Niezłomne serca - ebook
Niezłomne serca - ebook
„Kobieta, by być silna, nie potrzebuje mężczyzny” – tego nauczyły Emmę Chandler jej waleczne ciotki. Kierując się tym przekonaniem, założyła żeńską osadę w Harper’s Station w Teksasie. Jednak gdy mieszkanki doświadczają pogróżek od nieznanego napastnika, Emma będzie zmuszona przyznać, że przyda im się mężczyzna, który potrafi walczyć – a ona dobrze zna kogoś takiego.
Malachi Shaw pracuje przy budowie kolei jako ekspert od materiałów wybuchowych. Gdy otrzymuje telegram od Emmy, natychmiast udaje się do Harper’s Station, aby spłacić dług wdzięczności wobec przyjaciółki, która kiedyś uratowała mu życie. Tyle że ona nie jest już dzieckiem, ale niezależną i zaradną kobietą o cudownym uśmiechu.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66297-96-8 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zima 1882
Hrabstwo Cooke, Teksas
Malachi Shaw z wielkim trudem odzyskał przytomność. Prawdę mówiąc, wszystko, co do tej pory osiągnął w swoim trzynastoletnim życiu, wymagało wielkiego trudu. Nie było to jednak nic, czym warto by się chwalić. Ot, sierota, wygłodzony i… zmarznięty. To właśnie jako pierwsze odczuły jego zmysły. Zimno. Nie jakieś zmarznięcie, gdy ktoś skulił się pod schodami baru w zbyt cienkim ubraniu, kiedy wiał przeszywający północny wiatr. Nie. To zimno było tak ostre, że aż paliło. Co zupełnie nie miało sensu…
Mal podniósł z jękiem głowę i spróbował przyciągnąć do siebie ręce, aby się nimi podeprzeć. Wtedy poczuł kolejną falę bólu. Rwało go w ramieniu, miał obolałe żebra, a głowa sprawiała wrażenie, jakby zderzyła się z pociągiem. A, właśnie… Przecież tak się stało.
Powoli wygrzebywał się z zaspy, w której wylądował. W głowie wirowały mu wspomnienia. Wskoczył do pociągu, tak jak to robił już kilka razy w ciągu ostatniego miesiąca, odkąd jego ojca pijaka podczas próby przejścia przez ulicę potrącił wóz. Z ojca nie było wielkiego pożytku. Mal musiał szukać jedzenia po śmietnikach, a tymczasem jego opiekun wydawał na whiskey wszelkie drobne, jakie tylko udawało mu się wygrać w karty. Ale przynajmniej zapewniał im jakiś dach nad głową – zniszczony, przeciekający i podparty krzywymi, chwiejącymi się ścianami, które ledwie chroniły przed wiatrem, ale ostatecznie dach. Jednak kolejnego ranka po tym, jak pochowano ojca Mala, właścicielka zamieszkiwanej przez nich rudery wyrzuciła chłopca na bruk. Dała mu tak mało czasu, że ledwo zdążył zapakować do worka swój niewielki dobytek. Teraz rozpaczliwie przeszukiwał wszystko dokoła, a worka nigdzie nie było.
– Nie! – Uderzył pięścią w zamarzniętą ziemię i zwiesił głowę.
Czego się spodziewał? Że Bóg nagle przypomni sobie o jego istnieniu i mu pomoże? Ha! Niemożliwe. Bóg do tej pory się nim nie interesował. Dlaczego miałby to robić teraz? Lepiej siedzieć sobie wygodnie w niebie i śmiać się, gdy tymczasem biedny Malachi Shaw błądzi po omacku. Zabrał mu mamę na tyle wcześnie, że Mal nawet nie pamiętał, jak wyglądała. Dał mu ojca, który troszczył się bardziej o swojego kolejnego drinka niż o potomka. A potem zabrał mu nawet to. Zostawił go samego. Bez domu. Bez nikogo, kto chciałby go zatrudnić. Nie dał mu żadnej opcji poza jeżdżeniem pociągami i szukaniem jakiegoś miejsca, gdzie mógłby zostać uczciwie potraktowany.
I do czego go to doprowadziło? Natknął się na gang włóczęgów wożących się wagonami towarowymi, którym się nie spodobało, że wszedł na ich terytorium. Mal dotknął dłonią bolesnego guza na czole. Było ich czterech, wszyscy dwa razy więksi od niego. Każdy miał swoją kolejkę, a ostatni popchnął go tak, że uderzył głową o metalowe drzwi. Malachi nic już potem nie pamiętał, ale jak widać, wyrzucili go na koniec z pociągu.
Ledwie widział tory na górze długiego nasypu. Szkoda, że Bóg nie pozwolił mu po prostu złamać karku podczas upadku. Ale to nie byłoby w ogóle zabawne.
– Lepiej zostawić sobie trochę rozrywki, co? – Spojrzał gniewnie na szare niebo, które wkrótce miało się stać niemal czarne. – Lepiej, żebyście się tam razem z aniołami nie zanudzili.
Mal niezdarnymi ruchami strącił śnieg z włosów i ramion, po czym wstał. Zaciskając zęby, otrzepał sobie spodnie. Bolały go palce, jakby ktoś trzymał je w ogniu. Szczypały go uszy i nos. Stracił czucie w stopach. Niedobrze…
Zrobił kilka kroków, aż większość białego puchu spadła ze sznurówek jego trzewików. Przyłożył do ust dłonie i pochuchał na nie. Niewiele to pomogło. Jedyną rzeczą, jaka mogłaby sprawić, żeby nie zamarzł na sopel, było jakieś schronienie. I ogień. I płaszcz. Gruba flanelowa koszula, jaką dostał z darów dla biednych w kościele, nie stanowiła osłony przed wiatrem. Teraz była na dodatek mokra od śniegu i chłodziła go zamiast chronić.
