Niezłomny - ebook
Niezłomny - ebook
Szefie, mam już dość żarcia kłaków renifera, zaraz będę miał od tego w środku kule włochate niczym koźle jaja. Dajmy to szyprowi i McCarthy’emu. I tak z reguły nie mają pojęcia, co wsuwają. Tak brzmiały słowa Creana – drugiego oficera statku Endurance – skierowane do sir Ernesta Shackletona podczas dramatycznej wyprawy na Antarktydę, gdzie statek został uwięziony przez lód, następnie zmiażdżony, a jego załoga zmuszona do półtorarocznej tułaczki po bezludnej wyspie.
Próżno szukać większej determinacji i próby charakteru niż u dowódcy tej ekspedycji – Ernesta Shackletona oraz członków jego załogi. Wyprawa, choć nieudana, została zapamiętana jako jedna z najwspanialszych w dziejach. Gdy statek został uwięziony przez lód, legendarny odkrywca podjął brawurową próbę ratowania swojej załogi. Wraz z pięcioma ludźmi przepłynął zwykłą szalupą 1200 km po otwartym oceanie, dopłynął na Georgię Południową, a następnie bez chwili odpoczynku podjął heroiczny trzydziestosześciogodzinny marsz przez potężny masyw górski, aby sprowadzić ratunek.
Angielski panteon bohaterów mógł pomieścić tylko jednego wielkiego badacza polarnego – Roberta Scotta – skazanego na klęskę młodzieńca, który zginął, przynosząc honor swojemu krajowi. I choć Shackleton nie zdobył w Anglii uznania, jakim cieszył się Scott, to właśnie jego historia może inspirować kolejne pokolenia.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66657-81-6 |
Rozmiar pliku: | 7,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kapitan statku, Frank Worsley, miał zapamiętać ze szczegółami ten dzień już na zawsze. Był lipiec, na Antarktydzie trwało przesilenie zimowe i mroki nocy polarnej mogły roztaczać się wokół nich przez wiele tygodni. Temperatura wynosiła −35 stopni Celsjusza, a wokół statku aż po sam horyzont we wszystkich kierunkach rozciągało się morze lodu, białe i nieodgadnione, nad którym błyszczały wyraźnie surowe gwiazdy. Od czasu do czasu wycie wiatru na zewnątrz przerywało wszelkie rozmowy. Gdzieś w oddali lód jęczał i Worsley oraz jego dwóch kompanów słuchali tego złowieszczego tonu, który dolatywał do nich ponad wieloma kilometrami zmarzliny. Niekiedy ich mały statek drżał i stękał coś w odpowiedzi, gdy jego drewniane belki uginały się pod naciskiem milionów ton lodu, wprawianych w ruch przez jakieś odległe wydarzenie, które dopiero po czasie odcisnęły piętno na sprężystych burtach. Jeden z trójki mężczyzn przemówił:
– Zbliża się już jego koniec… Nasz statek się tutaj nie uchowa, kapitanie. Lepiej pogódź się z tym, że to tylko kwestia czasu. Może to potrwać parę miesięcy, a może kilka tygodni albo i dni… Ale co lód zabierze, tego już nie odda.
*
Był rok 1915. Przemawiał sir Ernest Shackleton, jeden z prominentnych badaczy polarnych swoich czasów, a trzecim z mężczyzn był Frank Wild, jego zastępca. Ich statek, Endurance, utknął na 74 stopniu szerokości geograficznej południowej, głęboko na terenie zamarzniętych wód antarktycznego Morza Weddella. Shackleton koncentrował się na swym ambitnym zadaniu: razem z towarzyszami wybrał się na południe, by zawalczyć o jedno z ostatnich osiągnięć w dziedzinie odkryć, a mianowicie przemierzyć na piechotę kontynent antarktyczny.
Od grudnia 1914 roku statek Endurance zmagał się z niezwykle trudnymi warunkami tworzonymi przez lód na wodzie, przemieszczając się ponad 1600 kilometrów za odległe stacje wielorybnicze osadzone na wyspie Georgii Południowej, u progu południowego koła podbiegunowego. Warunki lodowe zatrzymały Endurance około 160 kilometrów od zaplanowanego postoju. Północno-wschodni wiatr dmuchający z przerwami przez sześć dni z rzędu ubił pak przy skraju lodowca szelfowego Antarktydy, prędko otaczając i więżąc statek. W ciągu kilku dni temperatura spadła do −13 stopni Celsjusza, spajając luźny pak na całą zimę. W tym samym czasie niespieszny i nieubłagany dryf fal Morza Weddella przesuwał Endurance wewnątrz paku coraz dalej i dalej od lądu, do którego ten już tak bardzo się zbliżył.
