Nieznane Indie. Pielgrzymka do zapomnianego świata - ebook
Nieznane Indie. Pielgrzymka do zapomnianego świata - ebook
Oto historia tak niezwykła, aż trudno uwierzyć, że wydarzyła się naprawdę. Nieznane Indie. Pielgrzymka do zapomnianego świata to fascynująca opowieść z życia Walthera Eidlitza, który na przekór wszelkim przeciwnościom losu decyduje się spełnić swoje długo pielęgnowane pragnienie i udać się do kraju mędrców i joginów. Opuszcza pogrążoną w wojnie Europę i zamieszkuje w Indiach. Książka ta pokazuje, iż życie, bez względu na okoliczności, może być wypełnione pięknem i radością. Nawet w sytuacji bezpośredniego zagrożenia, człowiek sam zadecyduje o swoim życiu i szczęściu, jeśli tylko odważy się wyruszyć w podróż w nieznane…
Walther Eidlitz (1892–1976), austriacki pisarz, indolog, autor wielu książek opisujących niezwykłe i często niedostępne dla przeciętnego Europejczyka aspekty kultury Indii. Jako historyk religii umiejętnie przedstawia historyczny kontekst duchowych praktyk, które w Indiach przetrwały setki lat. W 1938 r. udał się do Indii w poszukiwaniu duchowej wiedzy. W czasie II wojny światowej trafił do brytyjskiego obozu dla internowanych w Kolkacie, gdzie poznał tradycję gaudijawisznuizmu. W 1946 r. udał się do Szwecji. Tam w 1975 r. otrzymał honorowy tytuł doktora Uniwersytetu w Lund.
Spis treści
Część pierwsza: Śri
Rozdział I. Podróż na Wschód
Rozdział II. Śri
Rozdział III. Cztery kroki do medytacji
Rozdział IV. Wamana
Rozdział V. Swami Nitjananda
Rozdział VI. Dziennik z Himalajów
Rozdział VII. Pielgrzymka w Himalaje
Rozdział VIII. Anandapitha – Siedziba Błogości
Rozdział IX. Majestat Boga
Rozdział X. Indyjskie świętowanie
Rozdział XI. Bęben Śiwy
Rozdział XII. Miesiąc Puruszottamy
Część druga: Obóz w Indiach
Rozdział I. Śiwa cię wezwie
Rozdział II. Uwięziony – wolny – uwięziony
Rozdział III. Święto u niedotykalnych
Część trzecia: Sadananda
Rozdział I. Mój przyjaciel Sadananda
Rozdział II. Nauczyciel i uczeń
Rozdział III. Nowy współlokator
Rozdział IV. Kościół za drutem kolczastym
Rozdział V. Imię Boga
Rozdział VI. Ideały człowieka
Rozdział VII. Strumień Boskiej Miłości
Rozdział VIII. Chlew
Rozdział IX. Mlecznobiała bogini
Rozdział X. Święta noc
Rozdział XI. Otwarta brama
Rozdział XII. Pożegnanie z Indiami
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-936780-3-7 |
Rozmiar pliku: | 739 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Statek do Indii – Pasażerowie o różnych kolorach skóry – Wspomnienia z dni poprzedzających wojnę – Cichy zew Indii – Mumbaj – Poszukiwanie Śriego – Wiadomość od bramina
Statek, który zabrał mnie do Indii, był zwykłym białym parowcem linii Lloyd Triestino. Teraz spoczywa gdzieś na dnie oceanu.
W czasie tej podróży nie poczułem odprężenia, którego wcześniej zawsze doświadczałem, wdychając słone powietrze otwartego morza. Do wszystkich sal restauracyjnych codziennie docierały najświeższe wiadomości ze świata. Tak jak każda deska pokładu, wszystkie białe, emaliowane poręcze i wszystkie ciała na statku bezustannie, miarowo drżały pod wpływem niewidocznego silnika – podobnie każde serce skrycie dygotało w obliczu nadchodzącego przeznaczenia. Niespokojny tłum kłębił się przed tablicami z wiadomościami o zmianach w niemieckim prawie dotyczącym Żydów, o nowych zbrojeniach i mowach wygłaszanych przez decydentów, którzy grozili wojną lub podtrzymywali nadzieję na pokój.
Egzaltowani Włosi, płynący do swojego nowego cesarstwa Abisynii, zamawiali do posiłków pękate butelki chianti w koszykach z rafii. Rozmawiali głośno, żywo przy tym gestykulując. Kiedy statek wypłynął z Massauy, zniknęli, pozostając w Afryce. W których rowach strzeleckich w zaroślach pustynnych gór płowieją teraz ich kości? Ilu przeżyło wojnę i późniejszą zawieruchę?
Co się stało z cichym żydowskim muzykiem z Węgier, który chciał uciec przed okropieństwami grożącymi jego ojczyźnie i czuł się bezpiecznie dzięki kontraktowi, zapewniającemu mu angaż w klubie w stanie Penang na Półwyspie Malajskim?
Mam w pamięci wielu pasażerów tego dużego statku, z którymi codziennie tłoczyłem się na pokładzie, rozmawiałem, jadałem obiady lub których jedynie obserwowałem. Dzielili się na cztery zupełnie różne klasy, odpowiadające cenom biletów, na jakie ich było stać. Zajęli setki małych kanciap. Los każdego z nich był nieznany, zaś od głębi morza, na dnie którego leży teraz statek, oddzielało ich jedynie cienkie, nitowane poszycie.
Był tam student medycyny z Filipin ze swoją niemiecką żoną-blondynką; biznesmeni oraz angielscy oficerowie w drodze powrotnej do placówek w Indiach i Birmie; chirurg, która wracała do ojczyzny po pobycie w Londynie; członkowie trupy tańca rytualnego po dwuletnim tournee po Stanach Zjednoczonych i Europie. Na czołach hinduskich kobiet dziwnie połyskiwał czerwony symbol kasty, jak gdyby skrywał jakąś tajemnicę. Mimo to wieczorami tańczyły jazz i tango. Niestrudzenie nakręcały zdezelowany patefon. Mężczyźni grali przez pół dnia w karty w duszącej palarni.
Wśród Hindusów kręcili się misjonarze. Podróżowali na Wschód, by zwolnionych warunkowo z więzienia nawracać na chrześcijaństwo. Nosili ciemne sukmany i długie, siwiejące brody. Jeden z nich, Francuz płynący do Chin, codziennie przez cały tydzień długimi krokami przemierzał w ciszy pokład tam i z powrotem. Kiedy wreszcie otworzył usta, wyrzucał z siebie długo tłumione, porywcze zdania.
