- W empik go
Niezaradni: powieść T. T. Jeża. - ebook
Niezaradni: powieść T. T. Jeża. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 449 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niedawne to czasy – a jakże już dawne! Gdzie dziś kolej żelazna przechodzi, przebiegała śród pól droga, na której wicher harce z kurzawą wyprawiał, lub też, gdy jesień nastała, toczyło się perekotypołe, straszyło konie, a ludzi zmuszało uciekać się do doświadczonego przeciwko złemu duchowi oręża, do znaku krzyża świętego, popieranego splunięciem i wymówieniem wyrazów moc zaklęcia posiadających:
– Tfu, zgiń, zczeznij, siło nieczysta!
Nie wiemy, czy czary owe pamiętają jeszcze ludzie tameczni.
Jacy ludzie? – zapytacie.
A jużci Podołanie, ci sami Podołanie, o których śpiewa się:
"Oj, po poli, po polańci,
Ijszły naszi Podolanci
Pokłońytysia szynkarci."
Wiedzieć należy, iż Podołanie pokłony tego rodzaju z gustem składają. Szynkarka posiada w ich oczach urok, któremu opierają się z trudnością i dla którego nie potrzeba bynajmniej, ażeby szynkarka była osobliwością pod względem szyku, wdzięków i uprzejmości. Byle szynkarka – to dosyć. Właściwie nie o nią chodzi, ale o pocieszycielstwo w utrapieniach, przedstawiające się pod postacią płynu obrzydliwego, posiadającego tę własność, iż po wchłonięciu takowego przez człowieka w ilości znaczniejszej, świat i wszystko co na nim jest, szynkarki i nie szynkarki, przyoblekają pozory piękności uroczej. Nie natem koniec. Pod wpływem płynu tego, szynkarze nawet w szynkarki się przeistaczają, człek odmładza się, ubogi zmienia się w bogacza, mizerak w siłacza, bojaźliwiec w zucha, wszystko dla niego kwitnie, wszystko się doń uśmiecha i wdzięczy. Czuje się w pełni całej królem, panem stworzenia wszelakiego, i używa władzy swojej wedle temperamentu indywidualnego: ten do piersi garnie, obejmuje, całuje wszystkich i wszystko; ów sroży się, zamachuje, bije nawet – och! – w drogę mu nie wchodź, jeżeli ci spokój miły.
Przy drodze tedy, w czasach kiedy kolej żelazna nie przechodziła jeszcze tamtędy, wznosiła się karczemka Wygnanka. Nosiła romantyczną Wygnanki nazwę dlatego, że w rzeczy samej na wygnankę wyglądała, nędznie, ubogo, obdarto. Strzecha na niej najeżyła się, jak się jeży sierść na wilku w wilczym dole pojmanym; na ścianach przeglądało drzewo, jak świecą kościami boki konia schudzonego; szkło na okienkach zmatowała kurzawa i zewnątrz i wewnątrz; śmiecie dokoła stanowiły garnirowanie, zastępujące to, co wieśniacy nazywają "obejściem."
Smutny był Wygnanki tej pozór, ubogi, bardzo ubogi i tem bardziej ubóstwem rażący, iż odbijał od tła przyrody, dyszącej bogactwem. Bogactwo ogromne w oczy się rzucało dokoła. Zbożowe łany rozlegały się szeroko od południa, dalej siniały lasy, a bliżej, od północy, widzieć się dawały kwieciem haftowane łąki, które okrywały pochyłość schodzącą lekko wdół, ku dolinie, tworzącej trzęsawiska. Za trzęsawiskami znów łąki, znów łany, znów lasy. A wszystko to tak rosło bujnie i tak się nastawiało, jakby zpod porostu tego ziemia wołała wgłos: "Patrzcie jeno, jaka ja płodna!"
I natemto bogactwem dyszącem natury tle sterczała Wygnanka.
Do środka zajrzeć chcecie? I owszem. Zaznaczy to kontrast tem wyraźniej, albowiem we środku brak tego właśnie, czego do zbytku jest nazewnątrz: powietrza i światła. Duszno tam, i ciemno i brudno. Wszedłszy, doznaje się ściśnienia jakiegoś. Sień pełni funkcyą chlewu i kurnika; pełno tu wilgoci i gnoju. Część mieszkalną stanowi izba jedyna, będąca zarazem sypialną, jadalną i szynkową. Mieszka w niej rodzina złożona z osób siedmiorga: mąż i żona i dzieci pięcioro – Żydzi, naturalnie. Jedno pierzynami nigdy nietrzepanemi i nieodmienianemi zapełnione łóżko dla nich wszystkich służy. Łóżko zajmuje miejsca sporo; naprzeciwko nieopodal pieca szynkwas, otoczony sztachetami drewnianemi; pod oknami stół podłużny i dwie ławy, półki, trochę naczynia czerepianego, flaszki, kieliszki, kwaterki, beczka z wódką: oto meble i sprzęty, nieczyszczone, niemyte, rozstawione w izbie szczupłej, niezamiatanej i nieuprzątanej, chyba raz na tydzień, w piątek, przed szabasem, i to tak tylko, ażeby śmieci widać nie było.
Praca świeciła tu nieobecnością zupełną. Zatrudnienie rodziny całej polegało na wymierzaniu gorzałki przybyszom, zachodzącym do karczemki. Zdarzało się to rzadko. Bywały dnie, w których nie zajrzał ani żywy duch; bywały znów dnie, w których się izba przepełniała w sposób niemożliwy prawie. To ostatnie powtarzało się regularnie co dwa tygodnie, kiedy jarmark w Istyniu lub Krutych w ruch wprawiał ludność wsi Howoronki i przepędzał ją tam i napowrót. Pora żniwiana i kosowiczna należała także do momentów spotęgowanego szynkarskiej rodziny zajęcia. W porze jarmarcznej Żyd i Żydówka ledwie starczyć mogli, tem bardziej, że spadało na nich zajęcie podwójne: jedno gorzałkę odmierzało i zapłatę za kwaterki i kwarty pobierało, drugie u mołodyc przechoduich i gospodarzy przejezdnych "targowało" zapasy żywności, służyć mające do odżywiania rodziny przez całe dwa tygodnie. O! praca wówczas była – praca kipiąca, gorączkowa, wyrażająca się przeważnie zapomocą przyśpieszonego obracania języka w gębie i kończąca się późnym wieczorem. Po przejściu burzy tej perjodycznej, nastawała dla karczemki cisza senliwa, a w ciszy tej do snu przyśpiewywał jej hymn przyrody, brzmiący na polach dokoła, hymn, który, stosownie do pory roku i pogody, raz jęczał, huczał, wył, znów brzmiał rozkosznie, cicho, łagodnie.