Gdy Shackleton wyruszał na swoją Imperialną Wyprawę Transantarktyczną, był już bohaterem narodowym. Miał za sobą dwie wyprawy, łącznie z tą, podczas której zbliżył się na 160 kilometrów od bieguna południowego, czyli dotarł na południe dalej niż ktokolwiek inny w tamtych czasach. Mimo całego bohaterstwa cechującego wcześniejsze wyczyny żadna z tych przygód nie osiągnęła założonego celu. Do czasu, gdy w 1914 roku Shackleton wybrał się na południe po raz kolejny, trofeum, jakim był biegun południowy, po które ruszał dwukrotnie, zostało już zdobyte przez kogo innego. Niezrażony, obrał za cel ostatnie wielkie przedsięwzięcie – zamierzał przeciąć kontynent Antarktydy od Morza Weddella aż po Morze Rossa. Przygotowania do wyprawy Endurance pochłaniały go zupełnie. Jednym z ważniejszych jego zajęć było zbieranie funduszy, które to miały te wojaże umożliwić. Liczył sobie czterdzieści lat i musiał wykorzystać całe swoje doświadczenie polarnika oraz umiejętności organizacyjne, aby podjąć się tej ambitnej inicjatywy. Shackleton nie wiedział jeszcze, że ta transantarktyczna eskapada okaże się kolejnym nieudanym przedsięwzięciem. Ostatecznie jednak to właśnie ta wyprawa, choć zakończona niepowodzeniem, zostanie zapamiętana najlepiej.
*
Eksploracja Antarktydy na początku XX wieku była niepodobna do tego, jak wyglądały tego typu wyprawy w innych miejscach na Ziemi. Nie było tu niebezpiecznych zwierząt czy dzikich tubylców, którzy staliby na drodze odkrywców. W miejscu, gdzie wiatr przyspieszał do ponad 320 kilometrów na godzinę, a temperatura spadała nawet poniżej −73 stopni Celsjusza, reguły największych wyzwań były klarowne i nieskomplikowane, dotyczyły zmagań człowieka z niczym nieskrępowanymi siłami Matki Natury oraz z limitami jego własnej wytrzymałości. Antarktyda była też miejscem unikatowym pod tym względem, że śmiałkowie odkrywali ją jako pierwsi. Nie zamieszkiwali jej żadni rdzenni mieszkańcy i ludzie, którzy w tamtych czasach tam dotarli, mogli rzeczywiście stwierdzić, że udali się do miejsca, gdzie dotąd żaden inny człowiek stopy nie postawił.
Wyprawa Endurance, która rozpoczęła się w roku 1914, a zakończyła w roku 1917, omijając niejako pierwszą wojnę światową, jest częstokroć określana jako ostatnia taka ekspedycja z epoki wielkich odkryć geograficznych. Znaczenie oraz skalę ambicji Shackletona zawartej w jego propozycji przeprawy transantarktycznej najłatwiej docenić w kontekście heroicznych – i egoistycznych – wysiłków, które uwidoczniły się już wcześniej. Zaiste wielkość Shackletona jako dowódcy Endurance wywodzi się w dużej mierze z niekiedy szaleńczych cierpień poniesionych podczas wcześniejszych podróży na Antarktydę.
Era bohaterów rozpoczęła się, kiedy w sierpniu 1901 roku statek Discovery pod dowództwem kapitana Roberta Falcona Scotta wyruszył na Antarktydę, do cieśniny McMurdo. Pomimo debaty publicznej, która przetoczyła się na temat postępu naukowego, prawdziwym celem tej pierwszej wyprawy śródlądowej, jak również wszystkich kolejnych, było dotarcie na wciąż nieodkryty teren bieguna południowego i zdobycie go w imieniu Wielkiej Brytanii. Scott wybrał dwóch mężczyzn na swoich towarzyszy podczas tej pierwszej próby zdobycia bieguna – byli to doktor Edward Wilson, lekarz, zoolog i jego bliski przyjaciel, a także porucznik Ernest Shackleton, dwudziestoośmioletni oficer marynarki handlowej, którego rozkazy zawiodły na teren Afryki i dalej na wschód. 2 listopada cała trójka wyprawiła się z dziewiętnastoma psami zaprzęgowymi i pięcioma załadowanymi saniami. Stawili czoła niewyobrażalnie przytłaczającemu wyzwaniu, drodze liczącej w obie strony ponad 2500 kilometrów, podczas której zmagali się z trudami podróży saniami poprzez zupełnie nieznane i niezbadane dotąd terytorium.
Za dnia trzej mężczyźni ciągnęli ładunki z pomocą psów lub o własnych siłach, by przetransportować zapasy o pewien odcinek. Nocami skrupulatnie dzielili mizerny prowiant na trzy równe porcje i czytali sobie nawzajem Darwina, zanim wrócili do zamarzniętych śpiworów. Przymierali głodem i cierpieli na szkorbut. Ich psy chorowały, padały i były zarzynane, aby dać pożywienie pozostałym przy życiu ludziom. Scott zaciągnął swoją grupę na 82°17’ szerokości geograficznej południowej, 700 kilometrów na północ od bieguna, i dopiero wtedy przyjął do wiadomości, w jak beznadziejnej znaleźli się sytuacji, po czym niechętnie wydał rozkaz do odwrotu. Na tym etapie trawiony szkorbutem pluł krwią, a niekiedy trzeba go było ciągnąć na saniach. 3 lutego 1903 roku, trzy miesiące po wyruszeniu w drogę, mężczyźni dotarli z powrotem do statku. Ostatnim punktem tej fatalnej wyprawy okazał się wyścig po własne życie.
