Nieziemski spadek - ebook
Nieziemski spadek - ebook
Niedochowany celibat i pochowany trup. Sposób na przechytrzenie kucharki, słodka pułapka na włamywacza i gorzka trucizna. Mniam! Nnajnowsza komedia kryminalna MARTY OBUCH będzie ci smakować…
Czy można nagle całkiem zmienić życie? Tak. Wystarczy odnaleźć swoją nieprzyzwoicie bogatą i śmiertelnie chorą babcię i odziedziczyć po niej spadek. To przydarza się Hance, która jest biedna, poturbowana przez los i chce tylko jednego – świętego spokoju. Zamieszkuje więc z babcią
w zabytkowej willi i wtedy zaczynają się kłopoty. Okazuje się, że babcia jest sprawna, wredna i despotyczna, willa zachwyca, ale nocą słychać w niej podejrzane dźwięki,
a amatorów fortuny jest wielu i każdy chce się pozbyć konkurencji. Z kolei spadek to prawdziwa zagadka, którą Hanka postanawia rozwiązać, mimo że mieszkańcy willi jej tego nie ułatwiają. W sprawę zamieszany jest pewien trup, pewien pies i pewien kot oraz… bardzo konkretny mężczyzna, który swobodą bycia i poczuciem humoru to wprawia Hankę w zakłopotanie, to wyprowadza ją z równowagi.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-826-2 |
Rozmiar pliku: | 950 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kojarzyła się Hani raczej z dzidzią piernik z Żon Hollywood.
W eleganckiej różowej garsonce, poobwieszana złotem niczym jasnogórski ołtarz wotami, pobrzękująca łańcuchem torebki Dolce & Gabbana tak grubym, że można by na nim uwiązać krowę, a przede wszystkim napompowana botoksem od zwiędłego podbródka po łysiejącą czaszkę – przypominała raczej upiora w operze niż stateczną nestorkę rodu, ale fakt, była obrzydliwie bogata.
I to zdecydowało o obrocie wydarzeń.
Hanna Kowalczyk połaszczyła się na spadek, miała tego pełną świadomość.
Miała też świadomość, że jej, pożal się Boże, były mąż zostawił ją z długami, że nie stać jej nawet na nowy czajnik, o leczeniu kanałowym nie mówiąc, i jeśli taki stan rzeczy ma trwać nadal, będzie musiała sobie sama wyrwać lewą górną siódemkę kombinerkami albo zacząć rozważać wyjazd do Niemiec i opiekę nad jakąś obłożnie chorą babcią. Czy w takim razie nie lepiej zostać w kraju i opiekować się babcią, tyle że własną?
O tym, że ma babcię, oczywiście wiedziała, ale na oczy zobaczyła to nadziane próchno dopiero dziś o poranku. Mama zerwała z nią i z całą rodziną Grodzieńskich wszelkie kontakty i nie chciała ich znać, a w domu nie było nawet kawałka babcinego zdjęcia. Bezpośrednią przyczynę niechęci mama zabrała ze sobą do grobu, a podpytywany o to ojciec ucinał temat. Kiedy więc Hanka dostała kilka dni temu pismo urzędowe z kancelarii adwokackiej, w którym babcia prosiła swoją jedyną wnuczkę o spotkanie w sprawie testamentu, Hanka nikomu się do listu nie przyznała i poszła.
Zżerała ją ciekawość.
I można powiedzieć, że nie doznała rozczarowania.
Kancelaria mieściła się przy ulicy Gliwickiej w Katowicach, niedaleko placu Wolności – zajmowała całe piętro jednej z kamienic i to piętro z powodu babci Krystyny zostało całkiem postawione na nogi, jakby zawitała tam sama Margaret Thatcher albo Oprah Winfrey. W powietrzu drgały na zmianę napięcie, podniosłość oraz oczekiwanie połączone ze zdenerwowaniem i aż trudno było uwierzyć, że to wszystko z powodu wizyty jednej starszej pani. Kiedy w blasku różu i złota Grodzieńska wkroczyła do kancelarii, wszyscy zerwali się z miejsc i zaczęli się jej kłaniać w pas tak, że Hanka miała powody przypuszczać, że gdyby babcia usiadła obok i puściła w obite aksamitem krzesło bąka, to pewnie by je wstawiono do szklanej gabloty, a przedtem odessano z niego powietrze złotym odkurzaczykiem.
Szaleństwo.
– To jest Krystyna Grodzieńska? – zagadnęła Hanka recepcjonistkę, sympatyczną dziewczynę, która była tak zaaferowana, że nie zdążyła jej do tej pory obsłużyć.
– Tak. Zaraz się panią zajmę, momencik, mam mnóstwo papierów do przygotowania.
– Nie ma pośpiechu. A tak à propos tej babci… Babki… Od razu widać, że to jakaś ważna persona… – stwierdziła niby mimochodem, badając grunt.
– Bardzo ważna. Pani Grodzieńska jest w zasadzie właścicielką – szepnęła recepcjonistka, prezentując w uśmiechu parę olbrzymich siekaczy. – Nieoficjalnie. Oficjalnie to sędzia, legendarna postać. Lwica polskiej palestry, tak o niej mówią, choć teraz jest w stanie spoczynku.
– Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie…
– Proszę?
– Nic, nic. Lwica? Wyliniała jakaś… – mruknęła Hanka, ale kobieta za marmurową ladą miała dobry słuch.
Kąciki jej ust lekko drgnęły.
Hanka się nie poddawała.
– Musi być z niej niezły numer, widzę, że jej się tu wszyscy boją.
Swoją drogą, miło było popatrzeć na taką uniżoność względem kobiety.
– Jest dość ekscentryczna – zdradziła recepcjonistka, zniżając głos. – I władcza. Jak ktoś się jej przeciwstawi…
– To leci z roboty na zbity pysk – dokończyła Hanka ze smakiem, a w oczach rozmówczyni zamigotało porozumienie, choć z lojalności, albo ze strachu, taktownie zamilkła.
I wtedy baba w różowej garsonce zwróciła na Hankę uwagę.
Nie żeby na jej widok jakoś specjalnie się ucieszyła, raczej wyglądała na zaniepokojoną.
– A ta pani to kto?
Pytanie rzucone w pustkę bardzo długiego korytarza, który prezentował się wytworniej niż całe wynajmowane przez Hankę mieszkanie, zabrzmiało, jakby ktoś zapytał o rozgniecionego na królewskich marmurach szczura.
Pani z recepcji w jednej chwili zamieniła się w grecką rzeźbę – skromną, taką ubraną i wstawioną do kąta.
– Bardzo przepraszam – bąknęła, po czym zaczęła czegoś nerwowo szukać w biurku, więc babcia energicznym krokiem przemierzyła hol i stanęła na wprost Hanki, a jej przenikliwy wzrok sięgnął wnuczce aż do jelita grubego.
Bez znieczulenia.
Zupełnie jakby staruszka miała w tych małych, wrednych oczkach najnowocześniejszy endoskop.
– Kim pani jest? – padło z ust przypominających dwie nabrzmiałe gąsienice.
Hanka starała się źle nie nastawiać, choć poczucie estetyki w niej wrzeszczało. I co z tego, że babcia jest napompowana i jakaś taka sztuczna? Różni ludzie są na tym świecie. Tylko czemu ta konkretna staruszka miała w sobie coś takiego, że stojący przed nią ludź zaczynał się zastanawiać, co jest z nim nie tak?
Hanka z pewnością nie wpisywała się w kanony piękna uznawane przez babcię Krystynę. Nie nosiła garsonki, ale koszulkę i rozwleczone dżinsy. Nie nosiła szpilek, ale czerwone trampki. Nie nosiła torebki, ale zarzucony swobodnie na ramię plecak. Na dodatek jej twarz nie była dziełem sztuki chirurga estetycznego, ale zaokrągloną powierzchnią, którą z lubością wystawiała do słońca i ludzi. Włosom w kolorze biały blond Hanka również nie poświęcała zbyt wiele czasu – obecnie miały centymetr i były, jak stwierdził tato, opitolone na zapałkę.
Najwygodniejsza fryzura świata.
– Hanka jestem. Wychodzi na to, że… wnuczka – dodała po znaczącej pauzie, po czym puściła do babci oko, prezentując przy okazji w jego kąciku siateczkę pierwszych zmarszczek.
Krystyna Grodzieńska zaniemówiła.
Zdaje się, że spodziewała się innej wnuczki.
Może tak wychudzonej jak ona sama?
Babcia miała kolanka kanciaste jak sześciokątne śrubki, nóżki i rączki wiotkie, jakby przeszła polio, a całe jej pomarszczone ciało pokrywała rzetelna warstwa pomarańczowej opalenizny. Na pamiątkę po wakacjach we Włoszech to raczej nie wyglądało, prędzej na pakiet w solarium. Zważywszy na fakt, że już jednorazowa wizyta w takim przybytku wiąże się ze wzrostem ryzyka zapadalności na czerniaka o jakieś dwadzieścia procent, babcia musiała być odważna.
Albo miała końskie zdrowie.
– Proszę?! Wnuczka?! Ale jak… Moja wnuczka?!
Czyżby do niej nie dotarło?
Za to Hanka uświadomiła sobie jedno – ich pierwsze spotkanie nie przebiegnie wśród ronionych na jej przystrzyżoną głowę łez wzruszenia, babcia nie wyciągnie z portfela jej fotografii sprzed trzydziestu lat i nie powie, że te śliczne usteczka są po niej…
– Wnuczka. Hanna Kowalczyk – powtórzyła beznamiętnie, w tonie informacyjnym. – Reklamacje proszę kierować do ojca, matka nie żyje.
I tu babcia okazała się zbudowana z węgla, wodoru i tlenu – ledwie ostatnie zdanie przebrzmiało, zdążyło z niej zejść powietrze. Przestała na moment oddychać, a w tych wąsko osadzonych (albo ściśniętych botoksem, kto wie) oczach zalśniły łzy.
A jednak.
Tylko że te łzy bardzo szybko wyschły, a oczy babci znów zaczęły przypominać dwie bezdenne i ciemne studnie.
– Panie majorze! – zawołała słabo do starszego pana, który trzymał się dotąd jej boku, choć do recepcji razem z nią nie podszedł.
Był czymś ewidentnie mocno poruszony, co starał się maskować miną. Na oko miał sześćdziesiątkę, a jego wygląd nasuwał skojarzenie z wyleniałym kocurem wciśniętym na siłę w markowy garnitur. Znalazł się jednak przy nich z prędkością, o jaką Hanka by go nie podejrzewała.
– Jestem!
– Mateusz ją poprosi z nami. Muszę usiąść… – oznajmiła babcia, a przez stadko facetów w holu przebiegł dreszcz poruszenia.
Podobne poruszenie można było zauważyć w recepcjonistce, która patrzyła na wnuczkę właścicielki z zaciekawieniem, ale i z pewną pretensją.
Pan major vel Mateusz ujął babcię pod ramię i zaprowadził ją do jednego z pomieszczeń, a chwilę przedtem wykonał nieznaczny ruch głową i już do Hanki wystartowały dwa młode wilki o nienagannych manierach. Mężczyźni się przed nią ukłonili, kąt zgięcia ich korpusów był niemal identyczny, podobnie trzasnęły o posadzkę lśniące buty, po czym Hanka została w ich asyście zaprowadzona do pokoju, w którym zniknęła przed chwilą babcia.
– Niezłą tu macie obsługę – zdążyła się podzielić poufale z recepcjonistką i ruszyła z miejsca, mając przy tym niejasne wrażenie, jakby szła na ścięcie.
I zbytnio się nie pomyliła.
Babcia siedziała rozłożona na zabytkowej kanapce z dłonią przy czole – wyglądała na tak nieszczęśliwą i zbolałą, że Hance zrobiło się jej przez moment żal. Zdaje się, że dowiedziała się o śmierci własnej córki w biały dzień, w holu, w towarzystwie obcych ludzi! Co za paskudna niedelikatność z jej strony. Powinna bardziej pilnować jęzora, a nie kłapać nim na lewo i prawo. Co prawda mama zakazała o swojej chorobie informować kogokolwiek, uszanowali z ojcem jej wolę, na pogrzebie było tylko kilka najbliższych im osób, ale czy to było w porządku? I czy było w porządku informować kogoś o śmierci córki w takich okolicznościach?
Dała ciała, i tyle.
Nic jej nie tłumaczy.
– Siadaj… dziecko – usłyszała i od razu drgnęła.
Dziecko?
Hanka miała trzydzieści trzy lata, ten drobny fakt babcia musiała chyba pamiętać. Musiała? A może była przeżarta sklerozą?
– Kiedy… kiedy to się stało? – padło pytanie z kanapy.
– Kiedy zmarła mama? Rok temu.
Dłoń babci naznaczona siecią wypukłych niebieskich żyłek zaczęła drżeć.
– Jak?
– Rak trzustki…
Nie było dobrze wspominać tamte chwile, ale rok to sporo czasu, Hanka zdołała się już z odejściem matki jako tako oswoić. To znaczy uporała się z najsilniejszymi uczuciami, ale tęskniła za mamą do dziś i chyba już tak miało zostać. Tęsknota jest miarą ważności, a mama, jak do tej pory, była najważniejszą osobą w jej życiu. Bez tego skrawka smutku czającego się gdzieś na dnie jej duszy radość z życia nie byłaby pełna.
– Rak trzustki! Mateusz, słyszysz?!
Mateusz słyszał, ale nie dał tego po sobie poznać.
– Czemu babcia się dziwi? – wyraziła zaciekawienie Hanka, choć oprócz zdziwienia usłyszała w tonie babci coś jeszcze...
Triumf?
Idiotyczne to było bardzo i chyba musiała coś źle zinterpretować, ale potem zaczęło być jeszcze dziwniej.
– Dziecko… – Dłoń babci znieruchomiała i jej właścicielka znowu przyjrzała się Hance tak, jakby wcale nie chciała jej widzieć. – Czy możesz mnie nie nazywać BABCIĄ? Przynajmniej nie tutaj – dodała ciszej. – Nie przy ludziach. W końcu nie wyglądam chyba jeszcze tak staro?
O matko i córko!
Oraz wnuczko, ale nie babciu…
Czy to się dzieje naprawdę?!
– Dobrze – rzuciła skrajnie zdumiona Hanka, choć w środku poczuła chropowatość. I protest. Dużo chropowatości i dużo protestu. – Czemu PANI się zdziwiła, że moja mama umarła na raka trzustki?
– Jaka pani?!
Czyli też źle.
Oczywista oczywistość.
Baba zapewne należała do tych osób, które zawsze są niezadowolone.
– To jak mam mówić? – spytała Hanka, tłumiąc narastającą złość.
Pani Grodzieńska poprawiła swoje wyfiokowane włosy, a bransoletka na jej ręku zagrzechotała próbą najlepszego złota.
– Krystyna?
– Krystyna?! O cholera, grubo… – wyrwało się Hance i zaraz tego pożałowała.
Babcia odebrała komentarz do siebie, jakżeby inaczej.
– Gruba?!
O nie, w tę stronę nie należało brnąć.
Czyli przewrażliwienie w kwestii wyglądu dotyczy również kobiet po siedemdziesiątce, w porządku.
– Nic, nic – zapewniła, machając lekceważąco ręką. – Krystyna… Niech i tak będzie. Nie: babcia. Krystyna. W porządku. Może być Krystyna.
– Dziecko…
I tu już z Hanki wyszedł charakter, a raczej charakterek, żeby nie powiedzieć charakterzysko – notabene, tata uważał, że miała go po…
Babci!
– Zatem… Krystyno. – Hanka chrząknęła, po czym z pozorną lekkością wyraziła gorącą prośbę: – Czy możesz nie nazywać mnie DZIECKIEM? Przynajmniej nie tutaj. Nie tak protekcjonalnie i nie przy ludziach. W końcu nie wyglądam chyba tak młodo?
Pan major uniósł w zdumieniu krzaczaste brwi, nadal jednak siedział bez ruchu niczym medytujący Budda, a babci kolejny raz odebrało mowę. Widać było, że balansuje między wściekłością a zdziwieniem, nie mogła się zdecydować – na ten moment trafił notariusz, czyli rozkojarzony starszy pan, który wszedł do pomieszczenia i przeprosił za spóźnienie, a potem zasiadł za wielkim mahoniowym biurkiem. Nie przestawał szukać czegoś w kieszeniach, słał przy tym swojej klientce spojrzenia pełne nabożnego zachwytu i niewyjaśnionej obawy. W końcu znalazł to, czego szukał. Z kieszeni garnituru wydobył kraciastą chusteczkę, otarł nią spocone czoło i zaczynał powoli nawiązywać kontakt z rzeczywistością, czyli spojrzał na Hankę i na Mateusza.
Babcia umiarkowanie ucieszyła się na jego widok, choć kiedy dostrzegła chusteczkę, z obrzydzeniem przewróciła oczami.
– Ależ, Andrzejku, nie masz za co przepraszać – zapewniła go z wahaniem. – Zawsze jesteś taki uprzejmy… Ach, to młode pokolenie, szkoda, że pewne wartości wychodzą już z użytku…
Że niby mowa o niej, o Hance?
Babcia pewnie by wolała, żeby jej wnuczka była tak samo bezwolna jak gazela, która zadowala się skubaniem trawki, podczas gdy inne cwaniaki z sawanny przeganiają ją od wodopoju. Hanka nienawidziła wszelkich aluzji, przy innej okazji zapewne by te odchodzące wartości od razu skomentowała, ale obecność sympatycznego notariusza zrobiła swoje.
Zamilkła.
Po sprawdzeniu dowodu osobistego pan Andrzejek złożył usta w ciup i ze spokojem wyjaśnił powód spotkania.
To znaczy usiłował wyjaśnić.
– Zebraliśmy się tutaj, żeby omówić warunki testamentu…
– Ewentualnego testamentu – zaakcentowała babcia, unosząc haczykowaty, acz wypielęgnowany palec.
– To właśnie miałem na myśli, mówiąc „warunki”…
– Bo jeśli warunki nie zostaną spełnione – wtrąciła znowu stalowym głosem Krystyna, zerkając przy tym z ukosa na Hankę – to nie ma mowy o żadnym dziedziczeniu.
Notariusz poprawił okulary. Jego poszarzałe włosy znaczyły srebrne pasemka i Hanka zaczęła się zastanawiać, ile z tych srebrnych nitek ten starszy pan zawdzięcza współpracy z lwicą polskiej palestry.
– Pani Grodzieńska dysponuje sporym majątkiem…
– Sporym? Andrzejku!
W głosie babci zadźwięczało uprzejme pobłażanie.
– Dużym majątkiem…
– Dużym?!
Że pan Andrzejek nie udusił tej irytującej staruchy tam, gdzie siedziała, czyli na secesyjnej kanapce, Hanka naprawdę się dziwiła, ale notariusz widocznie był zaprawiony w bojach. Pocił się coraz mocniej, nie tracił jednak cierpliwości. A nawet w miarę rozwoju wydarzeń jego cierpliwość zdawała się rosnąć.
Cierpliwość wnuczki wręcz odwrotnie – z każdą chwilą malała.
W dodatku Hanka musiała wziąć kolejną tabletkę przeciwbólową, ząb znowu zaczynał jej dokuczać, więc bez pardonu przerwała te licytacje.
– Czy możemy przejść do konkretów?
Pieniądze jakoś specjalnie nigdy jej nie imponowały. Po prostu w tym momencie rozpaczliwie potrzebowała dwudziestu siedmiu tysięcy złotych, inaczej czekała ją egzekucja komornika. Do tego musiała jak najszybciej zorganizować kolejne trzy tysiące, żeby nie umrzeć z bólu na fotelu stomatologicznym firmowanym przez NFZ. Plus dług u ojca, który na emeryturze sam ledwo wiązał koniec z końcem i już nie miał z czego córce pożyczać.
Mogłaby spokojnie wymieniać dalej.
– Przyjmijmy, że chodzi o gigantyczny majątek. Gigantyczny! – zakończyła nieco drwiąco, a babcia spojrzała na nią po raz pierwszy bez wstrętu.
– Oczywiście, że gigantyczny! – przytaknęła. – Nieziemski spadek, dziecko, NIEZIEMSKI. Tak mówili o nim mój Ignaś i moja matka. Prawda, Andrzejku?
Andrzejek gorliwie przytaknął, a pan Mateusz się zjeżył.
Ciekawe…
– Tak, nieziemski. Słusznie. – Notariusz podjął w skupieniu wątek. – Zatem może faktycznie przejdę od razu do rzeczy. Pani Hanno, sprawa wygląda tak, że pani babcia ma… raka trzustki – wyznał, wstrzymując na moment głos, a jego brązowe oczy przypominające ślepia cocker spaniela zwilgotniały. – Martwi się o swoje zdrowie i choć stać ją na jak najlepszą opiekę medyczną, pragnie spędzić ostatnie miesiące życia z kimś z rodziny. Czy w związku z tym jest pani gotowa, żeby się przeprowadzić?
Przeprowadzić się?!
Mieszkać z tą starą i zupełnie obcą babą?
Pierwsza myśl Hanki miała związek z ucieczką do najbliżej zlokalizowanego bunkra – taki znajdował się prawdopodobnie na placu Miarki. Pożyczka, dziedziczenie, czemu nie.
Ale spotkania w piżamach o ósmej rano?
Bielizna pakowana do wspólnej pralki?
Wypominanie, kto za co zapłacił i kto jest na czyjej łasce?
Problem w tym, że Hanka zawsze nienawidziła od kogokolwiek zależeć, perspektywa, że ktoś może na nią wpływać, dyktować jej, co ma robić, machając przy tym zwitkiem banknotów – ta perspektywa wprawiała ją w autentyczny popłoch, ale czy większego popłochu nie wywoływała czasem wizja zapalenia okostnej? Bakterie Gram-dodatnie i ujemne, przetoka, resekcja, tryskająca z jamy ustnej żółtymi fontannami ropa, takie tam drobiazgi. A do tego wszystkiego Hanka przypomniała sobie właśnie potworny upał w wynajmowanej kawalerce. Małej, ciasnej kawalerce. I czyhającego na jej konto bankowe komornika.
Jeśli zestawić to z kilkoma miesiącami w towarzystwie babci…
Ale chyba babcia Krystyna nie oczekuje, że nowo poznana wnuczka będzie ją podcierać?!
– Ostrzegam, że nie skończyłam żadnego kursu medycznego – zaczęła ostrożnie. – Wkłuwanie się w żyłę, kaczka, cewnik, te wszystkie medyczne sztuczki odpadają.
Zamierzała kontynuować, ale babcia wydała z siebie dźwięk przypominający fuknięcie.
– Cewnik?! Co ty, dziecko, opowiadasz! Jaki cewnik?!
– Czyli babcia… Krystyna… Babcia Krystyna jest w pełni władz… – zaplątała się Hanka, chcąc delikatnie dotrzeć do sedna. – Jest w pełni sprawna i zdrowa na ciele i umyśle?
– A nie widać?!
– Cewnika przez garsonkę? Jednak nie bardzo… Skąd mam zatem wiedzieć?
– No chyba na obłożnie chorą nie wyglądam?! Andrzejku!
Andrzejek poczochrał się po siwych lokach, dość mocno już przerzedzonych.
– Pani Krystyna ma się całkiem dobrze – zapewnił. – O diagnozie dowiedziała się kilka dni temu. Poza napadowymi bólami żołądka i nudnościami…
Pięknie, czyli w grę wchodzi jednak rzyganie. Trzymanie miski. Ocieranie wymiocin z pomarszczonych policzków…
– Może darujmy sobie szczegóły! – Babcia się zdenerwowała. Zdaje się, że oczekiwała od pana Andrzejka wsparcia innego rodzaju. – Prędzej umrę, niż pozwolę sobie założyć cewnik! Co to za pomysły w ogóle?!
– Prędzej umrę… – powtórzyła w głębokim zamyśleniu Hanka.
Tak, rak trzustki to wyjątkowe paskudztwo. Nawet jeśli musiałaby się wbijać w czyjąś żyłę wrotną przez rok, a potem miała z głowy wszelkie troski finansowe…
Czy skóra nie była jednak warta wyprawki?
– Pani Krystyna ma swojego fizjoterapeutę, lekarza… – zaczął wymieniać pospiesznie pan Andrzejek.
– Do tego gosposię, sprzątaczkę, ogrodnika i ochroniarza łamane przez kierowcę. – Babcia spojrzała wymownie na Mateusza. – Pielęgniarki nie potrzebuję. Potrzebuję kogoś z rodziny. Nie kogoś, komu płacę… – dodała cicho na koniec.
– À propos „płacę”… – podłapała Hanka i w odruchu determinacji postawiła na uczciwość. – Utrzymuję się sama, żeby nie było. Uczę biologii w szkole podstawowej i piszę książki dla dzieci. Ale mam też długi, przez cholernego męża i własną głupotę, nie zaprzeczam. Do tego czeka mnie leczenie kanałowe zęba, a tymczasowo jestem goła i wesoła…
– Z tą wesołością bym nie przesadzała – mruknęła babcia, ale Hanki już nic nie mogło powstrzymać.
Zaczerpnęła tchu i pomimo palącego uczucia wstydu, które z żołądka zaczęło się przemieszczać w stronę tchawicy, dokończyła:
– Zatem postawię sprawę jasno, skoro babcia… Krystyna też mówi bez ogródek. Rozważę przeprowadzkę, a babcia rozważy… Wsparcie finansowe – lekko się zająknęła. – Konkretnie pożyczkę. Oddam wszystko co do złotówki, przysięgam, możemy się umówić na raty, spisać to na piśmie… W lipcu przyjdą tantiemy z wydawnictwa.
– Długów twojego męża nie zapłacę – oświadczyła babcia stanowczo, nawet nie mrugnąwszy naciągniętą powieką. – Nie ma mowy. Ale sprawą zajmie się nasz prawnik. Tyle mogę obiecać.
To już coś!
Ale co z całą resztą?
– Dentysta… – podjęła Hanka niepewnie, a wtedy babcia westchnęła jak ktoś śmiertelnie znudzony.
– Kwestie medyczne w porządku.
– Zapewnimy pani wikt i opierunek – uzupełnił gorliwie pan Andrzej. – Cały wikt i cały opierunek. Wyżywienie, ubezpieczenie, lekarze, garderoba… Wszystkie koszty, które ponosi pani na co dzień, przejdą na panią Grodzieńską.
Wszystkie?
Benzyna też?!
Hanka gorączkowo analizowała sytuację, ale nie umknęło jej, że babcia wciąż ucieka od niej wzrokiem.
Czyli coś było na rzeczy, coś się za tym wszystkim kryło, tylko co, do cholery?!
– Skoro babcia ma lekarza, ogrodnika, gosposię i tak dalej… To po co ja jestem jej jeszcze potrzebna do szczęścia?
W pokoju zapadło na chwilę pełne konsternacji milczenie.
– Pani Hanno – podjął mecenas, poprawiając oprawki okularów. – Już to sugerowałem. Nie wszystko można przeliczyć na złotówki. Odnośnie do szczęścia… Pani babcia… Dla pani babci ważna jest rodzina.
Rodzina?!
Wolne żarty.
– Jakoś do tej pory potrafiła bez niej żyć.
Może to nie był ze strony Hanki zbyt elegancki komentarz, ale dla jej mamy nieobecność Krystyny Grodzieńskiej w życiu to było coś jak odcięta kończyna. Owszem, odcięcie dokonało się na własne życzenie, ale mamę gryzła ta amputacja do końca jej dni. Może dlatego, że jak ktoś chce się z kimś pożegnać, musi się najpierw z nim pogodzić, a przynajmniej przyjąć go takim, jakim jest, inaczej ta pustka, ten brak między dwojgiem ludzi wciąż będzie ich przy sobie trzymał.
Babcia znowu westchnęła i zapatrzyła się w okno.
– Właśnie z tej przyczyny – usiłował wybrnąć pan Andrzejek. – Skoro własna córka nie utrzymywała z matką kontaktu…
Aha, czyli odpokutowanie win?
Babcię gryzło sumienie!
– Czyli jakie ja tak naprawdę będę mieć obowiązki? – zapytała w końcu zirytowana Hanka. – Mam babcię trzymać za rękę czy co?
– Obejdzie się. – Krystyna Grodzieńska odruchowo poprawiła misternie ułożoną kulę blond włosów i zrobiła to dokładnie w taki sam sposób jak… mama Hanki.
Widząc ten gest, Hanka ze wzruszenia zaniemówiła.
– Wystarczy pani obecność – dodał cicho notariusz, jakby zawstydzony, że musi tłumaczyć tak delikatne kwestie dwóm popatrującym na siebie bykiem kobietom. Kobietom, które łączyły więzy krwi. – Będzie pani miała swój własny pokój i swoje życie. Nie musi pani z niczego rezygnować. Jedyne warunki to cisza nocna po dwudziestej drugiej i wspólne posiłki. Nie musi pani podejmować decyzji dzisiaj. Możemy zaczekać z odpowiedzią, powiedzmy, do… jutra? Z wiadomych względów zależy nam na czasie.
Drugie dno!
W tym wszystkim musiało być ukryte drugie dno.
Hanka jako magister biologii doskonale wiedziała, że umysł to przewrotny i podstępny gad, który zwykle nas oszukuje i widzi przede wszystkim zagrożenia. Ewolucyjnie to jak najbardziej uzasadnione – o wiele ważniejsze jest przecież pamiętać, że zjedzenie danego kwiatuszka może się skończyć zejściem śmiertelnym, niż wspominać, jak pięknie wyglądał podświetlony przez zachodzące słońce. Małych, zielonych dzieł sztuki liźniętych promieniami światła jest na świecie całe mnóstwo, ale dzięki własności umysłu koncentrujemy się głównie na zdarzeniach negatywnych i dlatego świat wydaje nam się czasem paskudny i pełen czarnych nietoperzy, co przecież nie jest prawdą. Widzenie cholernych minusów rzeczywiście pozwala nam przetrwać, szkoda tylko, że w pakiecie niektórzy dostali przy tej okazji wieczne niezadowolenie. Człowiekowi dorosłemu, bombardowanemu zewsząd zagrożeniami, nie jest więc łatwo być optymistą, tej sztuki trzeba się ciągle uczyć.