Dwie zakonnice trzymały się z dala od pozostałych pasażerów. Pochodziły z Bawarii, z okolic Passau. Miały nauczać dzieci na Filipinach. Młodsza wyglądała jak rozpromieniony anioł, druga zaś, pomarszczona i drobniutka, troskliwie baczyła na współtowarzyszkę, jak gdyby niepokojąc się o jej piękno.
Co się z nimi wszystkimi stało? Jaki spotkał ich los?
Wokół nas zmieniały się barwy, także odcienie morza. O piaski Egiptu uderzały hiacyntowo-błękitne fale, po których niegdyś żeglował Odyseusz. Wpłynęliśmy do świata, w którym byłem obcym. Pomiędzy niezliczonymi żółtoszarymi pustynnymi wydmami wybudowano sztuczne łożysko rzeczne o ostrych, betonowych krawędziach. Z cementowej pochyłości zsypywał się do środka pustynny piasek. Kanał Sueski. Statek ostrożnie sunął wąską, połyskującą drogą wodną. Patrząc z kabiny przez zawsze otwarty iluminator mogłem sięgnąć wzrokiem daleko w głąb pustyni.
Teraz morze zmieniło nazwę. Znad nagiego, żółtobrązowego klifu, na środku Morza Czerwonego wyrosła latarnia morska. Ponownie we wszystkich kierunkach rozciągała się nieskończona powierzchnia wody. Niekiedy udawało nam się dostrzec wzgórza – góry Sudanu, masywy spowite ciepłymi mgłami Etiopii bądź chaotycznie poszarpane formacje wybrzeża arabskiego.
Kiedy w Massauie zeszli ze statku Włosi, na pokładzie zaczęli wyciągać się Hindusi. Obozowali tam dzień i noc w swoich przezroczystych, białych lub kolorowych strojach.
Gdy pozostali pasażerowie poddawali się dusznemu, uciążliwemu skwarowi, oni budzili się do życia. W nocy zaś, nad ryczącymi falami, za poręcze wychylały się objęte pary.
Elektryczne wentylatory bezustannie warkotały na najwyższych obrotach. Wokół rozlegał się świst powietrza tłoczonego do dusznych kabin przez otwory w białym suficie. Na próżno trzymałem głowę w otwartym iluminatorze, wdychając ciepłe, wieczorne powietrze. Nie przynosiło to upragnionego orzeźwienia. Tuż pode mną ryczała woda wprawiana w ruch przez stępkę statku. Światło lamp przedostawało się przez okna kabiny niczym płomienie, rzucając białą poświatę na spienioną kipiel. W oddali morze rozciągało się aż za nocny horyzont. Na jego północnej linii osiadły ciemne chmury. Wspiąłem się po delikatnie drżących stopniach aż do mostka kapitańskiego, gdzie wyciągnąłem się na leżaku. Nade mną rozpościerało się nocne niebo z niezliczonymi gwiazdami. Droga Mleczna wyglądała dziwnie swojsko. Jej szeroki łuk niemal dotykał powierzchni wody. Leżałem tam, na pustym pokładzie, przez większą część nocy, podczas gdy statek wolno przecinał Ocean Indyjski. Słuchałem szumu fal, obserwowałem obracające się powoli, usiane gwiazdami niebiosa. Próbowałem odtworzyć bezładne wspomnienia zdarzeń ostatnich dni w moim domu w Wiedniu.
Pamiętam wieczór, gdy tłumy obległy wszystkie mosty na Dunaju. Ludzie groźnie trzymali w górze zaciśnięte pięści, skierowane w stronę ciemnych ścian domów i miarowo chórem krzyczeli: – Śmierć Żydom! Śmierć Żydom! Stałem między żoną a matką w jednym z wielu ciemnych okien.
Z niepokojem spoglądaliśmy w dół na wrzeszczące masy. Nasz synek na szczęście już spał. Pośrodku pokoju stały spakowane walizki. Ciężko mi było na sercu: w takim czasie miałem zostawić żonę, dziecko i matkę. Mimo to mój wewnętrzny głos nakazywał: „Jedź! Jedź! Musisz jechać do Indii! Musisz jechać!”.
Teraz zaś wokół dziobnicy statku, który zmierzał na wschód, tnąc spienione fale, ryczał Ocean Indyjski. Długo leżałem na mostku owiewany ciepłą bryzą, patrząc w gwiazdy. Ponownie ujrzałem w wyobraźni mój cel – górę bożego objawienia zwaną Kajlasem, a u jej stóp czyste jezioro Manasarowar – Jezioro Boskiego Ducha. Tam, zgodnie z legendą, atman (ātman), wieczna ludzka dusza, kołysze się na czystych falach jak łabędź, niedotknięty strachem, nienawiścią ani żądzą.
Wentylatory przestały dawać tę odrobinę chłodu, na jaką było je stać. Silniki już nie dudniły. Przy stolikach, w okazałej jadalni pierwszej klasy, siedzieli teraz urzędnicy kontroli paszportowej. Pasażerowie ustawili się w długich kolejkach.
– Jaki jest cel pana pobytu w Indiach? – zapytał ciemnoskóry oficer urzędu imigracyjnego, ubrany w biały, połyskujący złotem, mundur.
– Zamierzam studiować indyjską religię i filozofię – odpowiedziałem.
Urzędnik przyjrzał mi się z niedowierzaniem i, wahając się, wbił pieczątkę do mojego paszportu.
Gdy tak stopniowo przepychano mnie coraz bliżej wyjścia, stanąłem przez chwilę przy starszej z zakonnic.
– Wyobrażam sobie, jak to jest być uchodźcą – powiedziała powoli. – Niech panu Bóg pomoże.
Czy byłem uchodźcą? Zastanawiałem się nad tym ze zdziwieniem. Zmierzam w kierunku Kajlasa – świętej góry objawienia – pomyślałem. Góra objawienia zniknęła jednak za horyzontem.
Komora celna, magazyny, żurawie portowe otaczały mnie ze wszystkich stron – w Indiach panował ten sam niepokój, co w każdym innym miejscu na świecie. Do hotelu jechałem kabrioletem po alejach wypełnionych rozwrzeszczanym tłumem. Tysiące ludzi wydobywały ze swych gardeł przeszywające dźwięki. Chóralne okrzyki od czasu do czasu słabły, przechodząc w cichy pomruk, by znów powrócić z pełną siłą. Rozpacz i radość odbijały się od siebie niczym bałwany na morzu. – Czy oni rozpaczają z powodu czyjejś śmierci? – zapytałem kierowcę w mojej naiwności.
