- W empik go
Nigdy nas tu nie było - ebook
Nigdy nas tu nie było - ebook
Nigdy nas tu nie było
Tytuł, który zrobił na świecie prawdziwą furorę! Bestseller „New York Timesa”, wybór Reese Witherspoon Club, a wkrótce ekranizacja Netflixa. Mocny thriller psychologiczny z napięciem jak u Hitchcocka oraz bohaterkami na miarę duetu z filmu Thelma i Louise.
To miały być idealne babskie wakacje. Z egzotycznymi krajobrazami, drinkami i nocami pełnymi zwierzeń. Bez potłuczonego szkła, krwi i ciała poznanego w barze mężczyzny na środku ich hotelowego apartamentu. Znowu! Jak rok wcześniej. Takie rzeczy nie zdarzają się dwa razy. A jednak. Emily i Kristen to przyjaciółki. Wiedzą o sobie wszystko. Tylko czy na pewno? Tutaj nic nie jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka. Trzeba uważać, komu powierza się sekrety.
Ta książka jest marzeniem każdego miłośnika suspensu. Nie pozwoli ci przewracać stron zbyt wolno... To powieść z szalonymi zwrotami akcji, która sprawi, że porzucisz piątkowe plany dla kolejnych rozdziałów.
Reese Witherspoon
Andrea Bartz
Mieszkająca na nowojorskim Brooklynie dziennikarka, publikuje zarówno na łamach „The Wall Street Journal”, jak i „Vogue’a”. Sekrety kobiet nie są jej obce, pracowała w redakcji „Glamour”, pisała dla „Elle” i „Marie Claire”. Jej thriller The Herd został uznany przez „Real Simple”, „Good Housekeeping”, „Marie Claire” i CrimeReads za najlepszą książkę roku 2020.
fragment
Otworzyłam drzwi i włączyłam światło. Rozbłysło, niebieskobiałe i ohydne, a ja zamarłam.
Kristen siedziała zwinięta na podłodze, płacząc. Jej łzy zmieszały się z kroplami krwi na jej szczęce. Na dłoni i przedramieniu też miała ciemne smugi.
– Co się stało? – zapytałam prawie szeptem, a ona podniosła na mnie oczy. Zobaczyłam coś za jej plecami: dwie nogi wystające zza kanapy.
– Emily – wyciągnęła do mnie ręce jak maluch, który chce do mamusi.
Krew pulsowała mi tak głośno, że przypominała ocean, fale uderzające o wnętrze czaszki. Łup. Łup. Łup.
Jak lunatyk zrobiłam krok do przodu. Potem jeszcze jeden i jeszcze jeden, za Kristen, która znowu patrzyła na swoje zakrwawione dłonie.
– Zaatakował mnie.
Reese Witherspoon Club
Założony przez aktorkę Reese Witherspoon - wielką miłośniczkę książek. Co miesiąc Reese wybiera powieść, której główną bohaterką jest kobieta. Co ważne, nie ma żadnych innych kryteriów, które mogłyby ograniczać ten wybór, choć jest on dokonywany bardzo starannie i rozważnie. Klub istnieje od 2017 roku. Autorkami wybranych książek są pisarki z całego świata.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66630-47-5 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kristen podbiegła do krawędzi patia i przykucnęła, wyciągając długie ramię. Dotykała palcami pnącza, unosząc liście i odsłaniając ukryte pod nimi delikatne łodygi. Wyobraziłam sobie, jak się przewraca i upada, a widok jej sylwetki wciąż miałam przed oczami. Nie wiem dlaczego. Przez jedną krótką chwilę wyobraziłam sobie, że ją popycham.
Zamiast tego poderwałam się od stołu.
– Kristen, nie! – zawołałam. Drewniane patio wznosiło się na palach nad winoroślami poniżej i byłyśmy same, tak jak wszędzie, gdzie zatrzymałyśmy się w tym tygodniu. Puste restauracje, puste targowiska, puste centra informacji turystycznej… Sporadycznie zdarzało się skupisko innych odwiedzających, którzy stali lub siedzieli ściśnięci blisko siebie, choć wokół było dużo miejsca.
Usłyszałam trzask i Kristen wstała, unosząc w górę zieloną kiść winogron. Włożyła jedną kuleczkę do ust i przeżuwała w zamyśleniu.
– Niezłe. Łap!
Nie udało mi się złapać, winogrona wylądowały na szklanym blacie. Rozejrzałam się i wzięłam jedno, żeby spróbować. Kiedy je rozgryzłam, zrobiło mi się cierpko na języku.
– Powiedział, że mają marne plony w tym roku. Nie musiałaś zrywać całej kiści.
Opadła na krzesło i podniosła swoje _pisco sour_, limonkowozielone i pieniste.
– Zostawię im kilka dodatkowych pesos na koniec. Byłam głodna – stuknęła swoją szklanką w moją. – Chyba wolałabyś, żebym kradła winogrona, niż żeby spadł mi cukier, prawda?
– Fakt – głodna Kristen była nie do zniesienia.
Mężczyzna w chuście owiniętej wokół głowy obserwował nas z daleka, stojąc na końcu plantacji, gdzie winorośl graniczyła z rzędem rozłożystych drzew. W oddali łagodne wzgórza przecinały postrzępiony horyzont. Kristen pomachała do pracownika, a on skinął głową.
Rozkoszowałam się ostatnią kroplą drinka na języku. Popijałyśmy je codziennie: sok z limonki, cukier puder i żółtawą brandy, którą Chilijczycy uważali za starszą niż peruwiańskie _pisco_. Poczułam, jak znowu zrobiło mi się błogo, byłam wolna od strachu, który nie dawał mi spokoju przez ostatnich trzynaście miesięcy. Oto byłam na wycieczce życia: siedem nocy w Ameryce Południowej, zwiedzałam dziewicze góry i rozłożyste doliny z moją najlepszą przyjaciółką od ponad dziesięciu lat. Kombinacja tak orzeźwiająca i słodka, że smakowała jak wchodzenie w morskie fale. A zostały nam jeszcze dwie noce.
Kristen sprawiała, że wszystko było lepsze. Jej pewność siebie była jak zawór bezpieczeństwa w dziwnym i powikłanym świecie. Kiedy prawie tydzień temu przytuliłyśmy się na lotnisku, łzy ulgi napłynęły mi do oczu. Nie widziałam jej od roku – roku naznaczonego napadami paniki, koszmarami i wrzaskami w poduszkę lub pod prysznicem, a czasami w zaciśniętą pięść, którą zatykałam sobie usta. Ale w Santiago, kiedy odebrałyśmy nasz wypożyczony samochód i pojechałyśmy na północ szerokimi autostradami, Kristen była jak zwykle niesforna. Krzyknęła, kiedy ujrzała Pacyfik, zatrąbiła na stado puchatych alpak na poboczu drogi. Pokazywała palcami przydrożne stoiska z owocami, falujące pola kukurydzy, których równe rzędy były jak odmierzone od linijki, pola dorodnych warzyw prężących się w słońcu. I jeszcze to niebo – błękit tak przejrzysty, że emanował namacalną wręcz rześkością. Z jednej strony ten błękit spadał do oceanu, a z drugiej dotykał pofałdowanych szczytów gór. Obecność Kristen była jak uspokajający zapach, jak xanax w sprayu. To dzięki niej pozwoliłam sobie na relaks.
Pierwszą noc spędziłyśmy w La Serena, gdzie jadłyśmy cieknące lody, chodząc po zielonym rynku. Zatrzymałyśmy się w hotelu, w którym z jasno pomalowanych ścian spoglądały na nas obrazy świętych. Uznałyśmy to miejsce za zbyt turystyczne i następnego ranka pojechałyśmy w głąb lądu. W Pisco Elqui poszłyśmy na lekcję jogi do kobiety, która miała zdeformowane kolana i włosy do bioder. Kiedy stałyśmy w Górskiej Pozycji z piersiami uniesionymi w górę, oznajmiła:
– Wasz uśmiech napędza wasze _corazón_, wasze serce.
Drugiego wieczoru trzech chłopaków z college’u z Niemiec osaczyło nas w barze i panika wróciła do mnie z rykiem czającej się do skoku pantery. Kristen przejęła inicjatywę. Była urocza, mogłaby rozmawiać z każdym, a kiedy zauważyła strach w moich oczach, grzecznie wyplątała nas z zarozumiałego trio i poprowadziła mnie z powrotem w noc.
– Już dobrze, to ja, jestem tutaj – mruczała, gdy wracałyśmy ciemnymi ulicami do naszego hotelu. – Kristen jest tutaj.
Jej głos był balsamem, jej słowa kołdrą obciążeniową. Spakowałyśmy się i wyjechałyśmy następnego dnia.
A dziś rano przybyłyśmy tutaj, do Quiterii. Na początku zaniepokoiło mnie, że nie było tu żywego ducha. Zostawiłyśmy auto na parkingu i włóczyłyśmy się po pagórkowatych ulicach, walizki ciągnęły się za nami jak przygnębione maluchy przez, jak się wydawało, kilka godzin, zanim znalazłyśmy otwarty hotel. Dostałam klucze do małego apartamentu, w którym kołdra była wilgotna mimo suchego górskiego powietrza. Słońce zachodziło i zdałam sobie sprawę, że pustka w mieście będzie atutem: mniej mężczyzn, czyli mniej kłopotów dla dwóch kobiet spacerujących nocą po ulicach. Wiadomo, co mówią o kobietach podróżujących samotnie.
Kristen przełknęła resztkę swojego _pisco sour_.
– Wiesz, co powinniśmy zrobić? Wyrazić życzenia urodzinowe.
– Moje urodziny są dopiero za dwa tygodnie.
– Wiem, ale chcę przy tym być osobiście. A to jak wygrać tysiąc dolarów!
To była nasza tradycja, opowiadałyśmy sobie, co zgodnie z naszymi nadziejami przydarzy się tej drugiej w tym roku. Wpadłam na ten pomysł, gdy przeczytałam o dwóch najlepszych przyjaciółkach, które prowadziły razem biznes i pisały sobie nawzajem postanowienia noworoczne.
– To ja pierwsza – powiedziała, obracając się w kierunku winogron. – Życzę ci, moja kochana Emily, żeby twoja firma dała ci wreszcie ten zasłużony awans.
– Byłoby miło.
Kilka miesięcy temu złożyłam podanie o awans na stanowisko dyrektora, ale mój pracodawca, Kibble, był kiepsko zorganizowany, leniwy i do tego powłóczył nogami. Jednak lubiłam swoją pracę, niezależnie od tego, czy dostanę awans, czy nie. Byłam menedżerem projektu w start-upie, który za duże pieniądze dostarczał właścicielom zwierząt domowych surową karmę ekologiczną dla kotów. Miałam młodych, fajnych współpracowników, w tym moją pracową żonę, Priyę, i zdjęcia kotów dosłownie wszędzie.
Mimo to nie powiedziałam Kristen, że moim ukrytym życzeniem, gdy tylko zobaczę spadającą gwiazdę, złapię puszek z dmuchawca lub spojrzę na zegar o 11.11, będzie znalezienie wspaniałego partnera i święty spokój. To było zbyt antyfeministyczne i nazbyt tego pragnęłam, by wyrazić to słowami. Ale mając Kristen na drugim końcu świata, a przyjaciół dawno już pożenionych (co tam pożenionych, mieli już dzieci!), moja cierpliwość była na wyczerpaniu. I może wreszcie szłam we właściwym kierunku…
– Mówił, że w tym miesiącu rozpoczną rozmowy kwalifikacyjne z kandydatami – powiedziałam jej. – To zabawne, zachowuje się, jakby nie miał czasu nawet o tym myśleć. Jakby był zbyt zajęty ratowaniem świata, czyli jednym wielkim kocim przewodem pokarmowym.
– Ludzie, którzy kochają koty, to najgorsze typy. Mówię to jako pełnoprawna miłośniczka kotów, której przeszkadza tylko alergia.
– A ja uważam, że jego poświęcenie dla idei jest słodkie!
Kristen prychnęła.
– To biznes oparty na obsesji ludzi na punkcie zwierzęcia, które ma wszystko gdzieś.
– Kot Russella taki nie jest. Mochi odwzajemnia jego miłość. Widziałam na filmikach – Kristen przewróciła oczami, a ja pochyliłam się do przodu. – Daj spokój, lubię swoją pracę.
– Przepraszam, przepraszam, przepraszam – machnęła ręką. – Dobra, teraz ty.
– No to tak… Moje życzenia z okazji twoich urodzin, pełne cztery miesiące wcześniej, są takie, hmm… – postukałam w swoją szklankę. _Że zdasz sobie sprawę, że nienawidzisz Australii. Że wracasz do Milwaukee. Że wracamy do tego, jak było._ – Mam nadzieję, że olejesz swojego głupiego szefa, a twoja praca stanie się milion razy lepsza. Albo znajdziesz nową, która cię uszczęśliwi.
– To nie _fair_. Zmałpowałaś po mnie!
– Chyba o to chodzi, jak się ma trzydzieści lat, nie? Marzymy o rozwoju, karierze. Ale przynajmniej mamy pracę.
– Prawda. I dzięki Bogu właśnie dobrze wykorzystujemy zarobione pieniądze!
Wyciągnęła rękę do winorośli, których nieskazitelne rzędy zwężały się w oddali. Za nimi pofałdowane góry poczerwieniały w zachodzącym słońcu. Na dachu destylarni wylądował ptak i wydał z siebie piskliwy trel. Słodka zięba sierra, żółta jak żółtko jaja. Rozpoznałam ją dzięki jakimś bezsensownym badaniom, które przeprowadzałam kiedyś przy biurku w Milwaukee.
W pobliżu rozległ się dudniący dźwięk. Chyba dzięcioł, ale zanim się zorientowałam, przemknęło mi przed oczami wspomnienie. _Przestań. Przestań. Przestań._ Oczy Kristen rozszerzyły się, gdy zrobiła krok do tyłu, a na jej butach pojawiła się krew. Moment, który wszystko zmienił, kiedy życie równiutko rozdarło się na przed i po.
Kristen poprawiła okulary przeciwsłoneczne i posłała mi pobłażliwy uśmiech. Odwzajemniłam. Bez sensu się zamartwiałam. Nawet incydent z trójką Niemców był nieszkodliwy. Nie było żadnych dziwnych mężczyzn, którzy kręciliby się po kątach, a ich oczy podążałyby za nami zachłannie. Żadnych pijanych kolesi, którzy stali trochę za blisko lub szli kilka kroków za nami po zaciemnionych ulicach. Nie ma powodu do niepokoju.
Spojrzałam na Kristen i poczułam przypływ ciepła.
Wszystko poszło idealnie.
Gruba pszczoła bzyczała wokół naszych okularów, a Kristen odgoniła ją ręką.
– Wygląda na to, że jesteśmy tu jedynymi przyjezdnymi w promieniu kilometrów – powiedziałam. Izolacja była zarówno ekscytująca, jak i niepokojąca.
– To nie potrwa długo. Mój przewodnik mówi, że wszystkie autobusy turystyczne przyjeżdżają w soboty – wyciągnęła ręce i skrzyżowała umięśnione nogi. Kristen chodziła na crossfit w Sydney i czasami jej kończyny niemal wprowadzały mnie w błąd. Brązowe i napięte wyglądały, jakby należały do innego ciała.
Kristen przeprowadziła się do Sydney osiemnaście miesięcy temu: jej firma badawcza otworzyła biuro w Australii, a szef zachęcił ją, żeby aplikowała. Ku mojemu przerażeniu zgodziła się, mrucząc pod nosem, jak bardzo ma dość Milwaukee – swojego rodzinnego miasta – małego, zaściankowego, pełnego skłóconych mieszkańców.
Kristen w Australii. Wydawało się to kaprysem, przelotnym i dziwacznym. Nie znałam dorosłości bez niej, od kiedy zaprzyjaźniłyśmy się na Uniwersytecie Northwestern, gdzie studiowałyśmy ekonomię, do czasu, gdy obie znalazłyśmy pracę w Wisconsin i dzieliłyśmy rozpadające się mieszkanie przy Brady Street. Razem przedzierałyśmy się przez podyplomowe lata, przez złe randki i dobre wiadomości o pracy, ciężkie noce i jeszcze trudniejsze poranki, aż wyszłyśmy z tego wypoczęte i triumfujące pod koniec lat dwudziestych – ja z własnym mieszkaniem przy Fifth Ward, ona kilka mil dalej w Riverwest. Rozmawiałyśmy swobodnie o tym, jak pewnego dnia będziemy dla siebie nawzajem honorowymi druhnami, jak ona w końcu zostanie ciocią moich przyszłych dzieci. Do tego czasu pokochałam Milwaukee z jego rozległym brzegiem jeziora, niezliczonymi festiwalami i przyjazną małą sceną muzyczną, na której debiutowały prawdziwe talenty, a nie udawacze chcący za wszelką cenę wyrwać się do którejś z większych metropolii. Bardzo się starałam nie odbierać jej przytyków do miasta osobiście.
Oczywiście cieszyłam się jej szczęściem, ale jednocześnie użalałam się nad sobą, czułam się pominięta, zostawiona sama sobie na łaskę i niełaskę losu, porzucona… _Zostawiona, zostawiona, zostawiona…_ Pod jej nieobecność pogrążyłam się w depresji, przepychając się przez życie, jakby co chwilę osiadała na mnie warstwa kurzu. Ale podtrzymałyśmy tradycję, którą zapoczątkowałyśmy w Milwaukee: coroczne wycieczki do egzotycznych odległych miejsc, których większość ludzi nigdy nie planowała odwiedzić.
Przedtem wybierałam tylko popularne międzynarodowe destynacje (Londyn, Cancún, Paryż…), więc każde wakacje z Kristen były jakby wślizgnięciem się do tunelu czasoprzestrzennego, dzięki któremu pojawiałam się w innym wymiarze, przyprawiającym o zawrót głowy od dźwięków, zapachów i widoków. Wietnam był pierwszy, Hội An i Hanoi, gdzie odkrywałyśmy wielopokoleniowe domy, nocne targi i wyszukane świątynie, bardziej kolorowe niż pola maków. Potem Uganda, gdzie wszystkie nasze oszczędności wydałyśmy na jedyne w życiu okazje, które piętrzyły się jak śnieg, początkowo cudowne, a potem dziwnie normalne: wpatrywanie się w marmurowe oczy goryli z Bwindi, pływanie łodzią po Nilu w pobliżu krokodyli i tłustych hipopotamów, kurczowe trzymanie się ścian jeepa, gdy lew spoglądał na nas podczas wycieczki w Parku Narodowym Doliny Kidepo.
Celem trzeciej podróży była Kambodża. Wtedy sprawy potoczyły się źle. To było nasze pierwsze spotkanie po zamieszkaniu w przeciwnych zakątkach globu i nie mogłam się doczekać spędzonego wspólnie czasu. Miało być tak jak zawsze, kiedy wyjeżdżałyśmy, zanim wyprowadziła się z Milwaukee. Nigdy nie sądziłam, że ten wyjazd będzie dla mnie tak traumatyczny i stanie się osobistym horrorem. Ale Kristen, jak zawsze, pomogła mi, uratowała mnie, zaopiekowała się mną. I oto byłyśmy znów razem, nasze ostatnie godziny w chilijskiej dolinie Elqui przygasały jak płomień starej świecy, a między nami wszystko było wspaniale.
Kristen zerwała winogrono z kiści, rzuciła je w powietrze i zręcznie chwyciła ustami. Uśmiechnęła się, przeżuwając.
– Otwórz usta, Em – trzymała kolejną kulkę jak rzutkę.
– Nie!
– Pozwól mi spróbować! Mam naprawdę dobre oko.
– Nie ufam ci.
– Hej, rozmawiasz z trzykrotną zdobywczynią tytułu Króla Królów koszykówki. Masz, wrzuć mi jedną do buzi – otworzyła usta.
– To się nie skończy dobrze – ostrzegłam, chichocząc, i rzuciłam winogrono w jej stronę. Odbiło się od podbródka i wylądowało, dość niespodziewanie, w jej pustej szklance. Wpatrywałyśmy się w nie obie z cichym podziwem.
Podczas długiej podróży z lotniska w Santiago byłam wdzięczna, że znów będę mogła rozkoszować się aurą roztaczaną przez Kristen, jej swobodną pewnością siebie i błyskotliwym dowcipem. Ale gdy tylko podjechała wypożyczonym samochodem pod budkę z jedzeniem, poczułam, że się denerwuję. Zjadłyśmy lunch, opierając się o rozgrzaną maskę samochodu, a kucharka – tęga dama o brązowej skórze – cały czas się na nas gapiła. Kobieta była tu całkiem sama, po horyzont ciągnęły się tylko przysadziste drzewa, które unosił gęsty pył. Próbowałam obdarzyć ją przyjaznym uśmiechem.
W każdym pierożku było całe jajko na twardo i przyprawione mięso mielone, więc bez zastanowienia chwyciłam telefon, żeby zrobić zdjęcie.
– Co ty robisz? – Kristen przełknęła kęs i uniosła brwi. – Zapomniałaś?
– Nie zamierzałam tego publikować – mruknęłam, rumieniąc się.
– Oddaj to – słońce uderzyło w otwartą dłoń Kristen. Promienie UV trafiały w każde zagłębienie jej dłoni, w każdy rowek opuszek palców. Nie poruszyłam się, a ona machnęła ręką. – Znasz zasady.
Podmuch wiatru sprawił, że krzewy wokół nas zaszumiały. Kobieta podniosła wzrok znad lady, gdzie wałkowała ciasto.
Oddałam Kristen telefon i uśmiechnęłam się.
– Cyfrowy detoks zaczyna się od teraz.
Więcej go nie wyciągałam. Trzymałyśmy telefony w torebkach, na wypadek nagłych zdarzeń, ale były wyłączone, spoczywały na dnie jak martwe bloczki metalu i szkła. Na początku naszej wyprawy do Kambodży spędziłyśmy dwa dni bez telefonów i obie uznałyśmy, że będziemy to kontynuować. A potem okazało się, że ta decyzja dobrze nam zrobiła. Tyle szczęścia, tyle przypadkowych detali, które sprawiają, że jesteśmy tu i teraz: żywe, bezpieczne i wolne.
– To gdzie jedziemy w następnym roku? – spytałam.
Kristen przeplotła winogrono między palcami.
– Turcja wciąż jest wysoko na mojej liście. A ty nie mówiłaś, że słyszałaś dobre recenzje o Gruzji?
Pokręciłam głową:
– Gruzja, taki kraj? Nic o niej nie wiem.
– Dałabym sobie rękę uciąć, że o niej mówiłaś – odparła, mrużąc oczy.
– Czemu nie, Turcja może być fajna – powiedziałam. – Stambuł jest podobno ekscytujący.
– Myślałam też o Maroku. Targowanie się na bazarach, jazda na wielbłądach po pustyni i tak dalej.
Nagle pojawiła się myśl, ale przełknęłam ją w samą porę: _Aaron pojechał do Marrakeszu kilka lat temu_. On i ja byliśmy na czterech randkach, po miesiącach luźnego przekomarzania się w kawiarni, w której pracował. Najwyraźniej cztery randki wystarczyły, by przejął kontrolę nad moim umysłem, a moje marzenia unosiły się jak bąbelki w kierunku potencjalnego związku.
Nie wspomniałam o nim jeszcze Kristen, nie po tym, kiedy moje pytanie zadane pierwszej nocy: „Spotkałaś ostatnio jakichś fajnych facetów?”, spotkało się z drwinami i krytyką. Kristen nie miała żadnego poważnego chłopaka, odkąd ją znałam, a po sześciu miesiącach w Sydney pozbyła się aplikacji randkowych, rozczarowana, gdy dowiedziała się, że szukanie partnera jest tam równie frustrujące jak w Stanach. To nie tak, że nie chciałam jej tego powiedzieć, po prostu unikałam tematu, żeby gadka o facetach nie zdominowała tygodnia, zagłuszając rozmowy krążące wokół naszych marzeń, planów i wewnętrznych światów… I prędzej umrę, niż opowiem jej o moim randkowym szczęściu. Aaron był pierwszym facetem od lat, którym byłam tak podekscytowana, i nie chciałam tego zepsuć. Chciałam też zrobić test: niedługo włączę telefon i zobaczę, czy pofatygował się, żeby do mnie napisać. Jeśli nadal był wyraźnie zainteresowany, powiem o nim Kristen.
Podskoczyłam. Właściciel destylarni pojawił się znikąd i pochylił nad moim ramieniem. Zgarnął obie nasze szklanki. Poczułam mrowienie w palcach od skoku kortyzolu, tak przesadnie zareagowałam.
– Czy jeszcze coś paniom podać? – zapytał. – Niedługo zamykamy.
Wychodząc, Kristen wyciągnęła rękę i ponownie zapytała o jego imię.
– Dziękuję bardzo, Pedro – powtórzyła, a ja, stojąc za jej plecami, dodałam po hiszpańsku kilka miłych słów. Żartowałyśmy na ten temat w drodze z Santiago. Ona odczytywała każdy znak drogowy po amerykańsku, a ja, siląc się na mój najlepszy hiszpański akcent, wyginałam język, jak uczyli nas w szkole podstawowej.
– Cieszę się, że mogę ci się odwdzięczyć za usługi szoferskie moimi, pożal się Boże, umiejętnościami translatorskimi.
Kristen rozpromieniła się, jej miodowobrązowe włosy powiewały przez otwarte okno. – Wiesz, że nigdy nie musisz mi się za nic odwdzięczać.ROZDZIAŁ 2
Jechałyśmy w milczeniu z powrotem do hotelu serpentynową górską drogą, usianą nagłymi spadkami i od czasu do czasu w tle słyszałyśmy szczekanie psów. Region ten był popularnym miejscem do obserwacji gwiazd, więc latarnie uliczne tu nie istniały, a światła na werandach były słabe i świeciły na pomarańczowo.
– Co jemy na kolację? – zapytała Kristen. – Zatrzymała się, by powąchać gałązkę kwiatów fuksji. – Nie pachną.
– Wróciłabym tam, gdzie jadłyśmy lunch – powiedziałam, grzebiąc w torebce w poszukiwaniu inhalatora. Spacery po stromych zboczach i rzadkie powietrze nie przeszkadzały Kristen, ale ja nie byłam w tak doskonałej formie jak ona. – Twoja miska komosy ryżowej wyglądała obłędnie. I, nigdy nie sądziłam, że to powiem: mam dość tych pierożków.
– O Boże, ja też – zatrzymała się na podjeździe do hotelu. – Miałam nadzieję, że to powiesz. Idę pod prysznic, zanim wyjdziemy coś zjeść.
– Nie spiesz się – wyciągnęłam klucze z torebki i zaczęłam grzebać przy bramie. W ciemności zerkałyśmy na ceglaną ścieżkę. Hotel miał dziwną konfigurację: pokoje skupione w czterech oddzielnych budynkach, z drzwiami otwieranymi na zewnątrz w stylu motelu. Był bardziej elegancki niż hotele, które zwykle wybierałyśmy, a także droższy, ale Kristen uparła się, by uregulować rachunek, i – wręczając zwitek gotówki – zignorowała moje zastrzeżenia.
Kristen była zamożna w sposób, który intrygował mnie na studiach i drażnił mój umysł obywatelki klasy średniej. Nie zwracała na to uwagi, ale ja zaczęłam potajemnie zbierać dowody. Kiedy ścieliłam łóżko kołdrą w paski z marketu, Kristen rozkładała kremową kołdrę, ociekającą turkusami przechodzącymi w kobalt, wyglądającą jak piękne dzieło sztuki. Miałam tanią plastikową lampkę z tanimi zdobieniami, podczas gdy jej była elegancką lampą podłogową, którą ustawiła w kącie. Wspominała o wyprawach do egzotycznych miejsc, ich nazwy brzmiały dla mnie jak z książki fantasy (Lublana, Brno, Zagrzeb, Baku), ale nigdy nie wymieniała imion, nigdy nie nawiązywała do swojego pochodzenia z afektowaną dumą czy wymuszoną pokorą.
Przekręciłam klucz w drzwiach i wpadłyśmy do naszego apartamentu, czując ulgę, że wreszcie tu dotarłyśmy. Rzuciłam torbę na krzesło, a Kristen zamknęła się w łazience. Z jakiegoś powodu przydzielono nam apartament – albo dlatego, że byłyśmy tam jedynymi osobami, albo był to jedyny pokój, jaki pozostał. Tyle zrozumiałam, posługując się moim przeciętnym hiszpańskim. Zwykle mogłam poskładać wszystko, co chciałyśmy powiedzieć, ale nabierałam wody w usta, gdy miejscowy odpowiadał, mamrocząc z prędkością spadających ze zbocza odłamków skalnych. Bez względu na to, jak bardzo ich błagałam, by zwolnili (_lentamente, por favor, palabra por palabra_), powtarzali wszystko w tym samym tempie, po czym uśmiechali się wyczekująco. Kristen też się na mnie gapiła – wszyscy czekali, aż mój ospały mózg zacznie pracować, a ja czułam coraz większe rozdrażnienie.
Tutaj mogłyśmy mówić po angielsku. Usiadłam na łóżku wodnym, dziwna rzecz, i wyjrzałam przez okno. Za dnia był tu wspaniały widok – brązowe góry z kilkoma kolorowymi domami porozrzucanymi u podnóża – ale teraz widziałam tylko niebo usiane gwiazdami. Nasłuchiwałam szumu wody dobiegającego z łazienki, po czym wyciągnęłam telefon i połączyłam się z wi-fi. Długi ciąg esemesów od Priyi opowiadających o przezabawnym momencie, który przegapiłam na zebraniu. I trzy esemesy od Aarona: najbardziej zwariowane wiadomości z Milwaukee, jakie udało mu się znaleźć.
Uśmiechnęłam się. Zdał mój test, opowiem o nim Kristen dziś wieczorem, kiedy nadejdzie odpowiednia pora. Zrozumie, dlaczego o nim nie wspomniałam. Doceniłaby, że nie chciałam spędzać całego tygodnia na analizowaniu randek. Oczywiście nie wymienię innego powodu – że chcę wreszcie zostać mamą. Kristen, z jej wysokimi wymaganiami wobec mnie, miała tendencję do krytykowania moich zainteresowań miłosnych. Zawsze czepiała się jakichś negatywnych detali, które przegapiłam, znaków ostrzegawczych, których nie chciałam widzieć. Dzięki Bogu, że Aaron zdał mój test, inaczej krytyka Kristen prawie na pewno byłaby ostrzejsza.
Mimo to Aaron, choć nadal byłam w szoku, naprawdę wydawał się jednym z tych dobrych facetów. Nasze pierwsze spotkanie wyglądało jak scena z komedii romantycznej: rozmawialiśmy, podczas kiedy on przygotowywał dla mnie latte z mlekiem owsianym w Café Mona, kafejce położonej tuż obok mojego biura. Z czasem dowiedziałam się, że dochodzi do siebie po rozstaniu. Potem, w zeszłym miesiącu, szczęka mi opadła, kiedy poprosił o mój numer telefonu. Lubiłam umawiać się na randki, ale z mężczyznami, których poznałam przez aplikację, nigdy nic nie wychodziło. A potem, rok temu, przysięgłam sobie, że nie umówię się już na randki: każda męska ręka przypominała mi tę, która zagroziła mojemu życiu i posiniaczyła mnie tamtej nocy w Kambodży. Zaskoczyłam samą siebie, zgadzając się na pierwszą randkę z Aaronem: klaskanie do melodii polki w przytulnym barze, w którym ktoś przygrywał na harmonijce. Poszłam na randkę, czując przyjacielskie wibracje, a wróciłam zauroczona. Był cierpliwy, nigdy nie sprawiał, że czułam się źle, bo nie byłam gotowa, by wyjść poza swoje schematy. Wtedy wybuchła we mnie panika… _Przestań. Przestań. Przestań_. Był też dziwny, z tymi szylkretowymi okularami, ciemnymi opadającymi włosami i maniakalną energią poety. Nie w moim typie, a jednak…
Aaron w niczym nie przypominał mojego chłopaka ze studiów, Bena – może to właśnie mi się w nim podobało. Ciągle widziałam cienie Bena u mężczyzn z aplikacji randkowych: wielkie „ach” i „och”, wyższość, marny gust muzyczny. Wyczuwam takich na kilometr. Aarona cechowała otwartość, która wydała mi się odświeżająca. Realizował kolorowe projekty graficzne w środku nocy. Dorastał w okolicy i w wolne dni lubił wędrować po staromodnych muzeach, takich jak rezydencja Pabsta i nieco przerażająca ekspozycja _Ulice starego Milwaukee_ w publicznym muzeum. Interesował się wszystkim, ale przede wszystkim mną.
Kristen wyszła spod prysznica w obłokach pary. Wyciągnęła z szafy sukienkę i usiadła przed lustrem. Ostrożnie nałożyła podkład, pociągnęła rzęsy tuszem. Zastanawiałam się, po co wciąż to robimy: w końcu nie wstawiałyśmy na Insta zdjęć, a Kristen nie obchodziło zbytnio imponowanie nieznajomym. Wyobrażam sobie, że była przyzwyczajona do pięknego wyglądu, miała lekko kręcone włosy w kolorze karmelu i duże orzechowe oczy.
– Nie mogę uwierzyć, że to nasza przedostatnia noc – mówiła zadumana Kristen, gdy szłyśmy do miasta.
– Wiem. Niedługo wrócimy do swoich klatek, brr… – spojrzałam na nią. – Potrzebujemy planu działania, żeby poradzić sobie z Lucasem – nienawidziła swojego szefa, przysadzistego szwajcarskiego emigranta, który, jak powiedziała, zaczął jej nie lubić w chwili, gdy firma wydała ponad tysiąc pięćset dolarów na jej wizę pracowniczą. – Co wiemy o wsparciu dla menedżera?
– Że to niemożliwe, jeśli jesteś kozłem ofiarnym – wzruszyła ramionami. – Branża nie osiąga kwartalnych celów, a ja jestem jedynym menedżerem, który nie należy do ich klubu ważniaków. Chyba się mnie boją.
– Ciebie?
– Tak jak wszyscy mężczyźni, choć nie zdają sobie z tego sprawy, boją się kobiet – przejechała palcami po dzikiej winorośli wiszącej nad ulicą.
– Myślisz, że mężczyźni się nas boją? Uważam, że wręcz przeciwnie. Z drugiej strony nie jestem tak twarda jak ty.
Czy tak właśnie postrzegała życie? Ja na przykład zazdrościłam mężczyznom obojętności na ich osobiste bezpieczeństwo, choćby tego, jak potrafią przejść przez ciemną ulicę bez oglądania się za siebie.
– Oczywiście, że tak. Dlatego są tak okrutni. Do tego są szurnięci i mają bzika na punkcie karabinów szturmowych.
– Dlaczego miałybyśmy ich przerażać?
– Ponieważ wiemy różne rzeczy. Widzimy i wyczuwamy rzeczy, których oni nie widzą – przeszła przez końskie łajno. – W końcu to my zjadłyśmy owoc z drzewa poznania.
– Odniesienie biblijne. Trochę to staromodne.
Czy wszystkie kobiety były mistrzyniami wykrywania takich rzeczy? Kristen potrafiła być spostrzegawcza, odczytywać intencje ludzi w sprytny, intelektualny sposób. Ale ja byłam od niej wrażliwsza, bardziej podatna na krytykę i bardziej empatyczna. Oznaczało to, że widok umierającego ptaka na poboczu drogi mógł napełniać mnie smutkiem, ale były też zalety: za każdym razem, gdy przelatywał obok motyl, wypełniała mnie radość, jakbyśmy dzielili wspólnie tajemnicę.
Skręciłyśmy z wąskiej uliczki w brukowaną i na nowo spojrzałyśmy na uroczą wegetariańską restaurację: przypominająca drzewo paproć zajmowała środek patia z kolorowymi łapaczami snów i wytartą tybetańską flagą modlitewną rozwieszoną między pobliskimi drzewami. Nasze podekscytowanie nowymi miastami graniczy z orgazmem. Kiedy wcześniej natknęłyśmy się na to miejsce, obie byłyśmy tak przytłoczone jego pięknem, że przytuliłyśmy się spontanicznie do siebie, chichocząc z radości.
Kristen uwielbiała opowiadać ludziom, jak się poznałyśmy, jak byśmy były parą z wieloletnim stażem, wciąż zdumioną naszym szczęściem. Na drugim roku byłyśmy jedynymi kobietami na seminarium zatytułowanym _Metody statystyczne w ekonomii_. Kilku facetów, głównie seniorów, wykluczało nas z dyskusji, przewracając oczami na nasze pytania i powtarzając nasze uwagi z niemal komicznym poczuciem zadowolenia. Kiedy weszłyśmy z powrotem na korytarz, uśmiechnęłam się nieśmiało do Kristen.
– To było… interesujące.
– Powinnyśmy razem studiować – powiedziała. – Choćby po to, żeby zaniżyć tym dupkom statystyki. Jestem Kristen.
Poprawiłam książki, by uścisnąć jej wyciągniętą rękę. A potem poczułam to rozchwianie, takie, jakie czuje się, kiedy schodzi się z łodzi: jakaś część mnie wiedziała, że to ważne, że nic już nie będzie takie samo.
Nie doznałam tego uczucia, odkąd poznałam Bena na imprezie w liceum, kiedy to uroczy uczeń z prywatnej szkoły podszedł i powiedział „cześć”, a jego lodowatoniebieskie oczy wpatrywały się w moje. W ciągu miesiąca byliśmy już oficjalnie parą. Na drugim roku studiów, zanim Kristen uścisnęła moją rękę, nie byliśmy już z Benem tacy zakochani. Ale nadal go kochałam, bo byliśmy razem od lat. Miałam do tego podejście oparte na ekonomii behawioralnej: uznałam, że cały spędzony razem czas, przestrzeń, wiedzę i uczucia, które już zainwestowaliśmy, przyszłość, którą wyobrażaliśmy sobie w Minneapolis, skąd oboje pochodziliśmy, były już _de facto_ sfinalizowaną umową, nieuniknione więc, że będziemy już zawsze ze sobą. W przeciwnym razie oznaczałoby to niemożliwość odzyskania poniesionych kosztów i pogrzebane nadzieje.
Tak mało wtedy wiedziałam. Nie miałam możliwości cofnięcia się o krok i jasnego spojrzenia na wiele rzeczy. _On się tobą opiekuje_, mówiłam sobie, ponieważ dał jasno do zrozumienia, że jest mądrzejszy ode mnie. _On chce tylko dla ciebie tego, co najlepsze_, mówiłam sobie, ponieważ nie lubił moich bardziej hałaśliwych kolegów ze studiów, nienawidził, kiedy piłam, i prawie dostawał apopleksji, gdy próbowałam trawki. _Chce, żebyś była jak najlepsza_, recytowałam jak nakręcana lalka, bo chciał, żebym poznała ezoteryczną literaturę rosyjską, kino artystyczne i muzykę, której słuchały snoby. Poza tym w naszej dynamice była pewna przytulność. Wiedziałam, jaką pił kawę, w której restauracji zjemy przed pójściem do kina i jak wszystko się skończy. Spojrzenie w przyszłość, jak rzucenie okiem na ostatnią stronę książki, zanim narracja stanie się zbyt intensywna.
A potem poznałam Kristen. Prawie natychmiast stałyśmy się nierozłączne: odkryłyśmy naszą miłość do gier słownych oraz głupich łamigłówek i stworzyłyśmy własny sekretny język, nasz hermetyczny świat. Spotykałyśmy się w różnych miejscach na kampusie, żeby się wspólnie uczyć, a ich lokalizację odkrywałyśmy dzięki wskazówkom w esemesach – takie poszukiwanie skarbów z byciem razem jako nagrodą. W akademikach zostawiałyśmy kryptografy na tablicach naszych drzwi, zaszyfrowane skargi na to, że zostałyśmy wyrzucone z pokoju, lub zaproszenia na kolację do Hinmana. Skradanie się, zostawianie sekretnych rzeczy na widoku, to wszystko powodowało przypływ adrenaliny. Ale któż nie lubi, jak mu się uda?
Trochę dziwnie o tym myśleć, jak sądzę, po tym, co wydarzyło się w Kambodży. _Krew na podłodze tworząca kałużę_.
Na studiach przebywanie z Kristen przyniosło mi wyraźną ulgę, gdy zdałam sobie sprawę, jak mała i spięta czułam się w towarzystwie Bena. Kristen była pierwszą osobą, która ten związek zakwestionowała, zadawała właściwe pytania, aż powoli, powoli zaczęłam rozpoznawać manipulację, krytykę. Zaczęłam stawiać się Benowi i wytykać mu różne rzeczy. Chciałam wiedzieć, dlaczego nasze plany podyplomowe były naprawdę jego planami ze mną jako zaledwie rekwizytem. To do Kristen pobiegłam o drugiej w nocy, kiedy na ostatnim roku Ben i ja wdaliśmy się w kłótnię stulecia, wrzeszcząc i wymachując rękami.
On i ja prawie nigdy się nie kłóciłyśmy, zamiast tego budowaliśmy wzajemną niechęć, więc nadszedł taki moment, gdy część mnie oderwała się od ciała i unosiła nad głową jak dron. _Czy to się naprawdę dzieje? Czy tak to ma wyglądać?_ Odwrócił się, a ja sięgnęłam po jego ramię. _Spójrz na mnie, kiedy do ciebie mówię_, a on odwrócił się tak gwałtownie, że tył mojej głowy zderzył się ze ścianą za mną, zanim zdążyłam się domyślić, dlaczego i jak.
– Nie próbowałem cię uderzyć – powiedział groźnie, zamiast przeprosić. Przepchnęłam się obok niego i pobiegłam do drzwi. Po kilku dniach Kristen poszła do Bena i spakowała moją walizkę, a on patrzył z zaciśniętymi zębami. Nigdy nie zerwaliśmy osobiście.
Chciałam go znowu zobaczyć, co było żałosne. Chciałam krzyczeć i płakać, gdy mnie trzymał, bo jego ramiona były dla mnie prawie tak znajome jak moje własne. Ale Kristen wiedziała lepiej.
– Dokręć zawór – powiedziała wtedy. – Nie marnuj kolejnej sekundy na tego dziada. Teraz może znaleźć kogoś nowego, kto spróbuje wcisnąć się do jego maleńkiego, dusznego pudełka, a ty bądź twarda, bo taka naprawdę jesteś.
Teraz Kristen podeszła do kelnera i uniosła dwa palce.
– _Una mesa para dos_¹ – powiedziała. Zawsze szybko się uczyła. Pozwolił jej wybrać stolik, wskazała mi miejsce z widokiem na salę, a sama zajęła to, z którego patrzyło się na ścianę.
– To był taki fajny tydzień – wyciągnęła rękę i ścisnęła moje przedramię. – Taki wyluzowany i magiczny.
– Dokładnie to, czego potrzebowałyśmy – zgodziłam się, rozkładając serwetkę.
– Od dawna nie byłam tak zrelaksowana.
_Przestań. Przestań. Przestań._ Krew spływa po metalowym słupie jak farba. Oczy Kristen rozszerzają się ze zdumienia. Krew spływająca na jej ręce, nadgarstki, buty…
– Można by pomyśleć, że jest tak jak zawsze – powiedziała. Otworzyła menu. – Możemy zacząć z tego samego punktu, w którym przerwałyśmy, jakby nic się nie zmieniło. I to właśnie oznacza, że jesteśmy prawdziwymi przyjaciółkami.ROZDZIAŁ 4
– Chciałam z tobą o czymś porozmawiać – Kristen odłożyła widelec i oparła łokcie na stole.
Pociągnęłam łyk mojej ciemnej carménère. Chilijskie wino było pyszne.
– Tak? – zabawne, właśnie miałam jej opowiedzieć o Aaronie.
– Nie chciałam od razu o tym mówić. Chciałam… Chyba najpierw cię wyczuć. Ale zaraz ci powiem – rozłożyła dłonie, a ja obserwowałam w zwolnionym tempie, jak rozszerza palce. Skręciło mnie w środku. Na pewno ma to związek z Kambodżą.
W końcu przerwała dramatyczną pauzę:
– Myślę, że powinnyśmy podróżować po świecie przez sześć miesięcy. Począwszy od tego lata. Twojego lata.
Nie dotarło do mnie. Jakby mówiła szybko po hiszpańsku i teraz patrzyła wyczekująco.
– Podróżować po świecie?
– Masz mnóstwo pieniędzy zaoszczędzonych dzięki wygodnej pracy z tą karmą dla kotów – kontynuowała. – I myślałam, żeby wziąć urlop w swojej pracy. Mój podnajem kończy się w czerwcu. Mówię całkowicie poważnie, Emily. Mogłybyśmy to zrobić, prawda?
Pokręciłam głową. Wystarczająco dziwnie było wyobrazić sobie Kristen na spodzie kuli ziemskiej, gdy dźwięczność jej słów została wzmocniona silnie akcentowanym australijskim „prowda?”. Ale Kristen była pionierem, poszukiwaczką przygód. Ja zaś – stabilna, niezawodna Emily – po prostu od czasu do czasu składałam jej ekscytującemu światu wizytę. Czy naprawdę mogłam zawiesić na pół roku swoje życie? Teraz, kiedy miałam trzydzieści lat i wreszcie poznałam kogoś, kogo lubię?
– Nie zrozum mnie źle – powiedziała to, co ludzie mówią tylko wtedy, gdy mają zamiar cię obrazić – ale co cię trzyma? Nie jesteś przywiązana do niczego, nie masz zasmarkanych dzieci, nudnego męża ani kariery, która wydaje się twoim powołaniem, ani rodziny, z którą jesteś blisko. Prawda?
Przygryzłam wargę. W większości miała rację: brak rodzeństwa, mama i ojczym w St. Paul, tata i macocha w północnym stanie Iowa, nie kontaktowałam się z nimi od miesięcy.
Kristen i mnie połączyło to na studiach: podczas gdy wszyscy nasi koledzy dzwonili do matek przynajmniej raz dziennie, my rzadko rozmawiałyśmy z naszymi opiekunami. Mniej więcej wtedy zaczęłam zdawać sobie sprawę dlaczego. Zauważyłam, jak mimowolnie okrutni potrafią być moi rodzice, lekceważący i egocentryczni. Dziadkowie Kristen, Nana i Bill, wychowali ją po śmierci rodziców, od kiedy miała dwanaście lat. I chociaż oboje zawsze wydawali mi się dość mili, Kristen twierdziła, że Bill był tyranem, a Nana kłębkiem nerwów.
Kristen rozejrzała się po restauracji, a potem uśmiechnęła się do mnie z błyskiem w oku. Wiedziałam, o co jej chodziło, jak na telepatię między przyjaciółmi przystało, wyczytałam: to może być nasze życie. Wspólne przemierzanie świata. Odkrywanie dzikich zakątków cywilizacji, kąpanie się w tak surrealistycznych krajobrazach, jakie widywało się tylko w filmach o podróżach kosmicznych.
Ale Aaron… Nie żebym miała planować całe życie wokół kogoś, z kim byłam tylko na czterech randkach. Ale jednak.
Pochyliła się do przodu.
– Pamiętam, że kiedy ty i Ben się rozstaliście, mówiłaś: „To jest to, teraz mogę żyć pełnią życia. Mogę robić, co mi się rzewnie podoba” – machnęła ręką. – Wiem, że ja to widzę inaczej, bo to moje rodzinne miasto, ale czy Milwaukee to naprawdę miejsce, w którym chcesz być?
– Kocham Milwaukee. W przeciwieństwie do ciebie uwielbiam tam mieszkać.
– Ale powiedziałaś o tej pełni życia tak, jakbyś chciała opuścić Środkowy Zachód.
– Hmm…
Pojawił się kelner i Kristen zapytała, jakie piwa mają w ofercie, a ja pociągnęłam za nitkę, która odrywała się od mojej podkładki.
Zerwanie z Benem było jak wbicie noża w najdelikatniejszy punkt mojej psychiki. Zostałam wygnana do mieszkania Kristen, byłam zdezorientowana i smutna. W tamtym czasie moja przyjaciółka Angie, dzielna rudowłosa specjalistka z lingwistyki, którą poznałam w klubie szachowym, dzieliła ciężar pielęgnowania mojego złamanego serca, wkraczania z lodami i współczucia, kiedy potrzebowałam przerwy od ciągłego gadania Kristen, żeby pieprzyć Bena. Kiedy kilka tygodni po rozstaniu Angie zasugerowała, że fajnie byłoby, gdybym pojechała do domu na święta, żeby mama mogła porozczulać się nade mną, wybuchnęłam śmiechem.
– Kiedy powiedziałam mamie, że zerwaliśmy, powiedziała tylko: „No proszę, a ja dopiero zaczynałam go lubić”.
Angie opadła szczęka.
– Nie zapytała, co się stało?
– A po co? – moi rodzice, którzy rozwiedli się, gdy byłam nastolatką, spełnili fizyczne wymagania „akceptowalnego wychowania dziecka”, a gdy poszłam na studia, wydawało się, że im ulżyło, że nie muszą już sobie zawracać głowy, z kim wychodzę i kiedy wrócę.
Angie zastanowiła się.
– Nie wiem, o czym ona mówiła, wszyscy go nie znosiliśmy.
Patrzyłam na nią przez chwilę. Opinia Angie, o której wiedziałam od tygodni, była wciąż palącą tajemnicą, którą wszyscy na uczelni ukrywali przede mną praktycznie od pierwszego roku studiów. Wszyscy oprócz Kristen.
W następnym tygodniu, kiedy byłam w domu, łamałam sobie głowę, dlaczego ani mama, ani ojczym nie wspomnieli o Benie pierwszego, drugiego, trzeciego dnia. Temat mojego wieloletniego chłopaka wyraźnie przycichł w mojej głowie, otoczyła go martwa cisza. Kristen i ja spędziłyśmy kolejne dwa święta Bożego Narodzenia samotnie w ciepłych miejscach: Fort Lauderdale, potem Portoryko. Wycieczki były genialnymi pomysłami Kristen, skąpane w słońcu wypady, które ugruntowały jej miejsce na moim osobistym drzewie genealogicznym, tym, które ma znaczenie: wśród rodziny, którą wybierasz.
– Twoi rodzice mają w dupie twoje uczucia – zauważyła. – Dlaczego poświęcasz im swój czas?
Kristen wybrała chilijskiego lagera i wysłała po nie kelnera. Złożyła ręce.
– Pomyśl o tym, Emily. Sama powiedziałaś, że wszyscy twoi przyjaciele pożenili się i mają dzieci.
_Ale ja tego właśnie chcę._ Łzy napłynęły mi do oczu, kilka pasm frustracji zlało się w jedno: irytacja na siebie, że żałośnie pragnę chłopaka, żal, że nie potrafiłam być tak beztroska jak Kristen, że nie potrafiłabym rzucić wszystkiego ot tak, na sześć miesięcy, z żądzy włóczenia się po świecie.
– O Boże, nie płacz! – ręka Kristen opadła na moją, przecisnęła się przez moje palce. – Przepraszam, mówię to wszystko źle. Chodzi mi o to, że… tak wielu ludzi zabiłoby, aby być na twoim miejscu. Wszyscy nasi koledzy ze studiów dźwigają teraz torby na pieluchy, prawda?
Obie zachichotałyśmy.
– Myślałam… Hej, kończymy trzydzieści lat. Czy to nie najlepszy moment na spróbowanie czegoś nowego? I byłam podekscytowana, myśląc, jak mogłoby wyglądać nasze życie w trasie. Tak jak kiedyś, tylko lepiej, bo teraz jesteśmy dorosłymi kobietami.
Usiadła wyprostowana, wciąż trzymając mnie za rękę.
– Wiesz, że kocham nasze wycieczki. Ale zobaczenie cię raz, może dwa razy w roku to za mało. Tęsknię za tobą jak szalona – spojrzała na podkładkę. – I… w zeszłym roku, kiedy przeżywałaś trudne chwile, czułam się okropnie, że nie mogłam być przy tobie osobiście. Jesteś dla mnie najważniejsza, wiesz?
O tej porze w zeszłym roku. Żołądek podskoczył mi do gardła, kiedy przypomniałam sobie zeszłą wiosnę, po Kambodży: jak chodziłam otępiała do pracy… o ile udało mi się tam dotrzeć. Jak wahałam się między głębokim, spastycznym szlochem a dziką, miotającą paniką i jedna myśl kołatała mi się po głowie: umrę.
– Ale nie tylko to – kontynuowała. – Tęsknię za oglądaniem Netflixa w łóżku, kiedy jesteśmy zbyt leniwe, żeby wyjść. Brakuje mi omawiania jednego tematu przez dni lub tygodnie, zamiast zdawać sobie relacje przez telefon o tym, co się u nas dzieje podczas trzygodzinnych rozmów. Nie wiem. Tylko ja tak mam?
Pokręciłam głową i zaśmiałam się.
– Tak, nie, ja też. Po prostu… nigdy nie przyszło mi to do głowy. Nigdy sobie tego nie wyobrażałam – usiadłam, pociągnęłam łyk wina. – Kristen Czarnecki, ty szalona suczo.
Zaśmiała się. Miała najmilszy na świecie śmiech, pełny i melodyjny.
– Możemy to zrobić. Dlaczego nie? Inni robią tak cały czas. Cholera, jak spotykamy ich na wycieczkach, to zawsze jestem o to zazdrosna. Mogłybyśmy być tymi, którym inni zazdroszczą!
Spojrzała na mnie wtedy z szerokim uśmiechem i błagalnym wzrokiem, tym samym spojrzeniem, którym obdarzała mnie, gdy próbowała mnie przekonać, żebym wyruszyła z nią na przygodę. _Wejdź ze mną do tej opuszczonej jaskini, podążaj za tymi nieznajomymi do baru w innej dzielnicy._ Jej namawianie zawsze się opłacało, zawsze prowadziło do najbardziej magicznych i zapadających w pamięć fragmentów podróży, więc nigdy nie żałowałam, że podążałam za jej nieustraszonym przewodnictwem.
Zobaczmy, co się stało, kiedy dla odmiany chciałam zrobić coś spontanicznego.
_Przestań. Przestań. Przestań._
Przez myśl by mi to teraz nie przeszło. Napotkałam spojrzenie Kristen nad naszymi pustymi talerzami, na których były resztki awokado i komosy ryżowej. Wszystko było już za nami. Ten tydzień i jej propozycja, która zbiła mnie z tropu, dowiodły tego.
– Proszę, Em, obiecaj mi, że się nad tym zastanowisz – powiedziała.
– Obiecuję.
Zapiszczała i klasnęła, a ja poczułam, że się rumienię. Dobra, znowu nie powiedziałam jej o Aaronie, nie zamierzałam teraz psuć tej chwili. Zobaczymy, czy rano będzie okazja.
Wróciłyśmy do naszego pensjonatu, kierując się krętymi kamiennymi schodami na górę, gdzie owalny basen mrugał leniwie w stronę gwiazd. Leżałyśmy na ledwo trzymających się leżakach i liczyłyśmy spadające gwiazdy. Zobaczyłam pięć, Kristen sześć.
Ostatni dzień przywitał nas mglistym powietrzem przesyconym nostalgią, którego każdy haust był słodko-gorzki. Wdychałyśmy widoki i łapczywie je chłonęłyśmy, marząc, by te chwile nigdy się nie skończyły. Obudziłam się wcześnie, aby odwiedzić ładny miejski kościół pomalowany na biało, który, gdy weszłam do środka, przywitał mnie błękitnym sufitem i prostym witrażem. Kristen, niegdyś oddana protestantka, teraz zaciekle przeciwna zorganizowanej religii w jakiejkolwiek formie, nie chciała słyszeć o kościele i zamiast tego przywitała mnie w hotelowym lobby właściwym odcieniem mlecznej kawy i gotowym planem dnia.
Wypożyczyłyśmy rowery i jeździłyśmy krętymi dróżkami, zatrzymując się, by w milczeniu popatrzeć na góry, jakbyśmy się z nimi żegnały. Założyłyśmy kostiumy kąpielowe i zanurzyłyśmy stopy w lodowatym basenie hotelowym, po czym wylegiwałyśmy się w jesiennym słońcu, dzieląc się butelką chardonnay i czytając książki w przyjaznej ciszy. Hotelowy dozorca, pogwizdując, otworzył drzwi do szopy i pomachał nam, zanim z plątaniny narzędzi wyciągnął grabie, a Kristen zerwała się i poprosiła go, żeby zrobił nam zdjęcie moim aparatem. Wykupiłam dla nas obu masaże w maleńkim spa o zielonych ścianach, gdzie leżałyśmy na zatęchłych stołach, podczas gdy grube kobiety masowały nasze plecy z większą szybkością niż precyzją. To był idealny ostatni dzień. Kristen nie wspomniała już o planach wyprawy, ale czułam, że ta kwestia wisi między nami, obietnica przyszłości unosiła się w powietrzu jak wspólne wspomnienie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki