- promocja
- W empik go
Nigdy nie jest za późno - ebook
Nigdy nie jest za późno - ebook
ONA – Zuza, lat 45, rozwiedziona lekarka, matka studiujących bliźniaków. Ładna, ciepła, z lekką nadwagą w przeszłości, obecnie BMI w normie. Lubiana przez pacjentów i przyjaciół, ale nieco znużona swoim życiem. Czuje się jak chomik w kołowrotku.
ON – Maks, bogaty przedsiębiorca, początkowo podający się za kucharza. Pół Polak, pół Niemiec. Rozwiedziony przed czterema laty, z chwilową niechęcią do kobiet.
Spotykają się w nadmorskiej miejscowości w dość niefortunnych okolicznościach. Początkowo nie pałają do siebie sympatią, jednak opatrzność styka ich ze sobą ponownie, tym razem na niemieckiej wyspie Föhr, i wówczas sprawy przybierają zupełnie nieoczekiwany obrót.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-364-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po raz pierwszy wyjechałam na urlop sama. Niesamowite! Urocza nadmorska miejscowość, tuż przed sezonem, niewielu turystów, cisza i taka ścieląca się wokół nostalgia. Za czym? Za tym, co nieuchronnie przeminęło, czego nie da się już nadrobić? Za szczęściem? Gnałam przez całe życie nie wiedzieć dokąd. Ciągle chciałam czegoś innego. Czegoś, co będzie później, nie skupiając się na teraźniejszości. Nie ciesząc się chwilą. Wiecznie ze wszystkiego niezadowolona, albo zadowolona inaczej. Tyle czasu tylko dla mnie, tyle myśli, które donikąd się nie śpieszą. Tyle refleksji i tęsknoty. I całkowita, chociaż chwilowa, wolność.
Nie chcę smęcić. Pora to zmienić. Nikt nie wie, ile czasu jeszcze nam zostało. Może chwila, a może cała wieczność. Carpe diem. Jak powiedziała moja przyjaciółka, która czterdzieści lat skończyła już jakiś czas temu:
– W moim wieku mogę zrobić wszystko oprócz urodzenia dziecka. A najchętniej to robiłabym fikołki na łące. – I tak trzymać!
Chodzę po prawie pustej plaży, jakbym chciała się nachodzić na zapas. I myślę intensywnie. Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że myśli mogą tak swobodnie przepływać przez umysł. Bez żadnych zakłóceń w rodzaju: Mamo, a on/ona mi to… Mamo, a ja chcę tego… Zuzka, a może byś to… Dźwięku telefonu, szczekania psa, sygnału zmywarki (którą ktoś musi wypakować)…
Nogi bolą mnie niemiłosiernie, spalam jednak kalorie, więc się nie poddaję. Przyjemniej może i byłoby przysiąść na jakimś kamieniu, ale przecież siedzenia mam w domu w nadmiarze. Jak jakiś natręt w mojej głowie kłębią się myśli o nim. Może niespodziewanie przyjedzie, zapuka do mojego pokoju i zapyta:
– Możemy porozmawiać?
Albo może zadzwoni i powie:
– Zuza, to w tobie się zakochałem. – A ja to przecież wiem. To znaczy tak myślę. Może tylko wydaje mi się, że istnieje taka możliwość, a tak właściwie to nie może być prawdą. Bo przecież jak? We mnie? No popatrz tylko na mnie. Lata świetności, jak to mówią, mam już za sobą.
Z drugiej strony jednak nie jestem przecież jeszcze stara. Schudłam, zaczęłam bardziej dbać o siebie i, za radą Maryni (tej przyjaciółki od nieurodzenia dziecka), zaczęłam się uśmiechać.
– Zuza, jak jesteś poważna, to wyglądasz na bardzo smutną, bo wokół ust robią ci się takie fałdki, jak u buldoga. – Też coś! Jeszcze nie! Ćwiczę więc przed lustrem „delikatny uśmiech wygładzający fałdki”, lekko sardoniczny. Lepiej!
Ciągle siedzi mi w głowie ten Adam, nie wiem po co. Pracujemy razem. Nie jest w moim typie, ale żaden z mężczyzn, z którymi byłam, w nim nie był. Jestem wolną kobietą, rozwiodłam się dawno temu. Zdradzał mnie. Typowe – z o czternaście lat młodszą. Byłam w rozpaczy, wieszałam na nim psy wszystkich możliwych ras. Upijałam się czerwonym winem w samotne wieczory. Paliłam i nie jadłam, nie jadłam i paliłam. Schudłam do czterdziestu ośmiu kilogramów. Brr! Okropne to były czasy. Nie byłam jednak bez winy, widzę to dopiero teraz. Było, minęło. Rany zagojone (prawie – oprócz pozostałej niskiej samooceny).
A teraz ten Adam. Zawsze go dosyć lubiłam, ale żeby aż tak o nim myśleć? Małomówny, chudy (no, może szczupły), wysoki. Wysportowany. Nieco rudy (a zawsze miałam blondynów, których nie lubię). Jest tylko jeden szkopuł – żonaty. Od czasu studiów – czyli już trochę.
Pewnej nocy, ni stąd, ni zowąd, miałam sen. Śniło mi się, że jesteśmy w pracy, ja siedzę na krześle przy biurku, a on schyla się po coś, co upadło przy mnie. I prostując się, całuje mnie delikatnie w usta. To było takie realne, zmysłowe, subtelne. Ale dlaczego taki sen? I Adam? Długo nie mogłam wrócić do rzeczywistości, moja podświadomość nie chciała go zaakceptować. Zawsze miałam zasadę, że żonaci mężczyźni są nietykalni. Byli dla mnie niewidoczni. Nie rozsiewali feromonów. A tu coś takiego!? Zaczęłam mu się dyskretnie przyglądać. No fajny jest, ale żeby tak od razu? Nie, przestań!
Opowiedziałam o moim śnie Maryni. Jest kobietą, która zna swoją wartość. Dba o siebie, umie odpoczywać, trzy razy w tygodniu ćwiczy w klubie (jakieś rumby, spiningi czy coś tam jeszcze). Szczupła, elegancka, asertywna. Ale jednocześnie to moja przyjaciółka od przedszkola. Zna mnie. I rozumie jak nikt inny.
– Zuzka, musi być coś na rzeczy, nie zaprzeczaj. Oczy ci się świecą, kiedy o tym opowiadasz. Pociąga cię, ale wypierasz go ze swojej podświadomości, bo jest żonaty. Inaczej rano zapomniałabyś o tym śnie.
Czas mijał. Rozmawialiśmy w pracy jak dotąd, ale też milczeliśmy nieskrępowanie, każdy zajęty swoją pracą. Pracujemy w jednym gabinecie, jesteśmy lekarzami i duża część naszej pracy to papierki. Nie wchodziliśmy w swoją przestrzeń. Często fantazjowaliśmy, że z powodu wypalenia zawodowego pewnego razu porzucimy naszą dotychczasową pracę i kupimy małe pensjonaty – ja w górach, on nad morzem, gdzie będziemy dopieszczać naszych gości. A jak nam zabraknie na chleb, dorobimy jako lekarze, ale tylko w razie głodu. Taki plan. Przestałam myśleć o nim w relacjach damsko-męskich. Sen został odłożony na wyższą półkę.
Minęło kilka miesięcy, pojechałam na kurs do Torunia. Piękne miasto ten Toruń, a szczególnie jego starówka. Spacerowałam po niej popołudniami wolnymi od zajęć, odpoczywałam. Byłam w nastroju bardzo refleksyjnym, zaczęłam się już wtedy zastanawiać, co dalej z moim życiem. Tylko praca, praca, dom, ogródek i znowu praca. Dzieci na studiach. Dwudziestodwuletnie bliźniaki – Antek i Jagna. Kiedy nie mogłam sobie przypomnieć, czy byłam w zeszłym roku na urlopie, pomyślałam sobie, że jest źle. A tu nagle dzwoni telefon:
– Cześć, Zuza, tu Adam. Ustalam listę dyżurów. Na które cię wpisać? – I normalnie na tym byłby koniec. Krótko i na temat. Taki jest Adam. Ale tym razem nie. – A jak tam w Toruniu? Co robisz popołudniami?
– Spaceruję właśnie po starówce. Jest fantastyczna. Zimno tylko trochę, jak na kwiecień przystało. Idę zaraz do jakiejś klimatycznej knajpki rozgrzać się. Wypiję lampkę grzanego wina, pomoże.
– A sama tak spacerujesz? Czy ktoś ci towarzyszy? – Co jest z tym Adamem? Tyle słów? I to takich niedotyczących pracy?
– Sama. Dumam.
– Aha. – W jego głosie poczułam jakby ulgę. – No to przyjemności, cześć.
– Cześć. – I rozłączył się. A ja znowu lekko oszołomiona, jak po śnie. Dziwnie jakoś. Zachowywał się inaczej niż zazwyczaj.
Ponownie zaczął błąkać się po moich myślach. Na razie tak delikatnie, ot, niby od niechcenia. Ale zaczęło coś kiełkować. Po powrocie do pracy było niby tak samo, a jednak ciut inaczej. Nieco bardziej zwracałam uwagę na to, co powiedział, czy w ogóle coś mówił. Jak patrzył, czy patrzył, czy wcale nie patrzył. Przyciągały moją uwagę drobne bzdurki, gesty, spojrzenia. Nic wielkiego, delikatne zdziwienie. Było to jednak jak lekki zefirek przewiewający przez mój umysł. Przeleciał i poleciał.
Kiedyś na przykład Rod Stewart śpiewał w radiu I Have Got You Under My Skin (szaleję za Rodem, mogę go słuchać przez cały dzień). Adam zrobił głośniej.
– To jest moja piosenka – powiedział. W innej sytuacji nie zwróciłabym na to najmniejszej uwagi. Teraz jednak pomyślałam: Czy to do mnie? Czy to mnie ma pod skórą? Czy to ja jestem jego obsesją? I znowu zefirek przeleciał, ale myśl pozostała. Dlaczego, co się, u licha, dzieje?
Dalej egzystowaliśmy obok siebie przez następne tygodnie, niby zwyczajnie, a jednak inaczej. I nagle wybuchła bomba!
Sobotni ranek. Około 9.00. Wyleguję się jeszcze w łóżku, coś tam czytam, dzwoni Adam. Wiedziałam, że wkrótce będzie w Toruniu w sprawie stażu specjalizacyjnego, i pytałam go wcześniej, czy nie podrzuciłby przy okazji moich dokumentów. Nie wiedziałam tylko, kiedy będzie jechał.
– Cześć, nie obudziłem cię?
– Nie, skądże – odpowiedziałam lekko zaskoczona.
– Jadę w niedzielę do Torunia, zabrałbym te twoje dokumenty.
– O, to super! Będę jechała do rodziców w południe, to ci je podrzucę – ucieszyłam się.
– Wiesz…, zaraz będę jechał do szpitala, bo tam zostawiłem moje papiery, to przyjadę do ciebie gdzieś tak za godzinę.
– Okay. To do zobaczenia.
O rany! Tak wcześnie, a ja jeszcze w pieleszach! Ale co tam, przecież nie umówiłam się z nim na randkę. Przecież to tylko mój kolega z pracy. A tak w ogóle to nie przesadzajmy. Założyłam więc spodnie dresowe, rozciągniętą bluzę, nie zrobiłam makijażu, a włosy miałam niezbyt świeże, bo wieczorem miałam zamiar zrobić sobie domowe SPA i porządek z całym ciałem – także z włosami. Zamotałam je tylko w jakiś kok na czubku głowy, wyszedł nieco rozczochrany. I na to wszystko wpada ON. Był już u mnie kilka razy, wpadał po coś, szybko rozglądał się po ogródku (bo jest zapalonym ogrodnikiem), odmawiał kurtuazyjnie zaproponowanej przeze mnie kawy, załatwiał sprawę i już go nie było. Szczerze mówiąc, myślałam, że tak będzie i tym razem. Dzwonek do drzwi:
– Cześć, Zuza.
– Cześć, wejdź. – Wszedł, rozejrzał się po pokoju. – Napijesz się kawy? – Myślałam, że odmówi, przecież o tej porze każdy normalny człowiek jest już po kawie.
– Chętnie – O! A to ci niespodzianka! Usiadł na kanapie, ja na fotelu. Pijemy kawkę, dziwnie się czuję na innym terenie niż praca, jestem nieco skrępowana. Zazwyczaj nie mam problemów z kontaktami międzyludzkimi, ale teraz dziwnie jakoś. Chyba chciałabym, żeby wziął już te dokumenty i wyszedł.
– Sama jesteś? – spytał nagle.
– Nie, dzieci przyjechały, ale jeszcze śpią w swoich pokojach – odpowiedziałam.
– Aha. – Czułam narastające jego i moje skrępowanie. Zaczął się tak zachowywać, jakby chciał o czymś pogadać, ale nie wiedział, jak zacząć. – Bo tak szczerze mówiąc, to nie wiem, co dalej będzie z tą moją specjalizacją (oboje robimy ją z balneologii, jesteśmy reumatologami). A w ogóle to wszystko mi się pochrzaniło.
– Stało się coś? – Byłam trochę zaintrygowana, raczej jest małomówny.
– Zakochałem się – powiedział z nieśmiałym uśmiechem.
Miałam wrażenie, że ktoś wyssał powietrze z pokoju. Czułam, że cała krew odpływa mi z twarzy, także niestety z mózgu.
– W kim? – zdołałam jeszcze wykrztusić, bo chyba w podświadomości pomyślałam sobie, że może to we mnie.
– W kobiecie! – I znowu ten nieśmiały uśmiech. W tym momencie zamurowało mnie zupełnie. Po raz pierwszy w życiu poczułam coś takiego, i nie wiem właściwie dlaczego. Czy to przez totalne zaskoczenie? Czy może przez to, że w pierwszej chwili pomyślałam, że ktoś mógł się jeszcze we mnie zakochać (i to ktoś młodszy!), a w kolejnej potłukłam sobie boleśnie tyłek, spadając na ziemię? Przecież nie we mnie, tylko w jakiejś kobiecie! Nie powie przecież: „W Ali, Basi czy innej Joasi”.
Zaniemówiłam. Nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. On chyba coś mówił, ale to kompletnie do mnie nie docierało. Bąkałam coś, że to bardzo komplikuje życie, że to trudna sytuacja – ale było to zupełnie bez ładu i składu. Więcej chyba milczałam ze wzrokiem wbitym w podłogę. Musiałam być trupio blada, czułam, że wręcz zdrętwiały mi usta.
Nagle znaleźliśmy się przy drzwiach. On wychodzi, a ja nadal nie wiem, jak się nazywam. Nie mogę dojść do siebie.
– To cześć. – Uśmiechnął się nieco zmieszany.
– Cześć.
I tyle. Kilka minut, a taki szok! Ale właściwie dlaczego? Facet przyszedł, chciał może z kimś pogadać, bo ma problem. Ale co, starszej koleżance chciał się wyżalić? Mamuśka jestem czy co? No, ale może jednak to o mnie chodzi? Zawsze przecież byłam uważana za atrakcyjną kobietę. Fakt, że trochę swego czasu przytyłam, ale już dużo schudłam, BMI mam nieco poniżej górnej granicy normy. I mam czterdzieści pięć lat – to przecież nie tak znowu dużo. No nie, przecież to nie może o mnie chodzić. Ale właściwie dlaczego? Może nie powiedział, że to we mnie się zakochał, bo się przestraszył mojej reakcji? A jeżeli nie we mnie, to w kim? Może w którejś dziewczynie z pracy, a może jakiejś innej, z daleka? No, a może jednak we mnie? Nie, nie, to niemożliwe. Na pewno jest dużo młodsza, bo facet koło czterdziestki przeżywa kryzys i bierze sobie młodą siksę. No, ale przecież ja też mam swoją wartość! Nie, no jaką wartość, do cholery?
I tak biłam się przez kilka godzin z podobnymi myślami. Huśtawka – raz na górze, raz tyłkiem po ziemi. A za każdym razem, kiedy przechodziłam przed lustrem, rozumiałam, że to nie mogę być ja. Ale po chwili znowu Chochlik mi podpowiadał: A może jednak? O nie! Dam ogłoszenie: „Oddam Chochlika i jeszcze dopłacę. Rasowy, szczepiony i bez pasożytów”. Niech go ktoś zabierze, bo zwariuję!
Dzieci wstały koło południa i nie mogły się z matką dogadać. Nie rozumiałam, czego ode mnie chcą. A chcą ciągle czegoś, mimo że są już dorosłe.
– Mamo, co ty taka „potajona” jesteś? Maraton dyżurowy miałaś czy co? – w końcu zapytała zdziwiona Jagna.
Kiedy przypaliłam obiad, skapitulowałam. Dzwonię do Mani!
– Zuza, dawno ci mówiłam, że coś w tym jest – odparła po wysłuchaniu mojej relacji. – Chociaż trudno wyczuć, o co mu chodziło. Na dwoje babka wróżyła. Może chciał ci coś wyznać, ale się wystraszył? A może potrzebował rady starszej koleżanki? Nie wiem.
– No to mi pomogłaś – powiedziałam z przekąsem. – Co ja mam teraz z tym zrobić? A poza tym głupio mi jak cholera. Co on sobie o mnie pomyśli? Jeżeli to we mnie się zakochał, to pomyśli, że odprawiłam go z kwitkiem. A jeżeli nie we mnie, to pomyśli: „O rety, ona pomyślała, że to o nią chodzi! Ale kanał!” – I tak źle, i tak niedobrze. A swoją drogą to ci mężczyźni są dziwni. Nigdy ich zbytnio nie rozumiałam… Bo gdybym to ja była nim i zakochała się we mnie, i chciałabym mi o tym powiedzieć, to powiedziałabym to wprost: „Zuza, zakochałem się w tobie”. I po sprawie. Gdybym jednak zakochała się w innej kobiecie, powiedziałabym tak: „Zuza, potrzebuję twojej rady, zakochałem się w pewnej dziewczynie, którą (na przykład) poznałem w Warszawie na kursie, i nie wiem, jak mam postąpić. Potrzebuję twojej rady”. O! I po sprawie, wszystko byłoby jasne, bez niedomówień.
– No, bo widzisz, on ma swój tok myślenia i dla niego wszystko jest oczywiste – powiedziała Mańka stanowczo. – Nie przychodzi mu do głowy, że ty możesz inaczej go zrozumieć. Nie ma pojęcia, że ty wszystko teraz wywracasz podszewką na wierzch i od kilku godzin nie wiesz, co ze sobą zrobić. On myśli, że ty dokładnie wiesz, co miał na myśli. Oni tacy są. A my, kobiety, wszystko rozbieramy na czynniki pierwsze. Nie zmienisz tego. Zajmij się jakąś robotą, tylko nie gotowaniem. Czymś, czego nie spieprzysz. O, wypierz coś! Najlepiej tak, jak prały nasze babcie, na tarce ręcznej i w bali. Zmachasz się, przestaniesz myśleć o głupotach. A potem poczekaj do jutra, ochłoń. Jutro będzie to wszystko wyglądało inaczej. Pogadamy, jak ochłoniesz.
– A skąd ja ci tarkę wezmę, zwariowałaś? – Wypuściłam głośno powietrze. – To pa! Idę do pralni, oddać się czynnościom, do których się w tej chwili nadaję – dodałam zrezygnowana.
Minęły trzy dni, czas jego powrotu z Torunia. A ja przez ten okres nabawiłam się nerwicy natręctw – myśli, które wracały jak mantra:
– Ja czy nie ja jestem tą kobietą? – Chochlika niestety nikt nie kupił. Czułam się bardzo niezręcznie z powodu mojego zachowania podczas naszej rozmowy, obojętnie, „co poeta miał na myśli”. Wykombinowałam więc, że wyślę mu SMS, dzięki któremu może uda mi się poprawić mój wizerunek. Napisałam: „Cześć, Adam, przepraszam za moje zachowanie podczas naszej sobotniej rozmowy. Mam wrażenie, że chciałeś z kimś pogadać, a mi odebrało mowę. Mowa wróciła. Już jestem, jakby co”.
I wysłałam! A jak wysłałam, to się przeraziłam. O matko kochana, po co ja to napisałam? Przecież to bez sensu, pogrążyłam się jeszcze bardziej! I znowu ten paskudny Chochlik zacierał łapska, mrużąc złośliwie te skośne oczyska. Oj, ty, oj, ty, głupolu!
Oczekiwałam jakiejś odpowiedzi, no bo przecież tak nakazuje przyzwoitość. Mijały najpierw minuty, potem godziny. Co chwilę sprawdzałam komórkę – NIC! Cały Adam! Następnego ranka poczułam się całkowicie zlekceważona i zupełnie nie miałam pojęcia, co zrobić z tym całym ambarasem.
Bałam się naszego pierwszego wspólnego dnia w pracy, nie wiedziałam zupełnie, jak się zachować. Serce mało mi z piersi nie wyfrunęło, obawiałam się, że za chwilę będę wymagała fachowej pomocy z powodu częstoskurczu i nadciśnienia, ale pokonałam jakoś ten stan i wkroczyłam do dyżurki, udając, że wszystko jest jak dawniej. Adam już siedział przy biurku i coś pisał na komputerze.
– Cześć, Adam – powiedziałam jakby nigdy nic.
– Cześć – odpowiedział, niby też normalnie.
Zdjęłam płaszcz, zmieniłam buty, nałożyłam fartuch. Kręciłam się po gabinecie i mieszałam powietrze. ON się nie odzywał, pilnie coś pisał, co nie było zachowaniem odbiegającym od norm Adama. Często przedtem bywało, że albo gadaliśmy jak najlepsi kumple, albo milczeliśmy, też jak kumple. I to milczenie nie było krępujące, było normalne. Każdy wtedy robił swoje. Tym razem jednak czułam wiszące w powietrzu napięcie. Nie mogłam tego przedłużać.
– Adam, przepraszam cię, jeżeli poczułeś się urażony po naszej sobotniej rozmowie, ale po raz pierwszy w życiu mnie zamurowało – powiedziałam, bacznie obserwując jego reakcję i udając w razie czego, że absolutnie nie przyszło mi na myśl, że to może dotyczyć mnie. – Nie wiem właściwie dlaczego. Może potrzebowałeś jakiejś rady, rozmowy z kimś, a ja okazałam się nieprzydatna. Zaskoczyłeś mnie tym wyznaniem, bo w zasadzie jesteś dość skryty i może dlatego to był taki szok.
Adam nie wydawał się jakoś szczególnie zmieszany lub poruszony tą rozmową.
– Nie wiedziałem, jak mam postąpić, ale teraz już wiem – odpowiedział bez większych emocji. – Większość z moich znajomych jest już po rozwodzie, więc nie jest to nic szczególnego.
O kurczę, to aż rozwód? Czyli sprawa jest poważna. Więc to nie mogę być ja (Chochlik złośliwie chichocze, wytykając mnie krzywym paluchem). No to kto?
– Więc trudne chwile przed tobą. Ale może trzeba walczyć o swoje szczęście, sama nie wiem. – Nie wierzę, że to powiedziałam! Przecież zawsze wyznawałam zasadę, że rodzina to świętość, a tu teraz takie rzeczy? Może sama jestem zdesperowana i chciałabym, żeby ktokolwiek zrobił dla mnie coś takiego? Niech rzuci dla mnie rodzinę (czy chociaż tylko żonę), niech ja się okażę tą najważniejszą. Niech mnie ktoś przytuli!
– No to powodzenia – powiedziałam z lekkim, jak mi się wydawało, serdecznym uśmiechem.
– Dzięki – odpowiedział zupełnie zwyczajnie i na tym się skończyło.
A ja znowu zaczęłam dopasowywać kandydatki na jego ukochane. Nie mogłam zupełnie skupić się na pracy. Chciało mi się wściekać ze złości, że to nie ja, a z drugiej strony czułam z tego samego powodu ulgę. Żal jednak został. W jednej chwili czułam się niedowartościowana, stara i nieatrakcyjna, a za chwilę myślałam sobie: „Zaraz, zaraz, to jeszcze nie jest do końca powiedziane, że to na sto procent nie ja”. I tak w kółko.
Na szczęście dzień pracy jakoś dobiegł końca. Prowadziliśmy banalne rozmowy, które nie różniły się specjalnie od tych wcześniejszych. Za dwa dni miałam zaplanowany urlop – tylko morze i ja. Chciałam ochłonąć, pomyśleć. Jedno jest pewne – cała ta sytuacja obudziła we mnie uśpioną od kilku lat kobietę. Wiem, że nie chcę być tylko matką, córką, lekarką, ogrodniczką, sprzątaczką. CHCĘ BYĆ KOBIETĄ! Prawdziwą, taką do kochania, przytulania, miętoszenia, taką do szeptania czułych słówek, do uwielbiania, do noszenia na rękach. Przecież to niemożliwe, żebym miała to wszystko już za sobą. Ja chcę się zakochać! Chcę być dla kogoś całym światem! Chcę miłości! I będę ją miała! A teraz chcę nad morze!