– Nie, przy tej alei znajduje się giełda złota – wyjaśnił. Dzikie, niepohamowane okrzyki strachu bądź zadowolenia towarzyszyły każdemu drobnemu wahnięciu kursu srebra i złota. Indie nie były krainą baśniową, lecz krajem pełnym egoizmu, bezwzględnej walki o chleb, pieniądze i złoto.
Zmęczony i wyczerpany jechałem jedną z ulic Mumbaju obsadzoną po obu stronach szpalerem palm. Od morza wiała bryza. Piękne, wielkie miasto, brama Wschodu, nie mogło jednak przykuć mojej uwagi. Myślami stale wracałem do żony, dziecka i matki. Czy w Mumbaju czekać będzie na mnie list z domu?
Umywszy się i wyciągnąwszy przez chwilę na twardym, turystycznym łóżku w pustym pokoju schroniska, w spiekocie południa pośpieszyłem do biura podróży American Express Company, gdzie zostawiłem swój adres.
Nie czekało na mnie nic. Ani jednego słowa z domu. Łzy rozczarowania cisnęły się do oczu. Jedyny list, jaki otrzymałem, miał indyjski znaczek. Któż mógł do mnie pisać z Indii? Obojętnie rozdarłem kopertę. List został napisany już kilka tygodni temu. Indyjski prawnik informował mnie, że Śri jest w Haridwarze i zamierza wyruszyć stamtąd na długą pielgrzymkę. Jeśli życzę sobie dalszych informacji, powinienem przyjść do kancelarii któregoś popołudnia między godziną trzecią a szóstą.
Kim był Śri? Szukałem go w pamięci. Maharadźa Śri był mądrym, starym braminem, który przygotowywał pielgrzymkę nad jezioro Manasarowar w Tybecie. Napisałem do niego z Wiednia, że chciałbym mu towarzyszyć, lecz nie otrzymałem wówczas żadnej odpowiedzi.
Postanowiłem natychmiast odwiedzić prawnika Śriego. Uczynny pracownik biura podróży, mimo mojego oporu, wmusił mi przewodnika. Kancelaria znajdowała się w starej części miasta, dokąd trudno było trafić. Zapewnił mnie, że nawet gdybym wziął samochód, kierowca nigdy by jej nie znalazł.
W żarze upalnego słońca szedł przede mną szykownie ubrany mężczyzna w jedwabnym turbanie. Przez całą drogę pozostawał po słonecznej stronie ulicy, pedantycznie unikając cienia. Idąc po kamiennym chodniku widziałem krwistoczerwone plamy i kałuże. W Mumbaju musiała chyba wybuchnąć epidemia. Później dowiedziałem się, że plamy mają dość niewinne pochodzenie – żujący betel Hindusi plują nim na ulicę.
Mój przewodnik zrobił wszystko, co w jego mocy, by poprowadzić mnie niewłaściwą drogą. Maszerując triumfalnie w porażającym upale w końcu trafiliśmy do kancelarii – niestety należącej nie do tego prawnika, którego szukałem. Z westchnieniem zapłaciłem barwnie ubranemu mężczyźnie, po czym go odprawiłem i wyruszyłem na wyprawę samotnego odkrywcy. Wycieńczony stanąłem wreszcie przed właściwym domem. Znajdował się przy Esplanade Road – tej samej ulicy, co biuro podróży, dokładnie naprzeciw miejsca, z którego wyruszyłem, w odległości zaledwie trzydziestu kroków.
Kancelaria mieściła się w jednym pokoju i była wypełniona zajętymi urzędnikami. Pracownicy i klienci przychodzili i wychodzili. W korytarzu panowała szemrząca cisza.
Drzwi otworzyły się bezgłośnie. Minąłem przepierzenie, za którym, przy biurku zarzuconym stosami dokumentów, siedział pochłonięty pracą prawnik. Zwrócił w moją stronę spokojne oblicze o subtelnie rzeźbionych rysach. Natychmiast ogarnął mnie spokój, choć wciąż waliło mi serce, a pot lał się strumieniami po twarzy. Przez otwarte, słoneczne okno do narożnego pokoju wdarł się ożywiający podmuch świeżego powietrza.
Mężczyzna zatrzymał na mnie wzrok, patrząc badawczo inteligentnymi oczami.
– Zatem Walther Eidlitz to pan? Kiedy pan przypłynął?
– Dzisiaj.
Weszło dwóch pracowników z plikami papierów. Trzymając je, stali i czekali. Ale prawnik miał czas dla mnie.
– I chce pan poznać Śriego?
– Tak.
– Śriego nie ma już w Haridwarze. Wśród pielgrzymów wybuchła cholera. Wczoraj dostałem od niego list. Udał się dalej w góry do Nainital, które leży wysoko w Himalajach na wysokości ponad tysiąca ośmiuset metrów.
– Do Nainital?! – wydałem okrzyk zdumienia. – Czy ta miejscowość nie leży na szlaku pielgrzymek prowadzącym nad jezioro Manasarowar w Tybecie?
Skinął twierdząco głową.
– Tak, nad święte jezioro Manasarowar. Co zamierza pan zrobić w Indiach w pierwszej kolejności? – zapytał. – Czy planuje pan udać się do Benares? Czy też życzy sobie spotkać się ze Śrim od razu?
– Chcę się z nim spotkać od razu.
Mężczyzna uśmiechnął się i posłał pracownika po blankiet telegramu. Napisał: „Dzisiaj przyjechał Walther Eidlitz. Chce się z Tobą natychmiast spotkać”. Dał telegram chłopcu na posyłki.
– Proszę przyjść jutro o tej samej porze. Odpowiedź na pewno już będzie.
I rzeczywiście nadeszła: „Przyślij Walthera Eidlitza tutaj. Śri”.Rozdział II: Śri
Pożegnanie z Mumbajem – Tropikalny upał – Podróż do Nainital – Śri i jego uczniowie – Początek nowego życia
Otaczały mnie tłumy rdzennych Hindusów. Znajdowałem się w nowoczesnym mieście pokaźnej wielkości, pełnym tramwajów i piętrowych autobusów. Kilkaset tysięcy brązowych ludzi. Jasnobrązowych, oliwkowobrązowych oraz czarnawobrązowych, młodych i starych, w białych strojach cienkich jak gaza. Zaledwie jedna biała twarz w ciżbie ludzkiej.
