- W empik go
Nieznane przykazanie - ebook
Nieznane przykazanie - ebook
"Nieznane przykazanie" odkrywa przed czytelnikami wstrząsające fakty z przeszłości kobiet z rodu słynnego amerykańskiego pisarza - skandalisty, którego bestsellerowa powieść uznana została za atak na podstawy Kościoła Katolickiego w świecie, wyjaśniając jednocześnie motywy, które były przyczyną napisania książki.
Mieszkający w Boston znany dziennikarz i piękna fotoreporterka, tworząc zlecony im artykuł o rodzicach pisarza, natrafiają na ślad spisku,którego skutki mogą okazać się nieobliczalne zarówno dla Kościoła jak i dla świata. Bohaterowie toczą śmiertelny bój z pełniącą w nim kluczową rolę, pragnącą ich zniszczyć matką pisarza, Konstancją, wspomaganą przez szatana oraz nie cofającego się przed niczym, cynicznego służącego, Leona Moreno. Watykan nie jest zainteresowany pomocą i pomimo wymowy faktów,lekceważy zagrożenie. Czy Markowi i Carli uda się wygrać z bezwzględnym,nie cofającym się przed niczym, przeciwnikiem?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-78-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiosna zawitała do Salem w 1692 roku bardzo późno. Ciężkie, ciemnopopielate chmury, niesione porywistym wiatrem, niemal do połowy kwietnia co rano wisiały nisko na niebie, zapowiadając kolejny śnieżny dzień i niwecząc tym samym nadzieję mieszkańców na rychłą zmianę pogody. Srogi mróz, który już na początku listopada skuł całe Massachusetts, też nie zamierzał ustąpić, trzymając wielkie połacie lądu w lśniących niby diament okowach. Zima tłumiła w zarodku wszelkie próby nabrzmiałych pąków kwiatowych i zawiązków listowia, by nareszcie przebić się na zewnątrz, zakosztować dobrodziejstw ciepłego słońca, okryć gałęzie delikatnymi płatkami i przystroić je w bujną zieleń.
A gdy już brakło opału do ogrzania domostw i zaczęto lamentować, że zbyt długa zima z pewnością zaszkodzi zbiorom, przynosząc nieurodzaj i grożąc klęską głodu, słońce nagle zaświeciło, a wręcz zaczęło parzyć niemal już zapomnianym ciepłem, jakby chciało ogrzać zziębniętych mieszkańców całej okolicy, wynagradzając im opóźnienie powracającą nadzieją i chęcią do życia.
Zmiana była gwałtowna. Każdy kolejny dzień niósł ze sobą przeobrażenia krajobrazu dokonujące się zazwyczaj w o wiele dłuższym czasie. Gruba warstwa śniegu nawet nie próbowała się bronić, znikając w ciągu kilku dni bez śladu, a w miejsce dróg i ścieżek zeszklonych lodem zawitały wielkie kałuże i potoki wody. Przyroda rzuciła się do gorączkowego odrabiania zaległości, pospiesznie przywdziewając odmienną szatę. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki niedawny majestat śnieżnej, zimnej bieli zastąpiła wszechobecna żywa zieleń. Natura nie zrezygnowała z koloru śniegu, teraz jednak przeniosła go z pól na gałęzie drzew, malując nim, delikatnym różem i bladą żółcią płatki kwiatów. Wysoko na niebie rozbrzmiały śpiewy ptaków, radośnie wieszczących budzące się na nowo życie.
Był piękny, niedzielny, majowy poranek. Konstancja szła powoli i ociężale przez rozmiękłe pole, starając się ostrożnie stawiać stopy na kępkach trawy oraz zbitych grudach ziemi. Odstępstwo od tej zasady równało się natychmiastowemu ugrzęźnięciu w błocie po kostki i ubrudzeniu odświętnego stroju, a dodatkowo groziło bólem. Chłonęła ciepły zapach parującej ziemi, przemieszany z cierpkim i nieco gorzkim, lecz przyjemnym aromatem pojawiających się tu i ówdzie polnych kwiatów. Wkrótce las, łąki i pola wypełnią się roślinnością, a zarazem wróci czar letnich, upajających zapachem wieczorów. Ciekawe, czy ona będzie mogła jeszcze pojawić się tu kiedykolwiek, powracając do ulubionych ziół i zbóż. Zaczęła liczyć w myślach dni, gdy nagle dobiegł ją z boku głos młodej kobiety.
– Konstancjo, poczekaj! Pójdziemy razem.
Odwróciła się niechętnie. Tak jak się spodziewała, Mary nie była sama. Obok niej szli uśmiechnięci Joseph i George. Na jej widok skrzywili się.
– Ale ja nie mogę iść szybciej – powiedziała. – Wczoraj zwichnęłam nogę. Poza tym jest jeszcze wcześnie. Nie ma się co spieszyć.
Jakby na zaprzeczenie tych słów zza drzew dały się słyszeć uderzenia kościelnego dzwonu. Mary podeszła bliżej.
– Zostało tylko piętnaście minut do rozpoczęcia nabożeństwa. Pospiesz się. Wiesz, że pastor nie lubi, gdy się ktoś spóźnia. A dziś gubernator ma przed kazaniem wygłosić jakąś bardzo ważną mowę w związku ze sprawą córki pastora i jej kuzynki. Mówią, że te ich dziwne zachowania to był efekt czarów – wyszeptała Mary, zbliżając konfidencjonalnie usta do jej ucha. – W mieście krążą pogłoski, że chcą rozpocząć procesy aresztowanych.
– Mówiłam ci, że nie mogę iść szybciej – burknęła. – Nie czekajcie na mnie. Zresztą, co mnie to wszystko obchodzi. Niech robią z nimi to, na co zasłużyły.
Mary machnęła ręką i zwróciła się do mężczyzn:
– Trudno. Ja chcę zdążyć na czas. Idziecie ze mną czy zostajecie z Konstancją?
– Ma się rozumieć, że idziemy z tobą – odpowiedział jeden z nich, odświętnie ubrany, i wzruszył ramionami. – Przynajmniej ja. Chyba że George dotrzyma towarzystwa Konstancji. Pasuje do niej. Też wystrojony, jakby szedł do ślubu. Zostajesz, George?
Chłopak popatrzył na niego z nieskrywaną niechęcią, odpowiadając poirytowanym głosem:
– Daj mi spokój. Ja idę z Mary. Zresztą, obiecała mi, że wieczorem wybierze się ze mną na tańce. Odczep się ode mnie i przy okazji od niej. Sam zostań z tą… – skrzywił się – tą pięknością. Ze swoją prostacką gębą to ty do niej bardziej pasujesz niż ja.
Mary zrobiło się żal Konstancji. Daliby jej w końcu spokój. Cóż ona winna swojej brzydocie. Chciała coś powiedzieć i obróciła się w kierunku młodej kobiety. Tamta jednak została już dobre dwadzieścia metrów za nimi. Mary widziała jej krępą postać, poruszającą się niezgrabnie i powoli, ze wzrokiem wbitym w czubki czystych, wypolerowanych butów. Dziewczyna nie patrzyła w ich stronę. Mary przyszło do głowy, że na całe szczęście Konstancja chyba nie słyszała zakończenia ich rozmowy. Przyspieszyła kroku, zwracając się pojednawczo do mężczyzn:
– Na zabawie będę tańczyła z wami obydwoma. Nie kłóćcie się. Chodźmy szybciej. Ciekawe, co tam wymyślili. – Ujęła obu pod ramiona, uśmiechając się do nich zalotnie.
Konstancja zwolniła jeszcze bardziej, wlokąc się teraz noga za nogą. Fala nieznośnego gorąca, która wraz z doznanym nie wiedzieć który raz upokorzeniem uderzyła jej do głowy i zalała policzki purpurą, powoli opadała. Zacisnęła zęby i wyszeptała pod nosem:
– Jeszcze mnie popamiętacie. Odpłacę wam za wszystko. Widzę, że ciągle wam mało.
Powoli doszła do kaplicy, dołączając do grupy zgromadzonych wiernych. Pastora ani zapowiedzianego gubernatora jeszcze nie było. Kobiety, nawet te znacznie starsze, na jej widok rozstąpiły się. Podeszła więc do przodu, rozglądając się za swoim miejscem w ławce. Było wolne – pomimo tłoku nikt nie ośmielił się go zająć. Wiedziano powszechnie, że jest pupilką pastora i jego dystyngowanej żony. Co więcej, siedzący obok ścisnęli się teraz usłużnie, choć na twarzach mężczyzn pojawiły się kpiące uśmiechy. Któryś z nich szepnął do kolegi:
– Wolałbym chyba przespać się z własną jałówką. Popatrz na nią. Szkaradna jak noc. A jaka wystrojona i jak się puszy!
Sąsiad nie odpowiedział, bo w tym samym momencie z zakrystii wyszedł gubernator Phips, a za nim czcigodny Samuel Parris, tutejszy pastor. Wskazał gubernatorowi miejsce w fotelu, sam zaś wszedł na mównicę. Przeżegnał się, po czym powiedział:
– Niech Chrystus was błogosławi! Witam wszystkich tu zgromadzonych. Zebraliśmy się dziś, aby modlitwą podziękować Bogu za to, że daje nam cieszyć się piękną wiosną. Będziemy prosić go o błogosławieństwo przy zasiewach i o to, by pozwolił przyrodzie przemienić je w tak nam potrzebne obfite plony. Ale zanim to uczynimy, musimy wrócić pamięcią do niedawnych wydarzeń. Wiecie zapewne, co mam na myśli. I sprawa nie dlatego jest tak bulwersująca, że dotknęła między innymi moją córkę i siostrzenicę, ale że w opinii wielu spośród nas stoi za tym szatan.
Wśród zgromadzonych rozległy się szepty i pomruki. Większość obecnych myślała tak, jak pastor. Starszy, elegancko ubrany mężczyzna z rozwichrzonymi siwymi włosami i taką samą brodą krzyknął:
– Pod sąd z nimi! A potem na szubienicę!
Pastor uniósł rękę, uciszając rosnący gwar. Jednocześnie wskazał na Williama Phipsa, mówiąc z emfazą:
– Jest z nami na szczęście wybrany niedawno szanowny pan gubernator. Pozwólmy zatem, aby to on zabrał głos w sprawie tak ważnej dla naszej społeczności. Prosimy, sir Williamie! – zakończył patetycznie, po czym zaklaskał, dając przykład innym.