Właśnie ta pierwsza wędrówka po Antarktydzie nadała ton kolejnym heroicznym cierpieniom ponoszonym w następnych brytyjskich wyprawach. A przecież nawet zupełnie przypadkowa lektura dzienników tych odkrywców wskazuje na to, że wszystkie te męki były zupełnie niepotrzebne. Niespełna trzy tygodnie po tym, jak wyruszyli w podróż, Wilson pisał: „Psy męczą się coraz bardziej i stają się powolne (19 listopada) . Nasze psy biegły dziś w paskudnie trudnych warunkach, a prowadzenie zaprzęgu stało się wycieńczającą harówką (21 listopada) . Psy są już doprawdy ogromnie umordowane i przy tym straszliwie nieruchawe, natomiast kierowanie nimi to istna droga przez mękę (24 listopada)”. I tak dzień po dniu czytamy o równi pochyłej w dół, jaką zafundowano tym nieszczęsnym, wyczerpanym zwierzętom. Bardzo to nieprzyjemna lektura.
Dziennik samego Scotta powoduje wręcz, że łapiemy się za głowę: „Cała nasza wyprawa na nartach ma jak na razie niewielkie znaczenie . Te spośród psów, które stały się w końcu jedynie przeszkodą, przywiązano za saniami”, napisał 6 stycznia 1903 roku. Następnego dnia odnotował: „odpięliśmy wszystkie psy z uprzęży i ciągnęliśmy zaprzęg nieprzerwanie przez siedem godzin, pokonując tym samym dobre 16 kilometrów, co sprawdziliśmy miernikiem . Zwierzęta szły dość równym tempem obok sań”. Rysuje się szokująco nieprawdopodobny obraz: trzech mężczyzn w towarzystwie sfory psów przemierzało Antarktydę z prędkością około 1,5 kilometra na godzinę z nartami przypiętymi bezpiecznie do sań. Scott i jego towarzysze nie poświęcili ani chwili na to, by nauczyć się jeździć na nartach lepiej, ani też nie mieli żadnej wiedzy na temat powożenia zaprzęgiem psów. Ich kolosalne problemy wynikały zatem z trudnej do pojęcia niekompetencji, której można było uniknąć. W dodatku ci mężczyźni głodowali nie z powodu jakiejś trudnej do przewidzenia katastrofy, która pozbawiła ich zapasów, a dlatego, że nie podzielili sobie odpowiednio porcji żywieniowych. Shackleton, największy z całej trójki, cierpiał najbardziej, jako że potrzebował więcej kalorii niż pozostali.
A do tego często się kłócili. Scott i Shackleton mieli zupełnie różne temperamenty i nijak nie mogli się porozumieć. Scott, który nauczył się wszystkiego w marynarce, zaprowadził rygorystyczny porządek oparty na randze i zasadach. Pewnego razu na pokładzie Discovery pośrodku Atlantyku za nieposłuszeństwo zakuł kogoś w kajdany. Shackleton, pół Anglik, pół Irlandczyk, pływał wcześniej w marynarce handlowej, był charyzmatyczny i łatwo dogadywał się zarówno z załogą, jak i z oficerami. Wybrano go na towarzysza Scotta ze względu na tężyznę fizyczną. Ich długie dni wypełnione były ciszą, nieubłaganą nudą i różnymi trudnościami, a na dodatek przebywali ciągle w swoim towarzystwie na niewielkiej przestrzeni – wszystko to musiało im działać na nerwy. Wygląda na to, że Wilson musiał nieraz odgrywać rolę rozjemcy. Wiele lat później zastępca Scotta opowiedział historię o tym, jak pewnego dnia po śniadaniu Scott zawołał do pozostałych:
– Chodźcie no tutaj, cholerni głupcy!
Wilson zapytał, czy to jego ma na myśli, a Scott na to, że nie.
– W takim razie musi chodzić o mnie – stwierdził Shackleton.
– No tak, ty jesteś największym durniem w tym towarzystwie i będę ci o tym przypominał, ilekroć odezwiesz się do mnie w ten sposób.
Była to surrealistyczna sytuacja, niczym urywek absurdalnej sztuki – trzech mężczyzn warczących na siebie nawzajem pośród zamieci na krańcu świata.
Po powrocie na pokład Discovery Scott odesłał Shackletona do domu. Mężczyzna był przerażony przedwczesnym powrotem do Anglii, ale dotarł tam jako bohater, który udał się na południe dalej niż ktokolwiek przed nim. I jako jedyny dostępny autorytet w kwestii tejże wyprawy cieszył się znacznie większym zainteresowaniem, niż gdyby wrócili wszyscy razem. On sam musiał wiedzieć, że to uznanie któregoś dnia może mu się opłacić, gdyby zamierzał zorganizować własną eskapadę. W każdym razie nie zamierzał już oddawać się pod rozkazy drugiego człowieka.
Urodzony w rodzinie lekarza Shackleton wiódł wygodne życie jako członek klasy średniej. Przyszedł na świat w hrabstwie Kildare w Irlandii i będąc dzieckiem, mieszkał przelotnie w Dublinie, po czym jego rodzice przeprowadzili się na stałe do Anglii. Był najstarszym z dwójki synów, a do tego miał osiem kochających sióstr. Shackleton uczył się w Dulwich College, publicznej szkole średniej o bardzo wysokiej renomie, a następnie w wieku 16 lat zaciągnął się do Brytyjskiej Marynarki Handlowej. Zanim jeszcze zgłosił się do Narodowej Wyprawy Antarktycznej, gdzie służył pod kapitanem Scottem, był trzecim oficerem pływającym wzdłuż zaszczytnego morskiego szlaku handlowego. Shackleton był czarujący i przystojny, o ciemnej karnacji i tajemniczym obliczu, a do tego miał iście romantyczne ambicje i w życiu nieraz uległ czarowi wielu planów mających na celu zbicie fortuny, które ostatecznie pozostały bezowocne. Wyprawa polarna przemówiła zarówno do jego poetyckiej natury, jak i do pragnienia, by umocnić swoją pozycję we współczesnym świecie, tak mocno podzielonym na klasy. Wyprawa statku Discovery stała się przepustką do bardziej wytwornego i przyjemnego życia. Była jego sposobem na awans z klasy średniej.
W 1904 roku Shackleton poślubił swoją cierpliwą ukochaną, Emily Dorman, która będąc córką dobrze sytuowanego prawnika, miała z czego się utrzymać. Teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek dotąd chciał wyrobić sobie renomę. Gdy zawiodły jego wyprawy na teren dziennikarstwa, biznesu, a nawet polityki, Shackleton wykonał ruch w stronę swojego ostatecznego przeznaczenia. Na początku 1907 roku otrzymał pieniądze jako kapitał kolejnej wyprawy na biegun południowy. W sierpniu tego samego roku, po niespełna siedmiu miesiącach szaleńczych przygotowań, jego statek Nimrod postawił żagle i obrał kurs na południe.
Podczas wyprawy Discovery Shackleton nauczył się naprawdę wiele, ale nie dowiedział się wszystkiego. Nimrod wyruszył z dziesięcioma mandżurskimi kucami i zaledwie dziewięcioma psami, choć wyprawy arktyczne dowiodły, że psie zaprzęgi były jedynym skutecznym środkiem transportu podczas podróży polarnych. Shackleton nie zrobił również prawie żadnych postępów w jeździe na nartach, a większość jego sprzętu do wspinaczki górskiej okazała się nieprzydatna.
Mimo tych uchybień 29 października 1908 roku Shackleton wyruszył z bazy na przylądku Royds na Lodowcu Szelfowym Rossa, podczas swojej drugiej wyprawy na południe, z trzema kompanami i czterema kucami. I po raz kolejny rozpoczęło się własnoręczne holowanie sań i cierpienie. Kuce potykały się na śliskiej powierzchni i kulały, a chwilami nawet brodziły po brzuchy w śniegu. W końcu większość z nich zdecydowali się zastrzelić i zjeść. Na początku grudnia Shackleton i jego trzech kompanów – Frank Wild, doktor Eric Marshall oraz porucznik Jameson Adams – dotarli do jęzora ogromnego i dotąd nieznanego lodowca wydobywającego się z pasma gór przylegających do Lodowca Szelfowego Rossa. Shackleton ochrzcił go mianem Lodowca Beardmore’a, po jednym z patronów wyprawy. Miał on stanowić furtkę dla jego drużyny, prowadzącą od pokrywy lodowca, po której się poruszali, do płaskowyżu kontynentalnego za górami. Stanowił on przerażający, lśniący pasaż. Bez raków na nogach, w towarzystwie Socksa, ostatniego pozostałego przy życiu i niepodkutego kuca, mężczyźni kontynuowali swój forsowny marsz pod górę po niebezpiecznym lodowym jęzorze. Trzeciego dnia kuc wpadł do szczeliny lodowej. Mężczyźni, cierpiący na tym etapie z powodu ślepoty śnieżnej, głodu i odmrożeń, dotarli poza Lodowiec Beardmore’a aż na 88°23’ szerokości południowej, czyli do bieguna brakowało im w przybliżeniu 160 kilometrów. Właśnie tutaj Shackleton ocenił racjonalnie ich skąpe zapasy oraz słabnące siły, po czym podjął gorzką decyzję o powrocie, póki jeszcze mieli jakiekolwiek szanse na przetrwanie. Blisko końca podróży Adams był już skrajnie schorowany, toteż Shackleton i Frank Wild porzucili cały swój sprzęt, który nie był im już niezbędny, i dołożyli wszelkich starań, by przynieść ulgę swojemu towarzyszowi. Podróżowali przez trzydzieści sześć godzin, prawie nie odpoczywając, jedynie po to, by w końcu odkryć, że rozbity wcześniej obóz, o którym tak długo marzyli, został porzucony. Odnaleziono ich niedługo później, kiedy Nimrod powrócił z ekipą ratowniczą, przygotowującą się do przezimowania i odnalezienia ich ciał.
Wysiłek Shackletona pozwolił mu pobić południowy rekord Scotta o jakieś 580 kilometrów. Choć razem z towarzyszami wiele wycierpiał, udało im się przetrwać i – głównie dzięki świeżemu mięsu kuców – uniknąć szkorbutu. Po powrocie do Anglii Shackletona obwołano bohaterem narodowym i przyznano mu tytuł rycerski. Choć publicznie przebąkiwał, że ponownie wybierze się na południe – tym razem, by zbadać ziemie na zachód od Przylądka Adare’a na Morzu Rossa – jego czas pochłonęły jednak próby spłacenia długów zaciągniętych na potrzeby Nimroda. Przez kilka następnych lat Shackleton prowadził wykłady, podyktował bestsellerową książkę zatytułowaną The Heart of the Antarctic , a nawet przeistoczył Nimroda w muzeum udostępniające ekspozycję za opłatą. W tym samym czasie Scott, wspierany dobrymi słowami i modlitwami całego narodu, wyruszył w kolejną podróż, zamierzając przypuścić jeszcze jeden atak na biegun południowy. Shackleton, uwikłany w zobowiązania finansowe, mógł jedynie czytać nagłówki gazet i czekać.
Ostatnia podróż Scotta to, rzecz jasna, osobna epopeja. W październiku 1910 roku podano do wiadomości, że norweski odkrywca i badacz Roald Amundsen w sekrecie porzucił zamiar wybrania się na Arktykę i zmierzał na południe, planując wyprzedzić Anglików w wyprawie na biegun. Tak rozpoczął się wyścig. Obie wyprawy wyruszyły w październiku 1911 roku, Scott z Przylądka Evansa, startując w pobliżu swojej dawnej bazy, natomiast Amundsen z położonej nieco dalej na wschód Zatoki Wielorybiej. Grupa Scotta, spowalniana przez przytłaczający wręcz wybór środków transportu – począwszy od kuców, których przydatność zweryfikował już Shackleton, przez niedziałające w tych warunkach sanie motorowe, aż po psy, którymi nikt spośród zebranych nie potrafił powozić – z mozołem posuwała się na południe, przemierzając niemal trasę Shackletona i stosując się do tradycyjnych już dramatycznych rytuałów głodu i cierpienia. Amundsen i czwórka jego towarzyszy podróżujący na nartach ze sforą pięćdziesięciu dwóch fantastycznie przygotowanych i wytresowanych psów osiągnęli komfortową średnią od 25 do 32 kilometrów na dzień, podczas gdy Scott w tym samym czasie z trudem przemierzał od 16 do 21 kilometrów. Wracając do domu, Norwegowie pokonywali do 50 kilometrów dziennie.
„Nie mogę pojąć, co Anglicy mają na myśli, twierdząc, że nie da się tutaj wykorzystać psów” – głowił się Amundsen na kartach swojego dziennika.
16 stycznia 1912 roku Scott ze swym przetrzebionym zespołem chwiejnym krokiem dotarł na 89 stopień szerokości geograficznej południowej, gdzie śnieg znaczyły już krzyżowe ślady drużyny Amundsena.
„Wydarzyło się najgorsze” – wyznał Scott w swoim dzienniku. „Wszystkie marzenia mogą już ulecieć”.
Następnego dnia zniechęceni członkowie jego wyprawy ruszyli dalej w stronę bieguna, umieścili na nim flagę, sporządzili odpowiednie notatki, wykonali fotografie i rozpoczęli przygotowania do drogi powrotnej.
„Dobry Boże! Co za paskudne miejsce” – pisał Scott. „A teraz już czas na ucieczkę do domu i tę całą desperacką walkę. Ciekaw jestem, czy podołamy”.
Nie podołali. Cała piątka z kompanii Scotta zginęła. Koniec spotkał ich pośród szalejącej zamieci, która uwięziła trzech pozostałych przy życiu w pojedynczym namiocie, niespełna 18 kilometrów na południe od zaopatrzenia. I w tej właśnie chwili wyszedł na jaw ogromny talent Scotta – nie jako nieprzeciętnego dowódcy, ale jako człowieka słowa.
„Umrzemy jak przystało na dżentelmenów” – napisał do skarbnika wyprawy w Anglii. „To pokaże, jak sądzę, że hart ducha oraz siła przetrwania nie opuściły jeszcze rodzaju ludzkiego”.
Jego słowa przekazane do publicznej wiadomości stanowiły istną litanię wymówek przedstawionych w poruszający sposób – była tam więc klęska transportu kucami, pogoda, śnieg, „straszliwie twardy lód”, „niedostatek paliwa w naszych zapasach, za który nie mogę odpowiadać”, choroba jego walecznego kompana, Lawrence’a „Titusa” Oatesa. A jednak tylko cyniczny czytelnik pozostanie niewzruszony wobec wagi tych ostatnich słów, pisanych w eleganckim, małym namiocie, przelewanych na papier pośród białej nocy, która szalała wokół.
„Gdyby udało nam się przeżyć, mógłbym opowiedzieć o trudach, wytrwałości i odwadze moich towarzyszy, która poruszyłaby serce każdego Anglika. Tymczasem te niedokładne notatki oraz nasze martwe ciała muszą wystarczyć za całą opowieść”.
W ostatnim wpisie swojego dziennika, 29 marca, napisał:
„Jest mi naprawdę szkoda, ale nie wydaje mi się, bym mógł napisać coś jeszcze”.
Dopiero prawie rok później ostatnie słowa Scotta dotarły do świata zewnętrznego. Kiedy wreszcie to się stało – w lutym 1913 roku – całe imperium pogrążyło się w głębokiej żałobie.
„Z wyjątkiem śmierci Nelsona w godzinie naszego zwycięstwa nie wydarzyło się w tym kraju nic równie dramatycznego” – napisał jeden z dziennikarzy. Tragiczny los Scotta odnotowano w prasie oraz ogłoszono z ambony. W oficjalnym obiegu informacji nie tyle zapomniano o jego fatalnych błędach, ile po prostu nigdy nie było o nich mowy. Tak narodził się mit, wzmocniony jeszcze przez opublikowane w końcu dzienniki Scotta, które wnikliwie zredagował sir James Barrie, autor Piotrusia Pana i zarazem mistrz powieści sentymentalnej.
W takich właśnie okolicznościach Shackleton organizował swoją imperialną wyprawę transantarktyczną. Wyruszając w podróż rok po dotarciu wieści na temat śmierci Scotta, załoga Endurance naraziła się na ambiwalentne uczucia Anglików, którzy komentowali tę ekspedycję jako ekscytujące wydarzenie o randze krajowej, ale też jako rozczarowanie. Wprawdzie w zbiorowej wyobraźni Antarktyda była teatrem heroicznych przygód, jednak wydawało się nie do pomyślenia, że jakiekolwiek przyszłe zwycięstwo może przerosnąć ogrom porażki Scotta.
Cele, które postawił sobie Shackleton w prospekcie tejże wyprawy, naprawdę robiły wrażenie:
Z romantycznego punktu widzenia jest to ostatnia możliwa do zrealizowania wielka wyprawa polarna. Będzie to podróż wspanialsza niż ta na biegun i z powrotem, i czuję, że naród brytyjski musi jej dokonać, jako że pokonano nas w wyścigu na biegun północny, a potem na biegun południowy. Zatem pozostaje jeszcze najdonioślejsza i najbardziej uderzająca ze wszystkich ekspedycji – przekroczenie całego kontynentu.
Shackleton w końcu uzbierał fundusze na swoją wielką eskapadę. Głównymi mecenasami byli brytyjski rząd oraz sir James Key Caird, zamożny szkocki producent juty, który dołożył bajońską sumę 24 tysięcy funtów. Innymi wartymi wspomnienia sponsorami byli: pani Janet Stancomb-Wills, córka potentata tabaki, a także Dudley Docker z Birmingham Small Arms Company. Mniejsze dotacje nadeszły z Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, a także od kilku innych osób prywatnych i szkół publicznych z całej Anglii, które pokryły koszty związane z psimi zaprzęgami.
Kolejne źródło pieniędzy stanowiły zaliczki na poczet sprzedaży wszystkich „wieści oraz praw do zdjęć” dla całej wyprawy. Antarktyda była pierwszym kontynentem, którego odkrycie udało się uchwycić aparatem fotograficznym. Począwszy od pierwszej wyprawy Scotta w 1902 roku, na zdjęciach uwieczniono niewielkie ścieżki wytyczone na tym białym, nieskalanym bezkresie. Z czasem okazało się, że tamten zapis fotograficzny nie tylko miał wartość historyczną oraz geograficzną, lecz także cieszył się ogromną popularnością. Gdy Shackleton i jego ludzie wyruszali w drogę, w kinach triumfy święcił film dokumentalny 90° South Herberta Pontinga, kinematograficzny hołd dla ostatniej wyprawy Scotta. Świadom tego Shackleton zawiązał Imperialny Transantarktyczny Syndykat Filmowy, który miał mieć wszelkie prawa filmowe do jego wyprawy, natomiast wyłączne prawa do opisania tej historii sprzedano „Daily Chronicle”.
Shackleton zakupił statek ze sławnej norweskiej stoczni Framnæs, która od dawna konstruowała jednostki przystosowane do podróży polarnych. Była to ważąca 300 ton drewniana barkentyna o nazwie Polaris, która nigdy nawet nie postawiła żagli. Miała 44 metry długości, zbito ją z dębowych desek i norweskiej jodły o grubości 76 centymetrów, a do tego pokryto drewnem gatunku Chlorocardium rodiei, tak twardym, że poddanie go obróbce przy zastosowaniu konwencjonalnych metod jest niemożliwe. Każdy szczegół konstrukcji kadłuba został zaplanowany przez mistrza okrętowego z pietyzmem, a nawet miłością, tak by zapewnić statkowi maksimum wytrzymałości. Zdawało się, że jednostka ta jest idealnie przygotowana na to, by wytrzymać kontakt z lodem. Shackleton przemianował ją na Endurance, inspirując się rodzinną dewizą Fortitudine vincimus – po angielsku By endurance we conquer – czyli „Zwyciężymy wytrwałością”.
Po prawdzie niezbędne były dwie jednostki. I chociaż Shackleton zamierzał wyruszyć marszem przez ląd, począwszy od Morza Weddella, to jego plany wymagały obecności statku pomocniczego, który miałby wypłynąć do jego dawnej bazy na Przylądku Royds na Morzu Rossa. Stamtąd sześcioosobowa ekipa obsługująca magazyn ruszyłaby w głąb lądu, rozstawiając sakwy z zapasami na użytek transkontynentalnej drużyny Shackletona, która brnęła naprzód przez ląd z drugiej strony. Na potrzeby tego zadania Shackleton nabył Aurorę, stary statek do polowań na foki, zbudowany jeszcze w 1876 roku, który służył jego dawnemu znajomemu, wielkiemu australijskiemu odkrywcy, Douglasowi Mawsonowi.
Jeszcze przed początkiem sierpnia wszystko zdawało się gotowe. Choć brytyjska prasa wykazywała żywe zainteresowanie najnowszą eskapadą polarną Shackletona, to wyprawę Endurance z londyńskiego doku 1 sierpnia 1914 roku przyćmiły ważniejsze wieści – Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji i konflikt zbrojny na terenie Europy był już nieunikniony. Statek wypłynął z Londynu do Plymouth i kiedy rankiem 4 sierpnia wypowiedziano wojnę Niemcom, wciąż pozostawał na brytyjskich wodach. Po konsultacjach z członkami załogi Shackleton oddał los Endurance i jej załogi w ręce rządu, wierząc, iż „na pokładzie znajduje się wystarczająco wielu wyszkolonych i doświadczonych ludzi, byśmy mogli obsadzić niszczyciel”. W skrytości ducha musiał jednak wstrzymywać oddech – po tak wielu przygotowaniach i planowaniu los mógł pokrzyżować mu plany już na samym początku! A jednak jednowyrazowa depesza z odpowiedzią od Admiralicji ukoiła jego obawy. „Kontynuujcie”. Wkrótce potem nadeszła dłuższa wiadomość od pierwszego lorda Admiralicji, Winstona Churchilla, w której ten stwierdził, iż władze życzą sobie, by wyprawa się odbyła. I tak 8 sierpnia Endurance postawił żagle i wypłynął z portu w Plymouth.
Doktor Macklin szczotkuje Moocha i Splitlipa
Sześćdziesiąt dziewięć psów zaprzęgowych zabranych na pokład w Buenos Aires wymagało nieustannej uwagi. Poddano je kwarantannie w Anglii, w Domu Zagubionych Psów w Hackbridge.
Czerpiąc przykład z mistrzowskiej wydajności Amundsena, Shackleton podjął niezwykle bolesne wręcz przygotowania – przynajmniej jak na brytyjskie standardy. Udało mu się osiągnąć to, że oddelegowano do jego wyprawy młodego oficera z Royal Marines, który, choć oficjalnie służył jako ekspert od silników spalinowych, poruszał się na nartach na tyle dobrze, że dla swojej kompanii robił za instruktora. „Illustrated London News” opublikowało fotografię Shackletona testującego w Norwegii nowe namioty kopułowe. Konsultował ze specjalistami od odżywiania się kwestię racji żywnościowych oraz, biorąc pod uwagę żelazną radę samych Norwegów, zorganizował sobie dostawę sześćdziesięciu dziewięciu kanadyjskich psów zaprzęgowych do Buenos Aires, skąd załoga Endurance miała je odebrać po drodze na południe. Według relacji jego zastępcy były to „mieszańce powstałe z wilków i jakichkolwiek innych, sporych ras psów, owczarków szkockich, mastiffów, dogów niemieckich, posokowców, nowofundlandów, retrieverów, airedale terrierów i dzikarzy itd.”.
Owd Bob
Soldier
Lider zaprzęgu Wilda.
Jako psy pociągowe nie służyły husky, a mieszańce dużych ras, które udowodniły w Kanadzie, że przywykły do zimna. „Tak po prawdzie nie ma tu ani jednego, który nie byłby kundlem” (dziennik Leesa).
Frank Wild
Zdaniem Macklina lojalny zastępca Shackletona był „zawsze opanowany, spokojny i stateczny, taki sam zarówno na otwartym terenie, jak i w ciasnych zakamarkach, ale gdy już kazał komuś skakać, to nie było sensu zwlekać”.
Pomimo tych starań jego drużyna nie była tak nienagannie przygotowana, jak Shackleton sądził. Wprawdzie miał swoje psy, ale jego jedyny doświadczony psi trener i maszer, pewien Kanadyjczyk, zrezygnował w ostatniej chwili, kiedy Shackleton nie zamierzał zapłacić solidnej kaucji ubezpieczeniowej. Nie zabrano również pigułek na robaki, których, jak się później okazało, psy desperacko potrzebowały. Plany Shackletona dotyczące przekroczenia kontynentu wymagały od drużyny, by przemierzała średnio 24 kilometry dziennie, niebezpiecznie blisko średniej Amundsena wynoszącej 26 kilometrów. A koniec końców tylko jeden z ludzi Shackletona – spośród tych, którzy opuścili Anglię – potrafił jeździć na nartach.
A jednak wyprawa cieszyła się trudnymi do zmierzenia atutami z poprzednich przedsięwzięć Shackletona. W 1909 roku, dobrnąwszy do 88 stopnia szerokości geograficznej południowej, 160 kilometrów przed dotarciem do bieguna, mężczyzna odwrócił się plecami do chwały, którą miałby w kieszeni, i poprowadził ludzi w daleką drogę do domu. Zawrócenie i pozostawienie trofeum dla kogoś innego po tak wielu przebytych z trudem kilometrach musiało stanowić torturę – a co dopiero, gdy tym kimś był rywal. A mimo to Shackleton nie próbował przekonywać samego siebie, że jest w stanie bezpiecznie pokonać brakujące kilometry albo że były one ważniejsze niż ludzkie życie. Gdyby nie był tak opanowany lub też gdyby desperacko zależało mu na triumfie, Ernest Shackleton bez wątpienia byłby pierwszym człowiekiem, który stanął na biegunie południowym. A przy tym on i jego zaufani ludzie zginęliby w pobliżu miejsca, gdzie Scott i jego drużyna umarła w maleńkim namiocie. Decyzja Shackletona o odwrocie stanowiła coś znacznie więcej niż tylko akt odwagi – był to również wyraz zawziętego optymizmu, stanowiącego kamień węgielny jego osobowości. Życie na pewno podsunie kolejne okazje.
Pewien dystyngowany historyk wypraw polarnych powiedział mi kiedyś:
– Można odnieść wrażenie, że gdyby to Shackleton przegrał z Amundsenem wyścig do bieguna i spotkał się w drodze powrotnej z Norwegami, to urządziliby razem wielkie, uroczyste przyjęcie.
To przygnębienie, które ewidentnie dopadło Scotta po jego przegranej z Amundsenem, było uczuciem Shackletonowi nieznanym. Wygląda na to, że opętała go zaciekła determinacja, którą jednak można było ujarzmić. Gdy już zamierzył sobie, że dotrze do bieguna, to stanął na głowie, aby się tam dostać. Kiedy jednak w grę weszła kwestia przetrwania, nie przejmował się takimi demonami jak żal czy strach przed tym, że w czyichś oczach może uchodzić za nieudacznika.
Na początku swojej kariery Shackleton wsławił się jako przywódca, dla którego najważniejsza jest załoga. Umocniło to niezachwianą wiarę w podejmowane przez niego decyzje, jak również nieustępliwą lojalność. Podczas marszu powrotnego od 88 stopnia szerokości geograficznej południowej jeden z trzech towarzyszy Shackletona, Frank Wild, który z początku za Shackletonem nie przepadał, opisał w dzienniku wydarzenie na zawsze zmieniające jego zdanie. Nocą 31 stycznia 1909 roku, po nijakim posiłku składającym się z pemikanu oraz mięsa kuców, Shackleton wmusił w Wilda jedno ze swoich czterech ciastek, które przysługiwały mu tego dnia.
„Nie sądzę, by ktokolwiek na świecie mógł dostatecznie dobrze zrozumieć, jak bardzo hojny i życzliwy był to gest” – napisał Wild, podkreślając niektóre słowa. „A ja ROZUMIEM i na BOGA nigdy tego nie zapomnę. Nawet kilka tysięcy funtów nie wystarczyłoby na kupno tego ciastka”.
Gdy Shackleton wyruszył na południe na pokładzie Endurance w sierpniu 1914 roku, Frank Wild był jego zastępcą. Wild nigdy nie zapomniał tego cichego aktu dobroci i jego nieugięta lojalność wobec Shackletona była jednym z najjaśniejszych punktów tamtej ekspedycji. I choć przygotowania do Imperialnej Wyprawy Transantarktycznej okazały się niewystarczające, to w tym jednym punkcie wszystko się zgadzało: jej załoga miała przywódcę, który wykazywał oznaki wielkości. Koniec końców Shackleton celu wyprawy osiągnąć nie zdołał, a przy tym miał już nigdy więcej nie postawić stopy na Antarktydzie. Niemniej dopilnował, żeby jego ludzie przetrwali jedną z największych opowieści zapisanych w annałach odkryć geograficznych.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Pamikan – suszone mięso (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).