W międzyczasie nad bazarami, kinami i restauracją zapalono elektryczne szyldy i neony. W tym mieście mocno kontrastowały ze sobą współczesna Ameryka i starożytna Azja. Ludzie pozostali mieszkańcami Wschodu. Wschodnie są ich twarze, oczy oraz brązowe dłonie, jednocześnie ich ręce kierują wśród tłumów niezliczonymi automobilami. Siedzą w kucki na ulicach, w białych ubraniach pośród kurzu; przysiadają na wszelkie sposoby, często tak, jak zwykle przedstawia się medytującego Buddę. Nad nimi kołyszą się wysokie palmy. Nieopodal stoi bodaj muzułmański hotel, przypominający niską szopę lub może stragan cyrulika, w którym mężczyźni kucają wśród mas ludzkich, poddając się goleniu głowy. Jedynie na środku ciemienia pozostaje mała kępka włosów, znacząc miejsce tysiącpłatkowego kwiatu lotosu Brahmy, przez który, jak się powiada, jaźń osoby duchowo przebudzonej opuszcza ciało podczas śmierci. Również na czołach mężczyźni, choć nie tak licznie jak kobiety, noszą starannie wymalowane barwnym popiołem symbole widzącego oka duchowego. Wszystko to zaś dzieje się w centrum tego na wpółamerykańskiego miasta.
Na kilka minut zatopiłem się w skłębionym tłumie Azjatów.
Tej nocy opuściłem wielki Mumbaj. Zniknęły szyldy neonów, łuki elektrycznych świateł oraz karawany piszczących samochodów na ulicach. Otaczały mnie jedynie drżące ściany dużego przedziału wagonu oraz śpiące na ławkach szare postacie. Na zewnątrz panowała noc.
Nieśmiało, pierwszy raz, zasłałem łóżko i leżałem wyciągnięty na nim w ciemnym, łagodnie toczącym się pociągu, nasłuchując. Tropikalna noc wdzierała się do środka przez wszystkie szpary w ścianach. Pierwszy raz w życiu podróżowałem w jakże odległym kraju!
Noc ciągnęła się, zionąc na mnie ciężkim oddechem. Nastał po niej bezlitosny dzień. Elektryczne wentylatory na próżno kręciły się pod sufitem. Powietrze wtłaczane do wagonu było nieznośnie gorące, a mimo to w przedziale, którego dach podczas każdego postoju spryskiwano wodą, było chłodno w porównaniu z temperaturą powietrza na zewnątrz. Opuszczono wszystkie rolety, w środku zapanował półmrok. Światło przedostawało się jedynie przez wąskie szpary. Białe, oślepiające światło żarzących się niebios oraz nagiej ziemi, nieskończonych spalonych równin, przez które godzinami mknął pociąg.
Gdy w południe wysiadłem na peron, by przejść kilka kroków do wagonu restauracyjnego (w indyjskich pociągach nie ma przejść między wagonami), zostałem wtłoczony z powrotem do środka, niemal powalony rozżarzonym do białości obuchem bezlitosnego skwaru. Powinienem był przyjechać raczej w listopadzie, a nie w maju – najgorętszym miesiącu indyjskiego roku.
Pociąg toczył się po mostach, nad szerokimi rzekami – Jamuną i Gangesem. Krajobraz poszerzył się, zapadła ciepła, wilgotna, tropikalna noc, po której nastał nowy dzień. Do gór na północy, Himalajów, mogło być już niedaleko. Nie było ich jednak jeszcze widać.
Pozostawały ukryte nawet wówczas, gdy samochód Śriego Maharadźy wiózł mnie przez piekący skwar w stronę ich pogórza. Obok mnie siedział, na wpół leżąc, stary sekretarz Śriego, wyczerpany, pogrążony we śnie. Odebrał mnie ze stacji w Kathgodam. Później dowiedziałem się, że właśnie doszedł do siebie po poważnym napadzie czerwonki.
Na tej drodze, która licznymi zakrętami szybko zawiodła mnie aż na wysokość ponad dwóch tysięcy metrów, niemal dostałem zawrotów głowy. Małpy całymi stadami siedziały, patrząc w zamyśleniu na kamienne bariery mostów. Na tej wysokości temperatura powietrza była bardziej znośna.
Nagle coś zabłysło. W zielonym listowiu drzew po drugiej stronie przełęczy mignęło jezioro. Nad skrzącym się lustrem wody oraz suchymi korytami rzek, kryjącymi się wśród równin, wyrosły domy wielobarwnej, indyjskiej wioski, wszystkie z przestronnymi tarasami. Wiejska uliczka roiła się od ludzi. Prowadziła do części targowej przez strome wzgórze i była dla samochodu za wąska. Zostawiliśmy go więc i wspinaliśmy się dalej pieszo.
Z drzwi hotelu dla miejscowych wyszedł stary mężczyzna o dużych, przyjaznych oczach, ze srebrnoszarą brodą. Na jego szerokim, pomarszczonym czole, widniał złocistobrązowy symbol. To był Śri.
Wewnętrzny impuls zmusił mnie, bym pokłonił się z szacunkiem temu staremu braminowi. Poczułem na głowie dotyk jego dłoni – a może była to moc jego błogosławieństwa?
Mężczyzna około czterdziestki, o twarzy księcia Wschodu z legendy o Parsifalu, wprowadził mnie do przyległego pomieszczenia. Był to Rana, uczeń Śriego. Zmyłem tam z siebie kurz i trudy kilku ostatnich tygodni. Powróciłem do na wpół oświetlonego pokoju Śriego. Samo przebywanie w jego obecności czyniło mnie czystszym i spokojniejszym.
Śri i Rana dali mi mnóstwo pomarańczy – świeżo dojrzałych na stokach gór. Zjadłem przynajmniej z pół tuzina, jedną po drugiej. W niewiarygodny sposób postawiły mnie na nogi.
Po chwili zauważyłem na ulicy muskularnego, niemal nagiego kulisa, który ustawiał na swej głowie wieżę z moich bagaży. Poszliśmy za nim z Raną. Od jeziora powiał wiatr. Rana zaprowadził mnie wzdłuż uroczych zielonych wód do domu nad brzegiem jeziora, pensjonatu należącego do pewnego Parsa. Śri wynajął mi tam pokój. Otrzymałem wegetariańskie pożywienie, przygotowane na sposób europejski. Moi nowi przyjaciele bacznie obserwowali, jak zareaguję, gdyż Śri nie zawsze miał przyjemne doświadczenia z europejskimi i amerykańskimi uczniami. Nie wszyscy potrafili przystosować się do indyjskiego jedzenia oraz codziennych zwyczajów.
Po południu Rana nagle pojawił się pod moimi drzwiami.
– Śri czeka na dole! – zawołał. – Chodź szybko!
Wędrowaliśmy razem brzegiem jeziora. Śri milczał, lecz od czasu do czasu słyszałem, jak mruczy do siebie: – Hari Om, Hari Om. Gdy dotarliśmy do świątyni bogini Najni, spotkaliśmy starego sekretarza, który na oczach tłumu Europejczyków i Hindusów rzucił się na ziemię przed Śrim, dotykając czołem stóp swojego mistrza. Następnie odszedł wraz z Raną, tłum rozproszył się – i tak zostałem sam na sam ze Śrim.
Siedziałem obok niego na kamiennym murku. Starzec miał piękne, smukłe dłonie i stopy. Ze srebrnoszarymi długimi włosami i brodą, orlim nosem i potężnym pomarszczonym czołem, wyglądał jak Odyn, Asa z Eddy poetyckiej. Uśmiechnął się delikatnie i spokojnie jak dziecko.
Otworzyłem przed nim całe swoje serce. Opowiedziałem o życiu i pracy. Wyjawiłem mu wszystkie swe nadzieje, obawy i kłopoty, całą wiarę i wątpliwości. Opowiedziałem mu także o mojej żonie i dziecku, pozostawionych w trudnej sytuacji. On jedynie słuchał. Niedaleko znajdowało się sanatorium pełne ludzi. Wokół nas indyjskie nianie bawiły się ze swoimi podopiecznymi – bladymi europejskimi dziećmi. W ogóle nam to jednak nie przeszkadzało.
Po kilku dniach Śri oznajmił mi: – Na razie nie przekażę ci jeszcze wyższych praktyk jogi. Chcę ci teraz dać jedynie śanti (śānti): tylko spokój – boski spokój.
Czy jest coś więcej od boskiego spokoju? – pomyślałem.
Śri obdarzył mnie spokojem – na jakiś czas. Przekazał go także mojej żonie, która tysiące mil dalej, na drugim brzegu oceanu, wiodła życie pełne niebezpieczeństw. Posłał jej również pierwszą mantrę inicjacyjną, a nawet nadał jej nowe imię. W listach, które pisał do niej w odpowiedzi na moje usilne prośby, nazywał ją nie Hellą, ale Śanti – „Spokojem”. Wyraził życzenie, aby boski spokój przeniknął nie tylko ją, ale także dodał siły i opanowania wszystkim, którzy spotkają ją na swej drodze.
Rzeczywiście wiele osób, które znajdowały się blisko Helli-Śanti w owych dniach chaosu, a nawet śmiertelnego niebezpieczeństwa, podziwiało jej niewyczerpaną pogodę ducha oraz niezachwianą pewność siebie. Czy to błogosławieństwo Śriego ją chroniło?Rozdział III: Cztery kroki do medytacji
Jazz i świątynne dzwony – Legenda jeziora Nainital – Kojący sen – Główny uczeń Śriego Rana – Cisza Himalajów – Pierwsze kroki w medytacji – Cielesne niewygody – Regulacja oddechu – Moc mantry – Wyjaśnienie medytacji
Przed mniej więcej dwustu laty, gdy zachwycone oczy Europejczyka po raz pierwszy ujrzały zielone, błyszczące jezioro Nainital w Himalajach, otaczał je ze wszystkich stron wonny, dziewiczy las. Można było podziwiać obfitość kwiatów oraz dzikich zwierząt, które licznymi stadami przybywały nad brzegi jeziora do wodopoju, skąd nikt ich nie przepędzał. Ten spokojny teren był uznawany za święty. Według Hindusów nawet bóg-wąż obiecał, że ukąszenie węża nad tym jeziorem nie spowoduje śmierci.
Nigdy nie widziałem w pobliżu jeziora Nainital węża, ani żadnych innych dzikich zwierząt. Zostały jedynie liczne wielobarwne ptaki, ko łyszące się na gałęziach kasztanowców, oraz małpy, które nadal panują nad stromymi urwiskami południowego brzegu i czasem w trakcie zabawy spychają kawałki skał do jeziora. W gęstej puszczy dębów i kasztanowców ludzie wyrąbali polany i wybudowali siedliska, od prostych parterowych domków do okazałych rezydencji indyjskich książąt i angielskiego gubernatora. Wzdłuż brzegów wytyczono szeroką ścieżkę dla koni, wybudowano zachodnie magazyny, szkoły i banki oraz duże boisko do hokeja na trawie. W dole, nad brzegiem, nadal trwa elegancka świątynia Najni, pod której sklepieniem gromadzą się nadzy indyjscy asceci. Stoi ona jednak w cieniu wielofunkcyjnego budynku w szpetnym stylu europejskim, mieszczącego kino i duże lodowisko. Jazz z aparatury nagłaśniającej zagłusza dźwięk przyświątynnych dzwonów, w które często uderzają wierni.
Co wieczór przechadzałem się wzdłuż brzegu w towarzystwie Maharadźy Śriego – nauczyciela oraz przyjaciela pełnego ojcowskich uczuć.
– Na tych zalesionych wzgórzach żyli niegdyś święci ryszi – opowiadał. – To wzniosłe istoty duchowe, w hierarchii bytów stojące znacznie wyżej od człowieka. Nie mają ciała ziemskiego, lecz mówi się, że jeśli zechcą, mogą przyjąć ciało ludzkie. Jak się podaje, tysiąc lat temu w postaci ludzkiej kąpali się co roku w wodach Gangesu. Później, gdy wewnętrzne ucho człowieka zamknęło się, ci pradawni nauczyciele ludzkości udali się w wyższe partie gór, aż do obszarów wiecznego śniegu.
– Gdzie zamieszkują obecnie? – zapytałem.
Starzec uśmiechnął się.
– W ośnieżonych górach otaczających jezioro Manasarowar.
Nazwa jeziora Manasarowar odbiła się echem po wodzie. Dalekie jezioro w Tybecie, mój tajemniczy cel, ponownie pojawiło się w wizji przede mną; osnuty legendami, będący sercem świata, ostatni okruch raju na Ziemi. Mówi się, że z jego wód wypływają cztery święte strumienie i kierują się w cztery strony świata. Strumień południowy niesie ze sobą srebrne piaski; zachodni – złote; północny – szmaragdowe; wschodni zaś – diamentowe. Wody Manasarowaru w jakiś tajemniczy sposób wpadały do basenu jeziora, nad którego brzegiem teraz stałem. Czy moja tułaczka prowadziła mnie właśnie tam?
Muzyka dobiegająca z kina ucichła, zamilkła też orkiestra wojskowa. Słuchałem opowieści o tym, jak powstało jezioro Nainital.
Wędrując po świecie w ludzkiej postaci, trzech z siedmiu świętych ryszich przybyło w te góry. Nie mieli wody i dotkliwie cierpieli. Dręczeni pragnieniem, modlili się do Brahmy, stwórcy świata, o pomoc. Na jego polecenie wykopali głęboką jamę w ziemi, bóg zaś pozwolił żywym wodom odległego jeziora Manasarowar wlać się do tego basenu. Powstało nowe jezioro, które nazwano Triryszisarowarą – Jeziorem Trzech Ryszich.
Mecz hokejowy zakończył się hucznymi owacjami tłumów. Podekscytowani śniadzi i biali widzowie rozeszli się. Także muzycy w czerwonych uniformach spakowali instrumenty i wrócili do swoich kwater. Nad wodą rozległ się delikatny dźwięk dzwonów ze świątyni bogini Najni.
Na zachodzie słońce właśnie chowało się za zalesionymi górami. Maharadźa Śri ciągnął opowieść o ryszich i śpiewanym przez nich hymnie do słońca. Słowa nie były skierowane do tego słońca, które widzimy śmiertelnymi oczami. Były mantrą do słońca duchowego, do duchowej istoty ukrytej za ciałem niebieskim, które postrzegamy. Śri śpiewał pierwszy, a ja powtarzałem za nim.
– Wejrzyj głęboko w błękitne niebiosa. Chłoń ich głębię, tak aby dały ci siłę – poradził. Przeczytaliśmy następnie kilka wersetów z Bhagawadgity. Odtąd codziennie czytaliśmy tę księgę. Starzec skomentował znaczenie kilku wersetów, tajemne a zarazem tak oczywiste.
– To księga najwyższego wtajemniczenia na każdą porę i dla każdego – oznajmił w radosnym uniesieniu.
Sam Bhagawant, Wszechobecny Bóg w swojej osobowej postaci, niemający żadnego bezpośredniego związku z tym kosmosem, osobiście wypowiada się w świecie Bhagawadgity; Bhagawant Kryszna, od którego pod każdym względem zależni są Brahma – Stwórca, Wisznu – Utrzymujący, oraz Śiwa – Niszczyciel.
W Bhagawadgicie Kryszna tak mówi do swojego przyjaciela Ardźuny: „Tak jak człowiek zakłada nowe ubrania, zdejmując stare, podobnie dusza przyjmuje nowe materialne ciała, porzucając stare i zużyte”¹. „Nikt nie jest w stanie zniszczyć wiecznej duszy”².
Starzec stał przede mną niczym prorok duchowego słońca. Fale jeziora Nainital miarowo uderzały o brzeg. Zdawało mi się, że widzę obraz z przeszłości – piaszczyste brzegi pełne dzikich zwierząt szukających żywej wody. Rozradowany uzmysłowiłem sobie, że naprawdę jestem w Indiach, w Himalajach. Niezliczeni mędrcy i duchowi nauczyciele w przeszłości zstępowali z tych ośnieżonych gór.
Rankiem nazajutrz, tuż przed obudzeniem, miałem sen. Statek przewiózł mnie na obcy ląd. Usłyszałem głos: „Wszystko dobrze ci się ułoży. Ponownie połączysz się z żoną Daj mu skarby, dawaj mu je krok po kroku”.
Obudziłem się szczęśliwy. Była szósta rano. Ulica prowadząca na plażę oraz szeroka ścieżka konna wzdłuż brzegu jeziora wciąż były puste. Jedynie kilku kulisów przebiegło truchtem, trzymając ładunki na swych głowach i ramionach. Czekałem na Ranę.
Przyszedł punktualnie. To najbardziej zaawansowany uczeń Śriego Wiszwanathy Maharadźy. Przypadkiem dowiedziałem się, że z zawodu był wysokim rangą policjantem, komendantem dystryktu obejmującego kilka milionów mieszkańców. Osobisty sekretarz Maharadźy Śriego mówił o Ranie z najwyższym szacunkiem.
– Wieczorem, kiedy jest po służbie, nikt nie uwierzyłby, że pracuje w policji. Gdy jednak zdarzy mu się wykryć błąd w spełnianiu obowiązków, to wieść niesie, że zachowuje się jak tygrys. Słynie jako znakomity łowca tygrysów, lecz nie strzela do żadnej innej zwierzyny.
Rana wspinał się przede mną. „Skrót!” było słowem, które słyszałem z jego ust najczęściej podczas pierwszych kilku dni. We wszystkich sytuacjach wybierał skróty, które oszczędzały czas. Nie czekając na odpowiedź, zawsze prowadził wędrówki po Himalajach najkrótszymi drogami, stromymi szlakami przez gęste, dębowo-kasztanowe lasy.
Daleko w dole, pomiędzy pniami, migało jezioro, które w porannym świetle nabrało barwy ołowianej szarości. Przystanąłem, aby rozejrzeć się i złapać oddech. W Wiedniu sporo biegałem, zwłaszcza od jednego biura paszportowego do drugiego, ale nie byłem przygotowany do szybkiej wspinaczki na tak dużej wysokości.
– Zmęczone są tylko twoje nogi, nie płuca – stwierdził Rana. Szliśmy dalej pod górę. Próbowałem zastosować się do jego rady: zapomnieć o nogach. Udało się. Mój oddech zjednoczył się z silnym wiatrem wiejącym po świecie, a płuca przypominały żagle, w które łapałem wiatr, dzięki czemu statek parł naprzód. Bez trudu kontynuowałem wspinaczkę.
– Zatrzymamy się na chwilę? – zapytał Rana.
– Nie trzeba, możemy iść dalej – odkrzyknąłem, ciągnąc pod górę. Do mojego jestestwa zdał się dołączyć ktoś nowy – niestrudzony wędrowiec.
Rana należał do kast wojennych, wywodził się ze starożytnej arystokracji; miał kilkuset przodków. – Od tysiąca lat, raz po raz walczyli i walczą z islamem – oznajmił. Później dowiedziałem się też, że Rana jest potomkiem najznamienitszego rodu indyjskiego – Dynastii Słońca. Swoje pochodzenie wywodził od Ramy, boskiego bohatera, który w starożytności rządził Indiami.
Kiedy dotarliśmy na szczyt, Rana zaproponował: – Pomilczymy?
– Zgoda.
Usiadłszy w ciszy obok siebie na wystającej skale wsłuchiwaliśmy się w nasze dusze. Obserwowaliśmy podnoszenie się i opadanie mgieł, ukazujących pofałdowany krajobraz lasów i gór. Patrzyliśmy na północ i chwilami zdawało nam się, że widać śnieżne pasma Himalajów.
W milczeniu także zeszliśmy. Gdy droga zrobiła się mniej stroma, zaś bogactwo listowia i drzew owocowych ujawniło bliskość jeziora, Rana zaczął opowiadać o sobie oraz swoich dwóch synkach. Wspomniał także o zmarłej żonie, z którą żył wcześniej w prawdziwie duchowym związku. Po tym, jak szliśmy przez chwilę w milczeniu, dodał:
– Mam w życiu trzy życzenia. Odnaleźć siebie, moje prawdziwe „ja”. Następnie zobaczyć osobowego i bezosobowego Boga.
Po chwili uśmiechając się dodał kolejne, mniej górnolotne: – Pragnę ponownie znaleźć odpowiednią żonę.
– Nie zapomnij przyjść na medytacje z Maharadźą Śrim o dziesiątej! – zawołał, gdy się rozdzielaliśmy.
Pełen nadziei i nieco onieśmielony, owiewany przez bryzę znad jeziora, udałem się w stronę domu Śriego. Po drodze spotkałem młodych Anglików jadących na pięknych koniach. Wyglądali jak młodzi bogowie, uśmiechnięta młodzież, wyniesiona nad mrowie śniadych ludzi. Większość z nich nie wiedziała nic o duszy ludu indyjskiego, którym rządzili przecież tak długo. Pozostali obcymi, mimo iż mieszkali w tym kraju od trzydziestu lat.
Przechodząc bezpośrednio z ostrego światła do holu domu Śriego, zatrzymałem się na krótko, aby przyzwyczaić oczy do panującego w nim półmroku. Odpocząłem przez chwilę w pokoju Rany. Chciałem ponownie umyć ręce i stopy, choć chwilę wcześniej się kąpałem. Następnie wszedłem boso do pokoju Śriego.
Nie powitał mnie, jak miał w zwyczaju, lekkim, przyjacielskim gestem dłoni. Siedział w bezruchu na podłodze, owinięty białą szatą. Na migi Rana dał mi do zrozumienia, że powinienem usiąść na podłodze twarzą w twarz ze Śrim. Tak też uczyniłem. Rana również miał na sobie białą szatę. Z nabożną czcią padł przed Śrim i dotknął czołem jego bosych stóp. Następnie zapalił krótką trociczkę kadzidełka i umieścił ją w świeczniku. Białawoszarym popiołem ze szklanej czarki namalował sobie znak na ciemieniu, czole, gardle i piersi. Teraz i on siedział w bezruchu ze skrzyżowanymi nogami i wyprostowanymi plecami.
Czułem, że wzrok Śriego spoczywa na mnie. – Spójrz mi w oczy. Jestem twoim przyjacielem – oznajmił.
Popatrzyłem na Śriego. Starzec siedział przede mną niczym ojciec świata. Potężniejsza niż zwykle, jego pomarszczona twarz, otoczona długimi, czarnymi włosami i srebrnoszarą brodą, wznosiła się nad szatą z białego płótna, spowijającą jego postać. W tym czystym obliczu można by dostrzec góry i przepaście, całe światy. Siedział tam jak uosobiony kosmos, siwy od wieku, a mimo to olśniewający cichym, białozłocistym światłem, które stało się częścią jego istoty.
Nie medytowałem zbyt długo pierwszego dnia. Byłem przygnębiony, nie przywykłem jeszcze do siedzenia po turecku; szybko zaczęło mi to nieznośnie dokuczać. Moje kończyny zesztywniały, zziębły i zaczęły boleć. Gdy bardzo zawstydzony wstałem i zacząłem pocierać zdrętwiałe stopy, Śri także wstał. Pocieszył mnie. Tak, dla Europejczyków początki są trudne. Muszę, zgodnie ze wskazówkami, kupić słomianą matę oraz skórę jelenia, aby móc siedzieć wygodniej. Muszę powoli nauczyć się czterech kroków prowadzących do medytacji: pierwszego – siedzieć; drugiego – oddychać; trzeciego – wymawiać mantrę oraz czwartego – śpiewać ją. Wyjaśnił, że z pewnością powinno mi się udać, gdyż przyniosłem ze sobą z wcześniejszych żywotów duchową moc i trzeba jedynie ją rozwinąć.
Pozostałem jeszcze około godziny w ciemnym pokoju, do którego z nieodległej ulicy docierały krzyki kupców, kulisów i stajennych. Czasem zajrzała przez szybę do środka jakaś ciekawska twarz. Rana siedział na podłodze, czytając na głos z luźnych kartek księgi. Spowiły mnie obce dźwięki jednego z indoaryjskich języków tego kraju. Po pewnym czasie moje uszy miały do nich przywyknąć. Rana czytał o Ramie, Wszechmocnym Bogu, który zstąpił na Ziemię i walczył z potężnym, dziesięciogłowym demonem Rawaną, przyczyną zniewolenia „trzech światów”.
„Zawsze kiedy tylko i gdzie tylko zamierają praktyki religijne i zaczyna szerzyć się bezbożność – wtedy zstępuję osobiście. Po to, aby wyzwolić pobożnych i unicestwić niegodziwców, jak również dla odnowienia zasad religii, Ja Sam przychodzę w każdym milenium”³. Tak oto Bóg złożył obietnicę w Bhagawadgicie.
Siedziałem w medytacji naprzeciw Śriego przeszło stukrotnie. Człowiek zapomina wtedy zupełnie, gdzie się znajduje. Zawsze wypełniało mnie najgłębsze uczucie i szacunek, gdy otwierając oczy widziałem wzniosły wyraz twarzy starego człowieka, który siedział przede mną w głębokiej ciszy, a jednocześnie całkowicie zatracał się w duchowym słońcu. Patrzyłem następnie, jak wstaje i chłodną papką sandałową maluje mi znak na czole, gardle i piersi po to, by otworzyć moje duchowe oczy.
Następnym razem przyszedłem na medytację trzymając pod pachą słomianą matę z trawy kuśa (kuśa), skórę z jelenia oraz strój do medytacji. Usiadłem wygodnie, bez żadnych skurczów, z rozluźnionymi kończynami. Od czasu do czasu ktoś wchodził do pokoju na chwilę i zaraz wychodził. Służący przyniósł obiad na srebrnej tacy w wielu srebrnych miseczkach i był to jedyny posiłek, jaki Śri codziennie spożywał. Nie mogłem się nadziwić, że wszystkie te czynności w najmniejszym stopniu nie przeszkadzały mi w medytacji.
Byłem coraz bardziej wdzięczny Śriemu. Miałem dotąd jedynie mgliste pojęcie o tym, co znaczy skupiać się i medytować. Nie osiągnąłem też wiele. Zacząłem jednak uzmysławiać sobie, jak może się to rozwinąć.
Podczas medytacji raz za razem starałem się skupić. Często miewałem majestatyczne wizje. Przeczuwałem jednak, że ten etap jest jedynie pokusą – niebezpieczną, ponieważ więzi nas oraz wbija w dumę i zarozumiałość. Najpierw trzeba starannie pozbyć się tej dumy spowodowanej wizjami, jak również usunąć wewnętrzne śmieci, wszelki niepokój, cały duchowy brud. Należy dążyć do spokoju, niczym do brzegu nieznanego morza, zaś dotarłszy tam trzeba czekać, nasłuchując w oddaniu, aż boski świat – jeśli zechce – przyjmie nas do swej rzeczywistości.
Gdy podniosłem się z podłogi po nieporadnej próbie medytacji, przez dłuższą chwilę bolały mnie wszystkie kończyny. Mimo to czułem się cudownie wypoczęty, zaś materialny świat promieniował blaskiem daleko bardziej intensywnym niż dotychczas.
Nie wystarczy medytować tylko od czasu do czasu bądź w określonej porze dnia. Śri często mi to wpajał: – Trzeba żyć w tej duchowej atmosferze dwadzieścia cztery godziny na dobę, zarówno w dzień, jak i w nocy, we śnie i na jawie; należy stale się temu poświęcać.
Dopiero po kilku latach wypełnionych bolesnymi doświadczeniami zacząłem pojmować znaczenie czterech kroków do medytacji.
Pierwsze dwa, które Śri opisał mi nad jeziorem Nainital – aby siedzieć i oddychać – to zaledwie kroki przygotowawcze; tak jak kąpiel i założenie czystego ubrania do medytacji są jedynie wstępnymi czynnościami zewnętrznymi.
Po pewnym okresie praktyki jesteśmy w stanie przez kilka godzin siedzieć wygodnie na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i plecami doskonale prostymi, nie męcząc się. Ciało już dłużej nam w tym nie przeszkadza. Nawet na ilustracjach pochodzących z niedawno odkrytej starożytnej kultury z doliny Indusu sprzed przynajmniej pięciu tysięcy lat widać ludzi medytujących w tej samej pozycji, jaką wciąż przyjmują indyjscy jogini.
W Indiach przez tysiące lat rozwijano również sztukę kontroli oddechu i nadal się jej tam naucza. Kiedy oddech uspokaja się, to samo dzieje się z wędrującym duchem, gdyż między strumieniem oddechu a duchem człowieka zachodzi korelacja. Jednak święte pisma Indii często stwierdzają: poprzez kontrolę oddechu nie można zbliżyć się do Boga. Zatem ćwiczenia oddechowe są jedynie środkiem pomocniczym. To, co zwykle nosi miano jogi w Europie, jest tak zwaną hathajogą, która najlepiej odnosi się do ciała i w której te środki pomocnicze stały się celem głównym. Dzięki temu, co z całą powagą potwierdza wiele osób, można na przykład uzyskać potężne, wyjątkowo długowieczne ciało, zachowując młodość i zdrowie. Za sprawą tej metody uzyskuje się też niewyobrażalne możliwości i silne moce magiczne. Słynna jest odpowiedź, jakiej wielki Budda udzielił pewnemu joginowi, który przechwalał się, że po dwudziestu latach surowej praktyki nauczył się chodzić po wodzie.
– Jaki jest z tego pożytek? – zapytał Budda. – Za miedziaka przewoźnik zabierze cię na drugi brzeg rzeki.
– Nie marnuj czasu na praktykę hathajogi – powiedział kiedyś mój nauczyciel Śri. – Robiłeś to już w poprzednim życiu. Mogą się w tobie pojawić nieznane moce, które staną się dla ciebie pokusą i zahamują twoją wędrówkę po ścieżce.
Recytacja mantry jest natomiast dla naszego wnętrza bardzo ważna. Gdy sprawdzimy znaczenie słowa mantra w słowniku sanskryckim, znajdziemy następujące opisy: „Wedyjski hymn, święta modlitwa, magiczna formuła, sekret, zaklęcie, wersety modlitewne do bóstwa itd.”. Są to jednak tylko wyjaśnienia powierzchowne.
Wiele lat po moim pierwszym spotkaniu ze Śrim zapytałem innego indyjskiego guru czym jest mantra.
Otrzymałem zdumiewająco prostą odpowiedź: – Mantra jest tym, co tworzy duchowe oddanie dla Boga.
Indyjski poszukiwacz prawdy, bez względu na to, czy podąża ścieżką działania (karma, karma), mądrości (dźńana, jñāna), czy też duchowego oddania (bhakti), jest przekonany, że wypowiadana przez niego mantra, a tym samym bóstwo, które wzywa, są w doskonały sposób ze sobą tożsame. Stąd też szacunek do mantry oraz doniosłość jej właściwego wymawiania, jak również niebezpieczeństwo niewłaściwego wykorzystania jej dla egoistycznych pobudek. Hindus ma większy szacunek do słowa mówionego niż ludzie Zachodu. Nie tylko każde słowo jest mantrą, ale praktycznie każdy dźwięk i każde słowo w języku zwane jest w sanskrycie akszarą (akṣara), czyli czymś „niezniszczalnym”. Akszara, Niezniszczalny, jest również imieniem Boga.
Prawdziwej mantry nie powinno się recytować, lecz należy ją śpiewać. Brahma, Stwórca, zwany jest w świętych pismach indyjskich „pierwszym pieśniarzem”. Mówi się, że z mantry, którą śpiewał, wyłoniło się stworzenie, znane jako nasz świat. Indyjski nowicjusz stara się słuchać boskiego dźwięku i obudzić go całą swoją duszą, gdyż jest to mantra, której wszystkie ziemskie dźwięki są zaledwie cieniem.
Na Zachodzie tego rodzaju nauki są prawdopodobnie zupełnie obce, niemniej jednak można tam znaleźć ślady nauk podobnych. Będąc w Indiach, wielokrotnie zachwycałem się prologiem Ewangelii Świętego Jana: „Na początku było słowo, a słowo było u Boga i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało ”⁴.