Moment, w którym karczemkę przedmiotem opisu tego czynimy, był momentem ciszy. Dzień miał się ku południowi; słońce majowe przygrzewało i rzucało z wysoka pozłotę na wdzięczącą się wdziękami wszystkiemi ziemię, na obdartą karczemkę nawet. Rodzina szynkarska na słońce się nie pokazywała. Zażywała wczasu. Nie znaczy to, że spała, w fizycznem wyrazu tego znaczeniu; w znaczeniu jednak moralnem stan, w jakim się znajdowała, inaczej chyba określić się nie da. Stan ten był stanem obezwładnienia, obejmującego zarówno dziecko w lipowej kołysce, jak dzieci starsze i dwoje ludzi dorosłych. Pomiędzy dziećmi starszemi znajdował się chłopak lat dwunastu, znajdowała się dziewczynka lat dziesięciu. W wieku tym dzieci ruszają się zwykle. Te zaś, pogrążone w zadumie jakiejś, zachowywały się tak, jakby urobione były z galarety. Raz się trzęsły, znów chwiały i pozostawały na miejscu, jedno na stołeczku nizkim, drugie na podłodze, trzecie i czwarte na łóżku, śród betów. Matka rodziny zajmowała miejsce na progu, oparta plecami o odźwierek; ojciec na ławie siedział, o stół łokciem oparty, dumał, głową wstrząsał i od chwili do chwili w brodę się palcami drapał, wyciągając przytem szyję i przekrzywiając usta w sposób szczególny. Powtarzał ta dosyć często, aż wstał, przez izbę przeszedł i do stojącego nieopodal od progu wiadra zajrzał. Wiadro było próżne. Zdaje się, jakby chodziło mu o to tylko, ażeby się dowiedzieć, czy jest w niem woda. Dowiedział się i poprzestał natem; chciał na dawne miejsce wrócić, lecz rozmyślił się i usiadł przy drugim końcu stołu.
A kiedy on usiadł, wstała Żydówka. Wstawanie nie przyszło jej z łatwością. Dźwigała się, razy parę próbowała, aż wreszcie stanęła na nogach i boki sobie kułakami naciskając, skierowała się do wiadra, do środka zajrzała i wykonała ustami cmoknięcie, świadczące, jako pragnienie jej dojmuje. Nie rzekła jednak nic i byłaby zapewne w milczeniu odeszła, gdyby nie pogarnęły się do niej dzieci i nie przemówiły jedno po drugiem:
– Marne, wody!
– Skądże ja wam wody wezmę? – ofuknęła się.
– Wody – mimo to, powtórzyło jedno. – Nie, niema, niema.
– Wody – żałośnie odezwało się naraz dwoje.
– Cicho! – krzyknął Żyd i po chwili dodał: – I mnie się pić chce. Czemu to?Żydówka, na miejscu powoli się obracając, flegmatycznie odparła:
– Czemu? nu, od pieprzu. Od czegóżby?
Coś pieprznego rodzina zjeść musiała. Na utulenie pragnienia wody nie było, mimo że okolica nie wyglądała na bezwodną, o czem przekonać się było łatwo. Żydówka przed karczemkę wy – szła, w boki się rękami ujęła i okiem dokoła powiodła. W dali, niby tafla szklana, połyskiwała powierzchnia stawu. Było to jednak daleko, na oko sądząc pół mili blizko. Bliżej rozlegały się trzęsawiska i domyślać się należało, iż środkiem takowych sączy się strumień. Przypuściwszy wszelako, że i to było zadaleko, to wcale niedaleko, o kroków bowiem dwieście od karczemki, na staczającej się ku trzęsawiskom pochyłości, widzieć się dawały trzy wierzby, otaczające kamień, zpod którego tryskało źródło kryształowej, przeczystej, chłodnej, jakby z roztopionego świeżo lodu, wody. Woda wprawdzie w oczy się nie rzucała, lecz wierzby ją wskazywały i mieszkańcy karczemki niesposób, ażeby o niej wiedzieć nie mieli. Na miejscu ich – gdyby nam np. pragnienie dojmowało, udalibyśmy się do źródła bez namysłu i nietylkobyśmy pragnienie zaspokoili, ale ochotniej w cieniu wierzb zażywalibyśmy wczasu, aniżeli w izbie brudnej, pełnej woni zgoła nieuroczej. Na kwestyą tę jednak mieszkańcy karczemki zapatrywali się snadź inaczej. O wodzie myśleli wszyscy, ale źródło nie przychodziło na myśl żadnemu. Z racyi pragnienia oblicza ich wyrażały cierpienie: dzieci skarżyły się głośno; Żyd okazywał niecierpliwość; Żydówka zaś, przed progiem stojąc, zwracała oczy to na drogę, to na idącą przez błonie ścieżkę, i słuch nastawiała, jakby kogoś wyglądała, czy wyczekiwała. Z piersi jej wydobywało się niekiedy westchnienie, niekiedy znów upominała wołające o wodę dzieci:
– Nu, nu, i zkąd-że ja wam wody wezmę? Zdaje się, iż nic łatwiejszego być nie mogło, jak pójść po takową, jeżeli nie z wiadrem, to z kufelkiem, z garnkiem. Mogła zresztą z dzieci które posłać, albo też wyprawić je do źródła wszystkie – niechby piły. Ani się jednak domyślała rzeczy tak prostej. Wyczekiwała, czy wyglądała; wzrok badawczy po drodze raz w jednę, znów w drugą stronę puszczała i krzywiła się boleśnie prawie.
Spoglądała, nasłuchiwała, wreszcie do izby wróciła i do męża się odezwała:
– Nic i nikogo.
Żyd na te wyrazów parę, z akcentem złego humoru, pod nosem mruknął.
– A przecież – zaczęła – Josyp…
– Ostatnie zastawił postoły.
– Pijak – przez zęby wycisnęła – pijak przeklęty. Nie przyjdzie…
Wyraz ostatni wymówiła ze smutkiem, po izbie się obejrzała, do wiadra zaglądnęła i znów przed karczemkę wyszła.
Po niejakim czasie nad progiem stanęła. Dzieci się do niej garnęły; ona je po brudnych policzkach i rozczochranych głowach dłonią głaskała i uspokajała:
– Nu, sztil, bucher. sztil-że, lubeńkies. ktoś przyjdzie i woda będzie. Poczekajcie jeszcze trochę, moje wy dziatki biedne. Nu, nu.
Tak upłynęło godzin parę. Słońce przygrzewało, jak przygrzewać zwykło około godziny drugiej popołudniu. W karczemce nie pojawiał się gość żaden, aż wreszcie Żydówka weszła do izby z radosnym na obliczu uśmiechem.
– Nu – odezwała się do męża.
– Co? – zapytał.
– Jadą… słychać.
Wyrazy te odnosiły się do skrzypienia kół, odgłos którego dochodził zdaleka i bardzo niewyraźnie. Skrzypienie z chwilą każdą coraz-to wyraźniejsze się stawało i wkońcu ukazały się na drodze wozy, idące jeden za drugim w liczbie czterech. Ciągnęły je woły wspaniałe, po parze przy każdym, i na każdym wznosił się spory ładunek drzewa, z gałęzi i liści nieogołoconego. Woły powolnym szły krokiem, pod kierunkiem parobków, którzy z batogami w rękach szli obok. Jeden z nich ze słomy żytniej, nawpół jeszcze zielonej, uplatał taśmę na kapelusz, trzej inni kiwali się, niby senni, i kiedy niekiedy batogami wywijając, pohukiwali półgłosem:
– Hej! cabe! ksobi, siry!
Ich to Żydówka słyszała i jęła powtarzać dzieciom:
– Sztyl-że, lubeńczykies, woda zaraz będzie.
Owo "zaraz" rozumieć należało w sensie żydowskim, upłynęło bowiem bezmała pół godziny, zanim wozy do karczemki doszły. Doszły i mijały – i byłyby minęły, gdyby jeden z parobków nie odezwał się:
– A cóż, Wygnanka?
Na słowa te ten, co przodem szedł; zawołał przeciągle:
– Ho-hou!
Wóz przedni zatrzymał się i zatrzymały trzy inne. Parobcy przed progiem się zeszli, a jeden z nich uwagę zrobił:
– U mnie w hamańcu ani grosza.
– A i u mnie toż samo.
– Semen ma coś tam…
– Jeżeli ma, to dla siebie – odrzekł ten, co go Semenem zwali.
– Cóż więc? – inny na to – chybaż dalej ruszajmy.
– Niechaj by woły wytchnęły – zauważył ten, co pierwszy o Wygnance wspomniał – a do szynku zajść nie zaszkodzi.
– Taże to, nie zaszkodzi ono.
Przestąpił próg jeden, za jednym drugi, a za drugim trzeci i czwarty, a każdy, do izby wkraczając, pozdrawiał:
– Dopomóż Boże!
Na wszystkie te pozdrowienia Żyd odpowiedział naraz jeden:
– Daj Boże zdrowie!
Żydówka wiadro ujęła i jednemu z parobków podała.
– A to na co? – parobek zapytał.
– Na co? O! on pyta na co, jakby nie wiedział. A na cóż wiadro?
– Na wodę.
– Nu, toż to jest. Skocz i przynieś.
– Czyż to ja najmit u ciebie?
– Alboż ja powiadam, żeś najmit? Powiadam tylko: skocz i przynieś, a jak przyniesiesz, to tobie nie uschnie ani ręka, ani noga. Czy uschnie może? – zapytała.
– No, nie.
– A więc, o… – odrzekła i, ująwszy parobka za rękaw od koszuli, na miejscu go obróciła i ku drzwiom lekko popchnęła.
Popchnięty poszedł; po chwili wrócił, wiadro napełnione wniósł, przy progu postawił i odezwał się:
– O, masz. Należy mi się podziękowanie.
Żydówka, jakby słów tych nie słyszała, nie odrzekła nic. Napiła się, napił sio Żyd, piły Żydzięta; parobek za stołem miejsce obok towarzyszy zajął i pot na czole obtarł. Żyd stanowisko za szynkwasem zajął i przestawiać zaczął flaszki; kieliszki i kwaterki. Parobek, co siedział obok pieniężnego Semena, trącił go zlekka łokciem wbok. Semen, na nieme to wezwanie, odchrząknął, dłonią usta sobie otarł i rzekł:. – Ano, kwaterka.
– Postawisz ty, a tam kiedyś, jak Bóg da, postawiają – odezwał się z parobków jeden.
Szynkarz, jakby słów tych nie słyszał, flaszki, kieliszki i kwarty przestawiał.
– Nie słyszysz? hej! – zainterpelował go Semen po chwili.
Żyd na interpelacyą tę nie zważał wcale. – Hej! szynkarz… Srul!…
– E? – zapytał.
– Od godziny na kwaterkę czekamy.
– Na jaką kwaterkę?
– A że, na tę ot… jak tam jego?… gorzałki.
– Nu?…
– Podaj nam kwaterkę gorzałki…
– Kwaterkę gorzałki?… – odrzekł Srul tonem zdziwienia niby.
– Płacę… – podchwycił parobek.
– Ja to wiem, że płacisz… ale…
– Cóż, ale… – podchwycił Semen, tonem impozycyi.
– Wy dworska czeladź, a dwór nie lubi, jak… tego… – odparł Żyd, robiąc ruch taki, jakby z szynkwasu wychodzić chciał.
– E… – zaprotestowali parobcy. – Co dwór!… Co tani dwór.
– Dwór dworem… ot co… Wy we dworze służycie, a ja od dworu szynk arenduję, więc jak ono tego, to wam skórę obiją, a na mnie się skrupi.
– Z racyi jednej kwaterki gorzałki?….
– Jedna kwaterka… ny… Bez jednej niema dwóch, bez dwóch niema trzech… Czy to ty nie wiesz o tem?…
– Wiem, ale ty kwaterkę tylko daj.
– Daj… daj… – Żyd na to – zaraz jemu tak i dawaj… A cóż ty?…
– Ja… płacę…
– A… – machnął Żyd ręką i odwrócił się, jakby czegoś na półce szukał.
W chwili tej przed stołem, frontem do parobków, stanęła Żydówka i półgłosem, z takim akcentem, jakby chciała, ażeby mąż jej nie słyszał, do parobków się odezwała:
– Bo gdybyście tak z woza każdego po jednem drewienku zrzucili… czyby to wam co zaszkodziło?…
Parobcy spojrzeli jeden na drugiego; w oczach ich świeciło pytanie; przez chwilkę milczeli, nareszcie jeden odrzekł:
– Ij… pro mene… nie mam nic przeciwko temu… Ja i tak wóz przeładował…
– A i jam wziął sztuk parę zanadto…
– Hm… – mruknął trzeci.
– O… – podchwyciła Żydówka – zrzućcie jeno i porąbcie…
– I porąbcie? – zaprotestowali chóralnie.
– Jakże!… Toż ma ekonom, albo pobereżnik jechać tędy i widzieć to drzewo… A jak Srula zapyta, to co jemu Srul na to odpowie?…
– Odpowie, że… hm… – zaczął z parobków jeden.
– Ono się na Wygnance nie urodziło… – wtrąciła Żydówka – pozna się odrazu… dosyć okiem rzucić…
– Niby to nie pozna i porąbanego…
– Złoży się w kącie i… ktoby tam patrzeć chciał. O!… A wam porąbać, co to znaczy? Chłopcy tacy harni.
Odwróciła się i odeszła, pantoflami klapiąc.
W chwilkę później od rąbaniny karczemka się aż w posadach trzęsła. Drew narąbanych zrobiła się kupa spora, którą parobcy uprzątnęli i? uprzątnąwszy, do izby wtargnęli.
– Teraz chyba gorzałki się doprosimy – odezwał się jeden, siadając.
– Srul poczęstuje – wtrącił drugi.
– Srulby bez koszuli wyszedł, gdyby każdego częstował – odpowiedziała szynkarka. – Podziękujcie, jeżeli wam za hroszi wasze da.
– Mógłżeby nie dać teraz, kiedyśmy i wiadro wody przynieśli i drew urąbali?
– Wam woda przyszła daremnie, drwa przyszły daremnie, a on gorzałkę kupuje – odparła Żydówka.
– Z tobą się dogadać nie sposób – zauważył Semen, obliczając miedziaki, które po jednemu z hamańca wyjmował i na rogu stołu układał.
Żydówka pieniądze zgarnęła, mężowi odniosła i postawiła na stole płynem cuchnącym napełnioną miarkę piętnowaną, z kieliszkiem obok.
– Doczekaliśmy się nareszcie – odezwał się z parobków jeden.
– Dopomagaj Boże! – słyszeć się dał niespodzianie głos z progu.
Głos ten wypłynął z ust człowieka niemłodego, odzianego w czuhaj obdarty, powrózkiem przepasany, w bieliznę połataną i bardzo brudną, mającego na głowie kapelusz słomiany dziurawy, a na nogach postoły sznurkami powiązane.
– Daj Boże zdrowie! – odpowiedzieli parobcy chórem.II. GADANINY LUDZKIE I PIES PAŃSKI.
Przybysz usiadł zboku, na tej części ławy, co za stół sięgała.
Powierzchowność jego była obrazem nędzy skończonej. Gdyby go zoczył Courbet jaki polski, wziąłby postać jego za model i jak tamten odtworzył na płótnie nędzarza kamienie tłukącego, tak ten odtworzyłby nędzarza, siedzącego pod ścianą w karczemce podolskiej i spoglądającego przed się wzrokiem, w którym w dziwny sposób łączyła się powaga ze spokojem. Twarz jego żółto-ciemna i wychudzona świadczyła, że odżywianie ciała nie odbywało się u niego w sposób ani regularny, ani dostateczny. Spokój jego miał w sobie coś zagadkowego, przypominające – go powierzchnię wody, wyrywającą głębię tajemniczą. Do nędzy takiej nie przychodzi się rzutem jednym, od kolebki do lat mniej więcej sześćdziesięciu, wypisanych na postaci przybysza. Spokój i powaga, jakie się na obliczu jego malowały, miały za tło poprawność rysów. Musiał to być, w młodych latach swoich, chłop piękny, pokaźny, z piękności tej bowiem i pokaźności i na starość nieco zostało; ubóstwo, pomimo że zmitrężyło człowieka, że go zgięło, zdeptało, nie złamało jednak.
Przyszedł, pozdrowienie wymówił, na ławie usiadł i milczał. Żyd, Żydówka i Żydzięta nie patrzyli na niego, jakby go nie było. Parobcy spoglądali na przybysza z ukosa. Trwało to chwilkę. Wreszcie jeden zaczepił go:
– Nie powiecie nam czego nowego, wujaszku?
Wiedzieć należy, że lud na Podolu wujaszkiem (dziadkiem) tytułuje każdego wiekiem starszego, gdy nie używa bądź nazwiska, bądź też tytułu, jakiego urzędowego.
– A cóż – odrzekł zapytany, ramionami wzruszając – cóżbym wam do powiedzenia miał? Dla starego wszystko postaremu.
– Przecież coś nowego zdarza się zawsze.
– Jak dla kogo. Dla was wiosna nowa, dla mnie stara.
– Hm – podchwycił najstarszy. – Na tę wiosnę przepowiadano zmiany różne. Mówiono o nadziale gruntami, o zmienieniu pańszczyzny.
– Mówiono – powtórzył przybysz sposobem echowym.
– Ano – odrzekł parobek – to byłoby coś nowego.
– Nowego, zapewne. Nową jest koszula, gdy ją ci żonka uszyje, póty jednak tylko, póki jej na grzbiet nie wciągniesz. Wciągniesz, pochodzisz w niej trochę i nową być przestaje.
– Nową jest jednak bodaj przez chwilkę – zauważył parobek, napełniając kieliszek.
– A – machnął przybysz ręką – chwilka przemija tak prędko!
Westchnął.
– W ręce wasze, dziadku – odezwał się parobek, podając mu kieliszek. – Napijcie się.
– Dziękuję – odparł przybysz.
– Z dobrego serca – dodał parobek, stosując wyrazy te do intencyi podania kieliszka.
– Piłem – odrzekł nędzarz z uśmiechem.
Szynkarz z akcentem pogardy w oczach spojrzał na niego; parobek zaś zapytał:
– Ta gdzie? we wsi chyba.
– Pod wierzbami.
– Wyprzysięgaliście się chyba, dziadku Luka, gorzałki?
– Nie – odpowiedział krótko, sucho i ze złym humorem prawie.
W chwili tej nowe od progu słyszóć się dało pozdrowienie i ukazała się postać nowa, podobniuteńka, co się odzieży tyczy, do postaci dziadka Łuki, ale różniąca się od tej ostatniej tak urodą, jakoteż wyrazem oblicza. O ile tamten poważnie i spokojnie wyglądał, o tyle ten miał pozer ruchliwości jakiejś, zdolnej naginać się stosownie do potrzeby. W oczach świecił mu wyraz obleśny. Wszedł, kroków kilka od proga postąpił i zatrzymał się w postawie oznaczającej wyczekiwanie.
– Ny, Semeu – zaczepiła go Żydówka – gdzieżeś-to ty się dziewał?
– Gdzie? odpowiedział – na ekonomii bywałem.
– E? a cóż ty tam na tej ekonomii robił?
– Zawołali, poszedłem; nie iść nie można było: esauła prowadził.
– Coś ty tam zmajstrować musiał – zauważyła, głową zlekka kiwając. – A ja tu na ciebie czekała, czekała: wody przynieść nie było komu.
– Będziesz ty nadal czekała dłużej jeszcze i nie doczekasz.
– Ny? a toż czemu?
– Czemu? ot. Kazali i już. Ekonom kazali, a, ty słuchaj.
– Przykazali tobie, ażebyś na Wygnankę nie chodził? – zagadnęła.
– Ij, nie, nie to, ale żebym wrót pilnował, wrót nowych, które teraz właśnie stawiają. Do wieczora gotowe będą. Otóż to tak.
– Nu, a jakże teraz będzie? – zapytała szynkarka tonem wymówki.
– A jakże – odparł Semen, podnosząc dłoń dogóry i w łeb się drapiąc.
– Tyś mówił, obiecał. Toż słowo twoje pójdzie, na wiatr?
– Poniewoli, ij-bohu, poniewoli. Jam nie pytał, nie prosił.
– Hm – mruknął Luka pod nosem.
W momencie tym echo, przez drzwi otwarte, wniosło do izby odgłos dwóch szybko jeden po drugim następujących strzałów, od których drgnęła Żydówka, drgnął Żyd, parobcy zaś spojrzeli jeden na drugiego. Z parobków jeden odezwał się:
– Na moczarach ktoś strzela.
– Dziedzic – odpowiedział Semen. – Widziałem ich, jakem na kołowrocie stał. Oni z psem i ze strzelbą poszli wdół, a jam pociągnął drogą,
– A! ano – słyszeć się pomiędzy parobkami dało.
Objawił się śród nich niepokój niejaki.
– A nie widzieli oni wozów? – spytał jeden.
– Uhm – Sernen na to. – Chyba, że nie widzieli, bo i Wygnanki ztamtąd nie widać jeszcze.
– Anu, chłopcy, do wozów! – odezwał się starszy, nalewając do kieliszka z pośpiechem.
– A o mnie zapominacie? – zagadnął Semen.
– O tobie? Alboż ty co?
– Ostrzegłem was przecie. Gdyby nie ja, dziedzicby was zeszli, jak kury na noclegu.
– Niby-to chcesz gorzałki czarkę. Przypominasz się?
– Czyżem nie zasłużył sobie? Gdyby nie ja… – O! – przerwał parobek, na kieliszek oczyma wskazując.
Przybysz ręką sięgnął, kieliszek w zgrubiałe palce ujął i wychylił z tem zacięciem, które pijaka z profesyi oznacza.
– Gorzka? – rzekł półżartem z parobków jeden, z za stołą wstając.
– Nietyle ona gorzka, jak woniąca… brrr – odezwał się.
– Napiłbyś się jednak jeszcze?
– Czemu nie? Od przybytku, jak ten powiada, głowa nie boli.
– Znajdziesz w kwaterce niedopitek – odrzekł parobek. – Wypij za zdrowie moje i bywaj zdrów.
Wyraz ten był ostatnim. Parobcy się wynieśli. Wkrótce po wyjściu ich słyszeć się dało skrzypienie wozów, oddalających się od karczemki, ą w karczemce pozostali: rodzina szynkarska i dwaj dziadowie, jeden Łuka na ławie pod ścianą, drugi Semen za stołem, przed kwaterką i kieliszkiem.
Semen wziął kwaterkę do ręki, do środka zajrzał, głową zlekka wstrząsnął, uśmiechnął się i powiedział napół do siebie:
– Na dobre mi się ich lęk obrócił. Zlękli się i wódki odbiegli… Zostawili więcej, niż kieliszek.
Wyraz oczu jego uradowanie wyrażał. Nalał sobie ćwierć kieliszka, kieliszek przed sobą postawił i czekał, jakby nastrajał się do łyku. Po chwili duszkiem wypił, skrzywił się, splunął, odchrząknął przeciągle a z przyciskiem i znów nalał. Tak pijać zwykli pijacy nałogowi.
Łuka milczał; zdawało się, jakby pogrążony był w zadumie głębokiej. W izbie panowało milczenie. Przerwała takowe szynkarka, która, usiadłszy naprzeciw Semena i przypatrując się mu czas niejaki, w następujące odezwała się słowa:
– Oj ty, Semenie, Semenie… i cóż teraz będzie z ciebie?
– A i cóżby być miało! Postawią mi budę, gromada na mnie wyznaczyła ordynaryą, od przejezdnych kapnie kiedy niekiedy grosz jaki: będzie ze mnie pan…
– A jeżeli się upijesz, zaśpisz, wrót nie dopilnujesz i bydło w szkodę pójdzie, to co się z państwem twojem stanie?
– Ha! – westchnął Semeu i brwiami mrugnął.
– Bo ty chyba bez gorzałki nie wytrzymasz.
– Hm, nie wiem. Prawda, że gdy długo jej nie piję, coś mnie za serce ściska; ale toć przecie obchodzę się bez niej tydzień i dłużej niekiedy.
– Nielepiej-że było tobie do wrót nie stawać?
– Przykazali… cóż począć miałem?
– Było, o… – oczami na Łukę wskazała – jego nastręczyć.Łuka głową pokiwał..
– A samemu – ciągnęła Żydówka – nie brać się do służby, przy której trzeźwym być potrzeba. Nie pomyślał ty chyba o tem. Już tobie przez lato całe, a i dłużej może, na Wygnankę ani zajrzeć będzie można.
– Prawda… prawda twoja – odparł dziad z przekonaniem.
– Ny – odezwała się szynkarka. – Czyż tego, co się zrobiło, odrobić nie można?
– Łuko! hej! – zaczął Semen… – ty?
– A co? – zapytał.
– Chcesz ty do wrót stanąć?
– A hm… Cóż z tego, że chcę! Chciałaby dusza do raju, ale jej nie puszczają.
Na ekonomią pójdę, pokłonię się i nastręczę ciebie, zamiast siebie.
Dziad ręką machnął.
– Tylko – dodał Semen, palec z akcentem ostrzeżenia wznosząc – mohorycz mi postawisz.
– Nastręczał się ja sani, nadaremnie jednak.
– Czemu?
– Ja teżbym ciebie zapytać chciał o to… Nie wiem czemu, jak nie wiem czemu stało się niejedno nie tak, jak się stać było powinno.
Wypowiedział to Łuka z akcentem takiego w głosie smutku, że Semen oczy przymrużył, a Żydówka podchwyciła:
– I ty nie wiesz?
– Nie wiem.
– Szedłeś doli naprzekór, byłeś durny, taki durny że no!… i dlatego wyszedłeś na gałgana…
Łuka ramionami ścisnął.
– Naco tobie było z panami zadzierać?
– Jażem się upominał o swoje… o moje dziecko.
– Ij, co tam! – Żydówka na to tonem lekceważenia: – dziewczyna!…
– A gdyby tobie dziewczyna twoja – odparł Luka, palcem na dziesięcioletnią wskazując Żydóweczkę – tak się zaprzepaściła, iżbyś nie wiedziała, czy się ona utopiła, czy powiesiła, czy co – czybyś się za nią nie rozbijała po świecie?
– To co innego – odrzekła Żydówka tonem wyższości obrażonej – nie przyrównywaj ty dziewczyny mojej do swojej… To co innego. Ona nie pójdzie na pokojówkę.
– Nie byłaby poszła i moja, gdyby nie…
Dokończył westchnieniem i potarciem dłonią po czole.
Semen nalał sobie nowe ćwierć kieliszka gorzałki, wypił i odezwał się:
– Niedługo już tego będzie. Gdy ludzie gadają, to zawsze coś wygadają… a mówią, że poddaństwa nie będzie, że pańszczyzny nie będzie i…
Słyszeć się dał strzał na trzęsawiskach. Żydówka drgnęła.
– At… – wtrąciła. – Co ty tam, Semenie, wyplatasz….
– Powiadam, co ludzie głośno gadają..,
– Mało o czem nie gadają! Ot, jak było poddaństwo, tak będzie, jak była pańszczyzna, tak będzie. Lepiej nie odzywać się z rzeczami takiemi.
Nowy wystrzał, a dotego podwójny, nowe w Żydówce drgnienie wywołał. Aż na siedzeniu podskoczyła i rzekła:
– Takie tylko gadanie coś warte, co w książkach zapisane.
– Alboż tego nie pisze? – zapytał dziad zdekoncertowany nieco.
– Zapytaj Srula, Srul czyta w książkach bardzo, bardzo starych.
– No?
– I w nich nic nie stoi, ani o pańszczyźnie, ani o poddaństwie.
Wystrzał huknął w pobliżu karczemki. Żyd zbladł; dzieci się poprzerażały; Semen nawet niesiony do ust kieliszek w powietrzu zatrzymał; Łuka jeden przyjął to obojętnie.
– Nu – odezwała się szynkarka po ochłonięciu z przestrachu – i kto to widział!…
– Strzelają sobie dziedzic ptaszki na błocie – rzekł Semen w rodzaju objaśnienia.
– Ptaszki na błocie… Kto to widział? – powtórzyła.
– Gdy to się stanie, o czem ludzie gadają, to nie będą oni tak sobie strzelali.
Wyrazy te wymówione zostały z silnem, przekąsnem zakolorowaniem.
– I jakże to ono będzie? – zapytała Żydówka.
– Panów nie będzie i oni będą panom pańszczyznę odrabiali.
– Na kogo, jeżeli panów nie będzie?
– Ij… znajdzie się tam ktoś zawsze, co za łeb wziąć potrafi… Nie bez tego – odpowiedział, o odpowiedzi resztę w kieliszku utopił.
Rozmowa poczynała brać obrót interesujący, Żydówka bowiem coś odpowiedzieć miała, i by – łaby odpowiedziała, gdyby ciągu dalszego nie przerwała nagła i niespodziana interwencya psa. Do izby wpadł pyszny, angielskiej porody wyżeł. Pojawienie się jego stało się powodem ogromnego dla rodziny całej żydowskiej przerażenia. Żydzięta z krzykiem na łóżku schronienia szukały i bety na siebie naciągały; Srul w szynkwasie się zamknął; Srulowa na ławie nogi pod siebie ściągnęła i na stół wskoczyć gotowa była. Racya przerażenia tkwiła nie w tem tylko, że byłto pies, ale i w tem jeszcze, że był to pies z kształtów i pozoru niezwyczajny: przedewszystkiem czarny jak węgiel, sierść nizka, gładka, łeb duży, oczy wyłupiaste i krwią zaszłe, ogon twardy, niby żelazny, zęby białe na wierzchu, pysk otwarty, język wywalony, oddech krótki, silny i głośny, podobny nieco do pośpiesznego sapania miecha. Niekoniecznie Żydem być potrzeba było, ażeby się przestraszyć gościa podobnego, zwłaszcza że gość ów wpadł niespodzianie i zachowywał się w sposób niepokój wzbudzający. Wbiegł i rzucił się obces w kąt jeden, następnie w drugi, obwąchując podłogę; wykręcił się, zaskowyczał krótko, jakby z niecierpliwości; stanął, łeb podniósł i spojrzał na Srulową, która zadygotała ze strachu wielkiego, ręce do siebie ściągnęła i z ust wykrzywionych wydała odgłos lękliwy, na następujące rozbity wyrazy:
– Aj waj, waj!… czegoż wun odemnie chce?
On od niej nie chciał niczego; popatrzywszy jej bowiem w oczy, wywinął się, zwąchał powietrze w półkole i susem jednym pod łóżko się wsunął.
Szeroko otworzone oczy Srula i Srulowej znamionowały połączoną z przelęknięciem zagadkę: Co pies tam robi? W rzeczy samej, było to do odgadnienia trudne, tembardziej, że czasu zadużo upływało od chwili, jak się pies pod łóżko wsunął.
Po minucie słyszeć się dały szelest, stuknięcie głuche, jedno, drugie – cisza – znów stuknięcie. Żydówka w strachu zachlipywać się poczęła. Przelękła się o dzieci na łóżku w betach pochowane. Znajdowała się w tej chwili obezwładnienia, która u matek poprzedza wybuch ślepego dla dzieci poświęcenia się. Wybuch jednak nie nastąpił, zaszło bowiem rozwiązanie zagadki zapomocą zagadki nowej. Pies zpod łóżka wylazł, ale – bez głowy. Ziem się wyraził: – wylazł z głową, ale nie z tą, z którą wlazł. Na miejscu tej ostatniej miał garnek.
Miał garnek zamiast głowy; głowy zaś prawdziwej, głowy psiej – ani śladu. Szyja i wprost szyi garnek sterczał; reszta tułowia nie zmieniła się zgoła. W garnku znikły uszy, oczy, pysk, zęby, język – wszystko słowem, co psa tak strasznym czyniło. Wylazł, a raczej wypełznął zpod łóżka, na nogi stanął, kroków kilka postąpił i wnet przyległ.
Żyd i Żydówka w osłupieniu na zjawisko to patrzyli.
Pies, przyległszy, wnet następujące jął się czynić manewry: przechylał kark w stronę jednę i potrząsał garnkiem; przechylał w stronę drugą i potrząsał; wkładał garnek pomiędzy łapy przednie i raz jedną, znów drugą do ziemi takowy przyciskał, kark wtył naprężając.
Osłupienie Srula i Srulowej trwało chwilkę i ustąpiło nagle okrzykowi rozpaczą nabrzmiałemu, który się z piersi Srutowej wydarł:
– Szmalc!…
– Wus geszehu? – zawołał Żyd, brwi groźnie marszcząc.
– Szmalc! – powtórzyła Żydówka z tymże akcentem.
– Ferfał (przepadło) – była Żyda odpowiedź, której towarzyszyło wyraziste, acz powolne machnięcie ręką.
Pies wciąż z garnkiem manewrował. Dziadowie przypatrywali się temu, przypatrywali się i Żydzi – pierwsi obojętnie, drudzy z rozdrażnieniem. Po chwili Łuka wstał, polano ujął i do psa się zwrócił.
– Co ty? co? – podchwycił Żyd.
– Garnek rozbiję – odpowiedział spokojnie.
– Czy to twój? – podchwyciła Żydówka. – Masz aby czem zapłacić?
Na zapytanie to Łuka polano położył i odpowiedział:
– Zapłacić nie mam czem, ale inaczej pies się udusi w garnku.
– Twoja szkoda? co?….
Łuka ramionami wzruszył i w chwili tej z nadworu doszło gwiźnięcie mocne, po którem nastąpiło wołanie:
– Black (czytaj: Blek)!… Black!
Wołanie dochodziło zblizka, ustępując gwizdaniu. Szło to koleją, urywającą się cochwila, powtarzającą się atoli często. Słyszeć się wreszcie dały z akcentem gniewu wypowiedziane wyrazy:
– Cóż u licha!… gdzieżby się on podział? Czy do Wygnanki na kieliszek wódki nie zaszedł?
Na słowa te Srul z szynkwasu wyskoczył i w chwili jednej, przybrawszy na się wyraz ugrzecznienia uniżonego, z izby się wyniósł. Żydówka z ławy się zsunęła, psa zdala obeszła i przy piecu pozycyą zajęła. Semen przy progu stanął. Luka" czapkę z głowy zdjął, lecz z miejsca jakie zajmował nie ruszył się.
– Srulu, a!… – odezwał się głos obcy na dworze – nie widziałeś ty przypadkiem psa czarnego?
– Jaśnie wielmożny panie – zabrzmiała odpowiedź Srula – ten pies. tego psa ja… widział.
– Widziałeś go?…
– Ny, a jakże, jaśnie wielmożny panie.
– Wygnankę okrążył i gdzieś mi nagle z oczu znikł.
– I mnie, jaśnie wielmożny panie, z oczu znikł.
– Gdzieś się podział?…
– Wun się nigdzie nie podział.
– Powiadam, że znikł.
– Nu znikł, ale nie znikł… Wlazł wun, a wylazł garnek.
– Srulu – zabrzmiał głos upominający – tyś zwaryował…
Na uwagę tę nie było ze strony Srula odpowiedzi, a to dlatego może, iż bezpośrednio po niej na progu izby szynkowej pojawiła się postać ubranego w odzież myśliwską szlachcica – postać tęga, wąsata, o dobrym bycie świadcząca, w nankinowym na grzbiecie kubraku, w takichże pludrach, w chodakach naśladujących koturny rzymskie, w kapeluszu słomkowym, z torbą przez ramię i z dubeltówką na ramieniu. Postać ta na progu stanęła, oczy w szamocącego się z garnkiem psa utkwiła, brwi groźnie zmarszczyła i zawołała:
– A toż co?
– To wun tak… w garnku wylazł – odpowie… dział Srul z sieni.
– Ależ mi się pies udusi! – zawołał szlachcic, kroków kilka postąpił, strzelbę z ramienia zdjął i łożem o garnek na sztorc uderzył.
Garnek się na czerepy rozprysnął i ukazał się łeb psi, na wysokości oczu ubielony szmalcem gęsim. Pies poskoczył z oznakami uradowania i do szlachcica się pogarnął; ten jednak zawołał na niego przeciągle:
– Psss.
Pies przyległ, ogonem kiwając, szlachcicowi w oczy patrząc i językiem się oblizując.
– I gdzie to on się tak ubrał? – zapytał myśliwy, mowę do obecnych zwracając. Na odpowiedź nie czekał jednak, lecz prawił dalej: – Udusić się mógł… Nikomu z was na myśl nie przyszło garnek stłuc?
– Mnie to na myśl przyszło – pochwycił Żyd z pośpiechem, bojąc się snadź, ażeby go Łuka nie uprzedził – mnie… ny, ale….
– No?…
– Ja usłyszał jaśnie wielmożnego pana i… tego… Czasu nie było.
– Ależ się ubrał! – szlachcic na to. – Szmalec mu wiatr zepsuł i dziś z polowania nic już nie będzie – a ku ławie idąc i miejsce zajmując, dodał: – Dajno mi, Srulu, wódki kieliszek, ale… wiesz, szumówki, szabasówki, tej co sam pijasz… czystej, niechrzczoną i niebardzo śmierdzącej.III. PUSTKA.
Szlachcic haustem jednym wódki kieliszek wychylił i, kieliszek na stole postawiwszy, kazał Srulowi poczęstować dziadów, z których jeden stał u drzwi, drugi pod ścianą. Żyd z pośpiechem rozkaz spełnił: nalał Semenowi – ten się w pas szlachcicowi pokłonił, zdrowia i panowania mu życzył i kieliszek wypróżnił. Luka ręki skinieniem Srula od nalewania powstrzymał.
– A?… – odezwał się szlachcic, spostrzegłszy co się stało.
– Wun… wun – zawołał Srul i dokończyć nie mógł; na ustach wisiał mu wyraz "gałgan, " którego wykrztusić nie śmiał – wun… wun.
– Wódki nie pijesz?…
– Nie, wielmożny panie – odrzekł dziad.
– Rzecz osobliwa. Czyś się zarzekł? czyś nie pijał nigdy?…
– Pijałem… i nie zarzekałem się…
– Czemuż więc nie pijesz, kiedy się częstuję?
– Boję się.
– Żeby cię Srul nie otruł? – podchwycił szlachcic żartobliwie.
– Nie, nie to, ale… a!…, dużo byłoby do gadania o tem.
Szlachcic zmierzył Łukę okiem od stóp do głowy, pomilczał przez chwilę, powiedzieć coś chciał, lecz widocznem było, że się zmiarkował i z innej zaczął beczki.
– Przecież – odezwał się – z dobrego częstowałem was serca. Mnie teraz o waszę chodzi łaskę… wiecie? – zapytał.
Semen się pokłonił i odpowiedział:
– Oby ino Pan Bóg miłosierdny jaśnie wielmożnemu panu zdrowie dał i panowanie przedłużył…
– Panowanie moje skończy się niebawem… skończyło się już; niema więc co wspominać o niem. Ja nie pan…
– E?… – odparł chłop z niedowierzaniem.
– Czyżeś nie słyszał pomiędzy ludźmi gadania?
– Ta… – zaczął Semen, w łeb się drapiąc – słyszał ja coś, ale nie wiem co…
– Coś więcej zapewne, aniżeli jest. Cóż, naprzykład?
– Co?… hm… słyszałem – zaczął.
– No? – nalegał pan.
– Że będzie….
– Co? no, mówże! Cóż będzie?
– Powiadają… ale to nieprawda chyba – zastrzegł się na wypadek wszelki – że będzie… wolność.
– Nieprawda – odparł szlachcic – będzie bowiem tak: nie będzie mi wolno ciebie pędzić na pańszczyznę; więc dla mnie to… niewola… Co?
– Ono to niby tak – odparł Semen.
– A dla ciebie? – zapytał szlachcic.
– Dla mnie?… chyba wola.
– Niewolno będzie tobie pędzić na panszczyznę mnie… Czy to wola?
– Jaka wola!
– A widzisz. Owóż tak we wszystkiem. Dotychczas coś tam wolno było mnie: była więc wolność jakaś. Nadal niewolno będzie mnie, ale niewolno i tobie: ja stracę, ty nie zyskasz… Podzielimy się i będziemy panowali jednakowo, jak ja, tak i ty.
Rozmowa w półżartobliwy ze strony szlachcica toczoną była sposób; w półżartobliwości tej atoli brzmiał akcent żalu, czy gniewu, czy może ironii tylko. Po słowach powyższych do Srula się zwrócił:
– Czy nie tak, Srulu? – zapytał.
– Ny, jaśnie wielmożny pan wie lepiej, aniżeli ja, biedny arendarz.
– Uhm – odparł szlachcic, wstając. – Na tej wolności rzekomej ty pono wyjdziesz najlepiej. Co się tam należy tobie?