Mało tego.
Chcąc nas chronić przed niebezpieczeństwem, umysł nieustannie miota się między przeszłością i przyszłością – tę ostatnią ukochał, skubaniec, szczególnie. I przez czaszkę z prędkością światła przelatują nam setki scenariuszy o tym, co się nie uda, o czym trzeba pamiętać, żeby się udało, i co zrobić, kiedy jednak się nie uda.
Hanka w takich chwilach szamotania się między tym, co było, a tym, co będzie, zawsze miała wrażenie, że umyka jej coś ważnego i niepowtarzalnego.
Chwila obecna?
W chwili obecnej siedziała w kuchni z ojcem i wyliczała plusy mieszkania z babcią. Bo nie zamierzała pozwolić umysłowi, żeby nią rządził, to ona chciała zarządzać nim. Tylko ta konkretna chwila obecna pełna była napięcia i wzajemnych pretensji, cieszyć się nią wcale nie było łatwo. I wcale nie pomagała świadomość, że podobno ludzie, którzy w życiu doznali największych strat, najbardziej potrzebują miłości.
W zawieszonej w czerwcowym upale chwili Hanka patrzyła na wyszczerbioną szklankę, z której piła herbatę z cytryną, wsłuchiwała się w rzężącą w kącie lodówkę, starała się rozróżniać dolatujące zza ściany głosy sąsiadów…
I patrzyła w surową twarz ojca.
Twarz, która rozjaśniała się niezwykle rzadko, w zasadzie tylko wtedy, kiedy tata patrzył na mamę.
Ale to się już skończyło.
– Tato, będę mieć za darmo mieszkanie, jedzenie, ciuchy… – wymieniała Hanka, wierząc, że punkty na jej liście są tak samo ważne jak te w tajnym projekcie NASA. – Osobny pokój, stabilizacja, bezpieczeństwo finansowe...
Ojciec mieszał herbatę ruchem niezmiennie monotonnym.
Bardzo sumiennie mieszał.
I trwał przy swoim.
– Hania, ty mnie zadziwiasz! – Pokręcił z dezaprobatą głową. – Ile razy mam ci to tłumaczyć?!
– Tato, ty mi niczego nie tłumaczysz, w tym właśnie sęk. W kółko mówisz to samo. Nadal i wciąż.
– Grodzieńska to nie jest kobieta, powtarzam i będę powtarzał, bo to prawda. Twoja babka to potwór! Rozumiesz? Potwór! W dodatku zdolny do wszystkiego! Ta osoba nie ma żadnych skrupułów moralnych, żadnych zahamowań, żadnych!
Hanka przywołała w myślach naciągniętą twarz babci, zapisaną na jej obliczu cierpkość i zrobiło się jej nieswojo. Potem jednak pomyślała, że w życiu spotkała osoby o wiele groźniejsze niż starsza pani umierająca na raka. I, o dziwo, te osoby ujmowały zachowaniem, były słodkie jak sztuczny miód, i to takich ludzi należy się bać. Takich, którzy potrafią przywdziać uroczą maskę i porwać towarzystwo.
Babcia była szczerze antypatyczna.
– Czy w końcu się dowiem… – zaczęła niecierpliwie Hanka, myśląc przy okazji, że Krystyna Grodzieńska, którą tata poznał w latach siedemdziesiątych, to jest teraz ktoś zupełnie inny, przynajmniej metrykalnie. Od tamtego czasu upłynęło przecież ponad trzydzieści lat, to masa czasu!
Ludzie się w końcu zmieniają, może nie zdarza się to nagminnie, ale się zdarza.
– Nie chcę o tej kobiecie więcej słyszeć! – Ojciec, już jawnie wściekły, nie pozwolił sobie niczego wytłumaczyć, zupełnie jakby od dziurawych skarpetek po łysawą czaszkę był wypełniony betonem. I ten beton blokował wszelkie dobre myśli i uczucia. – Nie w tym domu!
– Możemy wyjść przed blok – rzuciła szybko w odpowiedzi, popatrując tęsknie na różową taflę stawu Maroko błyszczącą za oknem.
Do pokoju wpadł nagle zapach mokrej ziemi, wesoło zaskrzeczały przelatujące nad koronami drzew jerzyki.
Lato zaczynało się na całego.
Ojciec odłożył na spodek łyżeczkę, a wydany przez nią metalowy dźwięk zabrzmiał jak bicie na alarm.
– Hania, przestań mnie dręczyć. Wiercisz mi dziurę w brzuchu od obiadu.
– Bo jutro rano mam dać odpowiedź.
– Jesteś dorosła, jak nie chcesz słuchać ojca…
– Ale ja chcę słuchać, nawet bardzo chcę! Tylko ojciec nie chce mówić i odwraca kota ogonem. Tajemnice jakieś pieprzone! – Hanka też się w końcu zezłościła. – Jako córka mam chyba prawo wiedzieć, o co chodzi.
– Chodzi o to… – Ojciec w skupieniu ważył słowa. – Że twoja babka to jest zły człowiek – wypalił. – I tyle. To ci powinno wystarczyć. A jak nie masz się gdzie podziać, zapraszam… Jakoś się tu pomieścimy.
Dom rodziców to były dwa maleńkie pokoje z kuchnią na osiedlu Tysiąclecia. Jeden z pokoi cały był zastawiony kartonami i modelami samolotów, w drugim ojciec spał, i tyle. Byłoby tu raczej trudno wcisnąć marnotrawną córkę wraz z jej obszerną kolekcją książek, chyba że uwiłaby sobie gniazdko na balkonie fantazyjnie zasranym przez gołębie.
– Mam gdzie mieszkać. Co prawda w mojej wynajmowanej…
– Właśnie, w wynajmowanej! – wytknął ojciec, który generalnie negował każdą jej decyzję. Każdą, która nie była zgodna z jego wizją. – Tyle razy ci mówiłem, złóż wniosek do miasta, za kilka lat…
– Kilka lat?! Tato! Nie uważasz, że spadek, zresztą nieziemski, jak mówi o nim babcia Krystyna…
– Spadek! Nikt tego spadku na oczy nie widział. Tylko gadanie i gadanie. Nieziemski, i co jeszcze?!
– Też słyszałeś? – Hanka okazała oszczędny entuzjazm, licząc po cichu, że może choć w ten sposób coś z ojca wyciągnie.
– Każdy słyszał. To znaczy każdy z tej szurniętej rodziny.
– Mama też z niej pochodziła.
– Twoja matka była inna. Wdała się w ojca, jedyny normalny. Ale on też nie wytrzymał, zszedł na serce. Każdego ta baba wykończy!
– Nieziemski… A mamy nie kusiło, żeby trochę z tej nieziemskości uszczknąć?
– Uszczknąć? Za jaką cenę? Za jaką cenę, ja się pytam?!
Ojciec wstał naburmuszony od stołu i poszedł do pokoju obok.
– Spadek… – mruczał po drodze sam do siebie. – Kasa, kasa. A gdzie się podziały wartości, ideały…
Zabawne, babcia też wspomniała o wartościach, może tych dwoje coś jednak łączyło?
– Tato, moje wartości są na swoim miejscu, moje zęby też by chciały zostać tam, gdzie są. Czyli w mojej szczęce. A na to potrzebuję pieniędzy! – krzyknęła.
– W przychodni na osiedlu…
– W przychodni na osiedlu zostali już tylko trzęsący się staruszkowie albo nieudacznicy. Za cztery tysiące złotych na miesiąc nikt przy zdrowych zmysłach i zręcznych palcach nie zamierza harować, skoro w prywatnym gabinecie może mieć setki tysięcy.
Ojciec wrócił i przesunął ze złością krzesło.
– A ty jesteś najmądrzejsza, co? Świat zmierza ku zagładzie.
Typowe gadanie człowieka, który żył w czasach PRL-u i wtedy te czasy przeklinał, a dziś wspomina je z łezką w oku. Jej ojciec, były policjant i naczelny moralista.
– Świat się zmienia, tato – oznajmiła Hanka ciszej, niż zamierzała, wodząc przy tym wzrokiem to po odchodzącej od ściany tapecie w romby, to po stole i szklanej kurce, w której, odkąd pamiętała, zawsze były schowane cukierki. Teraz też coś się tam skrzyło turkusem, pewnie garść jej ulubionych michałków. Gdyby nie bolący ząb… – I można smęcić, ciągle narzekać i być nieszczęśliwym albo można się przystosować. Babcia zapłaci mi za dentystę. Dlatego… Zrobię to! Przeprowadzę się – oznajmiła z mocą.
– Rób, jak uważasz. Ale to się źle skończy! – zagrzmiał ojciec i oczywiście się obraził, jak to on.
Kra, kra, kra…
Tak, jego zdaniem Hanka najlepiej powinna przesiedzieć całe życie w jednym miejscu, najlepiej w mieszkaniu rodziców, i wychylać z niego nos, maszerując grzecznie do pracy, a największym szaleństwem, na jakie mogła się zdobyć, było w mniemaniu taty rzucenie na kanapkę z szynką plasterka avocado.
Hasta la vista, baby!
Nie, nie musi się wszystkiego bać.
I nie musi się bać humorów ojca.
Jeśli mieszkanie z babcią okaże się niewypałem, po prostu wróci na stare śmieci, zgodnie z umową najmu ma przecież miesiąc na wyprowadzkę. Nic złego się nie wydarzy. A zamiast nieustannie myśleć o problemach i je przywoływać, po prostu zastanowi się, jak nadejdą. Kiedy chciała kupić czerwony samochód, wszędzie dookoła widziała czerwone samochody. A jeśli to działa tak, że dostaje się to, co ma się w głowie? I świat to potwierdza, pomnaża, bez względu na to, czy to jest dobre, czy złe?
Wniosek z tych rozmyślań był prosty – nie można myśleć strachem.
Mieszkanie z babcią to najlepszy z możliwych pomysłów!
Ciąg dalszy w wersji pełnej