Rozległy się nieśmiałe brawa, ale dość szybko ucichły. W powietrzu czuć już było oczekiwanie na słowa najważniejszej w całym Massachusetts osoby. Gubernator wstał z fotela i podszedł do mównicy, dziękując skinieniem głowy za słowa powitania. Był mężczyzną słusznego wzrostu, o okrągłej, nieco nalanej twarzy, miał długie, ciemne, starannie ufryzowane włosy. Bladość niedokładnie pokrytych różem policzków i nieustanne ziewanie zdawały się zdradzać skłonności przedstawiciela władzy do nocnego życia i mocniejszych trunków. Nie wyglądał na kogoś podzielającego emocje rozgorączkowanego tłumu. Odezwał się, ważąc każde słowo:
– Zostałem pierwszym gubernatorem tej krainy zaledwie dwa tygodnie temu. Dano mi upoważnienie do samodzielnego decydowania o ważkich sprawach tutejszej młodej społeczności oraz stanowienia prawa. Nie mogę jednak w tym przypadku tak właśnie postąpić. Sprawa jest niezwykle skomplikowana i wymaga waszej zbiorowej mądrości. Doszedłem więc do wniosku, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest powołanie specjalnego sądu. Ten bezstronnie i mądrze oceni kobiety oskarżone o wywołanie tych dziwnych przypadłości czy, jak chcą niektórzy, przypadków opętania, które dotknęły kilku dziewcząt. Pismo powołujące sąd wraz z listą wybranych przeze mnie jego członków zostanie zaraz wywieszone na tablicy ogłoszeń. Osoby te gwarantują sobą najwyższy standard moralny, a tym samym i bezstronność w sprawie – z tymi słowami podał kartkę z wypisanymi kilkoma nazwiskami młodemu mężczyźnie siedzącemu w pierwszym rzędzie. Ten wstał z miejsca i powiesił listę.
Natychmiast otoczył go wianuszek zaciekawionych ludzi. Konstancja patrzyła na to z udaną obojętnością, ale widząc, że niektóre osoby po przeczytaniu listy podnoszą wzrok na nią, domyśliła się, że jej nazwisko tam widnieje. Musiało widnieć. Któż bowiem jak nie ona, wymieniana wielokrotnie przez czcigodnego pastora jako wzór do naśladowania zarówno dla młodych, jak i starszych kobiet, miałby się na niej znaleźć? Czy jednak mogła mieć satysfakcję, słysząc słowa, jakimi ją opisywał? Czy była dumna, że jest „wzorem dziewiczej czystości, przykładem tego, co najcnotliwsze, nieskazitelne i najbardziej cenne u niewiasty?”. Nie. Żadna dobiegająca trzydziestki, niezamężna, niewzbudzająca nawet w najmniejszym stopniu męskich emocji kobieta nie odebrałaby tych pozornych komplementów z zadowoleniem. W reakcji na puste, niewiele warte, powtarzane przez stare matrony frazesy robiła wyniosło-obojętną minę, patrząc z udawaną wyższością na rozchichotane panny, które kiwały zgodnie głowami nad rzekomymi wartościami godnego, cnotliwego życia bez mężczyzny, aby zaraz potem wymknąć się na zewnątrz, do pukających w okno młodzieńców. Potem jednak, po powrocie do domu, kryjąc się przed całym światem, nawet przed własną matką, łkała długo w poduszkę. Wiedziała, że jej nikt nigdy nie zechce, i ta myśl przeszywała ją bólem.
Zdarzyło się kiedyś, podczas popołudniowej pogawędki przy drodze, że trzykrotnie zamężna Bridget Bishop niby w żartach stwierdziła, że lepiej być bogatą niż piękną, „bo kobieta, która ma pieniądze, i tak kupi każdego mężczyznę, którego sobie wybierze. A jeśli nie zechce się wiązać na stałe, stać ją, by zapłacić choćby za zaspokojenie swoich potrzeb”. Od tej pory tamta stała się jej śmiertelnym wrogiem. Nie zastanawiała się nawet nad tym, czy miała na myśli ją, czy też było to uogólnienie. Jej, a właściwie matki majątek, nigdy nie był traktowany przez Konstancję jako źródło, które miałoby posłużyć znalezieniu towarzysza życia.
Teraz jednak czuła rodzaj dumy. Będzie mogła zadecydować o czyimś losie i odpłacić za lata doznawanych poniżeń i upokorzeń. Przypomniała sobie znów aresztowaną niedawno Bridget Bishop. Zrobi wszystko, żeby to ona zawisła na szubienicy pierwsza. Ma przecież prawo rzucić oskarżenie, na kogo zechce. Tym większa wiarygodność zarzutów, jeśli stoi za nimi autorytet, a ten będzie nie byle czyj, bo jej, Konstancji Green. I choć niemal wszystkich można oskarżyć o rzucanie czarów na młode kobiety w Salem, sama jest poza wszelkimi podejrzeniami. Jako jedna z nielicznych.
Rozpoczęło się nabożeństwo. Konstancja jednak nie mogła już skupić się na niczym innym prócz myślenia o swym rychłym udziale w pracach sądu. Gdy pastor przystąpił do wygłaszania kazania, w którym gorąco zachęcał obecnych do darowania winy wrogom, słuchała go z zaciśniętymi zębami. Jej to nie dotyczyło. Miałaby wybaczyć komuś kpiny z siebie? Które – wiedziała to dobrze – nigdy nie ustaną?
Gdy jednak padły słowa o szatanie, pragnącym zaszczepić w ludzkiej duszy nienawiść i przez to w niej zamieszkać, wzburzenie, które ją wypełniało, ustąpiło miejsca zaciekawieniu. Czy jego zamiarem jest naprawdę opętać człowieka i zawładnąć nim całkowicie?
Szatan… Nie wątpiła, że istnieje, chciała jednak wiedzieć o nim jak najwięcej. Jaki naprawdę jest? Pełne ekspresji, przerażające słowa pastora, opisującego go jako śmiertelnego wroga człowieka, pragnącego jego zguby i szykującego mu straszne cierpienia w piekle, nie przekonywały jej w najmniejszym stopniu. Jak zresztą wiele innych. Czy można bowiem wierzyć komuś, kto zachęcając podczas porannego kazania do miłości i wierności małżeńskiej, kilka godzin później szuka doznań cielesnych z młodymi dziewczętami nad potokiem, kryjąc się przed ludzkimi oczami w zaroślach?
Jej uważny wzrok umiał go jednak dosięgnąć. Przypomniała sobie przerażone miny dwójki przyłapanych ludzi, gdy szeleszcząc umyślnie krzakami, stanęła kilka metrów dalej, udając, że nie dostrzega podciągniętej spódnicy dziewczyny i opuszczonych spodni duchownego. Postała tak chwilę, po czym odeszła bez słowa, zostawiając pastora zmieszanego i niepewnego, zdanego odtąd na jej dobrą i złą wolę. Nie powiedziała o tym nikomu, patrzyła jednak na niego z pogardą i wyższością. Przyjmowała jego fałszywy, przesłodzony szacunek i uznanie jako coś całkowicie jej należnego, ale jego słowa przestały mieć dla niej jakąkolwiek wartość. Podobnie było teraz. Opis szatana zamiast strachu budził w niej wyłącznie ciekawość. Ciekawość połączoną z dziwnym pożądaniem. Dusza… Cóż jej po duszy? Ona od dawna była gotowa oddać swoją komukolwiek, razem z ciałem lub samą, byle tylko ktoś zechciał z nią być. Towarzyszyć jej i przerwać tę przeraźliwą, lodowatą, ponurą jak długa zimowa noc samotność.
•
To zdarzyło się tamtego lata, gdy ciężkie, dojrzałe łany zbóż ścieliły się złotem, schylając już kłosy niczym głowy przygotowane do ścięcia. Błądziła jak zwykle po polach i łąkach, chłonąc ich niezwykły aromat spełnienia i dojrzewania, kiedy to będąca w pełni rozkwitu przyroda czuje, że obecne dni należą do niej i właśnie teraz jest u szczytu płodności, doskonałości i piękna. I chlubiąc się tym, woła dumnie: „Spójrz na mnie!”.
Uwielbiała ten nastrój późnosierpniowych wieczorów. Siadała na miedzy, czując zjednoczenie z tak namacalnym majestatem natury i stając się jakby jego cząstką. Tu wiedziała, że jest we właściwym miejscu.
Pewnego razu w takiej właśnie chwili zrywała dojrzałe kłosy żyta, rozkoszując się smakiem wyskubywanych z nich świeżych ziaren. Kłosy były gdzieniegdzie poprzetykane obłymi drobinkami w kształcie malutkich rożków. Czarnych, z lekkim odcieniem fioletu. Z wyglądu przypominały ziarna, ale były od nich dłuższe, niezwykłe i niepodobne do wszystkich innych.
Z ciekawości wzięła jedną drobinkę do ust. Żuła chwilę, ale wydało jej się, że nie czuje smaku wystarczająco mocno. Oderwała więc z kłosa kilka czarnych rożków i rozgniatając je między zębami, znów próbowała się go doszukać. Był oleisty i przywodził na myśl grzyby. Konstancja powtórzyła próbę. Tym razem obskubała cały kłos i wymieszała czarne drobinki z ziarnami żyta, po czym pełną garść tak przygotowanej mieszanki włożyła do ust i zaczęła rozgryzać. Wstała, by nazbierać kwiatów do bukietu. Poczerwieniałe słońce zaczynało właśnie skrywać się za horyzont.
Poczuła dziwne podniecenie, połączone z lekkim oszołomieniem i sennością. Nie zaniepokoiło jej to jednak. Od rana była na polu, składała zatem owe doznania na karb zmęczenia i świeżego powietrza. Pomyślała, że położy się na chwilę na pobliskiej łące, by trochę odpocząć. Zrobiła tak, kierując swój wzrok ku wielkiej, czerwonej już teraz tarczy słonecznej, dotykającej krawędzią horyzontu.
Niespodziewanie i z ogromnym zdziwieniem dostrzegła, że krwista powierzchnia zaczyna falować, a na myśl przyszła jej tafla wody. Czas nie wiadomo dlaczego od tego momentu stanął w miejscu. Konstancja nie czuła jednak z tego powodu lęku, tylko wielkie zaciekawienie, doznając jednocześnie wrażenia niezwykłego wyostrzenia zmysłów.
Potem usłyszała dziwną muzykę. Tworzył ją głos świerszczy i rechot olbrzymich ropuch, których zawsze było pełno w pobliskim bajorze i docierały czasem aż na łąkę, teraz zaś spoglądały na nią z czerwonej głębi. Wzięła jedną z nich do ręki, ale stworzenie było oślizłe i wypadło na trawę, a jego rechot połaskotał ją w udo. Zaskoczyło ją to, że dźwięki istnieją fizycznie. Że też wcześniej tego nie zauważyła! Wypływając z gardzieli stworzeń, strużkami wlewały się do jej uszu. Miały purpurowozłoty kolor, a w ich brzegi ktoś powtykał czarne rożki z fioletowym połyskiem, takie same jak te, które przed chwilą gryzła. A może nie gryzła ich, tylko słuchała, i stąd dźwięki, które rozbrzmiewały w uszach?
Była zaciekawiona, czy muzyki można skosztować. Spróbowała jej językiem, oblizując oklejone śluzem z ropuch dłonie, lecz niczego nie mogła poczuć. Już wiedziała, pomyliła się, to te czarne drobinki, ziarenka miały smak. Właśnie jedno z nich odłączyło się od reszty, chwilę wirując, aby w końcu znieruchomieć naprzeciw jej oczu. Tu zaczęło rozrastać się i powoli zakryło jej całe pole widzenia.
Teraz otoczyła ją ciemna przestrzeń, do której wrzucono złote, skrzące się ziarna zboża. Były piękne. Wyciągnęła rękę, by pochwycić jedno z nich, ale znajdowało się za daleko i mimo wysiłków nie potrafiła go dosięgnąć. Przyszło jej jednak na myśl, że przecież jest w stanie zrobić wszystko, czego zapragnie. Może po prostu ku niemu popłynąć. Odbiła się więc od ziemi i poruszając miarowo rękami, tak jak to robiła w rzece, wypłynęła w majestatyczną, tajemniczą ciemność przestworzy. Myśli jednak plątały się i po chwili nie wiedziała już, po co tu się znalazła, czego poszukuje w tej bezkresnej, pulsującej czerni.
Pomyślała, że czerń jest gorzka i samotna. Czuła teraz jej smak w ustach i na języku. A właściwie to nie ona, tylko ktoś drugi, kim ona jeszcze była, choć nie musiała. Teraz zrozumiała, że zawsze było ich dwie. Odejdzie więc, zostawiając tamtą drugą, wraz z przeszywającym, nieznośnym smutkiem i goryczą, wypełniającymi ją dotąd po brzegi. Odejdzie i spróbuje znaleźć coś, czego od tak dawna szuka. Teraz już wie, że może to zrobić.
Spojrzała na samą siebie, pozostającą tu i zarazem odpływającą, czy może unoszącą się w powietrzu, wolną od dotychczasowych smutków i pełną euforii. Ujrzała równocześnie, jak te pozostawione smutki łączą się w wielkie krople, powoli ściekając płaczliwymi strużkami i tworząc fantazyjnie zdobioną wschodnią makatkę, wiszącą u wezgłowia jej łóżka. Nie, nie chciała na nią patrzeć. Ani oglądać więcej miejsca, w którym spędziła samotnie tyle bezsennych nocy, łkając bezgłośnie, gdy jej rozpalone ciało pragnęło wyrwać się, nie wiedząc, dokąd. Teraz wie, że to miejsce istnieje i jest właśnie gdzieś tutaj. Musi płynąć dalej i je znaleźć. A równocześnie tego, który tam na nią czeka. Może on zresztą już tu jest, wystarczy tylko się rozejrzeć i wyłowić go z wirujących wokół tęczowych kłębów?
Nagle doświadczyła uczucia, że nie jest sama, a gdy poczuła na swoim ciele czyjś dotyk, nie zdziwiła się. Ogarnęło ją to samo pragnienie, którego doznawała cała drżąca w nieznanym oczekiwaniu, leżąc w swoim pokoju i mając za jedyne towarzystwo tamtą makatkę nad głową, gdy przyzywała do siebie kogokolwiek, byleby tylko zechciał się pojawić. Choćby nawet miał nim być ten, którego imienia bała się wypowiedzieć. Ale teraz makatki ani zawieszonego na niej krzyża już nie ma. Tym razem będzie więc inaczej.
Wyciągnęła dłoń w kierunku tego dotyku, a potem zatonęła w czyichś objęciach. Palące ogniem wargi dotknęły jej ust, a dłonie zaczęły pieścić ją całą, spragnioną i rozpaloną do nieprzytomności. Odniosła wrażenie, że tym, co ją obejmuje i wciąga, jest czerń. Tak, to właśnie ona paliła ją nieznanym ogniem. Ogniem niemożliwym do ugaszenia. Gdzieś na obrzeżach jej świadomości pojawiła się pachnąca piołunem myśl, że czerń jest jednak inna, niż sądziła. Gorzka, ale i słodka zarazem. Odrażająca, lecz również piękna. Straszna i pociągająca.
Odchodząc od zmysłów, popłynęła w nią, aby w końcu zapaść się bez reszty. Z jej ust wydobył się czarny, spazmatyczny, rozpaczliwy jęk szczęścia i przerażenia. A potem zatonęła w niezrozumiałej przestrzeni i nie czuła już nic…
Obudziło ją przejmujące zimno rześkiego poranka. Słońce stało już dość wysoko na niebie, a ona leżała wciąż na łące, cała mokra od porannej rosy. Podniosła się i rozejrzała wokół. Była sama. Czuła lekkie oszołomienie, ucisk z tyłu głowy i suchość w ustach, ale poza tym nic jej nie bolało. Pomyślała, że powinna iść do domu. Matka musiała się już denerwować. Owszem, czasem kończyła wyprawy w pola równo z blaskiem wschodzącego słońca, jednak zawsze dotąd wracała na noc. Co się z nią wczoraj działo?
Mogła przyjąć, że ten dziwny stan, w jakim się znalazła, spowodowało zjedzenie czarnych rożków wydłubanych z ziaren żyta. Przypomniała sobie, co miało miejsce później, tę wciągającą ją, niesamowitą czerń i uczucie, którego doznała na końcu. Na tę myśl zadrżała i zakręciło się jej w głowie tak silnie, że musiała usiąść. Chwilę tkwiła bez ruchu, próbując uspokoić bijące szaleńczo serce i uwolnić się od napływającego ponownie falami do jej ciała pożądania. Wtedy poczuła ból na plecach. Taki, jak po silnym zadrapaniu. Była pewna, że to od całonocnego leżenia na łące pełnej źdźbeł szorstkiej trawy i sztywnych łodyg ziół. Po chwili jednak dotknęła bolącego miejsca i wyczuła szeroką, długą pręgę, mającą początek na łopatce i biegnącą wzdłuż ciała aż po biodro. Tutaj jej dłoń, oklejona jakimś dziwnym, zaschłym śluzem, natrafiła na kolejne dwie szerokie szramy, ciągnące się od biodra w poprzek lewego uda.
Podskoczyła jak rażona gromem, stwierdzając jednocześnie, że na drugim udzie ma podobne podbiegnięte krwawo ślady. Weszła więc w pobliskie zarośla i ściągnąwszy sukienkę, poczęła dokładnie oglądać całe ciało. Patrzyła i nie mogła uwierzyć własnym oczom. Skóra na jej piersiach, brzuchu, biodrach, pośladkach i udach wyglądała tak, jakby jakiś zwierz porysował ją pazurami.
Siedziała na łące, dygocząc spazmatycznie. Nagle do głowy przyszła jej przerażająca myśl. Z wahaniem i obawą spojrzała na bieliznę. Nie myliła się. Wszędzie plamy zakrzepłej krwi. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, że jej odczucia musiały być czymś więcej, niż początkowo sądziła, składając nocne przeżycia na karb pobudzonej wyobraźni.
•
Tak… To było zaledwie kilka miesięcy temu… Wracając teraz myślą do tamtych chwil, była zupełnie pewna, że pastor nie może mieć racji, mówiąc o nim w ten sposób. On wcale nie był straszny. Gdyby to była prawda, czy zechciałby ofiarować jej ten wspaniały dar? Chwile szczęścia i wspólnego stapiania się w bezkresną, słodką czerń?
Nagle siedząca obok w ławce kobieta szepnęła jej do ucha:
– Pastor pyta członków sądu, czy przysięgną przed Bogiem, że będą rzetelnie wypełniali swoje obowiązki.
Konstancja zerwała się z miejsca, odzyskując świadomość. Ludzie patrzyli na nią, a pastor uśmiechał się zachęcająco, gestem ręki przyzywając ją do siebie. Podeszła do mównicy i powtórzyła słowa ślubowania.
– Ja, w pełni świadoma nałożonych mi przez społeczność obowiązków, w imię Boga przyrzekam wypełniać powierzoną mi misję uczciwie, sprawiedliwie i rozważnie. Nie pozwolę, aby mój umysł i serce zostały dotknięte grzechem braku rozsądku. Tak mi dopomóż Bóg.
Wracając na swoje miejsce w ławce, poczuła ogarniające ją przerażenie. Czy Stwórca, widząc wnętrze jej serca i obserwując, co przeżywa, nie ześle na nią kary za straszne grzechy i kłamstwa?
Ale zaraz naszła ją inna myśl. Stwórca jej nie kocha. Nigdy jej nie kochał. Ją kochał ktoś inny. I to jemu pozostanie wierna na zawsze. Zrobi dla niego wszystko, czego tamten zapragnie.
•
Był z nią. Chociaż jej ręce natrafiały na pustkę, gdy mając przed oczyma jego ciemną postać chciała się do niego przytulić. Mimo że przyprawiał ją o utratę zmysłów, nie mogła dojrzeć niczego, nawet jego twarzy. Jej miłość była obłąkana i szalona. W dzień drżała na myśl o nim, ale gdy przychodziła noc, łaknęła go przeraźliwie. I zaczął się pojawiać na jej wezwania. A teraz dzięki niemu czuła w sobie ruchy budzącego się życia, choć jeszcze nikt się tego nie domyślał. Dziś to jemu zatem składa przysięgę, szepcząc:
– Jestem cała twoja… Zrobię wszystko, czego ode mnie zażądasz…
•Rozdział II
Robiło się coraz ciemniej. Czerwona tarcza słońca zeszła bardzo nisko i już większą częścią kryła się za horyzontem, resztkami gasnącej purpury łamiąc głęboką czerń nieba. Feeria zdobiących drzewa wrześniowych kolorów, rdzawoczerwonego, żółtego oraz pozostałej tu i ówdzie żywej zieleni, które jeszcze przed momentem tworzyły fantastyczny pokaz na tle ciemniejącego błękitu, teraz posępniała, przykrywana płaszczem czerni, jakby chcąc przypomnieć, że wszystko co piękne, przemija. Szarość chmur i srebro obłoków gnanych w ten jesienny wieczór przez wzmagający się wiatr dopełniały majestatycznego pokazu natury. W powietrzu przesyconym wilgotnym, choć jeszcze ciepłym zapachem wczesnojesiennej mgły i dymu z ognisk czuło się już nastrój melancholii, która wysyłała wyraźne sygnały, że czas letniej beztroski dobiega końca, że teraz to właśnie ona ma zamiar zdominować świat i nasączyć go smętnymi cieniami.
Mark jechał samochodem przez nieco już senne o tej porze uliczki niewielkiego Baxter. Otworzył okno i napawał się niezwykłym widokiem, próbując dostrzec i zachować na później jak najwięcej śladów uciekającego ciepła. Zatrzymać je na te dni, gdy wciskająca się wszędzie, nawet w najszczelniej opatulone ciało listopadowa plucha odbierze chęć nie tylko do opuszczania domu, ale wręcz do życia. Zapamiętać je, by dawały nadzieję, że podobnie jak kiedyś dobre, tak teraz złe chwile wreszcie sięgną kresu.
Zamyślił się. Czy miał jeszcze do tego prawo? Czy po tym, co go spotkało, mógł wciąż czekać na powrót lepszych chwil? Czy cały zapas szczęścia nie wyczerpał się zupełnie wraz z odejściem Christine?
Miejsce, do którego wysłał go Peter Jackson, bardzo różniło się od Bostonu. Pogrążył się we wspomnieniach.
•
Wydarzenia, które zmieniły jego życie, rozegrały się zaledwie kilka tygodni wcześniej. Właściwie rozumiał, dlaczego zdecydowała się zamienić go na starszego od siebie ponad dwadzieścia lat wiceprezesa firmy informatycznej z Krzemowej Doliny. David Blunt, obecny od długiego czasu na liście stu najbogatszych ludzi w Stanach „Forbesa”, mógł zapewnić jej w końcu to, czego on, Mark, nie miał szans jej dać i o czym tak naprawdę nigdy nawet nie marzył – atmosferę luksusu i przepychu. A ona – piękne, platynowe, długonogie bóstwo, przyciągające na każdym kroku nie tylko spojrzenia zachwyconych mężczyzn, ale i nienawistny wzrok zazdrosnych kobiet – bez tego sprawiała wrażenie ryby pozbawionej wody. Natura stworzyła ją, by królowała na wybiegach, użyczała swojego olśniewającego wizerunku prasie i firmom kosmetycznym lub była podziwiana w jakikolwiek inny sposób. A małżeństwo z nim najwidoczniej ją ograniczało.
Poznali się, gdy to on, Mark Wells, jaśniejąca coraz mocniejszym blaskiem gwiazda dziennikarstwa, wysoki, przystojny, dobrze zbudowany trzydziestodwuletni blondyn w typie młodego Seana Connery’ego przyciągał wzrok kobiet, a Christine, młodsza o dziewięć lat, piękna tłumaczka francuskiego pracująca w sekretariacie redakcji zwróciła na niego uwagę i zdecydowała się go uwieść.
Czy go kochała? Pewnie tak, ale chyba przede wszystkim miała nadzieję, że przy nim jej uroda rozkwitnie i że otworzą się przed nią nowe możliwości – choćby zaprezentowania się szerokiemu światu. Nie myślała jeszcze o karierze modelki. Tkwiący w niej potencjał był jak cenny klejnot, który chce się pokazać innym, niekoniecznie myśląc o tym, by czerpać z niego wymierne korzyści. To przyszło znacznie później.
Przez jakiś czas obojgu wydawało się, że są ze sobą szczęśliwi. On zarabiał bardzo dobrze i podobnie jak Christine lubił cieszyć się życiem. Ona nie chciała mieć dzieci, uważając, że jest jeszcze za młoda i nie może marnować na ich wychowanie najpiękniejszych chwil życia. Oboje mieli więc mnóstwo czasu dla siebie. Mogli podróżować, chadzać do restauracji, dyskotek i na zakupy, a że stanowili wyjątkowo atrakcyjną parę, wzbudzali nieustannie zainteresowanie zarówno kobiet, jak i mężczyzn, często bywając w towarzystwie, dla którego liczyły się podobne wartości. W efekcie właśnie wtedy Christine tak naprawdę zaczęła dostrzegać rysujące się przed nią perspektywy, i to stało się początkiem końca ich małżeństwa.
Proces rozpadu nie nastąpił gwałtownie, przypominał raczej erozję, powolne, niedostrzegalne, ale i nieubłagane niszczenie elementów spajających ich w jedną całość. Wtedy też dało się zauważyć, że powoli ich role się zmieniają i Christine staje się osobą ważniejszą w tym tandemie. Dotąd to ona była towarzyszką życia znanego dziennikarza, teraz jednak Mark zaczął odchodzić w cień, stając się zaledwie tłem dla zjawiskowej kobiety.
Trwało to trzy długie i nużące lata, podczas których w obojgu pogłębiała się świadomość, że perspektywy ich małżeństwa są bardzo ograniczone i że przeznaczeniem Christine jest coś więcej niż rola towarzyszki życia zwykłego, acz znanego dziennikarza. Potrzebny był tylko impuls, ten kamyk wyzwalający lawinę.
Co ciekawe, gdy już pojawił się w postaci pierwszego kontraktu reklamowego, który Christine podpisała w przeddzień rocznicy ich związku, on w zasadzie był gotów zaakceptować życie u boku żony modelki. Kochając ją, godził się z jej częstymi nieobecnościami w domu. Wiedział, że chcąc być z nią, musi zapłacić jakąś cenę za swoje uczucie, nawet jeśli tą ceną jest konieczność dzielenia się żoną z innymi.
Nie stanowił zatem zagrożenia dla trwałości ich związku. Stała się nim – paradoksalnie – lojalność samej Christine wobec niego. Wiedziała, że świat, o którym marzy, niesie z sobą tak wiele pokus, iż zostawiona sama sobie nie będzie w stanie się im przeciwstawić, a rola niewiernej żony wtedy jeszcze nie wchodziła w rachubę. W efekcie, realizując pierwszą umowę dla Diora, nakłoniła Marka do wspólnej podróży do Paryża, gdzie wystąpił w charakterze jej menadżera. Musiał wtedy porzucić pracę dziennikarza ekonomicznego w „Boston Globe”.
Po kilku miesiącach oboje mieli jednak dosyć tej męki. Gdy więc jak z rękawa zaczęły sypać się następne propozycje, powiedział, że nie będzie więcej jej towarzyszył.
Christine nie protestowała. Zresztą, wzajemne torturowanie się nie miało sensu. Mark nie mógł znieść kontaktu z wiecznie zachwyconymi nią mężczyznami, którzy nie próbowali nawet kryć fascynacji piękną dziewczyną. Więcej, zdawali się otwarcie okazywać, że oczyma wyobraźni widzą siebie budzących się rano w jej towarzystwie i że są skłonni oddać swe fortuny właśnie za taką możliwość. Ona zaś była rozdarta coraz silniej pomiędzy beznadziejną, nienowoczesną lojalnością i wiernością mężowi, a rosnącą pokusą skorzystania z którejś z tych ofert, stanowiących przepustkę do świata bogactwa i nieograniczonych możliwości. Świata, którego smak znajdował się na wyciągnięcie ręki, zapraszając ją do siebie.
Nie trzeba było geniusza, aby to zrozumieć i wiedzieć, jaki będzie finał. Jego nadzieje stopniowo rozpływały się więc niby lód topniejący pod wpływem promieni słonecznych i rozpłynęły ostatecznie, kiedy w końcu Christine po powrocie z któregoś z wielu wyjazdów zaprosiła go na uroczystą kolację.
Przeczuwał, że będzie to stypa z okazji rozpadu ich małżeństwa. Nie chciał nigdzie wychodzić. Powiedział, że woli wysłuchać tego, co ma do zakomunikowania, w domu.
Nie mylił się. Zdziwił się tylko nieco, gdy padło z jej ust nazwisko Blunt, jako że nic na temat ich związku nie przedostało się do prasy, choć rozpisywano się o kulisach jego rozwodu. Blunt musiał jednak naprawdę oszaleć na punkcie Christine. Brukowce donosiły, że rozwód z żoną miał kosztować go ni mniej, ni więcej tylko okrągłe sto milionów dolarów.
Christine zostawiła Markowi cały ich wspólny majątek – przeszło trzy miliony dolarów na koncie oraz nieomal tyle samo wart mierzący dwieście metrów kwadratowych penthouse. Mieszkanie było dumą ich obojga. Wyposażono je we wszystko, co można sobie wymarzyć, łącznie z kominkiem na gaz i drewno, marmurowym holem, kuchnią, najwyższej klasy sprzętem i granitowymi blatami, a także olbrzymim tarasem. Podłogi w pokojach pyszniły się mahoniem i wiśnią, a z olbrzymiego okna – ściany ze szkła – rozciągał się przepiękny widok na Atlantyk i Boston. Wiele razy podziwiali stąd nocną panoramę rozświetlonego miasta, zastanawiając się, co przyniesie przyszłość.
Mark początkowo nie chciał przyjąć od niej tego prezentu, czy raczej rekompensaty. Może dlatego, że mieszkanie było bolesnym wspomnieniem pięknych chwil. Uległ jednak w końcu gorącym prośbom żony. Wydawało mu się, że być może ona chce dzięki temu gestowi pozostawić sobie jakąś furtkę do ewentualnego powrotu w razie niepowodzeń w nowym życiu. Czuł, że wciąż w jego sercu jest miejsce dla Christine.
Rozstali się zatem jak…
.
.
.
(fragment)