- W empik go
Niewypowiedziane - ebook
Niewypowiedziane - ebook
Podejmując walkę z chorobą, bohaterka decyduje się wyruszyć w najtrudniejszą i jednocześnie najpiękniejszą podróż – podróż w głąb siebie.
Jak zrozumieć wewnętrzny świat człowieka z depresją? Czy lęk da się pokonać? Jak bardzo wydarzenia z przeszłości mogą wpływać na funkcjonowanie dorosłego człowieka? Czy można uleczyć swoje wewnętrzne dziecko?
Wyrazista powieść zapraszająca czytelnika na wędrówkę po zakamarkach ludzkiej psychiki. Pozwala zrozumieć nie tylko osoby przeżywające depresję, ale również doświadczające innych problemów psychicznych. A może otworzy drogę do lepszego poznania siebie i podjęcia próby konfrontacji z własną przeszłością?
Aleksandra Chmielewska
(ur. 1989) - z wykształcenia pedagog, od swoich podopiecznych uczy się odnajdowania dziecięcej radości w codziennych sytuacjach. Interesuje się psychologią, biblioterapią i fotografią. Współpracowała ze Stowarzyszeniem Rodziców Dzieci Niepełnosprawnych „Światełko”, uczestnicząc w realizacji projektu „Bajki bez barier”, gdzie napisała czternaście opowiadań psychoedukacyjnych na temat różnych chorób i niepełnosprawności, skierowanych do dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8132-455-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W głowie krąży tylko jedna myśl – tonę.
3 LUTEGO
Ciepła woda otula ciało. Napięte aż do bólu mięśnie powinny się rozluźnić, a jednak napięcie nie puszcza. Boli. Wszystko. W środku i na zewnątrz. Nie mam już siły. Dłużej nie dam rady. Muszę coś zmienić. Natychmiast. Muszę wreszcie się uwolnić. Nie wytrzymam. Już ani chwili. Muszę podjąć decyzję. Dzisiaj. Teraz. Takie trwanie w zawieszeniu jest bardzo męczące. Wysysa całą energię, której i tak mam już deficyt.
Kap. Kap. Kap.
Gorąca woda i uwalniane myśli parują szybko. Ja też paruję. Jest mnie coraz mniej. Każdego dnia. Z każdą chwilą. Z każdą kroplą kapiącą z kranu zbliżam się do końca. Jestem uwięziona w jakiejś głębokiej studni, z której nie potrafię się wydostać. Kiedy spoglądam w górę, gdzieś setki metrów nade mną majaczy niebo. Ciemne i zachmurzone. Ciężkie krople raz za razem wpadają w moją przestrzeń. Poziom wody w studni podnosi się w niepokojącym tempie.
Co mnie czeka?
Utonę. Niewątpliwie utonę.
Tonę. Powoli.
Ból, strach i wstręt oplątują ciało, ciągnąc na dno.
Nie walczę. Chcę się wreszcie rozpłynąć. Stać się przezroczysta. Chcę zniknąć. Nic nie widzieć. Nie słyszeć. Nie myśleć. Nie czuć. Nie być.
Zniknąć. Muszę zniknąć.
Kap. Kap. Kap.
Nie powinnam kąpać się w gorącej wodzie. Moje serce buntuje się, kiedy jest zbyt ciepło. A jednak nie mogę odmówić sobie parującej kąpieli. Ostatniej kąpieli. To dobry sposób. Spokojny. I nikt nie będzie niczego podejrzewał. Po prostu nieszczęśliwy wypadek. Zasłabnięcie – utonięcie. Przyczyna i skutek. Nikt nie będzie doszukiwał się niczego więcej. Zwyczajny nieszczęśliwy wypadek. Jeden z wielu, jakie każdego dnia przydarzają się ludziom.
Od jakiegoś czasu zastanawiałam się nad tym aktem. Już sama myśl o śmierci przynosi ulgę. Codzienność jest nie do wytrzymania. Nie mam już siły. Chcę tylko spokoju. Spokoju, który znajduje się tak blisko. Na wyciągnięcie ręki. I który zależy tylko ode mnie.
Każdy dzień jest trudny. Nie mam wpływu na własne życie. Nawet nie potrafię zmusić swojego ciała do posłuszeństwa, nie mówiąc już o emocjach. A jednak nad czymś mam kontrolę. Mogę przerwać to cierpienie. Teraz.
Pierwszy raz od dawna czuję coś na kształt radosnego oczekiwania. Spokój jest już tak blisko. Otacza mnie jak bańka, nie pozwalając trudnym emocjom przedostać się do środka. Kusi. Przyciąga. Obiecuje, że już nigdy mnie nie opuści. Rozpływam się w nim, słysząc dudnienie w uszach i witając pojawiające się przed oczami czarne plamy, które zwiastują, że za chwilę świat rozproszy się w ciemności. Osuwam się coraz niżej.
Nagle bańka pęka. Przed oczami staje mi obraz mojego ciała w wannie pełnej wody. Znienawidzonego ciała. Pozbawionego koloru. Bezwładnego. Nagiego. Pustej skorupy, z którą każdy może zrobić, cokolwiek zechce. Nie mam kontroli. Znowu nie mam kontroli. Nie mogę do tego dopuścić.
Chcę się ruszyć, jednak ręce ciążą mi jakby odlane z ołowiu. W głowie huczy. Woda zalewa twarz. Już tylko sekundy dzielą mnie od tak upragnionego spokoju, a jednak wcale go nie czuję. Jest tylko lęk. I wszechogarniająca niemoc.
Zimno. Bardzo zimno. Wanna jest pusta. Ciałem wstrząsają dreszcze. Straciłam poczucie czasu. Nie wiem, jak długo już siedzę w bezruchu, przerażona tym, co się stało. Albo co się nie stało. Nie pamiętam, jak udało mi się wyciągnąć korek, ale musiałam to zrobić, bo czarny krążek leży obok odpływu. Włosy ociekają. Myśli kotłują się w głowie. Czuję się brudna. Zwątpienie i złość na siebie oblepiają mnie całą.
Choć odzyskałam już trochę siły, świat wciąż wiruje dookoła. Wstaję z wysiłkiem, spoglądam w lustro i natychmiast odwracam wzrok. To obrzydliwe. Nie mogę na to patrzeć. Niedobrze mi. Moje ciało. Żywe, a jednak wciąż będące jedynie pustą skorupą.
Ból. Żal. Pustka. Tęsknota. Niepewność. Przerażenie. Niemoc. Złość. Zmęczenie. Wstyd. Obrzydzenie. Poza tym same sprzeczności. Chęć życia i marzenie o śmierci. Poczucie obowiązku i pragnienie uwolnienia się. Nadzieja i rozpacz.
Co mam zrobić? Nie dam rady dłużej żyć. Nie dam rady dłużej tak żyć.
4 LUTEGO
Dźwięk wibracji telefonu brutalnie wdziera się w sen. O czym właściwie śniłam? Nie umiem powiedzieć. Jednak mam pewność, że nie było to nic przyjemnego. Nie lubię znajdować się gdzieś na pograniczu snu i jawy. Bycia w sobie i przebywania poza sobą. Tkwienia w pułapce, z której sama nie potrafię się wydostać. Dobrze, że ktoś postanowił wyrwać mnie z tego stanu.
Jeszcze z przymkniętymi oczami po omacku szukam telefonu na stoliku. Powoli unoszę powieki, spoglądając na wyświetlacz. Mama.
– Słucham. – Słyszę swój zachrypnięty głos.
– Śpisz? Jest wpół do drugiej. Nie można tyle spać. – W jej głosie brzmi wyrzut.
Faktycznie. Trzynasta dwadzieścia siedem. Nie można tyle spać. Tylko czy ja spałam, czy dryfowałam jedynie na granicy snu? Bo co to za sen, który nie przynosi wytchnienia? Nie dodaje sił, tylko je odbiera?
– Wszystko u ciebie w porządku? – W głosie mamy słychać... troskę. A może tylko to sobie wyobraziłam.
– Tak – odpowiadam po chwili wahania. – A dlaczego pytasz? Coś się stało?
Cisza w słuchawce. Mimo że dzieli nas czterysta kilometrów, a ja słyszę jedynie jej głos, wyczuwam napięcie. Chyba nie chcę usłyszeć tego, co ma mi do powiedzenia.
– Miałam sen – mówi wreszcie. – Taki bardzo intensywny. Szłyśmy gdzieś razem. W oddali był jakiś zamek. I fosa. Przechodziłyśmy po pniu na drugą stronę rowu z wodą, kiedy nagle wskoczyłaś do tej fosy. Albo wpadłaś. Sama właściwie nie wiem. Tonęłaś. A ja próbowałam cię ratować, ale nie zrobiłaś nic, żeby sobie pomóc. Ja też więc nie mogłam nic zrobić. Mogłam tylko patrzeć, jak powoli opadasz na dno.
Zamieram. Znów siedzę w wannie wypełnionej parującą wodą. Serce łomocze. W głowie krąży tylko jedna myśl – tonę. Opadam coraz niżej. Chęć wstrzymywania oddechu i zaczerpnięcia powietrza walczą ze sobą. Wykańcza mnie ta walka. Jestem zmęczona. Tak bardzo zmęczona.
Żal ściska mi gardło. Zamykam oczy. Staję się dzieckiem. Maleńkim. Niemowlęciem, które pragnie tylko bliskości drugiego człowieka. Ukrycia w bezpiecznych dłoniach. Utulenia. Ukołysania.
Może jednak jestem związana z mamą bardziej, niż mi się wydaje. Dlaczego do mnie zadzwoniła? Skąd ten sen? A może to właśnie ten czas, żeby wreszcie puścić to wszystko, co noszę w sobie każdego dnia? Może powiedzieć mamie, jak się czuję? Może wyciągnąć dłoń i złapać koło ratunkowe? Może jeszcze nie jest za późno? Może wcale nie muszę utonąć? Może wystarczy dać się ukołysać?
Znowu staję się niemowlakiem. Całkowicie bezbronnym. Uzależnionym od innych. Niemającym wpływu na sytuację. W głowie słyszę rozdzierający płacz dziecka. Wołanie o pomoc. Krzyk, którego nikt nie słyszy.
Kulę się pod kołdrą. Niemoc wypełnia każdą komórkę ciała. Już nie mogę się poruszyć. Nie mogę nic powiedzieć. Nie mogę oddychać. Nic nie mogę. Nie powinno mnie być. Chcę zniknąć. Muszę zniknąć.
– Halo, jesteś tam? – Głos mamy wyrywa mnie z odrętwienia.
Mówiła coś wcześniej? Nie mam pojęcia. Ściskam telefon w dłoni, ale nie potrafię się odezwać.
Tak bardzo chciałabym to wszystko z siebie wyrzucić. Choć na chwilę pozbyć się tego ciężkiego plecaka emocji, który noszę ze sobą każdego dnia. Pozwolić sobie na moment wytchnienia. Pozwolić się utulić. Zrzucić maskę. Przestać udawać, że wszystko w porządku. Ale nie mogę. Nie mogę jej powiedzieć. Nie mogę pozwolić, żeby dowiedziała się, w jakim stanie się znajduję. Nie chcę, żeby czuła mój ból. Nie chcę, żeby cierpiała. Przeze mnie. Nie chcę, żeby wiedziała, jaka jestem naprawdę. Nie chcę być problemem. Powinnam poradzić sobie sama. Powinnam ją chronić.
Tonę.
15 LUTEGO
Cisza. Głucha cisza, zakłócana tylko cichym szumem wentylatora laptopa.
Zaciskam dłonie. Nienawidzę siebie.
Nie chcę tak się czuć. To okropne. Wszystko mnie męczy. Wszystko mnie drażni. Nic nie sprawia przyjemności. Na nic nie mam ochoty. Nawet obejrzenie filmu przekracza moje możliwości. Kiedyś, żeby zabić czas, oglądałam seriale. Teraz żaden nie wydaje mi się interesujący. Nie potrafię już zatopić się w czyichś wymyślonych problemach, żeby zapomnieć o swoich. Prawdziwych.
Sterta książek, których jeszcze nie tak dawno tyle czytałam, leży na szafce przy łóżku, pokrywając się coraz grubszą warstwą kurzu. Jakiś czas temu nie mogłam zasnąć, dopóki nie przeczytałam chociaż kilkunastu stron. Oczy mi się zamykały, ale obiecywałam sobie, że doczytam tylko do końca rozdziału, a potem do końca kolejnego i następnego. A teraz? Książki na półce zerkają na mnie z wyrzutem. Leżą zaczęte, ale żadna z nich nieskończona. Od czasu do czasu bohaterowie domagają się ode mnie doczytania do końca ich historii, ale ja nie mogę. Zawodzę ich. I siebie. Już po kilku stronach litery skaczą mi przed oczami, historie się rozmywają, a wątki plączą. Myśli, jak niespokojne morze, przypływają i odpływają, nie dając mi szansy na nabranie powietrza. To za trudne.
Tak jak film, który chciałam dzisiaj obejrzeć. Naprawdę chciałam. Pierwszy raz od dawna miałam ochotę na coś, co nie byłoby snem, spokojem czy pragnieniem zniknięcia. Bo sen nie przychodził, spokój uleciał dawno temu, a na podjęcie decyzji o zniknięciu zabrakło mi odwagi. Musiałam jakoś zagłuszyć myśli. Jak najszybciej.
Niemal z niecierpliwością włączałam komputer, wystukując na klawiaturze tytuł filmu. Leniwy romans z Prowansją w tle wydaje się być idealny na chłodny, zimowy wieczór. Jednak półtorej godziny to dużo czasu. Mój mózg nie umie się tak długo wytężać. Dwadzieścia dwie minuty i trzydzieści osiem sekund. Minus półtorej minuty czołówki. Tyle wytrzymałam. A potem znów myśli zaczęły gdzieś błądzić i mimo że próbowałam je skupić, rozbiegały się jak stado niezdyscyplinowanych chochlików, bawiących się przełącznikiem z napisem „koncentracja”.
To bez sensu. Jestem beznadziejna.
Długie minuty ciągną się w nieskończoność. Co mam robić? Nie mogę czytać. Nie mogę oglądać. Nie mam siły wyjść z domu. Zresztą pogoda nie zachęca do spacerów. Nawet leżenie w łóżku wymaga ode mnie zbyt dużo wysiłku. Przewracam się z boku na bok, nie mogąc znaleźć sobie wygodnej pozycji. Koc, który dotychczas wydawał mi się miękki, drapie mnie w szyję. Ubranie dotykające mojej skóry wywołuje ból. Nie wytrzymam.
Nie wytrzymam.
Wyłączam komputer, zrzucam z siebie koc i po raz kolejny daję się pochłonąć ciszy i zniechęceniu.
.
ISIA
Musiała być grzeczną dziewczynką. Musiała, choć czasami nie było łatwo. Czasami miała dość. Nie krzyczała. Nigdy. Nie wolno krzyczeć. Nie płakała. Nie wolno płakać. Uśmiechała się, bo tak trzeba. Nie mogła być smutna. Nikt nie mógł widzieć, że jest smutna. Zaciskała więc oczy, zaciskała pięści i tylko czasem, w nocy, kilka łez, których nie mogła już powstrzymać, spływało po twarzy.
A każda łza była jej porażką.LUTY, ROK I
Nie jestem gotowa na kolejny dzień.
2 MARCA
Tykanie zegara próbuje ukołysać mnie do snu. Warkot silników za oknem słychać coraz rzadziej. Światła w oknach gasną. U sąsiadów z góry zamilkł telewizor. Ciemność, jak miękka kołdra, otula miasto. Ludzie kładą się do łóżek. Zbierają energię, żeby przetrwać kolejny dzień.
A ja nie mogę spać. Mijają minuty. Godziny. Przewracam się z boku na bok, to zapadając w półsen, to znów gwałtownie się wybudzając. Wydarzenia sprzed miesiąca wciąż są dla mnie takie żywe. Wanna pełna gorącej wody. Spokój. Niemoc. Przerażenie. Telefon od mamy. I to bezbronne niemowlę. Nie mogę o nim zapomnieć. Bo ono wciąż mi o sobie przypomina.
Na zewnątrz panuje idealna cisza. Ale dla mnie jest za głośno. Zdecydowanie za głośno. Nie mogę nic z tym zrobić. Ciągle go w sobie słyszę. Ten krzyk. Od lat próbuję go zagłuszyć, ale on zamiast cichnąć, wciąż narasta. Im bardziej staram się go stłumić, tym bardziej rozrywa mnie od środka, odpędzając sen.
Niewypowiedziane słowa, które gromadziły się przez wiele lat.
Emocje, które kłębią się, nie mogąc znaleźć ujścia.
Powstrzymywane długo łzy.
Nawoływanie zagubionej nadziei.
Płacz zabitych marzeń.
Rozpaczliwe wołanie o pomoc, które nie może wydostać się na zewnątrz.
Zdania, których nikt nie usłyszy: „Tu jestem. Bądź przy mnie. Nie zostawiaj mnie samej”.
Jest wszędzie. Jest ze mną. Jest mną.
Najgorszy z możliwych – krzyk ciszy.
20 MARCA
Ti-ti, ti-ti, ti-ti. Budzik. Jest szósta trzydzieści. Nie. Jeszcze nie. Jeszcze chwilę. Błagam jeszcze chociaż o chwilę trwania w tym słodkim niebycie.
Nie mam siły. Nie jestem gotowa na kolejny dzień. Na kolejną walkę. Owijam się szczelnie kołdrą i próbuję znów zasnąć. Usilnie staram się wrócić do nicości, ale bębniący o parapet deszcz mi na to nie pozwala. Gdyby chociaż na chwilę wyszło słońce, może łatwiej byłoby zmobilizować się do wstania, lecz za oknem wciąż kłębią się jedynie ciężkie, ciemne chmury. Leje trzeci dzień. Kiedy byłam mała, babcia mówiła mi, że gdy pada deszcz, to znaczy, że niebo płacze. Teraz niebo płacze za mnie. Bo ja już nie potrafię. Jakiś czas temu straciłam tę zdolność. Czuję łzy gromadzące się pod powiekami, jednak coś w samej głębi mnie nie pozwala im popłynąć. To trochę tak, jakbym nie pozwalała sobie na ulgę. Jakbym jakąś częścią siebie blokowała w sobie ten smutek, zabraniając mu wydostać się na zewnątrz. Jakbym trzymała w sobie cały ten ból z przekonaniem, że zasłużyłam, żeby go odczuwać. Jakbym nie dawała mu pozwolenia, żeby przetoczył się przeze mnie i odszedł na zawsze. Jakbym uważała, że jedynym miejscem, w którym powinien się znajdować, jest sam środek mnie. To trochę tak, jak dotykanie językiem bolącego zęba. Wiesz, że wywołasz ból, a jednak nie możesz się powstrzymać, żeby tego nie robić.
Szósta pięćdziesiąt siedem. Powinnam wstać. Powinnam się ubrać. Powinnam zjeść śniadanie. Powinnam iść na zajęcia. A ja leżę. I słucham tykającego w przedpokoju zegara. Każda sekunda jakby zrzucała na moją klatkę piersiową jakiś kamyczek. Jeden, drugi, trzeci, dwudziesty... Aż w końcu jest ich tyle, że nie mogę złapać tchu. Poczucie winy mnie dusi. Nie potrafię nabrać powietrza. Utknęłam. Nienawidzę tego uczucia. Nienawidzę czuć się przygnieciona, bez możliwości ruchu. To jedno z najgorszych odczuć, których doświadczam.
Dziś towarzyszy mi jeszcze jedno uczucie, które jest niemal nie do wytrzymania. Świadomość, że powinnam coś zrobić, a tego nie robię. Powinnam wstać. Powinnam się ubrać. Powinnam... Nie mam siły. Nie mogę. Chcę spać. Tylko wtedy jest mi dobrze. Nie muszę myśleć, wybierać, mówić, patrzeć, słuchać. Nie muszę czuć. Muszę tylko oddychać. Tylko być. Nic więcej. A kiedy się budzę, muszę jedynie zacząć czekać, aż sen znowu pozwoli mi się w sobie rozpłynąć.
Piętnasta dwadzieścia cztery. Gdybym poszła na uczelnię, prawie kończyłabym już zajęcia. Nie poszłam. Kolejny raz siebie zawiodłam. Skąd wezmę tyle siły, żeby nadrobić zaległości? Czy chcę je nadrobić? Powinnam rzucić te studia. Wiem to już od roku. Marnuję tylko czas. I pieniądze rodziców. Bez sensu. Nie uczę się niczego nowego. Nie widzę siebie w przyszłości w zawodzie pedagoga. W ogóle nie widzę siebie w przyszłości. Nie ma drogi, którą mogłabym pójść i która dawałaby mi satysfakcję. Ale nie mam żadnej alternatywy. Nie wiem, co innego mogłabym robić. Szkoła, studia, praca – tą ścieżką powinnam podążać. Nie potrafię. Szkoła skończona z wyróżnieniem. Pierwszy stopień studiów też. A teraz utknęłam. Nie chcę kończyć tych studiów. Czasem tylko czekam, aż któryś z wykładowców wreszcie wykreśli mnie z listy studentów. Gdzieś w zakamarkach umysłu pojawia się myśl, że może chcę opóźnić ukończenie studiów, żebym nie musiała podejmować pracy i w pełni wchodzić w dorosłe życie. Chyba nie jestem na to jeszcze gotowa. Boję się.
Siedemnasta czterdzieści osiem. Minął czas śniadania i czas obiadu. Czas pracy i czas odpoczynku. A ja ciągle leżę w łóżku, słucham tykania zegara i czekam, aż Morfeusz łaskawie zaprosi mnie do swojego świata.
28 MARCA
Ledwo zdążę otworzyć oczy, lawina niespokojnych myśli zasypuje mnie całą. Pokój skąpany jest w mroku. Siadam na łóżku i sięgam po telefon. Czwarta trzydzieści siedem. To jeszcze noc. Marzę tylko o tym, żeby znów zasnąć. Nie mogę. Przewracam się niespokojnie, wiedząc, że bałagan w mojej głowie i tak nie pozwoli mi odpłynąć. Zdaję sobie sprawę z tego, że jeśli będę leżeć bezczynnie, myśli mnie wykończą. Chociaż dzień tak naprawdę się jeszcze nie zaczął, już wiem, że to nie będzie przyjemny czwartek.
Światło lampki nocnej przepędza mrok. Sięgam po leżącą na stoliku książkę, aby się w niej zagubić. Aby zapomnieć. Ale litery nie chcą układać się w słowa, a słowa w zdania. Spokój nie przychodzi.
Włączam komputer i znajduję ostatni odcinek oglądanego jakiś czas temu serialu. Nie pamiętam, co wydarzyło się w poprzednim odcinku. Nie mogę nadążyć za migającymi na ekranie scenami. Zamykam laptopa. Zwijając się w kłębek, znów próbuję zasnąć. Ale sen nie przychodzi.
Za dużo. Za dużo myśli. Kotłują się. Przenikają. Rozbiegają się jak grupa niesfornych przedszkolaków na placu zabaw. Tylko ja nie jestem placem zabaw. Raczej placem beznadziei. Ale myśli się tym nie przejmują. Nie dają się złapać. Uspokoić. Uporządkować. Niecierpliwią się, bo nie mogą znaleźć wyjścia.
Nie wiedzą jeszcze, że go nie ma.
.
ISIA
Wielkanoc. Uroczyste śniadanie zjedzone już jakiś czas temu. Mimo że był marzec, słońce chyba wiedziało, że są święta, bo grzało niemal jak latem. W powietrzu czuło się wiosnę. Pierwsze zielone listki dzielnie wychyliły się z bezpiecznych pączków i oglądały odświętnie ubranych ludzi, spacerujących dostojnie wokół jeziorka. Ptaki, zachwycone ilością publiczności, dawały profesjonalny koncert muzyki wiosennej. Isia, ubrana w jasnozieloną bluzkę i granatową spódniczkę na szelkach, szła dumnie pomiędzy rodzicami.
Bardzo rzadko wybierali się razem na spacery. Właściwie nie zdarzało się, żeby szli gdzieś tak po prostu, bez konkretnego celu. I prawie nigdy nie wychodzili we troje. Czasem, kiedy mama musiała coś załatwić, ciągnęła Isię za sobą. Mama przemieszczała się tak szybko, że małe nóżki Isi nie nadążały.
Teraz przechadzali się powoli. Razem. Młodszy brat został w domu pod opieką babci. Tylko Isia i rodzice. Była taka dumna, że ją ze sobą zabrali. Czy to znaczy, że może jednak ją kochają?
Któregoś dnia usłyszała, jak jakaś pani na placu zabaw mówiła do roześmianej dziewczynki z burzą loków na głowie: „Kocham cię, córeczko”. Jak bardzo Isia chciała wtedy znaleźć się na miejscu tamtej dziewczynki. Siedzieć na tamtej huśtawce. Wiedzieć, że ciepły uśmiech i te słowa są skierowane do niej. Czy ktoś kiedyś powiedział jej, że ją kocha? Co to znaczy kogoś kochać? Gdyby ktoś ją o to zapytał, nie potrafiłaby chyba odpowiedzieć. A jednak sposób, w jaki tamta pani patrzyła na swoją córeczkę, wypowiadając te słowa, i blask w oczach dziewczynki, który pojawił się, kiedy je usłyszała, oraz ogromne pragnienie, żeby to do niej ktoś tak powiedział, wywołały tęsknotę. Wieczorem, kiedy tata przyszedł zgasić światło, odważyła się zapytać:
– Dlaczego nie mówicie mi, że mnie kochacie?
– Bo to zbyt ważne słowa, żeby je często powtarzać.
Odpowiedź padła natychmiast. Tata nie musiał już wyłączać światła. Mimo że wokół było jasno, Isię zalała ciemność. Zrozumiała. Wszystko zrozumiała. Nie jest wystarczająco ważna, żeby ją kochać.
Teraz, idąc pomiędzy mamą a tatą, czuła się trochę tak, jak wyobrażała sobie, że mogła się czuć tamta dziewczynka z placu zabaw. Była spokojna. Była szczęśliwa. Chciałaby, żeby rodzice złapali ją za ręce. Ale lęk nie pozwalał jej o to poprosić. Trudno, bez tego też jest dobrze. Spaceruje z rodzicami. Rozglądała się dookoła, żeby sprawdzić, czy inni to widzą. Może jakieś dziecko choć przez chwilę pomyśli, że chciałoby być na jej miejscu.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------