Przynajmniej w jego butach nie było żadnych dziur. Podeszwy były cienkie, ale całe. Jeśli miałby wymieniać to, za co jest wdzięczny, jak poradził ksiądz, który dał mu ubrania, byłby w stanie wyliczyć chociaż tę jedną rzecz. Uznał, że to lepsze niż nic.
Gdyby chociaż tamci ludzie zostawili mu jego worek z rzeczami. Brak worka to brak jedzenia, suchych ubrań i krzesiwa.
– Przestań marudzić, Mal – mruknął pod nosem. – Kwękaniem nie napełnisz żołądka. Jeśli chcesz się rozgrzać, zrób coś.
Wyprostował ramiona, uniósł głowę i rozejrzał się dokoła, dopatrując się śladów jakichś zabudowań. Najlepsza byłaby jakaś obora, gdzie przy zwierzętach byłoby trochę cieplej. Jednak niczego takiego nie widział. Wszędzie tylko zasypana śniegiem trawa prerii i kilka pojedynczo rosnących dębów.
Czego się spodziewał? Że podjedzie powóz i elegancki woźnica będzie się do niego zwracał: „proszę pana”, i spyta, dokąd go zawieźć? „Proszę mnie podwieźć do najbliższej obory, dobry człowieku” – wyobraził sobie swoją odpowiedź. „I niech pan nie szczędzi koni”.
Mal chrząknął, postawił kołnierz koszuli, włożył piekące dłonie do kieszeni i ruszył na wschód. Gainesville powinno być niedaleko stąd. To tam był, kiedy przyszedł mu do głowy wspaniały pomysł, by wskoczyć do trzeciego wagonu od końca. Włóczędzy od razu się na niego rzucili, więc pociąg nie mógł ujechać zbyt daleko do czasu, gdy go wypchnęli. Na pewno będzie gdzieś w pobliżu jakaś farma czy ranczo z oborą, gdzie mógłby się zatrzymać na noc czy dwie. Musiał tylko znaleźć takie miejsce, zanim zapadnie noc.
Kiedy w końcu doszedł do pierwszych zabudowań, trząsł się tak mocno, że ledwo stał na nogach. Wiatr wiejący z północy spychał go ze ścieżki, ale przynajmniej nie padał śnieg. Tamten ksiądz byłby z niego dumny. Właśnie podwoił swoją listę rzeczy, za które był wdzięczny. Chłopak zaśmiał się lekko, ale wypuszczenie powietrza zamieniło się w kaszel, który aż powodował ból w piersi. Mal skulił ramiona, spuścił głowę i zwrócił się w stronę wiatru, by przez pole ruszyć krótszą drogą w kierunku obory.
W oknach domu, który znajdował się niedaleko, widać było światło. Dym, poniewierany wiatrem podobnie jak chłopak, wylatywał z komina pod ostrym kątem. Mal zwykle unikał ludzi, ale teraz było mu zbyt zimno, żeby nawet zastanawiać się nad poszukiwaniem lepszej kryjówki. Jeśli udałoby mu się przespać noc w słomie i trochę ogrzać, zniknąłby stamtąd wcześnie rano, zanim właściciele zdążą wstać.
Odczuwając nagłą wdzięczność za zapadający zmierzch, Mal dotarł wreszcie do ściany obory i posuwając się powoli, doszedł do jej drzwi. Uchylił skrzydło znajdujące się bliżej niego tylko na tyle, by móc się przez nie przecisnąć. Wślizgnął się do środka i walcząc z podmuchem wiatru, przytrzymał drzwi, aby je po cichu zamknąć. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebował, to trzaśnięcie, które mogłoby zaniepokoić gospodarza. Farmerzy zwykle nosili przy sobie broń, a Mal nie przepadał za śrutem.
Wyjrzał przez szczelinę w niedomkniętych drzwiach i popatrzył na dom. Był gotowy uciec w pole, gdyby okazało się to konieczne, jednak nikt się nie pojawił. Chłopak wypuścił powietrze, które wstrzymywał, i zamknął drzwi. Wyglądało na to, że jego lista powodów do wdzięczności wydłużyła się o kolejny punkt. Mal uśmiechnął się szeroko i podreptał w najciemniejszy kąt.
Zapach siana łaskotał go w nos. Nie zważał jednak na to, ponieważ cieszył się faktem, że nie musi znosić podmuchów wiatru. Zesztywniałymi, drżącymi palcami zdołał rozpiąć guziki flanelowej koszuli. Zdjął ją, podobnie jak wełniany podkoszulek z długim rękawem, i oba te ubrania rozwiesił na drzwiach pustego boksu. Próbował rozsznurować buty, ale jego palce były zbyt skostniałe, by walczyć z supłami. Stopy będą musiały poczekać, aż odzyska czucie w rękach.
Pochuchał sobie na dłonie, a następnie przeszedł do boksu i zagrzebał się w stercie siana. Leżał nieruchomo przez dłuższy czas. Kościste ręce skulił przy klatce piersiowej i wysoko podciągnął kolana. Wilgoć przemoczonych spodni sprawiała, że nie mógł opanować szczękania zębami. Zamknął oczy i wyobrażał sobie wszystkie ciepłe rzeczy, jakie tylko był w stanie wymyślić. Palący się ogień. Wełniany koc – nie, nic drapiącego. Pikowana kołdra. Gruba, miękka, wypełniona pierzem kołdra z koronkowymi falbankami na brzegach. Taka, jaką kiedyś widział na wystawie sklepowej. Parująca miska krupniku…
Odczuł mocny skurcz w żołądku. „Wspaniale”. Wiedział, że nie powinien myśleć o jedzeniu. Teraz nie będzie w stanie skupić się na niczym innym. Otworzył oczy i przyglądał się cieniom. Może w składziku, który minął po drodze, będzie kukurydza dla bydła. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy jadłby kukurydzę podkradzioną zwierzętom. Obrzydliwość. Twarda i sucha. Zawsze wbijała się między zęby. Ale mogłaby powstrzymać męczące ssanie w żołądku i pozwolić zasnąć.
Niechętnie wygrzebał się z siana i otrzepał. Zacisnął szczęki, aby uspokoić dzwoniące zęby, i powoli udał się w miejsce, gdzie pamiętał, że widział składzik. Jeden z koni parsknął i kopnął w drzwi boksu, kiedy chłopak go mijał.
– Spokojnie – wyszeptał delikatnie Mal. – Nie ma co się denerwować. Nic tu nie zrobię.
Koń przyglądał się chłopakowi wielkimi brązowymi oczami w słabym świetle dochodzącym przez jedno z okien. Chłopca aż zaswędziała szyja, ale zwierzę przynajmniej przestało kopać.
Mal przeszedł, wciąż utrzymując wzrok na koniu. Nie podobało mu się to, jak zwierzę na niego patrzyło. Jakby z pogardą i zarozumiałością. Jak żona właściciela sklepu, która przeganiała go miotłą zawsze, gdy przyłapała go na przeszukiwaniu śmietników za budynkiem – jak gdyby był szczurem.
Pogrążony w myślach Mal nie zauważył stojącej przy ścianie łopaty, aż trącił ją butem. Przewróciła się na podłogę z hukiem, który rozszedł się echem po budynku. Chłopak zamarł. Serce waliło mu mocniej niż kowalski młot.
Zaskrzypiał jakiś zawias.
Mal odwrócił głowę w kierunku tego dźwięku – w lewo, w stronę przodu budynku, ale nie tak daleko jak jego drzwi.
Rozległy się kroki.
Malachi podniósł łopatę i przygotował się do ciosu. Uderzy i ucieknie, gdy tylko farmer się pokaże.
Z wnętrza głównego boksu w końcu wynurzyła się postać. Była drobnej postury, z okrągłymi, jasnymi oczami i nimbem ciemnych włosów. Miała jasną cerę i okrągłe, zaróżowione policzki.
Mal powoli opuścił ręce i odłożył łopatę. Nie będzie żadnego uderzania i uciekania, kiedy Bóg zsyła mu anioła.
– Kim jesteś? – spytał niebiański posłaniec, a jego dziecinny głos wyrażał jedynie zaciekawienie. Żadnych oskarżeń.
Mal nie był w stanie się odezwać.
Anioł nie zadał więcej pytań. Po prostu na niego patrzył.
Wtedy Mal przypomniał sobie, że nie ma koszuli. Objął się rękami w pasie, próbując zasłonić swoją wychudzoną, nagą klatkę piersiową. Nie chciał być nieprzyzwoity. Ani pozwolić, by ta osoba zobaczyła jego wystające kości. W końcu miał swoją dumę.
– Musi ci być zimno – odezwała się wreszcie.
Następnie zaczęła rozpinać płaszcz i zanim Mal się zorientował, co dziewczyna zamierza zrobić, ta zdjęła już okrycie i zarzuciła mu na ramiona.
Gruba wełna, nadal ciepła od jej ciała, była jak dotyk nieba. Ciepło przesączyło się na przemarzniętą skórę Malachiego. Chłopak pomyślał, że mógłby się roztopić niczym świeczka w piecu.
– Co tak stoisz i się gapisz, jakbyś nigdy nie widział dziewczyny. Włóż ręce do rękawów.
Anioł go upomniał. Kiedy dziewczyna mówiła pouczającym tonem, jej dolna warga wykrzywiała się, jakby w poirytowaniu. W końcu, ponieważ najwyraźniej nie ruszał się tak szybko, jak ona by sobie życzyła, odciągnęła jego ręce i wepchnęła je w zbyt krótkie rękawy płaszcza.
– Prawie zamarzłeś – zaczęła narzekać, kiedy dotknęła jego nadgarstka. To spostrzeżenie wcale jej nie spowolniło. Pozapinała guziki, a potem zaczęła pocierać jego ręce w rękawach, aby w ten sposób jeszcze trochę je rozgrzać. Kiedy to robiła, on spoglądał na czubek jej głowy. Sięgała mu do brody. Mały aniołek, ale potrafi się rządzić.
Po chwili się odsunęła.
– Hmmm… To nie wystarcza. – Podeszła do drewnianego stojaka umieszczonego przy ścianie, zrzuciła na ziemię uzdę, która na nim wisiała, i wzięła z niego pasiastą derkę. – Siadaj – rozkazała, ciągnąc w kierunku chłopca ciężki koc. Kiedy zrobił, jak poleciła, zarzuciła mu derkę na kolana. Ponownie popatrzyła się na niego z troską. Jej spojrzenie zawahało się przy brzegach rękawów, skąd wystawały jego odsłonięte nadgarstki i dłonie. – O! Moje rękawiczki! – Na twarzy dziewczyny pojawił się uśmiech. Podeszła do boksu, z którego wcześniej się wynurzyła.
Szybko wróciła i energicznym ruchem podała Malowi jaskrawoczerwone rękawiczki.
– Proszę. Załóż je. – Jej twarz na moment spochmurniała. – I jeszcze szal! – Odwinęła długi wełniany szal ze swojej szyi i zamotała wokół jego, osłaniając mu uszy i głowę. – Tak lepiej. – Triumf w jej głosie spowodował, że chłopak się uśmiechnął.
Ponownie mu się przyjrzała, a nad jej małym zadartym noskiem pojawiły się zmarszczki. Mal poczuł się jak jeden z bałwanów, jakie dzieci robiły za szkołą, gdy tylko zaczynała się zima. Zaczął podejrzewać, że dziewczyna zaraz znajdzie marchewkę i wbije mu w nos. Wcale by mu to nie przeszkadzało. Marchewka smakowałaby lepiej niż pastewna kukurydza.
– Twoje stopy – stwierdziła w końcu. – Masz nadal zamarznięte sznurówki. Ciotka Henry zawsze mnie pogania, żebym ściągała mokre buty i pończochy, zanim stopy mi przemokną. Ale jeśli chodziłeś po śniegu, chyba mamy więcej zmartwień niż tylko zamoczone palce.
„Ciotka Henry? Kto to w ogóle jest?”
Dziewczyna uważnie mu się przyjrzała.
– Stary Tarleton kilka lat temu zgubił się w czasie trwającej burzy śnieżnej i zupełnie odmroził sobie stopy. Trzy palce mu sczerniały i odpadły. – Przekazała te makabryczne wiadomości z niezbyt anielskim entuzjazmem. – Lepiej ściągnijmy te buty.
Usiadła przed chłopcem i zaczęła mu rozwiązywać sznurówki.
Tego było już dość. Nie chciał, by anioł dotykał jego śmierdzących stóp. Pewnie po drodze wdepnął w różne okropne rzeczy.
– Ja to zrobię – odburknął. Próbował ją odepchnąć i zdjąć puchate czerwone rękawiczki, ale ona mu nie pozwoliła.
– Zostaw to! – Spojrzała na niego tak groźnie, że nie śmiał się sprzeciwiać. – Nie pozwolę, żebyś się przeziębił, kiedy się tobą opiekuję.
Dlaczego to robiła? Pomagała mu, zamiast zawołać swojego ojca, by go przegnał. Dawała mu swoje ubrania. Mówiła do niego, jakby był zwykłym człowiekiem, a nie śmieciem z rynsztoka, za jakiego się uważał.
W końcu rozwiązała sznurowadła i delikatnie zdjęła mu buty. Mal próbował schować stopy pod derką, zanim dziewczyna zauważyłaby, w jakim stanie były, jednak ona na to nie pozwoliła. Ściągnęła mu dziurawe skarpety i aż syczała, komentując, jak zimne miał stopy. Cieszył się, że nie poczerniały jak staremu Tarletonowi. Były jednak brudne. Brzydkie. Wysunął je z jej czystych dłoni i starał się ukryć pod materiałem.
Ona nic nie powiedziała. Po prostu usiadła przed nim na klepisku i ściągnęła swoje buty. Kim była? Anioł zdjął grube wełniane skarpety i poszukał pod kocem jego stóp. Zanim Mal zdążył zareagować i odsunąć się, chwyciła go za prawą nogę, wyciągnęła stopę i założyła mu skarpetkę. Z podobną łatwością potraktowała lewą stopę. Do tego czasu on przestał już próbować się jej wyrywać. Być może jego mózg też był już zamarznięty, ale potrafił rozpoznać walkę, która była nie do wygrania.
Ciepło skarpetek sprawiło, że odczuł w stopach łaskotanie, które wkrótce zmieniło się w palący ból, tak mocny, że chciał kopnąć dziewczynę, by go nie dotykała. Ale nie zrobił tego.
Miał właśnie do czynienia z największym błogosławieństwem, jakie go kiedykolwiek dotąd spotkało. Nie chciał w żaden sposób skrzywdzić tej dziewczyny. Zacisnął więc zęby i siedział bez ruchu, a ona przykryła derką jego obolałe stopy.
– A teraz coś do środka – powiedziała, a następnie wstała i wsunęła gołe stopy w buty, po czym ponownie zniknęła w swoim boksie. Kiedy się wynurzyła, ruszyła chwiejnym krokiem, niosąc przed sobą wiaderko z mlekiem.
Mal zerwał się z miejsca i wziął naczynie z jej rąk.
– Jest jeszcze ciepłe – powiedziała. – Ale nie mam kubka.
Malachi poczuł ślinotok na myśl o świeżym mleku.
– Nie potrzebuję kubka. – Przyłożyłby po prostu usta do brzegu wiaderka i przechylił je, a kremowa pyszność wlałaby mu się wprost do gardła. Ale nie. Nie mógł tak zrobić. Nie mógłby w jej obecności pić jak zwierzę. Nie mógłby zanieczyścić mleka, dotykając go ustami.
Rozejrzał się. Na stole roboczym stał słoik do połowy wypełniony gwoździami, pinezkami i różnymi drobiazgami. Mal ruszył w jego kierunku, odkręcił wieczko i wysypał zawartość, nie pozwalając, by cokolwiek spadło na ziemię. Wytarł słoik od zewnątrz swoimi nadal wilgotnymi spodniami i wydmuchał kurz ze środka.
– Może być.
Dziewczyna zmarszczyła nos.
– To jest przecież brudne.
Uśmiechnął się szeroko.
– Odrobina brudu nigdy mi nie zaszkodziła.
Odwzajemniła uśmiech, a to niemal ścięło go z nóg. Nigdy dotąd nie widział czegoś tak pięknego, tak dobrego, a na dodatek skierowanego do niego. Takie uśmiechy były zwykle zarezerwowane dla innych. Takich, którzy na to zasługiwali. On do nich nie należał.
Odchrząknął, minął dziewczynę i podszedł do wiaderka. Nie chciał zabrudzić mleka, zanurzając słoik, więc postawił naczynie na ziemi i podniósł wiaderko.
– Potrzymam to – zaszczebiotała dziewczyna, ciągle się uśmiechając, jakby to wszystko było niesamowitą przygodą.
Mal był tak osłabiony po tym, co przeszedł, że jego ręce aż się zatrzęsły pod ciężarem wiaderka. Trochę mleka polało się po ściankach słoika. Spojrzał na dziewczynę, wstrzymując oddech.
– Nalewaj – ponagliła go, zupełnie nie denerwując się, że oblał jej palce mlekiem. – Nalej sobie do pełna.
Napięcie odpuściło. Postąpił zgodnie z jej poleceniem, po czym odłożył wiaderko i wziął od niej słoik.
Przyłożył naczynie do ust. Zamknął oczy, gdy świeży, kremowy płyn spływał mu po języku. Kosztował słodycz. Kiedy została mu jedna trzecia, zatrzymał się i odłożył słoik.
– Dlaczego nie dokończysz? Ciotka Bertie zawsze każe mi wypijać mleko do końca, zanim odejdę od stołu.
„Czy przed chwilą nie było mowy o ciotce Henry?” Malachi zignorował tę myśl. Imię ciotki nie miało znaczenia.
– Zostawiam sobie na później. – Nauczył się, żeby nie zjadać od razu wszystkiego, co znalazł. Nigdy nie wiadomo, kiedy będzie następna okazja. Lepiej schować sobie trochę, póki jeszcze jest co.
– Mamy jeszcze dużo. – Skinęła głową w kierunku wiaderka z mlekiem.
– To twoje. Twojej rodziny.
Dziewczyna dziwnie na niego popatrzyła. Tak, jakby nie zrozumiał, co przed chwilą powiedziała.
– Ciotki nie będą miały nic przeciwko temu.
Mal potrząsnął głową.
– Jak chcesz.
Jego anioł rozejrzał się po oborze, sprawiając wrażenie już nie tak apodyktycznego, jak wówczas, kiedy chłopak zobaczył go po raz pierwszy. Dziewczyna objęła się wokół pasa i próbowała ukryć, że się trzęsie.
– Zmarzłaś – zauważył Mal ostrzej, niż powinien. Pomyślał, że dziewczyna mogła mu powiedzieć, iż było jej zimno. Natychmiast oddał jej rękawiczki i zdjął z siebie płaszcz. – Musisz wrócić do domu, mała. Usiąść przy piecu, czy coś takiego…
– Nie jestem dzieckiem. – Ale gdy jej wargi się wykrzywiły, Mal utwierdził się w swoim przekonaniu. Nie powinna się trząść w chłodnej oborze, kiedy miała ciepły dom.
– Zmykaj, mała. Dam sobie radę.
Założyła płaszcz i rękawiczki.
– Jak masz na imię? – spytała.
Spojrzał na nią gniewnie, po czym w końcu ustąpił.
– Malachi.
Uśmiechnęła się ponownie, sprawiając, że niemal zakręciło mu się w głowie.
– Ja jestem Emma.
– Dobrze – wycedził, nadal czując się winny, że pozwolił jej zmarznąć. – A teraz zmykaj.
Zniknęła. A razem z nią światło. Zostawiła Mala samego. W ciemności. Tam, gdzie było jego miejsce.
Przyzwyczaił się. Coś takiego nie powinno mu przeszkadzać. Szczerze mówiąc, nie przeszkadzało mu przez wiele lat. Teraz jednak zaczęło. Ponieważ teraz przekonał się, czego mu brakowało.
Podniósł derkę i otulił się nią. Potem wziął słoik i skierował się do swojego kącika, żeby zagrzebać się w sianie. Zatrzymał go widok wiaderka z mlekiem. Dziewczyna je zostawiła. Przeszedł go dreszcz. Czy to znaczy, że wróci? Czy może zostawi mleko? Porzuci… jak wszyscy porzucali jego. Może powinien je zanieść przed drzwi, aby podziękować jej za pomoc.
Schylił się, żeby chwycić wiaderko, ale w tym momencie drzwi obory szeroko się otworzyły.
– Dobre wieści, Malachi! – Emma stała przy wejściu, a jej uśmiech był tak radosny i promienny, że chłopak prawie musiał podnieść rękę, by przesłonić sobie oczy. – Ciotki powiedziały, że możesz zostać!I
Lato 1894
Harper’s Station, Hrabstwo Baylor, Teksas
Emma Chandler odczepiła kartkę z pogróżkami z gwoździa, którym notatka była przybita do drzwi. Zmięła to okropieństwo w dłoni i wsunęła do kieszeni spódnicy. Prawdę mówiąc, wolałaby rzucić tę kartkę na ulicę, przepędzić przez nią pięćdziesiąt koni, napluć na nią, obrzucić błotem, a na koniec podpalić i patrzeć, jak zmieni się w kupkę nieszkodliwego popiołu, który może zostać zdmuchnięty przez wiatr.
Jak można grozić jej kobietom? Ten nikczemnik nie ma prawa!
– Robi się coraz śmielszy. – Stoicki głos przyjaciółki przebił się przez jej burzę emocji i przypomniał, że narzekanie na niesprawiedliwość rzadko prowadzi do rozwiązania problemu.
Wyważone planowanie – tego właśnie potrzebowały.
– Tak. – Emma rozejrzała się dokoła w poszukiwaniu śladów autora notatki, mimo iż wiedziała, że niczego nie znajdzie. Nigdy jeszcze nie znalazła. A to była już trzecia wiadomość, jaką ten ktoś zostawił w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Każdą w miejscu położonym nieco głębiej w obrębie kolonii. – Ale przynajmniej to nadal jedynie słowa.
– Nie mamy gwarancji, że zawsze tak będzie. – Victoria Adams wypowiedziała na głos największe obawy Emmy. – Jeśli słowa nie sprawią, że dostanie to, czego chce, może posunąć się do kolejnych kroków. – W głosie Tori wybrzmiała pewność kogoś, kto sam dostał już kiedyś taką lekcję. – Pokaż mi tę kartkę, Emmo. – Wyciągnęła dłoń.
Kobieta westchnęła i wyjęła zwitek z kieszeni. Opuściła wymiętą notatkę na dłoń przyjaciółki, wiedząc, że Tori od razu się zorientuje co do eskalacji problemu.
Victoria rozprostowała kartkę i przyjrzała się jej. Kiedy czytała pod nosem, dało się słyszeć echo groźby.
– „Kobiety z Harper’s Station, opuśćcie to miejsce dziś do wieczora, w przeciwnym razie was stąd przepędzę. To ostatnie ostrzeżenie”.
– Musimy zwołać zebranie. – Emma zeszła ze schodów kościoła i zaczęła przechadzać się po trawniku.
Tori zeszła za nią, ale nie ruszała się dalej. Oparła się o poręcz i czekała, aż Emma zawróci.
– Co im powiesz?
Zadane cichym głosem pytanie zatrzymało Emmę. Kobieta się odwróciła.
– Nie wyjadę. Nie pozwolę, żeby jakiś tyran mnie stąd wypędził. – Wyciągnęła rękę w kierunku kilku budynków, które otaczały dawną stację dla dyliżansów. To miejsce przyciągnęło pierwszych osadników, którzy przyjechali tu dwadzieścia lat temu. – Harper’s Station ma być azylem dla kobiet, które uciekają przed tego rodzaju zastraszaniem. Ciężko pracowałyśmy, by stworzyć to miejsce, sprowadzić kobiety, dać im możliwość zaczęcia od nowa. Nie spłoszę się jak mysz tylko dlatego, że jakiś zawzięty typ chce zademonstrować swoją siłę!
Tori była na tyle miła, że nie próbowała przeszkodzić przyjaciółce w jej płomiennej przemowie. Po prostu patrzyła na nią i cierpliwie czekała, aż emocje znajdą ujście. W końcu się udało. Emma mogła nie chcieć poświęcać swoich zasad, jednak nigdy nie ryzykowałaby bezpieczeństwa kobiet. Z żadnego powodu. Nawet dla ideałów, które kiedyś sprowadziły je wszystkie w to miejsce.
Podeszła w pobliże schodów, gdzie stała Tori, cały czas dając upust swojemu oburzeniu. Wreszcie emocje opadły.
– Powiem, żeby wszystkie matki z dziećmi posłuchały rady szeryfa i przeprowadziły się na jakiś czas do jednego z pobliskich miasteczek. – Emma przygarbiła się i spojrzała Tori w oczy. – Ty też. – Czuła się okropnie, odsyłając swoją przyjaciółkę, która wspierała ją przy zakładaniu kolonii. Jednak Tori miała czteroletniego syna Lewisa i jeśli cokolwiek by mu się stało… Wolała o tym nie myśleć.
Tori zmrużyła oczy.
– Nigdzie się nie wybieram – wycedziła tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Nie zostawię cię, żebyś sama się z tym mierzyła. Poza tym dokąd mielibyśmy pojechać? Cały majątek ulokowałam w sklepie. Nie mogę zabrać ze sobą wszystkich towarów. A jeśli to przepadnie, stracę wszystko.
– Będę pilnować twoich interesów – zaproponowała Emma, jednak przyjaciółka odpowiedziała jej stanowczym kręceniem głowy.
– Ty masz swój bank. Nie potrzebujesz jeszcze dodatkowych zmartwień w postaci mojego sklepu. Będę dobrze pilnować Lewisa. Damy sobie radę. – Tori zacisnęła pięści i Emma wiedziała, że nie da się jej przekonać.
Victoria nigdy nie pokazywała swoich emocji, poza przyjaźnią oraz miłością do syna. Nic innego. Żadnego strachu, gniewu, zaskoczenia – nic, co mogłoby dać komuś nad nią przewagę. Jeśli była zdenerwowana na tyle, że zwinęła dłonie w pięści, musiała być rzeczywiście bardzo zdeterminowana.
– Chcę pokazać mojemu synowi, że jeśli się w coś wierzy, to się o to walczy, nawet jeżeli wiąże się z tym jakieś niebezpieczeństwo. Nie należy się wtedy ukrywać.
Za tym zdaniem skrywał się ból, jaki Emma mogła sobie jedynie wyobrazić. Tori walczyła, odkąd zorientowała się, że jest w ciąży z gwałcicielem, którym był mężczyzna powszechnie szanowany w jej rodzinnym miasteczku. Walczyła o swoje miejsce po tym, jak ojciec wyrzucił ją z domu. Z trudem utrzymywała siebie i dziecko. Zwalczała strach, że kiedyś znowu niewłaściwie oceni jakiegoś mężczyznę i ponownie doświadczy tamtego koszmaru.
Emma podeszła do Victorii i chwyciła ją za rękę. Dopiero wtedy Tori rozluźniła zaciśnięte pięści i położyła dłoń na dłoni przyjaciółki.
– Jesteśmy w tym razem – przyrzekła Emma.
Tori skinęła głową.
– Tak. Razem.
Dwie godziny później, tuż po południu, Emma stała z przodu kościoła, z plecami opartymi o ścianę po lewej stronie, i przyglądała się wchodzącym do środka kobietom. Robiło się jej ciężko na sercu. Które z tych osób wyjadą? Które zdecydują się zostać?
Przez środek świątyni przeszła właśnie ciężkim krokiem Betty Cooper. Jej masywna budowa i zdecydowane ruchy wytyczały szlak dla czterech młodszych kobiet idących za nią. Ta dostojna niewiasta w średnim wieku doglądała kur niosek, które zapewniały znaczną część przychodów mieszkanek Harper’s Station. Towarzyszyła Emmie niemal od początku. Była wdową bez dzieci, ale miała wielkie serce. Emma nie spotkała równie dobrodusznej osoby. Swą szlachetność Betty skutecznie ukrywała za mrukliwością i nawykiem ciężkiej pracy, jednak kobiety, którymi się opiekowała, traktowała jak kwoka troszcząca się o swoje pisklęta.
Panie z kółka krawieckiego, spośród których kilka przybyło z dziećmi, oddawały się pogawędkom i zajmowały swoje zwykłe miejsca w środkowych rzędach po prawej. Ich praca w kolonii polegała na szyciu unikatowych pikowanych kołder, które osiągały wysokie ceny w Fort Worth. Jeśli połowa z nich wyjedzie, w jaki sposób pozostałe kobiety zdołają nadążyć z wykonaniem zamówień? Pośrednik oczekiwał piętnastu kołder każdego miesiąca. Było to nietrudne do zrobienia przy dziesięciu osobach regularnie zajmujących się szyciem, co jednak, gdy zostanie ich tylko pięć…?
Jako następna weszła Grace Mallory i jak zwykle z pochyloną głową wślizgnęła się do jednej z tylnych ławek. Ta cicha i spokojna kobieta przebywała w miasteczku zaledwie od sześciu miesięcy. Była samotniczką, ale dzięki jej umiejętnościom obsługi telegrafu Harper’s Station miało teraz działającą stację Western Union. Władze hrabstwa nadal nie zapewniały im własnego urzędu pocztowego, więc przesyłki doręczano z Seymour, natomiast każda z pań mogła wysłać telegram za mniej niż pięć centów za słowo. Gdyby Grace zdecydowała się wyjechać, jej utrata byłaby potężnym ciosem.
Emma skupiła uwagę na kolejnych mieszkankach kolonii, które właśnie przybyły. Kobiety, które pracowały we wspólnym ogrodzie i przygotowywały przetwory oraz wekowane warzywa na sprzedaż. Panie prowadzące kawiarnię. Właścicielka pensjonatu. Położna, która pełniła funkcję miejscowego medyka.
No i, oczywiście, Henrietta i Alberta Chandler – ciotki zajmowały miejsce w pierwszym rzędzie, jak zwykle wiernie dając wyraz swojemu poparciu. W oczach ciotki Henry widać było ostry, niemal wojowniczy błysk. Siedziała sztywno i z dumą prezentowała pantalony, jak zawsze wtedy, kiedy sytuacja dotyczyła czegokolwiek związanego z prawami wyborczymi kobiet. Z kolei ciotka Bertie, tuż obok swojej starszej siostry, była delikatniejszej postury i ubierała się bardziej kobieco. Odwróciła się, by posłać Emmie uśmiech i dodać jej nieco otuchy.
Ciotki wychowywały Emmę, odkąd miała osiem lat. Ciotka Henry zasiała w niej pasję do sprzeciwiania się niesprawiedliwości, a Bertie nauczyła ją rządzić, kierując się sercem. To za ich sprawą wpadła na pomysł założenia żeńskiej osady, miejsca prowadzonego przez kobiety i mającego służyć kobietom. Schronienia dla tych, które potrzebowały uciec, i szansy na nowy start dla tych, które chciały odmienić swój los.
Dwa lata temu, kiedy Emma skończyła dwadzieścia jeden lat i uzyskała należny jej spadek, usłyszała o małym miasteczku składającym się z opuszczonych budynków, które miało być sprzedane za bezcen. Mieszkańcy wyjechali z dawnej osady przy stacji dla dyliżansów po tym, jak w pobliskim Seymour wybudowano kolej. Ciotki dołożyły swoje fundusze do majątku Emmy i kobiety wspólnym wysiłkiem zakupiły ziemię. Za sprawą ogłoszeń zamieszczonych w pierwszym roku w lokalnych gazetach i czegoś, co można by określić jako rozgłos, kolonia zyskała prawie pięćdziesiąt członków, jeśli liczyć również dzieci. Mieszkały w niej kobiety, które żyły i rozwijały się dzięki wzajemnemu wsparciu.
A teraz jakiś uparty, przepełniony nienawiścią mężczyzna groził, że zniszczy wszystko, co zbudowały. Emma zacisnęła szczęki. „Nie, kiedy to miejsce jest pod moją opieką”.
Kiedy wszystkie mieszkanki zajęły swoje miejsca, Emma zwróciła się jeszcze szybko po mądrość z nieba. „Ty, Panie, widzisz to, czego ja nie widzę. Ty wiesz, co jest najlepsze. Proszę, nie pozwól mi źle doradzić tym kobietom. Prowadź nas tak, abyśmy mogły pokonać naszego przeciwnika”.
– Emmo? – Victoria dotknęła jej ręki. Delikatność i zrozumienie wyrażone w tym dotyku uspokoiły ją i dodały otuchy. – Jesteśmy gotowe.
Emma skinęła głową i uśmiechnęła się do przyjaciółki. Następnie odsunęła się od ściany, poprawiła brzeg granatowego, dopasowanego żakietu – zakładała go zawsze, gdy chciała dodać sobie powagi – i podeszła do niewielkiej ambony, oczekującej bezczynnie na niedzielny przyjazd księdza. Jeśli w niedzielę to miasteczko nadal będzie istnieć.
W pomieszczeniu zapanowała cisza.
Emma odchrząknęła.
– Dziękuję, drogie panie, że zebrałyście się w tak krótkim terminie. Musimy omówić bardzo pilną sprawę.
Popatrzyła na znajome twarze. Niektóre były wyraźnie podenerwowane, inne zaciekawione, a kilka miało oskarżycielski wyraz, tak jakby to ona była w jakikolwiek sposób winna obecnego dylematu. Emma natychmiast skierowała wzrok w stronę ciotek. Henry skinęła głową, a w jej oczach było widać wiarę w bratanicę. Bertie jedynie się uśmiechnęła, ale za to tak szczerze i serdecznie, że Emma poczuła siłę jej wsparcia.
– Zapewne większość z was już wie, że dziś rano znaleziono trzecią kartkę. Wygląda na to, że autor wiadomości zwiększył swoje roszczenia. Wyznaczył termin i zażądał, byśmy wszystkie dziś do wieczora wyjechały.
W pomieszczeniu dało się słyszeć szepty. Kobiety zwracały się do siebie z pytaniami.
– Drogie panie. – Emma podniosła głos, aby być słyszaną. – Chętnie odpowiem na wszystkie wasze pytania już za moment. Najpierw chciałam jednak wyraźnie powiedzieć, że nie macie żadnego przymusu, by zostać. Każda z was musi sama zdecydować, co jest dla niej najlepsze. Wiedzcie, że poprę wasze decyzje, niezależnie od tego, jakie będą. Skoro już to powiedziałam, uważam, że konieczne jest też, bym przyznała, że nadal nie wiemy, kim jest ten człowiek ani dlaczego chce, byśmy opuściły to miejsce. Pani Adams i ja byłyśmy u szeryfa po tym, jak dostałyśmy pierwszą wiadomość. Szeryf przeszukał okolice, ale nie znalazł niczego podejrzanego. Dziś znowu wysłałyśmy do niego telegram, podobnie jak to miało miejsce po drugiej notatce. Szeryf jednak nie może zapewnić nam ochrony, ponieważ zajmuje się kradzieżami bydła, do jakich cały czas dochodzi na południu hrabstwa Baylor. Ponowił swoje zalecenie, żebyśmy się spakowały i wyjechały. Radzi nam, żebyśmy chroniły się przed zagrożeniem i przeniosły się do Seymour czy Wichita Falls albo wróciły do swoich rodzin.
– Ale ja nie mam rodziny! – krzyknęła jakaś kobieta z tyłu kościoła. – To dlatego tu przyjechałam.
– Dla mnie w Seymour nic nie ma – odezwała się inna. – Już się rozglądałam. Bez pracy na farmie Betty nie dam rady wyżywić moich dzieciaków.
Kościół wypełnił zgiełk pełnych przerażenia głosów.
W jednej z ławek podniosła się kobieta w brązowej sukni. Flora Johnson, jedna z nowszych mieszkanek, która pracowała w ogrodzie. Pojawiła się dwa tygodnie temu z podbitym okiem i posiniaczonym tułowiem.
– Powiedziałaś nam, że będziemy tu bezpieczne. – Skrzyżowała ręce na piersi. – A teraz mówisz, że jesteśmy zdane same na siebie? Że szeryf nawet nie kiwnie palcem? – Rozejrzała się po zgromadzonych kobietach, które umilkły. – Kto jak kto, ale ja akurat wiem, co się dzieje, kiedy kobieta próbuje powstrzymać mężczyznę, który czegoś chce. To nic przyjemnego. Jeśli miałabym gdzie się udać, już teraz bym się pakowała. – Zwróciła się znów do Emmy, rozłożyła ręce i oskarżycielsko wskazała na nią palcem. – Nie dasz rady nas ochronić. Nikt nie da rady.
Emma z mocno bijącym sercem popatrzyła na kobiety, po czym uniosła wysoko głowę.
– Masz rację, Floro. Nie mogę obiecać, że będziesz… że którakolwiek z nas… będzie bezpieczna. Nie wiem, czy mamy do czynienia z jednym czy kilkoma napastnikami. Pozostanie wiąże się z zagrożeniem, z poważną możliwością krzywdy fizycznej. Mogę wam jednak obiecać, że ja zostanę i będę walczyć. Harper’s Station to moje marzenie i moja odpowiedzialność. Moje ciotki i ja jesteśmy właścicielkami tej ziemi i nie zgadzam się, żeby ktoś miał mnie wyrzucić z mojej własności. To, z czym mamy do czynienia, nie różni się od tego, z czym mierzyły się te dzielne rodziny osiedlające się na tej ziemi przed nami. Musiały odpierać ataki Indian i najazdy walczących z nimi Komanczów. Niektórzy z nich zginęli. Inni wyjechali. Jednak byli tacy, którzy pozostali i zwyciężyli. To właśnie zamierzam zrobić. Nie ustępować i robić, co w mojej mocy, by utrzymać to, co tu zbudowałyśmy. Jednak nie będę żadnej z was prosić, aby walczyła ze mną – mówiła. – Każda musi sama podjąć decyzję. Sugeruję jednak, żeby te z was, które są z dziećmi, jeśli to tylko możliwe, znalazły sobie schronienie gdzie indziej. Musimy chronić dzieci. Chcę was zapewnić, że jeśli wyjedziecie, przyjmę was z otwartymi ramionami, kiedy niebezpieczeństwo już minie. Tu, w Harper’s Station, zawsze będzie dla was miejsce.
– Jeśli Harper’s Station nadal będzie istnieć – huknął męski głos. Docierał przez otwarte okno po prawej stronie Emmy.
Dojrzała jedynie mężczyznę w skórzanym płaszczu i zaciągniętej na twarz granatowej chustce. Następnie zauważyła błysk metalu.
– Wszyscy na ziemię! – Emma rzuciła się z podestu w kierunku swoich ciotek. Zepchnęła je z ławki tuż przed tym, gdy rozległy się strzały.