- W empik go
Niezwykłe choć prawdziwe przygody Kapitana Korkorana - ebook
Niezwykłe choć prawdziwe przygody Kapitana Korkorana - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 327 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Owego dnia – a było to 29 września 1856 roku – około godziny trzeciej po południu Akademia Nauk w Lyonie odbywała posiedzenie, pogrążona w jednomyślnej drzemce. Na usprawiedliwienie panów akademików wypada powiedzieć, że od południa słuchali zwięzłego streszczenia pracy znamienitego doktora Maurycego Schwartza ze Schwartzhausen na temat śladów, jakie pozostawia w kurzu lewa łapka pająka, który nie zjadł śniadania. Zresztą żaden z drzemiących członków Akademii nie poddał się bez walki. Ten, zanim oparł łokcie na stole, a głowę na łokciach, próbował naszkicować profil rzymskiego senatora, ale sen zaskoczył go w momencie, gdy uczoną ręką kreślił fałdy togi. Inny znów zbudował okręt liniowy z białej kartki papieru i dopiero wówczas dało się słyszeć jego łagodne chrapanie – niby lekki wietrzyk, który zda się miał wypełnić żagle statku. Jedynie przewodniczący, z ręką na dzwonku niczym żołnierz pod, bronią, przechylił się w tył, na oparcie fotela, i spał z godnością w tej pozie pełnej majestatu.
Tymczasem potok mowy płynął nieprzerwanie, a doktor Maurycy Schwartz ze Schwartzhausen gubił się w niewyczerpanych rozważaniach na temat genezy i domniemanych skutków swoich odkryć. Nagle rozbrzmiały trzy uderzenia zegara i całe zgromadzenie się przebudziło. Wówczas zabrał głos przewodniczący:
– Panowie – rzekł – w pierwszych piętnastu rozdziałach pięknej księgi, którą właśnie nam czytano, zawiera się tyle prawd nowych i twórczych, że jak mniemam, Akademia wyrazi zgodę, ażebyśmy oddając należny hołd geniuszowi pana doktora Schwartza, odłożyli lekturę dalszych piętnastu rozdziałów na tydzień następny. Dzięki temu każdy zdoła przemyśleć i pogłębić ten nadzwyczajny temat i będzie w stanie przedstawić autorowi uwagi, gdyby się one znalazły.
Pan Schwartz wyraził zgodę, więc bez zwłoki odłożono lekturę i zaczęła się dyskusja o czym innym.
Na to wstał niski siwowłosy człowiek o żywym spojrzeniu, ze spiczastą białą brodą i tak chudy, że skóra przylegała do kości niby przyklejona. Dał znak, że chce zabrać głos, i w jednej chwili zapanowała cisza, był to bowiem jeden z tych ludzi, którym nikt nie śmie przerywać, kiedy mówią.
– Czcigodni panowie – rozpoczął – w ubiegłym miesiącu zmarł w Suezie wielce szanowny i nieodżałowany nasz kolega, niejaki Delaroche. Zamierzał był właśnie płynąć do Indii, ażeby w Górach Gatu w okolicy źródeł Godawery wszcząć poszukiwania Gurukaramty, która jest najstarszą indyjską księgą świętą, starszą niż Wedy. Jak powiadają, tubylcy ukryli ową księgę przed wzrokiem Europejczyków. Wszystkim miłośnikom nauki zawsze będzie droga pamięć tego szlachetnego człowieka, który wobec nadchodzącej śmierci nie chciał zaprzepaścić rozpoczętego dzieła i zapisał sto tysięcy franków temu, kto by zechciał podjąć się odnalezienia owej księgi, której istnienie nie powinno ulegać wątpliwości, jeżeli tylko prawdą jest, co mówią bramini. Pan Delaroche mocą swego testamentu ustanowił waszą sławetną Akademię egzekutorką swej ostatniej woli, a was, panowie, prosi, abyście sami wybrali legatariusza. Wybór ten nasunie zresztą niemałe trudności, albowiem podróżnik, który zostanie wysłany do Indii, musi być silny, aby zdołał znieść tamtejszy klimat, i odważny, aby mógł stawiać czoło zębom tygrysa, trąbie słonia i zasadzkom indyjskich rozbójników. Ponadto winien być przebiegły: nieraz przyjdzie mu oszukiwać zazdrosnych Anglików, bowiem Królewskie Towarzystwo Azjatyckie z Kalkuty czyniło bezskuteczne poszukiwania i postara się nie dopuścić, aby zaszczyt odnalezienia świętej księgi przypadł Francuzowi. Co więcej, musi on znać sanskryt, parsi i wszystkie inne języki Indii, ludowe i święte. Wobec tego, że sprawa jest niemałej wagi, pozwalam sobie podać projekt, ażeby Akademia dokonała wyboru drogą konkursu.
Natychmiast też konkurs ogłoszono i wszyscy udali się na obiad. Konkurenci zgłosili się tłumnie i zaczęły się zabiegi o głosy akademików. Ale ten był zbyt słabej budowy, ten znów niewykształcony, jeszcze inny nie znał języków orientalnych z wyjątkiem chińskiego, tureckiego i klasycznej japońszczyzny. Tak więc mijały miesiące, a Akademia wciąż nie mogła dokonać wyboru kandydata.
Aż wreszcie podczas posiedzenia w dniu 26 maja 1857 roku przewodniczącemu doręczony został bilet od nieznajomego, który prosił, aby go niezwłocznie wysłuchano.
Na bilecie było nazwisko: kapitan Korkoran.
– Korkoran? – powiedział przewodniczący.- Korkoran! Czy komuś znane jest to nazwisko?
Nie było znane nikomu. Jednakże zgromadzenie, ciekawe jak wszystkie tego rodzaju zgromadzenia, zapragnęło ujrzeć nieznajomego.
Otworzyły się drzwi i stanął w nich kapitan Korkoran.
Był to wysoki młody człowiek, zaledwie dwudziestopięcioletni; zaprezentował się z prostotą, nie zanadto skromnie, ale też nie zanadto wyniośle. Miał jasną cerę, bez zarostu.
W jego oczach koloru zieleni morskiej malowała się szczerość i odwaga. Miał na sobie alpagowy paltot, czerwoną koszulę i białe drelichowe spodnie. Końce krawata, zawiązanego a la colin, zwisały mu niedbale na piersi.
– Dostojni panowie – rzekł – doszła mnie wiadomość, że jesteście w kłopocie, więc przybywam zaofiarować wam swoje usługi.
– W kłopocie! – przerwał mu przewodniczący wyniosłym tonem. – Pan się myli. Akademia Nauk w Lyonie, jak zresztą żadna inna Akademia, nigdy nie była w kłopocie. Pragnąłbym wiedzieć, co też może wprawić w kłopot uczone towarzystwo, które, pozwolę sobie zauważyć, liczy wśród swych członków tyle znakomitych talentów, tyle wzniosłych dusz, tyle szlachetnych serc, pomijając, rzecz jasna, osobę tego, który ma zaszczyt być przewodniczącym…
W tym miejscu przerwały mówcy oklaski.
– Skoro szanownemu zgromadzeniu nikt nie jest potrzebny – odparł Korkoran – mam zaszczyt pokłonić się…
Zrobił półobrót w lewo i skierował się ku drzwiom.
– Ależ panie – rzekł przewodniczący – co za gwałtowność! Niech pan przynajmniej zdradzi powód swej wizyty.
– Jak słyszałem – odpowiedział na to Korkoran – Akademia zamierza odszukać Gurukaramtę.
Przewodniczący uśmiechnął się z ironią, ale zarazem z życzliwością.
– I właśnie pan chciałbyś odnaleźć ten skarb? – zapytał.
– Tak, ja.
– Czy znane są panu warunki legatu naszego światłego i nieodżałowanego kolegi, pana Delaroche?
–- Tak, są mi znane.
– Mówisz pan po angielsku?
– Jak profesor Oksfordu.
– Czy możesz pan z miejsca dać mi dowód?
– Yes, sir – powiedział Korkoran. – You are a stupid iellow. Czy życzy pan sobie jeszcze jakiejś próbki moich wiadomości?
– Nie, nie – pośpieszył z odpowiedzią przewodniczący, który w całym swoim życiu słyszał język Szekspira jedynie w teatrze Palais-Royal.- Znakomicie, drogi panie… Sądzę, że znasz pan także sanskryt?
– Czy mógłbym prosić łaskawych panów o tom Bhagawaty-Purany? Miałbym zaszczyt tłumaczyć w dowolnym miejscu.
– Ohoho! – zawołał przewodniczący. – A znasz pan język parsi i hindustani? Korkoran wzruszył ramionami.
– Dziecinna igraszka! – rzekł.
I bez wahania wygłosił dziesięciominutową przemowę w jakimś nieznanym języku.
Uczeni patrzyli nań ze zdziwieniem. Skończywszy zapytał:
– Czy wiedzą panowie, o czym miałem zaszczyt mówić?
– Na planetę, którą odkrył pan Le Verrier! – zawołał przewodniczący. – Nie zrozumiałem ani słowa.
– To jest właśnie język hindustani – odparł Korkoran. – Tak mówią w Kaszmirze, w Nepalu, w królestwie Lahoru, w Multanie, Audh, Bengalu, Dekanie, Karnath, w Malabarze, Gandunie, Trawankorze, Kojampatturze, Maj surze, w kraju Sikhów, w Sindii, Dżajpurze, Udajpurze, w Diesselmirze, Bikanerze, w Barodzie, Banswarze, Noanagarze, Holkarze, w Bhopalu, Baitpurze, Dalpurze, w Satarze i wzdłuż całego Wybrzeża Koromandelskiego.
– Znakomicie, drogi panie, znakomicie! – zawołał przewodniczący. – Pragnąłbym zadać panu jeszcze ostatnie pytanie. Zechce pan wybaczyć tę ciekawość, ale wszak testament naszego nieodżałowanego przyjaciela nakłada na nas tak wielką odpowiedzialność, że nigdy nie będziemy wiedzieli za dużo…
– Dobrze – odparł Korkoran. – Pytajcie, panowie, o co chcecie, byle prędko, bowiem czeka na mnie Luiza.
– Luiza! – podjął z godnością pan przewodniczący. – Kim jest ta młoda osoba?
– To przyjaciółka, która mi towarzyszy we wszystkich wojażach.
Na te słowa z sąsiedniej sali dał się słyszeć odgłos szybkich kroków, po czym z wielkim hałasem zatrzaśnięto jakieś drzwi.
– Co to takiego? – zapytał przewodniczący, – To Luiza się niecierpliwi.
– Niech zatem czeka. Jak sądzę, nasza Akademia nie jest na rozkazy pani czy też panny Luizy.
– Jak panowie sobie życzą – odparł Korkoran.
A jako że nikt go nie poprosił, żeby usiadł, sam zajął miejsce w fotelu i oparł się wygodnie, gotów słuchać przemowy akademika. Tymczasem uczony był w niemałym kłopocie nie wiedząc, jak rozpocząć swoją mowę, albowiem zapomniano postawić na stole wodę i cukier, a jest rzeczą znaną, że cukier i woda to dwa źródła elokwencji.
Aby naprawić owo niewybaczalne zaniedbanie, pociągnął za sznur dzwonka. Nikt się jednak nie zjawił.
– Jakiż ten woźny niedbały – powiedział wreszcie. – Muszę go odprawić.
I zadzwonił po raz drugi, trzeci i piąty, ale wciąż na próżno. Wreszcie Korkoran, któremu żal się zrobiło tego męczennika, powiedział:
– Nie dzwoń pan więcej. Zapewne woźny posprzeczał się z Luizą i opuścił westybul.
– Z Luizą! – zawołał przewodniczący. – A zatem ta młoda osoba ma bardzo zły charakter.
– O nie, nie bardzo zły. Trzeba tylko umieć się z nią obchodzić. Może woźny był zbyt gwałtowny. Ona taka młoda, pewnie się uniosła.
– Taka młoda! Ileż więc lat ma panna Luiza?
– Ledwie pięć – odparł Korkoran.
– Oh! W tym wieku łatwo można sobie z nią poradzić.
– Czy ja wiem? Ona czasami drapie lub gryzie.
– Ależ panie – rzekł przewodniczący – nic prostszego jak przenieść ją do sąsiedniej sali.
– O, to nie takie łatwe – odparł Korkoran. – Luiza bywa uparta. Nie przywykła do tego, by się jej sprzeciwiać. Urodziła się w krajach tropikalnych i pod wpływem gorącego klimatu wzmogła się jeszcze wrodzona zapalczywość jej usposobienia…
– No cóż – odezwał się przewodniczący – dość już rozmów o pannie Luizie. Akademia ma przed sobą ważniejsze zadanie. Powróćmy do naszego przesłuchania. Czy pan cieszysz się dobrym zdrowiem?
– Tak sądzę – odparł Korkoran. – Po dwakroć przechodziłem cholerę, raz żółtą febrę i jak widać… Mam trzydzieści dwa zęby, a gdybyście zechcieli, panowie, dotknąć moich włosów, moglibyście się przekonać, czy są podobne do peruki.
– Znakomicie! Mam nadzieję, że jest pan również bardzo silny.
– Hm – rzekł Korkoran – wprawdzie nie tak bardzo jak mój nieboszczyk ojciec, ale w sam raz jak na moje potrzeby.
Jednocześnie rozejrzał się wokół, a widząc w oknie grube kraty żelazne, schwycił jeden z prętów i bez widocznego wysiłku zgiął go jak rozgrzaną nad ogniem pałeczkę czerwonego wosku.
– Do kaduka! A to krzepki zuch! – zawołał jeden z akademików.
– Oh, to jeszcze nic – odparł Korkoran ze spokojem. – Gdybyście mi, panowie, dali armatę trzydziestosześciofuntową, chętnie bym się podjął wnieść ją na górę Fourvieres. Podziw obecnych zaczął ustępować miejsca przerażeniu.
– Domyślam się – podjął przewodniczący – żeś pan był w ogniu?
– Dwunastokrotnie – odrzekł Korkoran – ale nie więcej. Jak panom wiadomo, kapitan statku handlowego na morzach Chin i Borneo winien zawsze mieć na pokładzie kilka kartonad dla obrony przed piratami.
– Więc pan zabijałeś piratów?
– Działałem we własnej obronie – odpowiedział marynarz – i zabiłem najwyżej dwustu czy trzystu, a do tego nie sam, Na mnie przypada z tej liczby około trzydziestu. Reszty dokonali moi majtkowie.
W tym momencie posiedzenie zostało przerwane, albowiem z sąsiedniej sali dał się słyszeć łoskot przewracanych krzeseł.
– Nie do wytrzymania! – zawołał przewodniczący. – Trzeba zobaczyć, co to takiego.
– Mówiłem wam, panowie, że nie należy nadużywać cierpliwości Luizy – powiedział Korkoran. – Jeżeli panowie pozwolą, to ją tu przyprowadzę i uspokoję. Biedaczka, nie może beze mnie żyć.
– Drogi panie – rzekł jeden z akademików raczej kwaśno – kiedy dziecko jest zasmarkane, trzeba mu utrzeć nos, kiedy kaprysi, należy je skarcić, a kiedy dużo krzyczy, kładzie się je do łóżka, ale nie wprowadza się go do przedpokoju uczonego towarzystwa!
– Czy panowie nie macie więcej pytań? – odezwał się Korkoran nieporuszony.
– Za pozwoleniem, jeszcze jedno pytanie – powiedział przewodniczący i wskazującym palcem prawej dłoni poprawił sobie złote okulary na nosie. – Czy jesteś pan… no, jesteś pan odważny, silny i zdrowy, to widać. Jesteś pan uczony, bo dowiodłeś tego mówiąc płynnie językiem hindustani, który żadnemu z nas nie jest znany. Ale, jakże to wyrazić, no, czy jest pan… sprytny i przebiegły, jak panu bowiem wiadomo, bywa to bardzo przydatne w czasie podróży wśród tych ludów zdradzieckich i okrutnych. I jakkolwiek Akademia pragnie gorąco przyznać panu nagrodę wyznaczoną przez naszego sławnego p rzyjaciela Delaroche, jakkolwiek pała żądzą odnalezienia słynnej Gurukaramty, której Anglicy bezskutecznie szukali na całym Półwyspie Indyjskim, to wszak miałaby skrupuły narażając życie tak drogocenne, jak życie pańskie, i…
– Nie wiem, czy jestem przebiegły – przerwał Korkoran. – Ale wiem, że mam głowę Bretończyka z Saint-Malo, że moje pięści mają nieprzeciętną wagę, że noszę rewolwer dobrej marki, a stal mego szkockiego dirku jest hartowna jak żadna inna, i wiem ponadto, żem nie widział dotąd żywej istoty, która by tknęła mnie bezkarnie. Przebiegłość to cecha tchórzy. My, z rodu Korkoranów, zwykliśmy iść prosto przez życie, torując sobie drogę jak kula armatnia.
– Ale cóż to znowu za okrutny hałas? – powiedział przewodniczący. – Wydaje mi się, że to panna Luiza wciąż się zabawia. Idź pan i uspokój ją natychmiast albo pogroź jej rózgą, bo wszak trudno już wytrzymać.
– Luiza, do mnie! – zawołał Korkoran nie wstając z fotela.
Na to wezwanie drzwi się otwarły, jakby wyważone katapultą, i ukazał się tygrys królewski, niezwykle wielki i niezwykle piękny. Zwierzę dało susa ponad głowami akademików i wylądowało u stóp kapitana Korkorana.
– Cóż to, moja droga Luizo? – rzekł kapitan. – Hałasujesz w przedpokoju, przeszkadzasz uczonym. Bardzo to niepięknie. Połóż się. Jeżeli tak dalej pójdzie, nie wprowadzę cię więcej do towarzystwa.
Zdawać by się mogło, że ta pogróżka przejęła Luizę wielką trwogą.II. W JAKI SPOSÓB AKADEMIA NAUK (W LYONIE) ZAWARŁA ZNAJOMOŚĆ Z LUIZĄ
Jakkolwiek Luiza była niezmiernie przejęta, gdy kapitan Korkoran zapowiedział, że nie wprowadzi jej więcej do towarzystwa, to wszakże jej wzruszenie z pewnością nie było równe temu, którego doznali członkowie sławnej Akademii Nauk w Lyonie. Gdybyśmy jednak zechcieli zważyć, że uczeni przywykli zajmować się nauką, a nie żonglerką z tygrysami Bengalu, nie mielibyśmy im za złe tej ludzkiej słabości.Natychmiast odwrócili się w stronę drzwi i rzucili do ucieczki ku sąsiedniej sali, w nadziei, że dostaną się do westybulu, skąd prowadziły drzwi na ozdobne schody, które z kolei wychodziły na ulicę. Dalsza ucieczka nie nasuwałaby już trudności, jest bowiem rzeczą znaną, iż dobry piechur, nie obciążony ekwipunkiem, z łatwością robi dwanaście kilometrów na godzinę. A że najdalej zamieszkały akademik, chcąc znaleźć się u celu, czyli w kącie koło własnego kominka, musiałby przemierzyć nie więcej niż dwa kilometry, uczeni mieli niemałe szansę w kilka minut oswobodzić się od towarzystwa Luizy. Jakkolwiek to rozumowanie, przeniesione na papier, może się wydać rozwlekłe, wprowadzono je w czyn tak szybko i jednomyślnie, że w sekundzie wszyscy akademicy gotowi byli do ucieczki.
Wszakże sam pan przewodniczący, który we wszelkich okolicznościach winien był świecić przykładem, tym razem, mimo nadzwyczajnej gotowości, dotarł zaledwie dziewiętnasty do drzwi, które wyważyła Luiza.
Co więcej, nikt nie ośmielił się przekroczyć progu, albowiem tygrysica zaczęła właśnie nudzić się w zamknięciu, a że nadto przejrzała plany uczonych, postanowiła także wyjść na przechadzkę.
W okamgnieniu jednym susem przeskoczyła po raz wtóry nad dostojnym zgromadzeniem i wylądowała u samych stóp nieustającego sekretarza, który na czele panów uczonych śpieszył ku drzwiom. Ten wielce szanowny człowiek uczynił krok do tyłu i z ochotą uczyniłby dalsze kroki, gdyby mu nie przeszkodziły nogi tych, co tłoczyli się za jego plecami.
Lecz skoro tylko uczeni spostrzegli, że Luiza sprawuje funkcję awangardy, zaczęli cofać się w pośpiechu, dzięki czemu pan nieustający sekretarz odzyskał swobodę ruchów. Jedynie jego peruka nienaturalnie sfalowała się na czole.
Kiedy się to działo, Luiza, niczym młody chart przed polowaniem, żwawym truchtem przechadzała się po westybulu, rzucając na członków Akademii spojrzenia żywe i rozbawione. Zdawać by się mogło, że czeka rozkazów Korkorana.
Akademicy zbili się w gromadki okazując wyraźny brak zdecydowania. Zważywszy na humory Luizy, uciekać nie było bezpiecznie, ale też tu, w sali, groziło niebezpieczeństwo równie wielkie. Tak rozważając szanowni uczeni zabrali się do wznoszenia barykady z foteli. Aż nareszcie pan przewodniczący, który sądząc po jego przemówieniach był człowiekiem rozumnym, głośno wyraził przekonanie, iż kapitan Korkoran uczyniłby wszystkim tu obecnym wielki honor i przyjemność, gdyby zechciał „wynieść się najprostszą i najkrótszą drogą”. Jakkolwiek słowo „wynieść, się” nie było zbyt na miejscu, Korkoran nie poczuł się dotknięty, jako że było mu wiadomo, iż są chwile, kiedy dobór słów staje się rzeczą nieistotną.
– Szanowni panowie – rzekł – żałuję niezmiernie, iż…
– Na Boga! Niech pan niczego nie żałuje i co prędzej idzie sobie! – wykrzyknął nieustający sekretarz. – Nie wiem, co sobie pańska Luiza we mnie upatrzyła, ale ciarki przechodzą mi po plecach.
W istocie, Luiza zdawała się niezmiernie zaintrygowana, pan sekretarz bowiem w zamęcie walki nie spostrzegł, iż peruka zsunęła mu się na prawy bok, ukazując oczom tygrysicy całkiem nagą czaszkę. Ten nieznany widok wprawił ją w ogromne zdumienie.
Spostrzegłszy to Korkoran, by dać Luizie przykład, bez słowa zbliżył się do drugich drzwi wejściowych. Wszakże drzwi te wspierała z zewnątrz potężna barykada, a co gorsza były one z brązu, tak że nawet Korkoran nie zdołałby ich wyważyć. Tak czy inaczej, dzielny młodzieniec wymierzył ramieniem cios tak silny, że zadrżały nie tylko drzwi; ale cała ściana, a nawet zdawać by się mogło, iż gmach zatrząsł się w posadach. Korkoran zamierzał właśnie ponowić cios, gdy powstrzymał go pan przewodniczący.
– Tylko tego brakowało – powiedział – żeby się nam dach zawalił na głowę.
– Jakaż więc jest rada? – spytał na to kapitan. – O! już mam. Wyjdę z Luizą oknem.
– Zastanów się pan, kapitanie – rzekł przewodniczący w porywie szlachetności. – Primo: trzeba by wyjąć żelazne pręty, secundo: okno dzieli od bruku całe trzydzieści stóp, więc z łatwością możesz pan zlecieć na złamanie karku, a przebrzydłe pańskie zwierzę…
– Tss. – przerwał Korkoran. – Nie mów pan, proszę, tak brzydko o Luizie, jest bowiem bardzo wrażliwa. Jeszcze się rozgniewa… Co się tyczy prętów, to dla mnie fraszka.
I w istocie, kapitan, bez najmniejszego, rzekłbyś, wysiłku, wyjął z okna trzy pręty.
– Przejście gotowe – powiedział.
Po prawdzie członkowie Akademii Nauk (w Lyonie) z jednej strony żywili obawę, iż Korkoran skręci kark, ale też z drugiej strony gorąco pragnęli rozstać się z tygrysicą. Korkoran już siedział na oknie, gotów zejść na dół czepiając się rzeźb i występów muru, gdy wtem odezwał się pan przewodniczący:
– Halo, kapitanie! Nie zamierzasz pan chyba zostawić nas sam na sam z panną Luizą?
– Dalibóg! ktoś przecie musi wyjść pierwszy – odparł Korkoran. – A Luiza za nic nie wyskoczy, jeżeli nie dam jej przykładu.
– Lecz co będzie – podjął pan przewodniczący – jeśli pan wyskoczysz, a Luiza nie zechce pójść w pana ślady?
– Oh! – westchnął Korkoran – gdyby runęło niebo, mnóstwo skowronków wpadłoby w pułapkę. Więc jak: mam schodzić czy nie?
– Niech pierwsza zejdzie Luiza – odparł pan przewodniczący.
– Zgoda – rzekł Korkoran. – Przypuśćmy, że wezmę Luizę za kark i wypchnę przez okno, ale rzecz w tym, że Luiza miewa humory. Jeszcze, nie czekając na mnie, pobiegnie ulicami i zanim zdołam pośpieszyć z pomocą, gotowa schrupać parę osób. Gdybyście wiedzieli, panowie, jaki Luiza miewa apetyt! Nadto jest godzina czwarta, a biedaczka do tej pory nie jadła lunchu. Bo ona codziennie jada lunch o pierwszej, jak królowa Wiktoria. Do kroćset! Luiza nie jadła dzisiaj lunchu! Co za nierozwaga!
Na słowo „lunch” oczy Luizy rozbłysły radością. Zmierzyła wzrokiem jednego z panów akademików, tęgiego poczciwca, który cieszył się widać dobrym zdrowiem, bo cerę miał świeżą i różowiutką. Kilkakroć rozwarła i zamknęła szczęki, mlaskając językiem z widocznym ukontentowaniem, po czym spojrzała na Korkorana, jakby pytała go, czy już pora na lunch. Pan akademik dostrzegł te spojrzenia i zbladł.
– Tak więc zostaję – rzekł Korkoran, a głaszcząc Luizę dorzucił: – Bądź spokojna, kochanie. Tam, do kata! Nie zjesz lunchu dzisiaj, to zjesz jutro. Nie trzeba być tak łakomą. Tu tygrysicą zamruczała z cicha, na co Korkoran, unosząc szpicrutę, powiedział:
– Sza, moja mała, sza, bo gwizdek z tobą się rozmówi.
Czy to widok gwizdka, czy też pod wpływem słów kapitana, tygrysicą spokojnie ułożyła się na brzuchu i mrucząc jak kot zaczęła ocierać się wspaniałym łbem o nogę swego pana.
– Dostojni panowie – przemówił przewodniczący – zechciejcie łaskawie zająć miejsca, skoro bowiem drzwi zamknięto i zabezpieczono barykadą, to zapewne dlatego, iż woźny udał się po pomoc. Czekajmy zatem nań cierpliwie, aby zaś nie tracić czasu, ośmielę się za pozwoleniem panów podać projekt, abyśmy niezwłocznie zapoznali się z wyjątkowo ciekawą rozprawą naszego uczonego kolegi pana Crochet na temat pochodzenia i rozwoju języka mandżurskiego.
– Co mi tam mandżurski – przerwał zrzędliwie któryś z akademików. – Oddałbym mandżurski i wszystkie jego kontynuanty, a japoński i tybetański na dodatek, ażebym tylko mógł w tej chwili ogrzać nogi przed własnym kominkiem! A to łajdak ten woźny! Laskę bym połamał na jego grzbiecie.
– Śmiem sądzić – wtrącił pan nieustający sekretarz – iż nasze dostojne zgromadzenie nie cieszy się niezmąconym spokojem ducha, który tak sprzyja naukowym dociekaniom, toteż byłoby chyba pożądane odłożyć kwestię mandżurską na kiedy indziej. W zamian zaś może by kapitan Korkoran zechciał nam powiedzieć o przygodach, którym zawdzięczamy, że w chwili obecnej znaleźliśmy się oko w oko z panną Luizą.
Korkoran skłonił się z szacunkiem i tak oto rozpoczął swoją przemowę.III. O TYGRYSIE, KROKODYLU l KAPITANIE KORKORANIE
Zdarzyło wam się może słyszeć, panowie, o sławnym Robercie Surcouf z Saint-Malo. Ojciec jego był w prostej linii bratankiem szwagra mego pradziadka. Moim stryjecznym bratem jest głośny i wielce uczony Yves Quaterquem, obecnie członek Instytutu Paryskiego, Jak powszechnie wiadomo, on to wynalazł sposób kierowania balonami. Mój dziad stryjeczny, Alain Korkoran, noszący przydomek Czerwonobrodego, pobierał nauki razem ze świętej pamięci wicehrabią Franciszkiem de Chateaubriand, a podczas rekreacji w dniu 23 czerwca 1782 roku, między godziną czwartą trzydzieści a piątą po południu miał zaszczyt przyłożyć zaciśniętą pięść do oka wicehrabiego. Tak więc widzicie, panowie, że pochodzę z wysokiego rodu i że Korkoranowie mogą chodzić z odsłoniętym czołem i patrzeć ludziom prosto w oczy.O sobie samym powiem niewiele. Otóż urodziłem się chyba z wędką w ręku, bo w wieku gdy wszystkie dzieci poznają dopiero abecadło, ja wsiadałem sam do łodzi ojca, kiedy zaś ojciec zginął spiesząc na ratunek łodzi rybackiej, zaciągnąłem się na "Cnotliwą Zuzannę" z Saint-Malo, która właśnie wyruszyła na połów wielorybów w okolice Cieśniny Beringa. Po trzech latach rejsów od bieguna północnego do południowego zmieniłem "Cnotliwą Zuzannę" na "Piękną Emilię", z "Pięknej Emilii" przeniosłem się na "Dumnego Artabana", a z "Dumnego Artabana" na "Syna Burzy". Był to dwumasztowiec, który pod wszystkimi żaglami robił osiemnaście węzłów na godzinę.
– Panie Korkoran – przerwał nieustający sekretarz Akademii – przecie to miała być historia Luizy.
– Chwilka cierpliwości, panowie – odparł Korkoran – właśnie do tego zmierzam… Przerwał mu daleki odgłos bicia w bębny na alarm.
– A to co takiego? – zaniepokoił się pan przewodniczący.
– Łatwo się domyślić – odrzekł Korkoran. – Woźny zląkł się, zabarykadował drzwi i pobiegł po odsiecz na posterunek. A to podła dusza!
– Dalibóg! – odezwał się jakiś akademik. – Lepiej by zrobił zostawiając drzwi otwarte, bo przynajmniej nie musiałbym wysłuchiwać historii panny Luizy.
– Baczność! To nie żarty – zawołał kapitan. – Dzwonią na trwogę.
W istocie, z pobliskiej dzwonnicy rozbrzmiał dźwięk dzwonu na trwogę i z szybkością ognia pędzonego wiatrem przeniósł się na wszystkie inne dzwonnice w okolicy.
– Do kroćset! – zawołał kapitan ze śmiechem. – Gotuje się zażarta bitwa, moja biedna Luizo; będziesz, zdaje się, oblegana jak forteca.