej stro­nie był jej zna­jomy – Ka­rol, dok­tor me­dy­cyny. Jego „cześć” nie brzmiało zbyt opty­mi­stycz­nie.

– Cześć – od­po­wie­działa i za­raz szybko do­dała: – Masz wy­niki?

– Mam – po­twier­dził.

– I?

– I nie są do­bre. Nie­które na­wet gor­sze od złych. Po­gar­szasz się i to gwał­tow­nie. To cho­ler­stwo na­zywa się, jak ci mó­wi­łem, gle­jak wie­lo­po­sta­ciowy i jest, nie­stety te­raz to już wiemy, po­przez swoje umiej­sco­wie­nie, nie­ope­ra­cyjne. Jakby tego było mało, to wy­gląda mi to na IV sto­pień. Naj­gor­szy. Przy­kro mi i je­stem na cie­bie wku­rzony. Dla­czego zgło­si­łaś się tak późno? Prze­pra­szam, ale sam nie wiem, co po­wie­dzieć.

– Nie mu­sisz, to prze­cież w ni­czym nie za­leży od cie­bie. Nie za­bi­jam po­słań­ców przy­no­szą­cych złe wie­ści. Po­wiedz mi le­piej… Wiem, że wy, le­ka­rze, nie lu­bi­cie tego głu­piego py­ta­nia, które każdy pew­nie za­daje… Ile jesz­cze? – do­py­ty­wała ner­wowo.

Od­burk­nął naj­pierw nie­chęt­nie, war­cząc, że mę­czyła go tym py­ta­niem już wie­lo­krot­nie od do­brych sze­ściu mie­sięcy, a póź­niej, przy­ci­skany, po­wie­dział to, czego nie chciała usły­szeć, choć w głębi du­szy już i tak wie­działa, co Ka­rol jej po­wie. W miarę jak mó­wił, czuła jakby w żyły wle­wano jej ołów lub coś rów­nie cięż­kiego. Każde słowo wgnia­tało ją w fo­tel co­raz bar­dziej i bar­dziej. Miała wra­że­nie, że jesz­cze chwila i bę­dzie tak, jak w dur­nej re­kla­mie pizzy – pod­łoga pęk­nie gwał­to­wa­nie, a ona po­leci gdzieś w dół, tyle tylko, że nie spad­nie na miękką ka­napę pię­tro ni­żej, a roz­trza­ska się i zgi­nie. Usły­szała ko­lejny raz, że za długo zwle­kała i że to, co można jej za­ofe­ro­wać, to tylko ulga w bólu i że nie po­winna już od dawna cho­dzić do pracy. Ka­rol do­dał, że zwol­nie­nie na mie­siąc jest już w sys­te­mie.

– Ile jesz­cze ta­kich zwol­nień mi wy­sta­wisz? – wy­szep­tała, bo­jąc się, że le­karz nie usły­szy i nie od­po­wie, i jed­no­cze­śnie lę­ka­jąc się od­po­wie­dzi.

– Nie wiem…

Jego od­po­wiedź była rów­nie ci­cha, ale szczera.

– Ile? – na­ci­skała.

– Nie ci­śnij. Mu­sisz po­my­śleć o wielu rze­czach. Przede wszyst­kim po­wiedz wresz­cie Wik­to­rii. Dłu­żej tego nie ukry­jesz, a ona musi wie­dzieć, tym bar­dziej, że te­raz z dnia na dzień bę­dzie co­raz go­rzej. W końcu to twoja córka.

– Po­wiem jej. Jesz­cze dziś.

– Na­wet so­bie nie wy­obra­żasz, jak źle się z tym czuję. Wszystko, kurwa, przez tego wi­rusa! Na­gle w tym kraju nikt na nic nie cho­ruje, tylko na to chiń­skie gówno! Zie­mia to tak czy ina­czej pla­neta gro­bów, ale przez ten kol­cza­sty syf to stwier­dze­nie na­biera in­nego, bar­dziej zło­wiesz­czego i bar­dziej oso­bi­stego zna­cze­nia! Ro­zu­miesz to?! Ni­czego in­nego się nie le­czy, tylko to! Reszta ma być póź­niej. Ja­kieś pier­do­lone la­ty­no­skie ha­sta ma­ñana! Ju­tro, póź­niej! A dla cho­rych, choćby ta­kich jak ty, to „ju­tro” zna­czy ni­gdy, bo ju­tro czeka śmierć, a po­li­tycy skwi­tują to krót­kim „nad­umie­ral­ność”. Jak my mamy być le­ka­rzami?! Mamy, kurwa, być Bo­gami?! De­cy­do­wać, kto ma żyć, a kto do pia­chu, jak ja­kieś pier­do­lone SS na ram­pie obo­zo­wej?! Prze­pra­szam cię, to nie twój pro­blem. Moje żale są ni­czym w po­rów­na­niu z twoją sy­tu­acją. Prze­pra­szam.

– Daj spo­kój. Ani to twoja, ani moja wina. Wy­lu­zuj, ja to po­tra­fię zro­zu­mieć.

– Nie wy­daje mi się, ale dzięki. Nie pod­da­waj się!

– Ja­sne. Prze­cież, jak to się kie­dyś ma­wiało, na­uka ra­dziecka nie z ta­kimi pro­ble­mami so­bie ra­dziła, albo, jak ma­wia moja są­siadka, Ukra­inka: „Raz ro­dyła maty raz pry­szło umi­raty”.

– Su­per. Jak to mó­wią: w me­dy­cy­nie i mi­ło­ści nie mów „za­wsze” i nie mów „ni­gdy”. Na­dzieja od­cho­dzi ostat­nia!

– Umiera, Ka­rolu, umiera.

– To wiesz, w kon­tak­cie i trzy­maj się, nie­za­leż­nie od tego, jak to brzmi – usi­ło­wał za­koń­czyć roz­mowę.

– Ka­rolu…

– Tak?

– Jed­nak pro­szę…

– Nie! Nie ocze­kuj tego ode mnie! Nie wiem, nikt nie wie!

– Mu­szę wie­dzieć!

– Nie!

– Mu­szę! Prze­cież mam zro­bić po­rzą­dek z ży­ciem.

Ma­ru­dził, jak to zwy­kle le­ka­rze, że ni­gdy nic nie jest do końca prze­są­dzone, że na­uka czyni nie­ustan­nie sza­lone po­stępy, że zda­rzają się na­głe nie­wy­tłu­ma­czalne zwroty, które można na­zwać tylko cu­dem, że, że, że… Tyle razy już to sły­szała, że mo­gła jego wy­mówki cy­to­wać z pa­mięci. W końcu wy­du­siła z niego, że na mar­cowe uro­dziny pre­zen­tów już ra­czej nie do­sta­nie, co naj­wy­żej kwiatki i zni­cze. - A wy­niki wręcz wska­zują na to, że tego Syl­we­stra szam­pana już mo­żesz nie wy­pić, wy­szep­tał bez­gło­śnie, roz­łą­cza­jąc się. Nie­malże wi­działa, z jaką ulgą za­koń­czył po­łą­cze­nie. Oczy­wi­ście ża­ło­wała go, bo dla le­ka­rza to wy­jąt­kowo trudna roz­mowa, gdy ma pa­cjen­towi oznaj­mić, że nic poza cze­ka­niem i ewen­tu­alną mo­dli­twą już mu nie po­zo­stało. Ża­ło­wała go, ale ego­izm wziął górę. Te­raz li­czyła się tylko Wik­to­ria i to, co mu­siała zro­bić, a co po­winna uczy­nić wiele lat temu.

To, czego się przed chwilą do­wie­działa, do­cie­rało do Bo­żeny bar­dzo wolno. Jej scho­ro­wany, ata­ko­wany przez no­wo­twór mózg otrzy­mał in­for­ma­cje i te przy­swoił so­bie na­tych­miast, a te­raz roz­po­czął się pro­ces ich ana­lizy i wy­cią­ga­nia wnio­sków. Cię­żar, który wgniótł ją w fo­tel, nie ustę­po­wał. Cią­gle czuła się jak pi­lot prze­kra­cza­jący ba­rierę dźwięku. Po­chy­liła głowę i opu­ściła ra­miona. Trwała w bez­ru­chu. Gdyby ktoś te­raz na nią spoj­rzał, mógłby mieć wra­że­nie, że w tym pod­nisz­czo­nym, zie­lo­nym fo­telu ktoś po­rzu­cił na­tu­ral­nej wiel­ko­ści szma­cianą lalkę. Nie wie­działa, co ma zro­bić z tą wie­dzą, którą wła­śnie zdo­była, z wnio­skami do ja­kich do­szła.

„Zi­gno­ro­wać? Pła­kać? Prze­kli­nać?” – różne my­śli tłu­kły się po jej gło­wie.

Świa­do­mość tego, że oto po­znała prawdę, do­wie­działa się, co się w ciągu kilku ty­go­dni, a może i dni, nie­uchron­nie wy­da­rzy, świa­do­mość tego, że umrze i nic się z tym nie da zro­bić, spra­wiała jej do­dat­kowy fi­zyczny ból. Do­sko­nale wie­działa, że nie może wal­czyć z czymś, na co nie ma wpływu. Wie­działa też, że czas, jaki jej jesz­cze po­zo­stał, nie może być na­zna­czony pa­ra­li­żu­ją­cym stra­chem, a mimo to ten strach po­ja­wił się na­tych­miast i był tak wielki, że pra­wie od­bie­rał jej od­dech. Nie mo­gła też bez­wol­nie cze­kać na nie­uchronne. Na wła­sną śmierć. Miała prze­cież do zro­bie­nia coś jesz­cze, a to prze­ra­żało bar­dziej niż ry­chła śmierć. Wie­działa, że w cza­sie, który jesz­cze po­zo­stał, bę­dzie prze­cież mu­siała zbu­rzyć ży­cie uko­cha­nej Wiki i, daj Boże, od­bu­do­wać je na nowo. Bo­żena Greco wie­działa, że musi odejść, ale jej córka wcze­śniej mu­siała po­znać prawdę. By tak się stało, ona, jako matka miała obo­wią­zek, ni­czym na spo­wie­dzi, opo­wie­dzieć córce całą prawdę. Czas tuż przed Bo­żym Na­ro­dze­niem, bo do Wi­gi­lii po­zo­sta­wały le­d­wie dwa dni, był jakby stwo­rzony do ta­kiej spo­wie­dzi.

Wy­pro­sto­wała ra­miona i unio­sła głowę.

„Tak, prawda przy­nosi uko­je­nie i wy­zwo­le­nie” – po­my­ślała.

Po­de­szła do barku, gdzie stała le­d­wie na­po­częta bu­telka ko­niaku. Miała ją od ubie­gło­rocz­nego Bo­żego Na­ro­dze­nia. Ktoś w fir­mie, przy­go­to­wu­jąc do­roczne ko­sze z pre­zen­tami, zwy­czaj­nie się po­my­lił i do rąk Bo­żeny tra­fił kosz prze­wi­dziany dla męż­czy­zny – z owym ko­nia­kiem wła­śnie. Sta­rała się uni­kać al­ko­holu, dla­tego nim się­gnęła po bu­telkę, za­wa­hała się. Na­lała jed­nak so­bie cał­kiem so­lidną por­cję. Po­now­nie usia­dła w fo­telu, za­kła­da­jąc, że jest go­towa na to, co się wkrótce po­winno wy­da­rzyć. Upiła nie­wielki łyk. Al­ko­hol gwał­tow­nie za­ata­ko­wał kubki sma­kowe, by po chwili spły­nąć go­rącą, pie­kącą falą przez gar­dło. Nie za­mie­rzała w tej chwili pić wię­cej. Ko­niak miał do­piero póź­niej prze­nik­nąć do krwio­obiegu i wpły­nąć na pracę jej mó­zgu, aby znieść ewen­tu­alne tchó­rzow­skie ha­mulce. Miała świa­do­mość, że bę­dzie tego po­trze­bo­wała pod­czas roz­mowy z Wik­to­rią.

Za­zgrzy­tał klucz w zamku i Wiki we­szła do miesz­ka­nia, nu­cąc nie­znaną Bo­że­nie pio­senkę. Nie znała do­brze an­giel­skiego, ale i bez tego z ła­two­ścią zga­dła, że pio­senka do­ty­czy od­wiecz­nego pro­blemu – tego, co się dzieje lub dziać po­winno mię­dzy nią a nim.

„Skoro Wiki nuci, to zna­czy, że miała udany dzień” – po­my­ślała Bo­żena i uświa­do­miła so­bie, ja­kim szo­kiem dla niej bę­dzie za chwilę roz­mowa, którą za­mie­rzała z nią od­być i że ten dzień, pew­nie bę­dzie trwał aż do świtu i nie za­koń­czy się przy­jem­nie ani dla niej, ani dla córki. Prze­stra­szyła się tego, co musi zro­bić. „Może po­wiem jej ju­tro” – po­my­ślała. „Prze­cież jesz­cze zdążę”.

– Nie za­pa­laj świa­tła – po­pro­siła, gdy Wik­to­ria we­szła do po­koju.

– Stało się coś?

– Tak jest le­piej i wy­god­niej. Nu­cisz, pysz­czek ci się śmieje. Ja­kiś Ma­ciek, To­siek, czy tylko do­brze prze­pro­wa­dzone ćwi­cze­nia?

W du­chu miała na­dzieję, że wresz­cie od­po­wie­dzią bę­dzie męż­czy­zna, który wpra­wił Wiki w do­bry na­strój. Jej córka była piękną ko­bietą, ale – jak to się te­raz mó­wiło – sin­gielką. Fakt, brzmiało to le­piej niż starą panną, ale matkę o nieco sta­ro­świec­kich w tym wzglę­dzie po­glą­dach mar­twiło, czy wręcz bo­lało tak samo.

– Nie zmie­niaj te­matu. Co się dzieje?

– Niby co ma się dziać? Skąd ci to przy­cho­dzi do głowy? – Bo­żena sta­rała się od­wlec to, co miało się stać, może na­wet uciec od tego w ostat­niej chwili. – Ćwi­czysz na mnie de­duk­cję, czy tak uczysz stu­den­tów na tej two­jej kry­mi­na­li­styce? – Do­py­ty­wała.

– Pół­mrok, al­ko­hol, to do cie­bie nie­po­dobne. Prze­ra­żasz mnie! Co się dzieje?!

– Nie dam ci sa­mo­chodu na twój wy­pad. Jest uszko­dzony.

– Wi­dzia­łam. Ktoś przy­wa­lił w cie­bie czy ty w ko­goś? Wy­gląda tak, jak­byś to ty ude­rzyła.

– Do­brze cię wy­szko­lili. Ja ude­rzy­łam, ale fa­cet wy­mu­sił na mnie pierw­szeń­stwo.

– Ja­kie tam wy­szko­lili. CSI z ame­ry­kań­skich fil­mów to nie jest, ale coś tam po­tra­fię. To na­wet nie ABC kry­mi­na­li­styki. Może co naj­wy­żej A. Wra­ca­jąc jed­nak do te­matu, znam cię, ma­muś. Auto nie uspra­wie­dli­wia two­jego sie­dze­nia po ciemku i do tego z kie­lisz­kiem w ręku. Co się dzieje?!

– Ty nie bądź taka skromna z tym le­d­wie A. Co do reszty, to tak mnie ja­koś na­szło. Po­goda za oknem, zwłasz­cza ten wiatr… Wieje, jakby się ktoś po­wie­sił i do tego wyje, tra­fia­jąc na prze­szkody.

– Kła­miesz, mamo, wi­dzę, że kła­miesz. Co się dzieje?

– Nic się nie dzieje. Sama nie wiem, dla­czego na­bra­łam ape­tytu na ko­niak.

– Po­wiem ci tak, jak ty mó­wisz mi cza­sami: szkoły spe­cjal­nej nie koń­czy­łam. Wiesz, co ja my­ślę? Chyba czas naj­wyż­szy, byś szcze­rze mi opo­wie­działa o two­ich re­la­cjach z dok­to­rem Ka­ro­lem. Po roz­mo­wach i spo­tka­niach z nim je­steś bar­dzo nie­swoja.

– Pod­glą­dasz, pod­słu­chu­jesz?

– Wi­dzę.

– Może to randki.

– Mamo! Wy­bacz… Ty i randki? Choć o tym też po­win­ny­śmy już dawno po­ga­dać. Wiesz, że są od­po­wied­nie por­tale w sieci. W sam raz dla ta­kich jak ty.

– A o so­bie też po­my­śla­łaś, skoro mnie te por­tale za­chwa­lasz?

– Nie o mnie te­raz cho­dzi. Po­wiedz, co ci jest, po co ci dok­tor Ka­rol? Prze­cież wi­dzę: czę­ste in­fek­cje, mi­greny czy jak tam na­zwać twoje bóle głowy, po­ranne wy­mioty. W ciąży ra­czej nie je­steś. Je­steś chora.

Nie miała wyj­ścia. Mu­siała jej po­wie­dzieć. Wi­działa, jak w cza­sie gdy wolno ce­dziła i do­bie­rała słowa, ko­chana có­reczka kur­czy się w swoim fo­telu. Ciem­ność pa­nu­jąca w po­koju nie była w sta­nie skryć ani tego, że Wik­to­ria po­bla­dła, ani tego, że w jej oczach po­ja­wił się strach i prze­ra­że­nie. Bez słowa po­bie­gła do swo­jego po­koju. Trza­snęły za­my­kane drzwi, które miały ją pew­nie od­gro­dzić od matki, od pro­blemu, który chcąc nie chcąc, zło­żyła na jej barki, od świata.

Pu­kała, ale nie usły­szała za­pro­sze­nia. Pierw­szy raz od wielu lat zlek­ce­wa­żyła to i we­szła do po­koju córki. Wik­to­ria le­żała na łóżku z słu­chaw­kami w uszach. Mu­zyka, któ­rej słu­chała, była tak gło­śna, że na­wet sto­jąca w drzwiach Bo­żena ją sły­szała. Wiki pła­kała bez­gło­śnie. Bo­żena po­ło­żyła rękę na jej po­liczku. Wik­to­ria szarp­nęła głową, ale po chwili po­zwo­liła na ten gest czu­ło­ści. Wy­łą­czyła mu­zykę i wy­jęła słu­chawki z uszu.

– Wra­caj do po­koju – po­wie­działa. – Za chwilę przyjdę.

Wró­ciła po kilku mi­nu­tach. Po­de­szła do barku. Pierw­szy kie­li­szek ko­niaku wy­chy­liła jed­nym hau­stem. Z dru­gim usia­dła w fo­telu.

– Ma­muś… – wy­szep­tała drżą­cym gło­sem. – Czy ty chcesz mi po­wie­dzieć, że masz raka?! Na­dal nie mo­gła opa­no­wać łez. Dla­czego nic wcze­śniej nie mó­wi­łaś?!

– Nie­stety tak. Mam i wy­gląda na to, że ra­czej nic już z tym nie można zro­bić. Jak wielu fał­szy­wych twar­dzieli, zbyt późno zde­cy­do­wa­łam się na wi­zytę u le­ka­rza. Miało samo przejść. Oprócz tego wiesz, jak te­raz jest. Wszyst­kie siły na front walki z pan­de­mią, a inne cho­roby mogą po­cze­kać.

– Ja­kie nic, do cho­lery?! – krzyk­nęła Wik­to­ria. – Ja­kie nic?! A ope­ra­cja, che­mia?!

– Nie słu­cha­łaś uważ­nie albo nie chcia­łaś sły­szeć. – Bo­żena mimo ści­śnię­tego gar­dła i z tru­dem ha­mo­wa­nych łez sta­rała się brzmieć moż­li­wie na­tu­ral­nie. – Nic, ko­cha­nie, ab­so­lut­nie nic nie można z tym zro­bić. Każdy w ży­ciu ma taką chwilę, jedną je­dyną, kiedy Pan Bóg wska­zuje na niego pal­cem i mówi tylko jedno słowo: „Ty”. Tym ra­zem pa­dło na mnie.

– Ale mamo! – Wik­to­ria te­raz już nie pła­kała, tylko szlo­chała spa­zma­tycz­nie.

– Nie ma sensu wal­czyć z czymś, czego nie da się zmie­nić – tłu­ma­czyła Bo­żena, usi­łu­jąc ją po­cie­szyć, ale jed­no­cze­śnie wie­dząc, że to co mówi, jest ba­nalne, może na­wet głu­pie. – Do­pełni się jesz­cze je­den czło­wie­czy los, w ludz­kim po­cho­dzie przez czas i po­ko­le­nia, zga­śnie jedna po­chod­nia, ale gdzieś za­pło­nie inna. Mój świat zgi­nie, prze­sta­nie ist­nieć, ale tylko ten mój. Świat, jako taki, bę­dzie trwał da­lej i, daj Boże, by czło­wiek nie do­pro­wa­dził do jego osta­tecz­nej za­głady, a co­raz bar­dziej się prze­cież o to stara.

– Wy­bacz, ale nie ku­puję tego! Bre­dzisz jak w ma­li­gnie. Nie chcę tego słu­chać!

– Sta­ram się tylko nie roz­kle­jać ni­czym ty­powa baba. By­łoby ze mną fak­tycz­nie źle, gdy­bym do tego do­pu­ściła.

– To walcz! Nie pod­da­waj się! Musi ist­nieć coś, ktoś. Zor­ga­ni­zuję ak­cję w sieci. Zbiórkę fun­du­szy. Po­ru­szę niebo i zie­mię. Musi się udać! Musi być ja­kieś le­kar­stwo, spo­sób na ope­ra­cję! Jak nie tu, to w Ame­ryce, pie­przo­nych Chi­nach! Gdzie­kol­wiek!

– Ko­cha­nie, uwierz mi, niebo się już w mo­jej spra­wie ja­sno okre­śliło, a zie­mia wkrótce mnie przy­gar­nie do sie­bie.

– Po­wie­dzieć ci coś?! Pie­przysz!

– Ej, ej! Mó­wisz jed­nak do matki. Ha­muj się!

– Mamo! – Wik­to­ria łkała te­raz jak mała dziew­czynka i nie była w sta­nie wy­do­być z sie­bie słowa.

– Nie płacz, pro­szę – wy­szep­tała Bo­żena bez prze­ko­na­nia.

Ko­lejny łyk al­ko­holu ni­czego nie zmie­nił. Była prze­ko­nana, że choćby wy­piła całą bu­telkę, to i tak za­cho­wa­łaby trzeź­wość umy­słu. Mu­siała zra­nić uko­chane dziecko jesz­cze bar­dziej i mu­siała uczy­nić to z chi­rur­giczną pre­cy­zją. W prze­ko­na­niu Bo­żeny in­for­ma­cja o tym, że jest chora, że umiera, była naj­mniej­szym pro­ble­mem pod­czas tej roz­mowy.

– Nie płacz, pro­szę – po­no­wiła swoją prośbę. – Bo może tych łez ci przy­pad­kiem za­brak­nąć. Mam ci wiele do opo­wie­dze­nia. Star­czy tego pew­nie na całą noc, albo i na dłu­żej. Obie­caj mi, że co­kol­wiek usły­szysz, to nie prze­sta­niesz mnie ko­chać, a przy­naj­mniej w tych mo­ich ostat­nich dniach nie po­jawi się mię­dzy nami nie­na­wiść. Z góry cię pro­szę, po­sta­raj się mnie zro­zu­mieć.

– Mamo!

Wiki prze­stała pła­kać. Włą­czyła lampę sto­jącą koło fo­tela. De­li­katne, złote i cie­płe świa­tło sta­rej, przy­zwo­itej ża­rówki z ery przed ha­lo­ge­no­wej otu­liło jej po­stać. Bo­żena po­zo­stała w cie­niu.

– Mamo! – po­wtó­rzyła. – Co ty chcesz mi po­wie­dzieć?! Kim ty je­steś?! Mor­der­czy­nią, zbrod­niarką?! Uśpio­nym taj­nym agen­tem ob­cego wy­wiadu?! Może wresz­cie do­wiem się cze­goś o ojcu?! Ni­gdy nie chcia­łaś o nim mó­wić. Wie­dzia­łaś, mu­sia­łaś wie­dzieć, jak bar­dzo cier­pię z tego po­wodu, a mimo to nie chcia­łaś! Mia­łaś gdzieś te wszyst­kie dni w przed­szkolu czy pod­sta­wówce, kiedy inne dzieci przy prze­róż­nych oka­zjach chwa­liły się oj­cami, przy­pro­wa­dzały ich do szkoły. Ja nie mo­głam!

– Wszystko po ko­lei, moja droga, po ko­lei. Za­cznę od wia­tru. Ta­kiego jak ten, który wieje dzi­siej­szego wie­czora. Ostrego, prze­ni­kli­wego, wdzie­ra­ją­cego się w każdą naj­mniej­szą szparę. Wy­ją­cego, gwiż­dżą­cego zło­wiesz­czo, na­pa­wa­ją­cego lę­kiem i od­bie­ra­ją­cego na­dzieję, Jakby na prze­kór temu, że nad­cho­dzi czas, w któ­rym na­leży mieć na­dzieję. Tym cza­sem była Wi­gi­lia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: