Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niezłomne serca - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 maja 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,00

Niezłomne serca - ebook

„Kobieta, by być silna, nie potrzebuje mężczyzny” – tego nauczyły Emmę Chandler jej waleczne ciotki. Kierując się tym przekonaniem, założyła żeńską osadę w Harper’s Station w Teksasie. Jednak gdy mieszkanki doświadczają pogróżek od nieznanego napastnika, Emma będzie zmuszona przyznać, że przyda im się mężczyzna, który potrafi walczyć – a ona dobrze zna kogoś takiego.

Malachi Shaw pracuje przy budowie kolei jako ekspert od materiałów wybuchowych. Gdy otrzymuje telegram od Emmy, natychmiast udaje się do Harper’s Station, aby spłacić dług wdzięczności wobec przyjaciółki, która kiedyś uratowała mu życie. Tyle że ona nie jest już dzieckiem, ale niezależną i zaradną kobietą o cudownym uśmiechu.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66297-96-8
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Zima 1882

Hrab­stwo Co­oke, Tek­sas

Ma­la­chi Shaw z wiel­kim tru­dem od­zy­skał przy­tom­ność. Prawdę mó­wiąc, wszystko, co do tej pory osią­gnął w swoim trzy­na­sto­let­nim ży­ciu, wy­ma­gało wiel­kiego trudu. Nie było to jed­nak nic, czym warto by się chwa­lić. Ot, sie­rota, wy­gło­dzony i… zmar­z­nięty. To wła­śnie jako pierw­sze od­czuły jego zmy­sły. Zimno. Nie ja­kieś zmar­z­nię­cie, gdy ktoś sku­lił się pod scho­dami baru w zbyt cien­kim ubra­niu, kiedy wiał prze­szy­wa­jący pół­nocny wiatr. Nie. To zimno było tak ostre, że aż pa­liło. Co zu­peł­nie nie miało sensu…

Mal pod­niósł z ję­kiem głowę i spró­bo­wał przy­cią­gnąć do sie­bie ręce, aby się nimi po­de­przeć. Wtedy po­czuł ko­lejną falę bólu. Rwało go w ra­mie­niu, miał obo­lałe że­bra, a głowa spra­wiała wra­że­nie, jakby zde­rzyła się z po­cią­giem. A, wła­śnie… Prze­cież tak się stało.

Po­woli wy­grze­by­wał się z za­spy, w któ­rej wy­lą­do­wał. W gło­wie wi­ro­wały mu wspo­mnie­nia. Wsko­czył do po­ciągu, tak jak to ro­bił już kilka razy w ciągu ostat­niego mie­siąca, od­kąd jego ojca pi­jaka pod­czas próby przej­ścia przez ulicę po­trą­cił wóz. Z ojca nie było wiel­kiego po­żytku. Mal mu­siał szu­kać je­dze­nia po śmiet­ni­kach, a tym­cza­sem jego opie­kun wy­da­wał na whi­skey wszel­kie drobne, ja­kie tylko uda­wało mu się wy­grać w karty. Ale przy­naj­mniej za­pew­niał im ja­kiś dach nad głową – znisz­czony, prze­cie­ka­jący i pod­party krzy­wymi, chwie­ją­cymi się ścia­nami, które le­d­wie chro­niły przed wia­trem, ale osta­tecz­nie dach. Jed­nak ko­lej­nego ranka po tym, jak po­cho­wano ojca Mala, wła­ści­cielka za­miesz­ki­wa­nej przez nich ru­dery wy­rzu­ciła chłopca na bruk. Dała mu tak mało czasu, że le­dwo zdą­żył za­pa­ko­wać do worka swój nie­wielki do­by­tek. Te­raz roz­pacz­li­wie prze­szu­ki­wał wszystko do­koła, a worka ni­g­dzie nie było.

– Nie! – Ude­rzył pię­ścią w za­mar­z­niętą zie­mię i zwie­sił głowę.

Czego się spo­dzie­wał? Że Bóg na­gle przy­po­mni so­bie o jego ist­nie­niu i mu po­może? Ha! Nie­moż­liwe. Bóg do tej pory się nim nie in­te­re­so­wał. Dla­czego miałby to ro­bić te­raz? Le­piej sie­dzieć so­bie wy­god­nie w nie­bie i śmiać się, gdy tym­cza­sem biedny Ma­la­chi Shaw błą­dzi po omacku. Za­brał mu mamę na tyle wcze­śnie, że Mal na­wet nie pa­mię­tał, jak wy­glą­dała. Dał mu ojca, który trosz­czył się bar­dziej o swo­jego ko­lej­nego drinka niż o po­tomka. A po­tem za­brał mu na­wet to. Zo­sta­wił go sa­mego. Bez domu. Bez ni­kogo, kto chciałby go za­trud­nić. Nie dał mu żad­nej opcji poza jeż­dże­niem po­cią­gami i szu­ka­niem ja­kie­goś miej­sca, gdzie mógłby zo­stać uczci­wie po­trak­to­wany.

I do czego go to do­pro­wa­dziło? Na­tknął się na gang włó­czę­gów wo­żą­cych się wa­go­nami to­wa­ro­wymi, któ­rym się nie spodo­bało, że wszedł na ich te­ry­to­rium. Mal do­tknął dło­nią bo­le­snego guza na czole. Było ich czte­rech, wszy­scy dwa razy więksi od niego. Każdy miał swoją ko­lejkę, a ostatni po­pchnął go tak, że ude­rzył głową o me­ta­lowe drzwi. Ma­la­chi nic już po­tem nie pa­mię­tał, ale jak wi­dać, wy­rzu­cili go na ko­niec z po­ciągu.

Le­d­wie wi­dział tory na gó­rze dłu­giego na­sypu. Szkoda, że Bóg nie po­zwo­lił mu po pro­stu zła­mać karku pod­czas upadku. Ale to nie by­łoby w ogóle za­bawne.

– Le­piej zo­sta­wić so­bie tro­chę roz­rywki, co? – Spoj­rzał gniew­nie na szare niebo, które wkrótce miało się stać nie­mal czarne. – Le­piej, że­by­ście się tam ra­zem z anio­łami nie za­nu­dzili.

Mal nie­zdar­nymi ru­chami strą­cił śnieg z wło­sów i ra­mion, po czym wstał. Za­ci­ska­jąc zęby, otrze­pał so­bie spodnie. Bo­lały go palce, jakby ktoś trzy­mał je w ogniu. Szczy­pały go uszy i nos. Stra­cił czu­cie w sto­pach. Nie­do­brze…

Zro­bił kilka kro­ków, aż więk­szość bia­łego pu­chu spa­dła ze sznu­ró­wek jego trze­wi­ków. Przy­ło­żył do ust dło­nie i po­chu­chał na nie. Nie­wiele to po­mo­gło. Je­dyną rze­czą, jaka mo­głaby spra­wić, żeby nie za­marzł na so­pel, było ja­kieś schro­nie­nie. I ogień. I płaszcz. Gruba fla­ne­lowa ko­szula, jaką do­stał z da­rów dla bied­nych w ko­ściele, nie sta­no­wiła osłony przed wia­trem. Te­raz była na do­da­tek mo­kra od śniegu i chło­dziła go za­miast chro­nić.

Przy­naj­mniej w jego bu­tach nie było żad­nych dziur. Po­de­szwy były cien­kie, ale całe. Je­śli miałby wy­mie­niać to, za co jest wdzięczny, jak po­ra­dził ksiądz, który dał mu ubra­nia, byłby w sta­nie wy­li­czyć cho­ciaż tę jedną rzecz. Uznał, że to lep­sze niż nic.

Gdyby cho­ciaż tamci lu­dzie zo­sta­wili mu jego wo­rek z rze­czami. Brak worka to brak je­dze­nia, su­chych ubrań i krze­siwa.

– Prze­stań ma­ru­dzić, Mal – mruk­nął pod no­sem. – Kwę­ka­niem nie na­peł­nisz żo­łądka. Je­śli chcesz się roz­grzać, zrób coś.

Wy­pro­sto­wał ra­miona, uniósł głowę i ro­zej­rzał się do­koła, do­pa­tru­jąc się śla­dów ja­kichś za­bu­do­wań. Naj­lep­sza by­łaby ja­kaś obora, gdzie przy zwie­rzę­tach by­łoby tro­chę cie­plej. Jed­nak ni­czego ta­kiego nie wi­dział. Wszę­dzie tylko za­sy­pana śnie­giem trawa pre­rii i kilka po­je­dyn­czo ro­sną­cych dę­bów.

Czego się spo­dzie­wał? Że pod­je­dzie po­wóz i ele­gancki woź­nica bę­dzie się do niego zwra­cał: „pro­szę pana”, i spyta, do­kąd go za­wieźć? „Pro­szę mnie pod­wieźć do naj­bliż­szej obory, do­bry czło­wieku” – wy­obra­ził so­bie swoją od­po­wiedź. „I niech pan nie szczę­dzi koni”.

Mal chrząk­nął, po­sta­wił koł­nierz ko­szuli, wło­żył pie­kące dło­nie do kie­szeni i ru­szył na wschód. Ga­ine­sville po­winno być nie­da­leko stąd. To tam był, kiedy przy­szedł mu do głowy wspa­niały po­mysł, by wsko­czyć do trze­ciego wa­gonu od końca. Włó­czę­dzy od razu się na niego rzu­cili, więc po­ciąg nie mógł uje­chać zbyt da­leko do czasu, gdy go wy­pchnęli. Na pewno bę­dzie gdzieś w po­bliżu ja­kaś farma czy ran­czo z oborą, gdzie mógłby się za­trzy­mać na noc czy dwie. Mu­siał tylko zna­leźć ta­kie miej­sce, za­nim za­pad­nie noc.

Kiedy w końcu do­szedł do pierw­szych za­bu­do­wań, trząsł się tak mocno, że le­dwo stał na no­gach. Wiatr wie­jący z pół­nocy spy­chał go ze ścieżki, ale przy­naj­mniej nie pa­dał śnieg. Tam­ten ksiądz byłby z niego dumny. Wła­śnie po­dwoił swoją li­stę rze­czy, za które był wdzięczny. Chło­pak za­śmiał się lekko, ale wy­pusz­cze­nie po­wie­trza za­mie­niło się w ka­szel, który aż po­wo­do­wał ból w piersi. Mal sku­lił ra­miona, spu­ścił głowę i zwró­cił się w stronę wia­tru, by przez pole ru­szyć krót­szą drogą w kie­runku obory.

W oknach domu, który znaj­do­wał się nie­da­leko, wi­dać było świa­tło. Dym, po­nie­wie­rany wia­trem po­dob­nie jak chło­pak, wy­la­ty­wał z ko­mina pod ostrym ką­tem. Mal zwy­kle uni­kał lu­dzi, ale te­raz było mu zbyt zimno, żeby na­wet za­sta­na­wiać się nad po­szu­ki­wa­niem lep­szej kry­jówki. Je­śli uda­łoby mu się prze­spać noc w sło­mie i tro­chę ogrzać, znik­nąłby stam­tąd wcze­śnie rano, za­nim wła­ści­ciele zdążą wstać.

Od­czu­wa­jąc na­głą wdzięcz­ność za za­pa­da­jący zmierzch, Mal do­tarł wresz­cie do ściany obory i po­su­wa­jąc się po­woli, do­szedł do jej drzwi. Uchy­lił skrzy­dło znaj­du­jące się bli­żej niego tylko na tyle, by móc się przez nie prze­ci­snąć. Wśli­zgnął się do środka i wal­cząc z po­dmu­chem wia­tru, przy­trzy­mał drzwi, aby je po ci­chu za­mknąć. Ostat­nia rzecz, ja­kiej po­trze­bo­wał, to trza­śnię­cie, które mo­głoby za­nie­po­koić go­spo­da­rza. Far­me­rzy zwy­kle no­sili przy so­bie broń, a Mal nie prze­pa­dał za śru­tem.

Wyj­rzał przez szcze­linę w nie­do­mknię­tych drzwiach i po­pa­trzył na dom. Był go­towy uciec w pole, gdyby oka­zało się to ko­nieczne, jed­nak nikt się nie po­ja­wił. Chło­pak wy­pu­ścił po­wie­trze, które wstrzy­my­wał, i za­mknął drzwi. Wy­glą­dało na to, że jego li­sta po­wo­dów do wdzięcz­no­ści wy­dłu­żyła się o ko­lejny punkt. Mal uśmiech­nął się sze­roko i po­drep­tał w naj­ciem­niej­szy kąt.

Za­pach siana ła­sko­tał go w nos. Nie zwa­żał jed­nak na to, po­nie­waż cie­szył się fak­tem, że nie musi zno­sić po­dmu­chów wia­tru. Ze­sztyw­nia­łymi, drżą­cymi pal­cami zdo­łał roz­piąć gu­ziki fla­ne­lo­wej ko­szuli. Zdjął ją, po­dob­nie jak weł­niany pod­ko­szu­lek z dłu­gim rę­ka­wem, i oba te ubra­nia roz­wie­sił na drzwiach pu­stego boksu. Pró­bo­wał roz­sz­nu­ro­wać buty, ale jego palce były zbyt skost­niałe, by wal­czyć z su­płami. Stopy będą mu­siały po­cze­kać, aż od­zy­ska czu­cie w rę­kach.

Po­chu­chał so­bie na dło­nie, a na­stęp­nie prze­szedł do boksu i za­grze­bał się w ster­cie siana. Le­żał nie­ru­chomo przez dłuż­szy czas. Ko­ści­ste ręce sku­lił przy klatce pier­sio­wej i wy­soko pod­cią­gnął ko­lana. Wil­goć prze­mo­czo­nych spodni spra­wiała, że nie mógł opa­no­wać szczę­ka­nia zę­bami. Za­mknął oczy i wy­obra­żał so­bie wszyst­kie cie­płe rze­czy, ja­kie tylko był w sta­nie wy­my­ślić. Pa­lący się ogień. Weł­niany koc – nie, nic dra­pią­cego. Pi­ko­wana koł­dra. Gruba, miękka, wy­peł­niona pie­rzem koł­dra z ko­ron­ko­wymi fal­ban­kami na brze­gach. Taka, jaką kie­dyś wi­dział na wy­sta­wie skle­po­wej. Pa­ru­jąca mi­ska krup­niku…

Od­czuł mocny skurcz w żo­łądku. „Wspa­niale”. Wie­dział, że nie po­wi­nien my­śleć o je­dze­niu. Te­raz nie bę­dzie w sta­nie sku­pić się na ni­czym in­nym. Otwo­rzył oczy i przy­glą­dał się cie­niom. Może w skła­dziku, który mi­nął po dro­dze, bę­dzie ku­ku­ry­dza dla by­dła. Nie byłby to pierw­szy raz, kiedy jadłby ku­ku­ry­dzę pod­kra­dzioną zwie­rzę­tom. Obrzy­dli­wość. Twarda i su­cha. Za­wsze wbi­jała się mię­dzy zęby. Ale mo­głaby po­wstrzy­mać mę­czące ssa­nie w żo­łądku i po­zwo­lić za­snąć.

Nie­chęt­nie wy­grze­bał się z siana i otrze­pał. Za­ci­snął szczęki, aby uspo­koić dzwo­niące zęby, i po­woli udał się w miej­sce, gdzie pa­mię­tał, że wi­dział skła­dzik. Je­den z koni par­sk­nął i kop­nął w drzwi boksu, kiedy chło­pak go mi­jał.

– Spo­koj­nie – wy­szep­tał de­li­kat­nie Mal. – Nie ma co się de­ner­wo­wać. Nic tu nie zro­bię.

Koń przy­glą­dał się chło­pa­kowi wiel­kimi brą­zo­wymi oczami w sła­bym świe­tle do­cho­dzą­cym przez jedno z okien. Chłopca aż za­swę­działa szyja, ale zwie­rzę przy­naj­mniej prze­stało ko­pać.

Mal prze­szedł, wciąż utrzy­mu­jąc wzrok na ko­niu. Nie po­do­bało mu się to, jak zwie­rzę na niego pa­trzyło. Jakby z po­gardą i za­ro­zu­mia­ło­ścią. Jak żona wła­ści­ciela sklepu, która prze­ga­niała go mio­tłą za­wsze, gdy przy­ła­pała go na prze­szu­ki­wa­niu śmiet­ni­ków za bu­dyn­kiem – jak gdyby był szczu­rem.

Po­grą­żony w my­ślach Mal nie za­uwa­żył sto­ją­cej przy ścia­nie ło­paty, aż trą­cił ją bu­tem. Prze­wró­ciła się na pod­łogę z hu­kiem, który roz­szedł się echem po bu­dynku. Chło­pak za­marł. Serce wa­liło mu moc­niej niż ko­wal­ski młot.

Za­skrzy­piał ja­kiś za­wias.

Mal od­wró­cił głowę w kie­runku tego dźwięku – w lewo, w stronę przodu bu­dynku, ale nie tak da­leko jak jego drzwi.

Roz­le­gły się kroki.

Ma­la­chi pod­niósł ło­patę i przy­go­to­wał się do ciosu. Ude­rzy i uciek­nie, gdy tylko far­mer się po­każe.

Z wnę­trza głów­nego boksu w końcu wy­nu­rzyła się po­stać. Była drob­nej po­stury, z okrą­głymi, ja­snymi oczami i nim­bem ciem­nych wło­sów. Miała ja­sną cerę i okrą­głe, za­ró­żo­wione po­liczki.

Mal po­woli opu­ścił ręce i odło­żył ło­patę. Nie bę­dzie żad­nego ude­rza­nia i ucie­ka­nia, kiedy Bóg zsyła mu anioła.

– Kim je­steś? – spy­tał nie­biań­ski po­sła­niec, a jego dzie­cinny głos wy­ra­żał je­dy­nie za­cie­ka­wie­nie. Żad­nych oskar­żeń.

Mal nie był w sta­nie się ode­zwać.

Anioł nie za­dał wię­cej py­tań. Po pro­stu na niego pa­trzył.

Wtedy Mal przy­po­mniał so­bie, że nie ma ko­szuli. Ob­jął się rę­kami w pa­sie, pró­bu­jąc za­sło­nić swoją wy­chu­dzoną, nagą klatkę pier­siową. Nie chciał być nie­przy­zwo­ity. Ani po­zwo­lić, by ta osoba zo­ba­czyła jego wy­sta­jące ko­ści. W końcu miał swoją dumę.

– Musi ci być zimno – ode­zwała się wresz­cie.

Na­stęp­nie za­częła roz­pi­nać płaszcz i za­nim Mal się zo­rien­to­wał, co dziew­czyna za­mie­rza zro­bić, ta zdjęła już okry­cie i za­rzu­ciła mu na ra­miona.

Gruba wełna, na­dal cie­pła od jej ciała, była jak do­tyk nieba. Cie­pło prze­są­czyło się na prze­mar­z­niętą skórę Ma­la­chiego. Chło­pak po­my­ślał, że mógłby się roz­to­pić ni­czym świeczka w piecu.

– Co tak sto­isz i się ga­pisz, jak­byś ni­gdy nie wi­dział dziew­czyny. Włóż ręce do rę­ka­wów.

Anioł go upo­mniał. Kiedy dziew­czyna mó­wiła po­ucza­ją­cym to­nem, jej dolna warga wy­krzy­wiała się, jakby w po­iry­to­wa­niu. W końcu, po­nie­waż naj­wy­raź­niej nie ru­szał się tak szybko, jak ona by so­bie ży­czyła, od­cią­gnęła jego ręce i we­pchnęła je w zbyt krót­kie rę­kawy płasz­cza.

– Pra­wie za­mar­z­łeś – za­częła na­rze­kać, kiedy do­tknęła jego nad­garstka. To spo­strze­że­nie wcale jej nie spo­wol­niło. Po­za­pi­nała gu­ziki, a po­tem za­częła po­cie­rać jego ręce w rę­ka­wach, aby w ten spo­sób jesz­cze tro­chę je roz­grzać. Kiedy to ro­biła, on spo­glą­dał na czu­bek jej głowy. Się­gała mu do brody. Mały anio­łek, ale po­trafi się rzą­dzić.

Po chwili się od­su­nęła.

– Hmmm… To nie wy­star­cza. – Po­de­szła do drew­nia­nego sto­jaka umiesz­czo­nego przy ścia­nie, zrzu­ciła na zie­mię uzdę, która na nim wi­siała, i wzięła z niego pa­sia­stą derkę. – Sia­daj – roz­ka­zała, cią­gnąc w kie­runku chłopca ciężki koc. Kiedy zro­bił, jak po­le­ciła, za­rzu­ciła mu derkę na ko­lana. Po­now­nie po­pa­trzyła się na niego z tro­ską. Jej spoj­rze­nie za­wa­hało się przy brze­gach rę­ka­wów, skąd wy­sta­wały jego od­sło­nięte nad­garstki i dło­nie. – O! Moje rę­ka­wiczki! – Na twa­rzy dziew­czyny po­ja­wił się uśmiech. Po­de­szła do boksu, z któ­rego wcze­śniej się wy­nu­rzyła.

Szybko wró­ciła i ener­gicz­nym ru­chem po­dała Ma­lowi ja­skra­wo­czer­wone rę­ka­wiczki.

– Pro­szę. Za­łóż je. – Jej twarz na mo­ment spo­chmur­niała. – I jesz­cze szal! – Od­wi­nęła długi weł­niany szal ze swo­jej szyi i za­mo­tała wo­kół jego, osła­nia­jąc mu uszy i głowę. – Tak le­piej. – Triumf w jej gło­sie spo­wo­do­wał, że chło­pak się uśmiech­nął.

Po­now­nie mu się przyj­rzała, a nad jej ma­łym za­dar­tym no­skiem po­ja­wiły się zmarszczki. Mal po­czuł się jak je­den z bał­wa­nów, ja­kie dzieci ro­biły za szkołą, gdy tylko za­czy­nała się zima. Za­czął po­dej­rze­wać, że dziew­czyna za­raz znaj­dzie mar­chewkę i wbije mu w nos. Wcale by mu to nie prze­szka­dzało. Mar­chewka sma­ko­wa­łaby le­piej niż pa­stewna ku­ku­ry­dza.

– Twoje stopy – stwier­dziła w końcu. – Masz na­dal za­mar­z­nięte sznu­rówki. Ciotka Henry za­wsze mnie po­ga­nia, że­bym ścią­gała mo­kre buty i poń­czo­chy, za­nim stopy mi prze­mokną. Ale je­śli cho­dzi­łeś po śniegu, chyba mamy wię­cej zmar­twień niż tylko za­mo­czone palce.

„Ciotka Henry? Kto to w ogóle jest?”

Dziew­czyna uważ­nie mu się przyj­rzała.

– Stary Tar­le­ton kilka lat temu zgu­bił się w cza­sie trwa­ją­cej bu­rzy śnież­nej i zu­peł­nie od­mro­ził so­bie stopy. Trzy palce mu sczer­niały i od­pa­dły. – Prze­ka­zała te ma­ka­bryczne wia­do­mo­ści z nie­zbyt aniel­skim en­tu­zja­zmem. – Le­piej ścią­gnijmy te buty.

Usia­dła przed chłop­cem i za­częła mu roz­wią­zy­wać sznu­rówki.

Tego było już dość. Nie chciał, by anioł do­ty­kał jego śmier­dzą­cych stóp. Pew­nie po dro­dze wdep­nął w różne okropne rze­czy.

– Ja to zro­bię – od­burk­nął. Pró­bo­wał ją ode­pchnąć i zdjąć pu­chate czer­wone rę­ka­wiczki, ale ona mu nie po­zwo­liła.

– Zo­staw to! – Spoj­rzała na niego tak groź­nie, że nie śmiał się sprze­ci­wiać. – Nie po­zwolę, że­byś się prze­zię­bił, kiedy się tobą opie­kuję.

Dla­czego to ro­biła? Po­ma­gała mu, za­miast za­wo­łać swo­jego ojca, by go prze­gnał. Da­wała mu swoje ubra­nia. Mó­wiła do niego, jakby był zwy­kłym czło­wie­kiem, a nie śmie­ciem z rynsz­toka, za ja­kiego się uwa­żał.

W końcu roz­wią­zała sznu­ro­wa­dła i de­li­kat­nie zdjęła mu buty. Mal pró­bo­wał scho­wać stopy pod derką, za­nim dziew­czyna za­uwa­ży­łaby, w ja­kim sta­nie były, jed­nak ona na to nie po­zwo­liła. Ścią­gnęła mu dziu­rawe skar­pety i aż sy­czała, ko­men­tu­jąc, jak zimne miał stopy. Cie­szył się, że nie po­czer­niały jak sta­remu Tar­le­to­nowi. Były jed­nak brudne. Brzyd­kie. Wy­su­nął je z jej czy­stych dłoni i sta­rał się ukryć pod ma­te­ria­łem.

Ona nic nie po­wie­działa. Po pro­stu usia­dła przed nim na kle­pi­sku i ścią­gnęła swoje buty. Kim była? Anioł zdjął grube weł­niane skar­pety i po­szu­kał pod ko­cem jego stóp. Za­nim Mal zdą­żył za­re­ago­wać i od­su­nąć się, chwy­ciła go za prawą nogę, wy­cią­gnęła stopę i za­ło­żyła mu skar­petkę. Z po­dobną ła­two­ścią po­trak­to­wała lewą stopę. Do tego czasu on prze­stał już pró­bo­wać się jej wy­ry­wać. Być może jego mózg też był już za­mar­z­nięty, ale po­tra­fił roz­po­znać walkę, która była nie do wy­gra­nia.

Cie­pło skar­pe­tek spra­wiło, że od­czuł w sto­pach ła­sko­ta­nie, które wkrótce zmie­niło się w pa­lący ból, tak mocny, że chciał kop­nąć dziew­czynę, by go nie do­ty­kała. Ale nie zro­bił tego.

Miał wła­śnie do czy­nie­nia z naj­więk­szym bło­go­sła­wień­stwem, ja­kie go kie­dy­kol­wiek do­tąd spo­tkało. Nie chciał w ża­den spo­sób skrzyw­dzić tej dziew­czyny. Za­ci­snął więc zęby i sie­dział bez ru­chu, a ona przy­kryła derką jego obo­lałe stopy.

– A te­raz coś do środka – po­wie­działa, a na­stęp­nie wstała i wsu­nęła gołe stopy w buty, po czym po­now­nie znik­nęła w swoim bok­sie. Kiedy się wy­nu­rzyła, ru­szyła chwiej­nym kro­kiem, nio­sąc przed sobą wia­derko z mle­kiem.

Mal ze­rwał się z miej­sca i wziął na­czy­nie z jej rąk.

– Jest jesz­cze cie­płe – po­wie­działa. – Ale nie mam kubka.

Ma­la­chi po­czuł śli­no­tok na myśl o świe­żym mleku.

– Nie po­trze­buję kubka. – Przy­ło­żyłby po pro­stu usta do brzegu wia­derka i prze­chy­lił je, a kre­mowa pysz­ność wla­łaby mu się wprost do gar­dła. Ale nie. Nie mógł tak zro­bić. Nie mógłby w jej obec­no­ści pić jak zwie­rzę. Nie mógłby za­nie­czy­ścić mleka, do­ty­ka­jąc go ustami.

Ro­zej­rzał się. Na stole ro­bo­czym stał słoik do po­łowy wy­peł­niony gwoź­dziami, pi­nez­kami i róż­nymi dro­bia­zgami. Mal ru­szył w jego kie­runku, od­krę­cił wieczko i wy­sy­pał za­war­tość, nie po­zwa­la­jąc, by co­kol­wiek spa­dło na zie­mię. Wy­tarł słoik od ze­wnątrz swo­imi na­dal wil­got­nymi spodniami i wy­dmu­chał kurz ze środka.

– Może być.

Dziew­czyna zmarsz­czyła nos.

– To jest prze­cież brudne.

Uśmiech­nął się sze­roko.

– Odro­bina brudu ni­gdy mi nie za­szko­dziła.

Od­wza­jem­niła uśmiech, a to nie­mal ścięło go z nóg. Ni­gdy do­tąd nie wi­dział cze­goś tak pięk­nego, tak do­brego, a na do­da­tek skie­ro­wa­nego do niego. Ta­kie uśmie­chy były zwy­kle za­re­zer­wo­wane dla in­nych. Ta­kich, któ­rzy na to za­słu­gi­wali. On do nich nie na­le­żał.

Od­chrząk­nął, mi­nął dziew­czynę i pod­szedł do wia­derka. Nie chciał za­bru­dzić mleka, za­nu­rza­jąc słoik, więc po­sta­wił na­czy­nie na ziemi i pod­niósł wia­derko.

– Po­trzy­mam to – za­szcze­bio­tała dziew­czyna, cią­gle się uśmie­cha­jąc, jakby to wszystko było nie­sa­mo­witą przy­godą.

Mal był tak osła­biony po tym, co prze­szedł, że jego ręce aż się za­trzę­sły pod cię­ża­rem wia­derka. Tro­chę mleka po­lało się po ścian­kach sło­ika. Spoj­rzał na dziew­czynę, wstrzy­mu­jąc od­dech.

– Na­le­waj – po­na­gliła go, zu­peł­nie nie de­ner­wu­jąc się, że ob­lał jej palce mle­kiem. – Na­lej so­bie do pełna.

Na­pię­cie od­pu­ściło. Po­stą­pił zgod­nie z jej po­le­ce­niem, po czym odło­żył wia­derko i wziął od niej słoik.

Przy­ło­żył na­czy­nie do ust. Za­mknął oczy, gdy świeży, kre­mowy płyn spły­wał mu po ję­zyku. Kosz­to­wał sło­dycz. Kiedy zo­stała mu jedna trze­cia, za­trzy­mał się i odło­żył słoik.

– Dla­czego nie do­koń­czysz? Ciotka Ber­tie za­wsze każe mi wy­pi­jać mleko do końca, za­nim odejdę od stołu.

„Czy przed chwilą nie było mowy o ciotce Henry?” Ma­la­chi zi­gno­ro­wał tę myśl. Imię ciotki nie miało zna­cze­nia.

– Zo­sta­wiam so­bie na póź­niej. – Na­uczył się, żeby nie zja­dać od razu wszyst­kiego, co zna­lazł. Ni­gdy nie wia­domo, kiedy bę­dzie na­stępna oka­zja. Le­piej scho­wać so­bie tro­chę, póki jesz­cze jest co.

– Mamy jesz­cze dużo. – Ski­nęła głową w kie­runku wia­derka z mle­kiem.

– To twoje. Two­jej ro­dziny.

Dziew­czyna dziw­nie na niego po­pa­trzyła. Tak, jakby nie zro­zu­miał, co przed chwilą po­wie­działa.

– Ciotki nie będą miały nic prze­ciwko temu.

Mal po­trzą­snął głową.

– Jak chcesz.

Jego anioł ro­zej­rzał się po obo­rze, spra­wia­jąc wra­że­nie już nie tak apo­dyk­tycz­nego, jak wów­czas, kiedy chło­pak zo­ba­czył go po raz pierw­szy. Dziew­czyna ob­jęła się wo­kół pasa i pró­bo­wała ukryć, że się trzę­sie.

– Zmar­z­łaś – za­uwa­żył Mal ostrzej, niż po­wi­nien. Po­my­ślał, że dziew­czyna mo­gła mu po­wie­dzieć, iż było jej zimno. Na­tych­miast od­dał jej rę­ka­wiczki i zdjął z sie­bie płaszcz. – Mu­sisz wró­cić do domu, mała. Usiąść przy piecu, czy coś ta­kiego…

– Nie je­stem dziec­kiem. – Ale gdy jej wargi się wy­krzy­wiły, Mal utwier­dził się w swoim prze­ko­na­niu. Nie po­winna się trząść w chłod­nej obo­rze, kiedy miała cie­pły dom.

– Zmy­kaj, mała. Dam so­bie radę.

Za­ło­żyła płaszcz i rę­ka­wiczki.

– Jak masz na imię? – spy­tała.

Spoj­rzał na nią gniew­nie, po czym w końcu ustą­pił.

– Ma­la­chi.

Uśmiech­nęła się po­now­nie, spra­wia­jąc, że nie­mal za­krę­ciło mu się w gło­wie.

– Ja je­stem Emma.

– Do­brze – wy­ce­dził, na­dal czu­jąc się winny, że po­zwo­lił jej zmar­z­nąć. – A te­raz zmy­kaj.

Znik­nęła. A ra­zem z nią świa­tło. Zo­sta­wiła Mala sa­mego. W ciem­no­ści. Tam, gdzie było jego miej­sce.

Przy­zwy­czaił się. Coś ta­kiego nie po­winno mu prze­szka­dzać. Szcze­rze mó­wiąc, nie prze­szka­dzało mu przez wiele lat. Te­raz jed­nak za­częło. Po­nie­waż te­raz prze­ko­nał się, czego mu bra­ko­wało.

Pod­niósł derkę i otu­lił się nią. Po­tem wziął słoik i skie­ro­wał się do swo­jego ką­cika, żeby za­grze­bać się w sia­nie. Za­trzy­mał go wi­dok wia­derka z mle­kiem. Dziew­czyna je zo­sta­wiła. Prze­szedł go dreszcz. Czy to zna­czy, że wróci? Czy może zo­stawi mleko? Po­rzuci… jak wszy­scy po­rzu­cali jego. Może po­wi­nien je za­nieść przed drzwi, aby po­dzię­ko­wać jej za po­moc.

Schy­lił się, żeby chwy­cić wia­derko, ale w tym mo­men­cie drzwi obory sze­roko się otwo­rzyły.

– Do­bre wie­ści, Ma­la­chi! – Emma stała przy wej­ściu, a jej uśmiech był tak ra­do­sny i pro­mienny, że chło­pak pra­wie mu­siał pod­nieść rękę, by prze­sło­nić so­bie oczy. – Ciotki po­wie­działy, że mo­żesz zo­stać!I

Lato 1894

Har­per’s Sta­tion, Hrab­stwo Bay­lor, Tek­sas

Emma Chan­dler od­cze­piła kartkę z po­gróż­kami z gwoź­dzia, któ­rym no­tatka była przy­bita do drzwi. Zmięła to okro­pień­stwo w dłoni i wsu­nęła do kie­szeni spód­nicy. Prawdę mó­wiąc, wo­la­łaby rzu­cić tę kartkę na ulicę, prze­pę­dzić przez nią pięć­dzie­siąt koni, na­pluć na nią, ob­rzu­cić bło­tem, a na ko­niec pod­pa­lić i pa­trzeć, jak zmieni się w kupkę nie­szko­dli­wego po­piołu, który może zo­stać zdmuch­nięty przez wiatr.

Jak można gro­zić jej ko­bie­tom? Ten nik­czem­nik nie ma prawa!

– Robi się co­raz śmiel­szy. – Sto­icki głos przy­ja­ciółki prze­bił się przez jej bu­rzę emo­cji i przy­po­mniał, że na­rze­ka­nie na nie­spra­wie­dli­wość rzadko pro­wa­dzi do roz­wią­za­nia pro­blemu.

Wy­wa­żone pla­no­wa­nie – tego wła­śnie po­trze­bo­wały.

– Tak. – Emma ro­zej­rzała się do­koła w po­szu­ki­wa­niu śla­dów au­tora no­tatki, mimo iż wie­działa, że ni­czego nie znaj­dzie. Ni­gdy jesz­cze nie zna­la­zła. A to była już trze­cia wia­do­mość, jaką ten ktoś zo­sta­wił w ciągu ostat­nich dwóch ty­go­dni. Każdą w miej­scu po­ło­żo­nym nieco głę­biej w ob­rę­bie ko­lo­nii. – Ale przy­naj­mniej to na­dal je­dy­nie słowa.

– Nie mamy gwa­ran­cji, że za­wsze tak bę­dzie. – Vic­to­ria Adams wy­po­wie­działa na głos naj­więk­sze obawy Emmy. – Je­śli słowa nie spra­wią, że do­sta­nie to, czego chce, może po­su­nąć się do ko­lej­nych kro­ków. – W gło­sie Tori wy­brzmiała pew­ność ko­goś, kto sam do­stał już kie­dyś taką lek­cję. – Po­każ mi tę kartkę, Emmo. – Wy­cią­gnęła dłoń.

Ko­bieta wes­tchnęła i wy­jęła zwi­tek z kie­szeni. Opu­ściła wy­miętą no­tatkę na dłoń przy­ja­ciółki, wie­dząc, że Tori od razu się zo­rien­tuje co do eska­la­cji pro­blemu.

Vic­to­ria roz­pro­sto­wała kartkę i przyj­rzała się jej. Kiedy czy­tała pod no­sem, dało się sły­szeć echo groźby.

– „Ko­biety z Har­per’s Sta­tion, opuść­cie to miej­sce dziś do wie­czora, w prze­ciw­nym ra­zie was stąd prze­pę­dzę. To ostat­nie ostrze­że­nie”.

– Mu­simy zwo­łać ze­bra­nie. – Emma ze­szła ze scho­dów ko­ścioła i za­częła prze­cha­dzać się po traw­niku.

Tori ze­szła za nią, ale nie ru­szała się da­lej. Oparła się o po­ręcz i cze­kała, aż Emma za­wróci.

– Co im po­wiesz?

Za­dane ci­chym gło­sem py­ta­nie za­trzy­mało Emmę. Ko­bieta się od­wró­ciła.

– Nie wy­jadę. Nie po­zwolę, żeby ja­kiś ty­ran mnie stąd wy­pę­dził. – Wy­cią­gnęła rękę w kie­runku kilku bu­dyn­ków, które ota­czały dawną sta­cję dla dy­li­żan­sów. To miej­sce przy­cią­gnęło pierw­szych osad­ni­ków, któ­rzy przy­je­chali tu dwa­dzie­ścia lat temu. – Har­per’s Sta­tion ma być azy­lem dla ko­biet, które ucie­kają przed tego ro­dzaju za­stra­sza­niem. Ciężko pra­co­wa­ły­śmy, by stwo­rzyć to miej­sce, spro­wa­dzić ko­biety, dać im moż­li­wość za­czę­cia od nowa. Nie spło­szę się jak mysz tylko dla­tego, że ja­kiś za­wzięty typ chce za­de­mon­stro­wać swoją siłę!

Tori była na tyle miła, że nie pró­bo­wała prze­szko­dzić przy­ja­ciółce w jej pło­mien­nej prze­mo­wie. Po pro­stu pa­trzyła na nią i cier­pli­wie cze­kała, aż emo­cje znajdą uj­ście. W końcu się udało. Emma mo­gła nie chcieć po­świę­cać swo­ich za­sad, jed­nak ni­gdy nie ry­zy­ko­wa­łaby bez­pie­czeń­stwa ko­biet. Z żad­nego po­wodu. Na­wet dla ide­ałów, które kie­dyś spro­wa­dziły je wszyst­kie w to miej­sce.

Po­de­szła w po­bliże scho­dów, gdzie stała Tori, cały czas da­jąc upust swo­jemu obu­rze­niu. Wresz­cie emo­cje opa­dły.

– Po­wiem, żeby wszyst­kie matki z dziećmi po­słu­chały rady sze­ryfa i prze­pro­wa­dziły się na ja­kiś czas do jed­nego z po­bli­skich mia­ste­czek. – Emma przy­gar­biła się i spoj­rzała Tori w oczy. – Ty też. – Czuła się okrop­nie, od­sy­ła­jąc swoją przy­ja­ciółkę, która wspie­rała ją przy za­kła­da­niu ko­lo­nii. Jed­nak Tori miała czte­ro­let­niego syna Le­wisa i je­śli co­kol­wiek by mu się stało… Wo­lała o tym nie my­śleć.

Tori zmru­żyła oczy.

– Ni­g­dzie się nie wy­bie­ram – wy­ce­dziła to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. – Nie zo­sta­wię cię, że­byś sama się z tym mie­rzyła. Poza tym do­kąd mie­li­by­śmy po­je­chać? Cały ma­ją­tek ulo­ko­wa­łam w skle­pie. Nie mogę za­brać ze sobą wszyst­kich to­wa­rów. A je­śli to prze­pad­nie, stracę wszystko.

– Będę pil­no­wać two­ich in­te­re­sów – za­pro­po­no­wała Emma, jed­nak przy­ja­ciółka od­po­wie­działa jej sta­now­czym krę­ce­niem głowy.

– Ty masz swój bank. Nie po­trze­bu­jesz jesz­cze do­dat­ko­wych zmar­twień w po­staci mo­jego sklepu. Będę do­brze pil­no­wać Le­wisa. Damy so­bie radę. – Tori za­ci­snęła pię­ści i Emma wie­działa, że nie da się jej prze­ko­nać.

Vic­to­ria ni­gdy nie po­ka­zy­wała swo­ich emo­cji, poza przy­jaź­nią oraz mi­ło­ścią do syna. Nic in­nego. Żad­nego stra­chu, gniewu, za­sko­cze­nia – nic, co mo­głoby dać ko­muś nad nią prze­wagę. Je­śli była zde­ner­wo­wana na tyle, że zwi­nęła dło­nie w pię­ści, mu­siała być rze­czy­wi­ście bar­dzo zde­ter­mi­no­wana.

– Chcę po­ka­zać mo­jemu sy­nowi, że je­śli się w coś wie­rzy, to się o to wal­czy, na­wet je­żeli wiąże się z tym ja­kieś nie­bez­pie­czeń­stwo. Nie na­leży się wtedy ukry­wać.

Za tym zda­niem skry­wał się ból, jaki Emma mo­gła so­bie je­dy­nie wy­obra­zić. Tori wal­czyła, od­kąd zo­rien­to­wała się, że jest w ciąży z gwał­ci­cie­lem, któ­rym był męż­czy­zna po­wszech­nie sza­no­wany w jej ro­dzin­nym mia­steczku. Wal­czyła o swoje miej­sce po tym, jak oj­ciec wy­rzu­cił ją z domu. Z tru­dem utrzy­my­wała sie­bie i dziecko. Zwal­czała strach, że kie­dyś znowu nie­wła­ści­wie oceni ja­kie­goś męż­czy­znę i po­now­nie do­świad­czy tam­tego kosz­maru.

Emma po­de­szła do Vic­to­rii i chwy­ciła ją za rękę. Do­piero wtedy Tori roz­luź­niła za­ci­śnięte pię­ści i po­ło­żyła dłoń na dłoni przy­ja­ciółki.

– Je­ste­śmy w tym ra­zem – przy­rze­kła Emma.

Tori ski­nęła głową.

– Tak. Ra­zem.

Dwie go­dziny póź­niej, tuż po po­łu­dniu, Emma stała z przodu ko­ścioła, z ple­cami opar­tymi o ścianę po le­wej stro­nie, i przy­glą­dała się wcho­dzą­cym do środka ko­bie­tom. Ro­biło się jej ciężko na sercu. Które z tych osób wy­jadą? Które zde­cy­dują się zo­stać?

Przez śro­dek świą­tyni prze­szła wła­śnie cięż­kim kro­kiem Betty Co­oper. Jej ma­sywna bu­dowa i zde­cy­do­wane ru­chy wy­ty­czały szlak dla czte­rech młod­szych ko­biet idą­cych za nią. Ta do­stojna nie­wia­sta w śred­nim wieku do­glą­dała kur nio­sek, które za­pew­niały znaczną część przy­cho­dów miesz­ka­nek Har­per’s Sta­tion. To­wa­rzy­szyła Em­mie nie­mal od po­czątku. Była wdową bez dzieci, ale miała wiel­kie serce. Emma nie spo­tkała rów­nie do­bro­dusz­nej osoby. Swą szla­chet­ność Betty sku­tecz­nie ukry­wała za mru­kli­wo­ścią i na­wy­kiem cięż­kiej pracy, jed­nak ko­biety, któ­rymi się opie­ko­wała, trak­to­wała jak kwoka trosz­cząca się o swoje pi­sklęta.

Pa­nie z kółka kra­wiec­kiego, spo­śród któ­rych kilka przy­było z dziećmi, od­da­wały się po­ga­węd­kom i zaj­mo­wały swoje zwy­kłe miej­sca w środ­ko­wych rzę­dach po pra­wej. Ich praca w ko­lo­nii po­le­gała na szy­ciu uni­ka­to­wych pi­ko­wa­nych koł­der, które osią­gały wy­so­kie ceny w Fort Worth. Je­śli po­łowa z nich wy­je­dzie, w jaki spo­sób po­zo­stałe ko­biety zdo­łają na­dą­żyć z wy­ko­na­niem za­mó­wień? Po­śred­nik ocze­ki­wał pięt­na­stu koł­der każ­dego mie­siąca. Było to nie­trudne do zro­bie­nia przy dzie­się­ciu oso­bach re­gu­lar­nie zaj­mu­ją­cych się szy­ciem, co jed­nak, gdy zo­sta­nie ich tylko pięć…?

Jako na­stępna we­szła Grace Mal­lory i jak zwy­kle z po­chy­loną głową wśli­zgnęła się do jed­nej z tyl­nych ła­wek. Ta ci­cha i spo­kojna ko­bieta prze­by­wała w mia­steczku za­le­d­wie od sze­ściu mie­sięcy. Była sa­mot­niczką, ale dzięki jej umie­jęt­no­ściom ob­sługi te­le­grafu Har­per’s Sta­tion miało te­raz dzia­ła­jącą sta­cję We­stern Union. Wła­dze hrab­stwa na­dal nie za­pew­niały im wła­snego urzędu pocz­to­wego, więc prze­syłki do­rę­czano z Sey­mour, na­to­miast każda z pań mo­gła wy­słać te­le­gram za mniej niż pięć cen­tów za słowo. Gdyby Grace zde­cy­do­wała się wy­je­chać, jej utrata by­łaby po­tęż­nym cio­sem.

Emma sku­piła uwagę na ko­lej­nych miesz­kan­kach ko­lo­nii, które wła­śnie przy­były. Ko­biety, które pra­co­wały we wspól­nym ogro­dzie i przy­go­to­wy­wały prze­twory oraz we­ko­wane wa­rzywa na sprze­daż. Pa­nie pro­wa­dzące ka­wiar­nię. Wła­ści­cielka pen­sjo­natu. Po­łożna, która peł­niła funk­cję miej­sco­wego me­dyka.

No i, oczy­wi­ście, Hen­rietta i Al­berta Chan­dler – ciotki zaj­mo­wały miej­sce w pierw­szym rzę­dzie, jak zwy­kle wier­nie da­jąc wy­raz swo­jemu po­par­ciu. W oczach ciotki Henry wi­dać było ostry, nie­mal wo­jow­ni­czy błysk. Sie­działa sztywno i z dumą pre­zen­to­wała pan­ta­lony, jak za­wsze wtedy, kiedy sy­tu­acja do­ty­czyła cze­go­kol­wiek zwią­za­nego z pra­wami wy­bor­czymi ko­biet. Z ko­lei ciotka Ber­tie, tuż obok swo­jej star­szej sio­stry, była de­li­kat­niej­szej po­stury i ubie­rała się bar­dziej ko­bieco. Od­wró­ciła się, by po­słać Em­mie uśmiech i do­dać jej nieco otu­chy.

Ciotki wy­cho­wy­wały Emmę, od­kąd miała osiem lat. Ciotka Henry za­siała w niej pa­sję do sprze­ci­wia­nia się nie­spra­wie­dli­wo­ści, a Ber­tie na­uczyła ją rzą­dzić, kie­ru­jąc się ser­cem. To za ich sprawą wpa­dła na po­mysł za­ło­że­nia żeń­skiej osady, miej­sca pro­wa­dzo­nego przez ko­biety i ma­ją­cego słu­żyć ko­bie­tom. Schro­nie­nia dla tych, które po­trze­bo­wały uciec, i szansy na nowy start dla tych, które chciały od­mie­nić swój los.

Dwa lata temu, kiedy Emma skoń­czyła dwa­dzie­ścia je­den lat i uzy­skała na­leżny jej spa­dek, usły­szała o ma­łym mia­steczku skła­da­ją­cym się z opusz­czo­nych bu­dyn­ków, które miało być sprze­dane za bez­cen. Miesz­kańcy wy­je­chali z daw­nej osady przy sta­cji dla dy­li­żan­sów po tym, jak w po­bli­skim Sey­mour wy­bu­do­wano ko­lej. Ciotki do­ło­żyły swoje fun­du­sze do ma­jątku Emmy i ko­biety wspól­nym wy­sił­kiem za­ku­piły zie­mię. Za sprawą ogło­szeń za­miesz­czo­nych w pierw­szym roku w lo­kal­nych ga­ze­tach i cze­goś, co można by okre­ślić jako roz­głos, ko­lo­nia zy­skała pra­wie pięć­dzie­siąt człon­ków, je­śli li­czyć rów­nież dzieci. Miesz­kały w niej ko­biety, które żyły i roz­wi­jały się dzięki wza­jem­nemu wspar­ciu.

A te­raz ja­kiś uparty, prze­peł­niony nie­na­wi­ścią męż­czy­zna gro­ził, że znisz­czy wszystko, co zbu­do­wały. Emma za­ci­snęła szczęki. „Nie, kiedy to miej­sce jest pod moją opieką”.

Kiedy wszyst­kie miesz­kanki za­jęły swoje miej­sca, Emma zwró­ciła się jesz­cze szybko po mą­drość z nieba. „Ty, Pa­nie, wi­dzisz to, czego ja nie wi­dzę. Ty wiesz, co jest naj­lep­sze. Pro­szę, nie po­zwól mi źle do­ra­dzić tym ko­bie­tom. Pro­wadź nas tak, aby­śmy mo­gły po­ko­nać na­szego prze­ciw­nika”.

– Emmo? – Vic­to­ria do­tknęła jej ręki. De­li­kat­ność i zro­zu­mie­nie wy­ra­żone w tym do­tyku uspo­ko­iły ją i do­dały otu­chy. – Je­ste­śmy go­towe.

Emma ski­nęła głową i uśmiech­nęła się do przy­ja­ciółki. Na­stęp­nie od­su­nęła się od ściany, po­pra­wiła brzeg gra­na­to­wego, do­pa­so­wa­nego ża­kietu – za­kła­dała go za­wsze, gdy chciała do­dać so­bie po­wagi – i po­de­szła do nie­wiel­kiej am­bony, ocze­ku­ją­cej bez­czyn­nie na nie­dzielny przy­jazd księ­dza. Je­śli w nie­dzielę to mia­steczko na­dal bę­dzie ist­nieć.

W po­miesz­cze­niu za­pa­no­wała ci­sza.

Emma od­chrząk­nęła.

– Dzię­kuję, dro­gie pa­nie, że ze­bra­ły­ście się w tak krót­kim ter­mi­nie. Mu­simy omó­wić bar­dzo pilną sprawę.

Po­pa­trzyła na zna­jome twa­rze. Nie­które były wy­raź­nie po­de­ner­wo­wane, inne za­cie­ka­wione, a kilka miało oskar­ży­ciel­ski wy­raz, tak jakby to ona była w ja­ki­kol­wiek spo­sób winna obec­nego dy­le­matu. Emma na­tych­miast skie­ro­wała wzrok w stronę cio­tek. Henry ski­nęła głową, a w jej oczach było wi­dać wiarę w bra­ta­nicę. Ber­tie je­dy­nie się uśmiech­nęła, ale za to tak szcze­rze i ser­decz­nie, że Emma po­czuła siłę jej wspar­cia.

– Za­pewne więk­szość z was już wie, że dziś rano zna­le­ziono trze­cią kartkę. Wy­gląda na to, że au­tor wia­do­mo­ści zwięk­szył swoje rosz­cze­nia. Wy­zna­czył ter­min i za­żą­dał, by­śmy wszyst­kie dziś do wie­czora wy­je­chały.

W po­miesz­cze­niu dało się sły­szeć szepty. Ko­biety zwra­cały się do sie­bie z py­ta­niami.

– Dro­gie pa­nie. – Emma pod­nio­sła głos, aby być sły­szaną. – Chęt­nie od­po­wiem na wszyst­kie wa­sze py­ta­nia już za mo­ment. Naj­pierw chcia­łam jed­nak wy­raź­nie po­wie­dzieć, że nie ma­cie żad­nego przy­musu, by zo­stać. Każda z was musi sama zde­cy­do­wać, co jest dla niej naj­lep­sze. Wiedz­cie, że po­prę wa­sze de­cy­zje, nie­za­leż­nie od tego, ja­kie będą. Skoro już to po­wie­dzia­łam, uwa­żam, że ko­nieczne jest też, bym przy­znała, że na­dal nie wiemy, kim jest ten czło­wiek ani dla­czego chce, by­śmy opu­ściły to miej­sce. Pani Adams i ja by­ły­śmy u sze­ryfa po tym, jak do­sta­ły­śmy pierw­szą wia­do­mość. Sze­ryf prze­szu­kał oko­lice, ale nie zna­lazł ni­czego po­dej­rza­nego. Dziś znowu wy­sła­ły­śmy do niego te­le­gram, po­dob­nie jak to miało miej­sce po dru­giej no­tatce. Sze­ryf jed­nak nie może za­pew­nić nam ochrony, po­nie­waż zaj­muje się kra­dzie­żami by­dła, do ja­kich cały czas do­cho­dzi na po­łu­dniu hrab­stwa Bay­lor. Po­no­wił swoje za­le­ce­nie, że­by­śmy się spa­ko­wały i wy­je­chały. Ra­dzi nam, że­by­śmy chro­niły się przed za­gro­że­niem i prze­nio­sły się do Sey­mour czy Wi­chita Falls albo wró­ciły do swo­ich ro­dzin.

– Ale ja nie mam ro­dziny! – krzyk­nęła ja­kaś ko­bieta z tyłu ko­ścioła. – To dla­tego tu przy­je­cha­łam.

– Dla mnie w Sey­mour nic nie ma – ode­zwała się inna. – Już się roz­glą­da­łam. Bez pracy na far­mie Betty nie dam rady wy­ży­wić mo­ich dzie­cia­ków.

Ko­ściół wy­peł­nił zgiełk peł­nych prze­ra­że­nia gło­sów.

W jed­nej z ła­wek pod­nio­sła się ko­bieta w brą­zo­wej sukni. Flora John­son, jedna z now­szych miesz­ka­nek, która pra­co­wała w ogro­dzie. Po­ja­wiła się dwa ty­go­dnie temu z pod­bi­tym okiem i po­si­nia­czo­nym tu­ło­wiem.

– Po­wie­dzia­łaś nam, że bę­dziemy tu bez­pieczne. – Skrzy­żo­wała ręce na piersi. – A te­raz mó­wisz, że je­ste­śmy zdane same na sie­bie? Że sze­ryf na­wet nie kiw­nie pal­cem? – Ro­zej­rzała się po zgro­ma­dzo­nych ko­bie­tach, które umil­kły. – Kto jak kto, ale ja aku­rat wiem, co się dzieje, kiedy ko­bieta pró­buje po­wstrzy­mać męż­czy­znę, który cze­goś chce. To nic przy­jem­nego. Je­śli mia­ła­bym gdzie się udać, już te­raz bym się pa­ko­wała. – Zwró­ciła się znów do Emmy, roz­ło­żyła ręce i oskar­ży­ciel­sko wska­zała na nią pal­cem. – Nie dasz rady nas ochro­nić. Nikt nie da rady.

Emma z mocno bi­ją­cym ser­cem po­pa­trzyła na ko­biety, po czym unio­sła wy­soko głowę.

– Masz ra­cję, Floro. Nie mogę obie­cać, że bę­dziesz… że któ­ra­kol­wiek z nas… bę­dzie bez­pieczna. Nie wiem, czy mamy do czy­nie­nia z jed­nym czy kil­koma na­past­ni­kami. Po­zo­sta­nie wiąże się z za­gro­że­niem, z po­ważną moż­li­wo­ścią krzywdy fi­zycz­nej. Mogę wam jed­nak obie­cać, że ja zo­stanę i będę wal­czyć. Har­per’s Sta­tion to moje ma­rze­nie i moja od­po­wie­dzial­ność. Moje ciotki i ja je­ste­śmy wła­ści­ciel­kami tej ziemi i nie zga­dzam się, żeby ktoś miał mnie wy­rzu­cić z mo­jej wła­sno­ści. To, z czym mamy do czy­nie­nia, nie różni się od tego, z czym mie­rzyły się te dzielne ro­dziny osie­dla­jące się na tej ziemi przed nami. Mu­siały od­pie­rać ataki In­dian i na­jazdy wal­czą­cych z nimi Ko­man­czów. Nie­któ­rzy z nich zgi­nęli. Inni wy­je­chali. Jed­nak byli tacy, któ­rzy po­zo­stali i zwy­cię­żyli. To wła­śnie za­mie­rzam zro­bić. Nie ustę­po­wać i ro­bić, co w mo­jej mocy, by utrzy­mać to, co tu zbu­do­wa­ły­śmy. Jed­nak nie będę żad­nej z was pro­sić, aby wal­czyła ze mną – mó­wiła. – Każda musi sama pod­jąć de­cy­zję. Su­ge­ruję jed­nak, żeby te z was, które są z dziećmi, je­śli to tylko moż­liwe, zna­la­zły so­bie schro­nie­nie gdzie in­dziej. Mu­simy chro­nić dzieci. Chcę was za­pew­nić, że je­śli wy­je­dzie­cie, przyjmę was z otwar­tymi ra­mio­nami, kiedy nie­bez­pie­czeń­stwo już mi­nie. Tu, w Har­per’s Sta­tion, za­wsze bę­dzie dla was miej­sce.

– Je­śli Har­per’s Sta­tion na­dal bę­dzie ist­nieć – huk­nął mę­ski głos. Do­cie­rał przez otwarte okno po pra­wej stro­nie Emmy.

Doj­rzała je­dy­nie męż­czy­znę w skó­rza­nym płasz­czu i za­cią­gnię­tej na twarz gra­na­to­wej chu­stce. Na­stęp­nie za­uwa­żyła błysk me­talu.

– Wszy­scy na zie­mię! – Emma rzu­ciła się z po­de­stu w kie­runku swo­ich cio­tek. Ze­pchnęła je z ławki tuż przed tym, gdy roz­le­gły się strzały.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: