Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nigdy!!!: powieść z roku 1813 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nigdy!!!: powieść z roku 1813 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 270 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. BRAT I SIO­STRA.

– Ależ, mój dro­gi Pepi, ty nie mo­żesz pu­ścić się w dal­szą po­dróż; je­steś jesz­cze zgo­rącz­ko­wa­ny, zwich­nię­ta noga ci do­le­ga.

– Ja też nie my­ślę twe­go go­ścin­ne­go dwo­ru opu­ścić ju­tro; za dni kil­ka przy two­ich sta­ra­niach, Te­re­niu ko­cha­na, przyj­dę zu­peł­nie do sie­bie i po­dą­żę za mo­je­mi nie­do­bit­ka­mi.

I wes­tchnął.

Wes­tchnę­ła i pani Te­re­sa.

Każ­de jed­nak wes­tchnie­nie brzmia­ło in­a­czej.

Pierw­sze naj­wy­raź­niej ozna­cza­ło żal za "nie­do­bit­ka­mi" w dru­giem da­wa­ło wy­czu­wać się znie­cier­pli­wie­nie.

Była chwi­la mil­cze­nia.

– Mógł­byś prze­cież na ja­kiś czas usu­nąć się zu­peł­nie od tru­dów wo­jen­nych, wy­po­cząć – po­czę­ła pani Te­re­sa.

Cho­ry, le­żą­cy na wy­god­nym szes­lą­gu z wy­cią­gnię­tą nogą, gorz­ko się uśmiech­nął.

– Z na­tu­ry rze­czy usu­nę się od tru­dów wo­jen­nych, nie­szczę­śli­wa woj­na skoń­czo­na a woj­sko roz­pusz­czo­ne.

– Nad nie­szczę­śli­wem woj­skiem na­wet nie­przy­ja­ciel bo­le­je, a nie­szczę­ście to jest tak wiel­kie, że wszel­kie po­świę­ce­nie się z twej stro­ny, dro­gi mój bo­ha­ter­ski bra­cie, jest tyl­ko na­ra­ża­niem ży­cia z twej stro­ny.

– My­lisz się, dro­ga Te­re­niu, wy­trwa­nie do koń­ca na sta­no­wi­sku jest obo­wiąz­kiem każ­de­go żoł­nie­rza, obo­wiąz­kiem każ­de­go syna oj­czy­zny.

– Ach! – wes­tchnę­ła pani Te­re­sa – oj­czy­znę łu­dzo­no ty­lo­krot­nie i tak nie­szczę­śli­wie po­pro­wa­dzo­ną do zgu­by, mógł­byś in­a­czej ra­to­wać.

Cho­ry spoj­rzał na nią roz­ognio­nym, su­ro­wym wzro­kiem.

– Sami nie po­do­ła­my wa­lą­cym się nie­szczę­ściom, trze­ba zwró­cić się w tę stro­nę, skąd po­moc pew­niej­sza przyjść może.

– Po­moc? skąd? – za­py­tał cho­ry głu­cho.

– Wie­lu zro­zu­mia­ło już opła­ka­ne po­ło­że­nie, szu­ka więc ra­tun­ku i od­da­je się w opie­kę ce­sa­rza Alek­san­dra.

– Te­re­niu, i ty to mó­wisz… ty, moja sio­stra! – po­rwał się le­żą­cy, sia­da­jąc na szes­lą­gu.

– Uspo­kój się, dro­gi Pepi. Mi­łu­ję kraj mój nie­szczę­śli­wy, a wła­śnie dla­te­go, że go mi­łu­ję, uczy­ni­ła­bym ofia­rę z mo­ich prze­ko­nań.

– Nig­dy! – za­wo­łał z za­pa­łem cho­ry.

– A jed­nak, gdy­byś nie szedł za ga­sną­cą gwiaz­dą Na­po­le­ona, a przy­jął pro­po­zy­cję ce­sa­rza Alek­san­dra.

– Nig­dy! – za­wo­łał po raz wtó­ry le­żą­cy.

I ze­rwał się na rów­ne nogi.

Pani Te­re­sa ob­ję­ła go ser­decz­nym uści­skiem i ko­jąc jego wzbu­rze­nie naj­czul­szy­mi wy­ra­zy, zmu­si­ła do po­ło­że­nia się na­po­wrót.

Roz­mo­wa ta to­czy­ła się mię­dzy księ­ciem Jó­ze­fem a sio­strą jego z Po­nia­tow­skich hr. Tysz­kie­wi­czo­wą.

Wra­ca­jąc z nie­szczę­śli­wej prze­pra­wy przez Be­re­zy­nę, a nie mo­gąc to­wa­rzy­szyć reszt­kom swo­ich puł­ków, z po­wo­du zwich­nię­tej nogi, za­trzy­mał się w Wil­nie, gdzie pod­ów­czas ba­wi­ła i jego sio­stra, z dość licz­nym swo­im dwo­rem.

W tej chwi­li ksią­żę Jó­zef wy­czer­pa­ny roz­mo­wą, nie li­cu­ją­cą z jego po­li­tycz­ne­mi prze­ko­na­nia­mi, le­żał bla­dy, cięż­ko od­dy­cha­jąc.

Pani Te­re­sa sro­dze zmar­twio­na, wpa­try­wa­ła się w wy­mi­ze­ro­wa­ne, po­kry­te zmarszcz­ka­mi ob­li­cze bra­ta, trzy­ma­jąc w swo­ich dło­niach jego rękę.

Ksią­żę usu­nął rękę, przy­mknął po­wie­ki i od­wró­cił gło­wę do ścia­ny.

– Gnie­wa się, a jed­nak po­win­nam była to po­wie­dzieć dla oca­le­nia go… I dla oca­le­nia nie­szczę­śli­wej oj­czy­zny! – do­da­ła wzdy­cha­jąc.

– Hra­bia Toll, jako peł­no­moc­nik ce­sa­rza Alek­san­dra, nie mo­gąc nic wskó­rać przed woj­ną, w uj­mu­ją­cych wy­ra­zach, po­le­cił mi te­raz wpły­nąć na bra­ta, aże­by prze­szedł na stro­nę ce­sa­rza – my­śla­ła.

I skło­niw­szy gło­wę roz­wa­ża­ła snać sło­wa po­wie­rzo­nej so­bie mi­sji.

Nie mo­gła wi­docz­nie jej roz­plą­tać.

Brat, bo­ha­ter na­ro­du, był i dla niej bo­ha­te­rem, gdy­by ze­szedł z raz ob­ra­nej dro­gi, czy był­by nim nadal?

Za­da­wa­ła so­bie po sto­kroć razy to py­ta­nie i nie umia­ła na to od­po­wie­dzieć.

Wy­bra­ła więc dro­gę po­śred­nią.

– Tak, dziś nie będę mu nic już o tem wspo­mi­na­ła… może sam roz­wa­ży… może pro­po­zy­cje ce­sa­rza Alek­san­dra uzna za zba­wien­ne… wszak wie­lu naj­lep­szych pa­tr­jo­tów skła­nia się ku temu – my­śla­ła.

Na­gle snać inna myśl przy­szła jej do gło­wy.

Uśmiech­nę­ła się do niej.

– Tak, Pepi po­trze­bu­je roz­ryw­ki… po­zo­sta­wa­nie w smut­nem kole wy­pad­ków, może przy­pra­wić o me­lan­chol­ję – roz­wa­ża­ła w so­bie.

– Trze­ba coś uło­żyć, żeby go choć na chwi­lę od tych smut­nych my­śli ode­rwać.

I za­my­śli­ła się jesz­cze wię­cej nad uło­że­niem nie­spo­dzian­ki i roz­ryw­ki.

Nie ru­szy­ła się jed­nak z miej­sca, aby nie zbu­dzić bra­ta, któ­ry zda­wał się drze­mać, lub uda­wał drze­ma­nie.

Wo­dzi­ła jeno okiem po ścia­nach dość skrom­nie przy­bra­nych, jak­by tam szu­ka­ła na­tchnie­nia.

Za­pa­da­ją­cy mrok krót­kie­go gru­dnio­we­go dnia, nie po­zwo­lił jej nic do­strzedz, coby mo­gło dać jej wą­tek do roz­snu­cia my­śli kieł­ku­ją­cej w jej gło­wie.

W tem przy­szło jej na­gle coś do gło­wy.

Uśmiech­nę­ła się.

Spoj­rza­ła ru­cho­mem swem okiem na ze­gar (1).

Nie do­strze­gła go­dzi­ny, lecz ze­gar syk­nął, da­jąc znać, że ogło­si go­dzi­nę.

Pani Te­re­sa ze­rwa­ła się, jak­by oba­wia­ła się jego gło­su.

Nie­ubła­ga­na jed­nak sprę­ży­na wy­bi­ła go­dzi­nę czwar­tą.

–- (1) Te­re­sa Tysz­kie­wi­czo­wa cho­ciaż była nad­zwy­czaj­nej uro­dy, mia­ła jed­no oko szkla­ne.

Ksią­żę po­ru­szał usta­mi li­cząc ude­rze­nia.

W tem za­pu­ka­no do drzwi.

Hra­bi­na ze­rwa­ła się, chcąc od­da­lić na­trę­ta.

To mój or­dy­nans, niech wej­dzie – ozwał się ksią­żę.

Pani Te­re­sa od­su­nę­ła opo­nę, od­chy­li­ła drzwi i znik­nę­ła za nie­mi.

Jed­no­cze­śnie uka­zał się mło­dy pod­ofi­cer, Ję­drzej Ol­szak.

– Co tam? – spy­tał ksią­żę.

– Mel­du­ję po­kor­nie jego ksią­żę­cej mo­ści, że resz­ta wojsk na­szych opa­trzo­na jako tako na dro­gę przed dwo­ma go­dzi­na­mi opu­ści­ła mia­sto pod do­wódz­twem je­ne­ra­ła, Izy­do­ra Kra­siń­skie­go.

– Wiem, cóż wię­cej?

– Jak­by to po­wie­dzieć…

– Mów śmia­ło! – za­chę­cił ksią­żę.

– W mie­ście zja­wia­ją się tacy, co prze­bą­ku­ją, iż lada chwi­la wej­dą Ro­sja­nie.

– To spo­dzie­wa­ne – szep­nął ksią­żę do sie­bie. – Cóż da­lej?

– Żyd­ko­wie po­dob­no uła­twia­ją im wej­ście i do­no­szą, któ­rę­dy nasi idą.

– Hm…

– Ale to naj­gor­sze, że zja­wił się ja­kiś ku­las i dziew­czy­na, niby obłą­ka­ni, niby na­wie­dze­ni, co sie­ją po­strach mię­dzy lu­dem.

– Ty za­wsze mu­sisz spo­tkać ja­kąś wiedź­mę, albo na­wie­dzo­nych – prze­rwał ksią­żę z uśmie­chem.

– Taka [już snać moja dola – wes­tchnął or­dy­nans.

– Więc cóż ów ku­las i dziew­czy­na? – spy­tał ksią­żę..,

– Nie tyl­ko ku­las, ale i jed­no­oki, ale dziew­czy­na jak słoń­ce.

– To jesz­cze nie zbrod­nia – uśmiech­nął się znów ksią­żę.

Ba, kie­dy ona temi swo­je­mi śle­pia­mi, z prze­pro­sze­niem otu­ma­ni każ­de­go.

– I cie­bie otu­ma­ni­ła? – żar­to­wał ksią­żę.

– Ii… ja ta­kim nie daję do sie­bie przy­stę­pu – od­rzekł Ol­szak – ale ona się wkrę­ci wszę­dzie, opo­wia­da, że kto nie otwo­rzy swe­go domu i nie bę­dzie trzy­mał ze zwy­cięz­ca­mi, to go na ka­wał­ki po­ćwiar­tu­ją, albo ze skó­ry obe­drą i tak odar­te­go będą ob­wo­dzi­li po mie­ście. A nie mówi ona tak po po­pro­stu, jeno ska­cząc, śpie­wa­jąc, krztu­sząc się i klasz­cząc w dło­nie, jak­by się cie­szy­ła, a ku­las jej przy­gry­wa na ja­kichś pa­ty­kach, któ­re z sie­bie pi­skli­wy głos wy­da­ją.

I prze­rwał na­gle, wska­zu­jąc na okno.

Ksią­żę mi­mo­wo­li spoj­rzał.

W po­ko­ju było ciem­no, ła­two więc przez nie­zbyt wy­so­kie okno doj­rzał świa­tło mi­ga­ją­ce z la­tar­ni wy­so­ko na kiju nie­sio­nej, a ko­ły­szą­cej się w dziw­ny spo­sób.

Jed­no­cze­śnie do­szedł z za okna śpiew dzi­ki, bez­ład­ny i to­wa­rzy­sze­nie rów­nież bez­ład­ne­go i dzi­kie­go brzdą­ka­nia.

Prócz tego sły­chać było ryt­micz­ne przy­tu­py­wa­nia, a la­tar­nia chwia­ła się na wszyst­kie stro­ny.

Tu­pot wie­lu nóg po zmar­z­nię­tym śnie­gu oznaj­miał, iż wie­lu cie­ka­wych słu­cha­ło tej dziw­nej mu­zy­ki i przy­pa­try­wa­ło się przed­sta­wie­niu.

Po chwi­li wszyst­ko uci­chło. W po­ko­ju z mro­ku za­pa­dła zu­peł­na ciem­ność.

Nie mógł więc ksią­żę wi­dzieć wy­stra­szo­nej twa­rzy or­dy­nan­sa, ani ten zdzi­wie­nia na ob­li­czu swe­go pana.

W tej chwi­li za­pu­ka­no do drzwi prze­ciw­nych.

– En­trez! – rzu­cił ksią­żę.

Drzwi się otwo­rzy­ły, słu­żą­cy wniósł kil­ko­ra­mien­ny świecz­nik, po­sta­wił go tak, żeby świa­tło nie ra­zi­ło le­żą­ce­go i z na­leż­nem usza­no­wa­niem, stą­pa­jąc na pal­cach od­da­lał się, ro­biąc miej­sce hra­bi­nie Tysz­kie­wi­czo­wej.

– Czy cię nie prze­ra­zi­ło zbie­go­wi­sko? – spy­ta­ła tro­skli­wie, zbli­ża­jąc się do bra­ta.

– By­najm­niej! tem wię­cej, że by­łem już nie­ja­ko uprze­dzo­ny przez mego or­dy­nan­sa.

I wska­zał na sto­ją­ce­go przy drzwiach pod­ofi­ce­ra, któ­re­go pani Te­re­sa w na­wpół oświe­tlo­nym po­ko­ju nie do­strze­gła.

– Jak­to? – spy­ta­ła hra­bi­na.

Ksią­żę po­wtó­rzył opo­wia­da­nie Ję­drze­ja.

– I ja sły­sza­łam o zja­wie­niu się dwóch ja­kichś dzi­wacz­nych po­sta­ci, nie chcia­łam jed­nak po­wta­rzać, aby nie roz­sie­wać plo­tek ga­wie­dzi.

– Te­raz jed­nak prze­ko­na­łam się, że jest w tem część praw­dy – do­da­ła ta­mu­jąc w so­bie nie­po­kój.

– W cza­sie woj­ny zda­rza­ją się naj­dzi­wacz­niej­sze rze­czy; lu­dzie prze­ję­ci okrop­no­ścia­mi wy­pad­ków, wpa­da­ją w obłęd, opo­wia­da­jąc i to, co wi­dzie­li, i to co wciąż pod­nie­ca ich cho­rą wy­obraź­nię – mó­wił ksią­żę kła­dąc na­cisk na każ­dy wy­raz.

– Po­pro­sisz po­rucz­ni­ka Buj­no, żeby był u mnie dziś wie­czo­rem! – zwró­cił się do wy­prę­żo­ne­go jak stru­na, sto­ją­ce­go przy drzwiach or­dy­nan­sa.

– We­dług roz­ka­zu jego ksią­żę­cej mo­ści! – od­rzekł ten­że.

I uczy­niw­szy zwrot na lewo, znikł za opo­ną bez naj­mniej­sze­go sze­le­stu.

– Czy cię nad­to nie zmę­czy to przyj­mo­wa­nie i słu­cha­nie ra­por­tów? – za­py­ta­ła ze zwy­kłą swą tro­skli­wo­ścią pani Te­re­sa.

– Mu­szę się prze­cież z nimi po­ro­zu­mie­wać. Zresz­tą, wy­po­czy­wam już bli­sko ty­dzień pod two­im go­ścin­nym da­chem, a dzię­ki twym sta­ra­niom czu­ję się dość sil­nym do znie­sie­nia dal­szej po­dró­ży.

– Chciał­że­byś… – po­czę­ła pani Te­re­sa.

– Tak, ko­cha­na sio­stro, na­my­śli­łem się – prze­rwał ksią­żę – po­wi­nie­nem jak moż­na naj­prę­dzej opu­ścić Wil­no. Sama do­sko­na­le poj­mu­jesz przy­czy­ny.

Hra­bi­na nic nie mó­wiąc, ści­snę­ła go za rękę.

– W każ­dym ra­zie, gdy­by na­wet we­szli, żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwo ci nie gro­zi – szep­nę­ła.

– Nie­bez­pie­czeń­stwo nie, ale przy­krość roz­mo­wy z wy­słań­ca­mi ce­sa­rza Alek­san­dra.

– Czy i mnie do nich za­li­czasz? – spy­ta­ła roz­draż­nio­nym gło­sem hra­bi­na.

– Nie, cie­bie za­li­czam do naj­tro­skliw­szych z sióstr na świe­cie, któ­re dla rze­ko­me­go oca­le­nia mnie i wy­dźwi­gnie­nia z nie­bez­pie­czeń­stwa tłu­mi na­wet w so­bie uczu­cia po­lki. Gdy­byś bo­wiem nie po­dzie­la­ła mo­ich za­pa­try­wań i uczuć dla na­ro­du i oj­czy­zny prze­stał­bym na­zy­wać cię sio­strą.

Hra­bi­na spu­ści­ła gło­wę, z oka jej łza spły­nę­ła.

Ksią­żę dłoń jej uści­snął.

– Wiesz, ko­cha­na sio­stro, jaka pla­ma leży na na­szem na­zwi­sku, gdy­by na­wet nie mi­łość oj­czy­zny i obo­wią­zek wo­dza, spo­czy­wa na mnie obo­wią­zek zmy­cia pla­my, jaką nam uko­ro­no­wa­ny stryj zo­sta­wił.

Hra­bi­na szyb­kim ru­chem skło­ni­ła gło­wę i zło­ży­ła po­ca­łu­nek na ręce bra­ta.

– Cię­żar mi z ser­ca spa­da, wiedz o tem, że je­stem i będę za­wsze nie od­rod­ną twą sio­strą, czu­łam się jed­nak w obo­wiąz­ku przy­go­to­wać cię do wi­zy­ty, jaką w tych dniach masz ode­brać.

– Wy­czu­łem to w twej roz­mo­wie, otóż po­wiem ci to, co już po­wie­dzia­łem hr. Tol­lo­wi przed woj­ną.

Pani Te­re­sa zwró­ci­ła py­ta­ją­ce oko na bra­ta.

– Wy­so­ko so­bie ce­nię ła­skę naj­ja­śniej­sze­go ce­sa­rza Ro­sji; przy­się­gi jed­nak da­nej na­sze­mu na­ro­do­wi nie zła­mię: Bóg mi po­wie­rzył ho­nor Po­la­ków, Bogu go od­dam.II. DU­KAT.

Wie­ści, ja­kie za­czę­ły roz­cho­dzić się po ca­łym kra­ju o strasz­nej klę­sce ar­mii Na­po­le­ona, były tak strasz­ne, iż z po­cząt­ku nie chcia­no im wie­rzyć.

– Co, wiel­ka ar­mia mo­gła­by być roz­bi­ta?!… Taki wódz, jak Na­po­le­on, mógł­by na to po­zwo­lić?!

– To baj­ki! Nie daw­no przy­szły wie­ści o zwy­cię­stwach, a te­raz mia­ła­by być klę­ska! – mó­wi­li zwo­len­ni­cy wiel­kie­go ce­sa­rza.

– I naj­więk­sze­mu wo­jow­ni­ko­wi może się noga po­wi­nąć… – od­po­wia­da­li nie­chęt­ni, lub ci, któ­rym za­bie­ra­nie mie­nia przez prze­cho­dzą­cą arm­ję do­sko­na­le dało się we zna­ki.

Gdy ktoś wspo­mniał, że głód i mróz przy­czy­ni­ły się do klę­ski, mó­wio­no:

– Oho, fran­cuz to chy­try żoł­nierz, zna­lazł on po­ży­wie­nie i cie­pły przy­odzie­wek, choć­by pod śnie­giem!…

Przy­po­mi­na­no bo­wiem so­bie prze­trzą­sa­nie naj­taj­niej­szych skry­tek i za­bie­ra­nie wszyst­kie­go co po­pa­dło pod rękę, przez arm­ję Na­po­le­ona, pro­wa­dzą­cą woj­nę z Ro­sją.

Pod mia­nem zaś "fran­cuz" mia­no na my­śli wszyst­kich sprzy­mie­rzo­nych z Na­po­le­onem, mó­wią­cych ję­zy­kiem nie­zro­zu­mia­łym dla ogó­łu.

– Pro­wa­dził ich tyle, obie­cy­wał zło­te góry, zdzie­rał z nas skó­rę, a te­raz mia­ła­by być klę­ska – utrzy­my­wa­li, spo­dzie­wa­ją­cy się ja­kie­goś wy­na­gro­dze­nia za stra­ty ja­kie po­nie­śli pod­czas przej­ścia wiel­kiej arm­ji. Ży­wi­li też jaką taką na­dzie­ję oj­co­wie i mat­ki, któ­rych sy­no­wie po­szli za wiel­ką arm­ją z księ­ciem Jó­ze­fem, u któ­rych fan­ta­zja i wia­ra, że speł­nia­ją po­słan­nic­two od­ro­dze­nia kra­ju, ma­ja­czy­ła do­tąd w umy­śle i ser­cu tych, co od­da­wa­li naj­droż­sze swe skar­by na ofia­rę oj­czyź­nie.

Nie­jed­na mat­ka po­pła­ki­wa­ła w skry­to­ści, nie­je­den oj­ciec nie mógł my­śli ode­rwać od uko­cha­ne­go syna, któ­ry że­gna­jąc się z nimi, obie­cy­wał wró­cić zwy­cięz­cą.

Więc cho­ciaż im ser­ce ko­ła­ta­ło bó­lem, cho­ciaż nie­po­kój pierś roz­sa­dzał, krze­pi­li się wza­jem mó­wiąc: I

– Choć­by się Na­po­le­ono­wi noga po­wi­nę­ła, to ksią­żę Jó­zef nie da nas na zgu­bę.

I tą otu­chą krze­pio­no się.

Krze­pio­no i wy­cze­ki­wa­no.

A wie­ści gna­ne zi­mo­wym wi­chrem, spa­da­ły jak śnieg sy­pią­cy drob­ny­mi płat­ka­mi, a usy­pu­ją­cy wiel­kie, za­mar­z­łe za­spy…

Aż wie­ści te po­twier­dzi­ły zmar­z­łe i zgło­nia­łe reszt­ki wiel­kiej arm­ji.

I jed­ni wra­ca­li otu­le­ni w fu­tra mimo to prze­zię­bił i zgłod­nia­li, inni w reszt­ki nie­opi­sa­ne­go kro­ju odzie­ży. A zda­rza­li się i tacy, któ­rzy za­miast płasz­cza, mie­li na­rzu­co­ny dy­wan, or­nat lub kapę przez du­chow­nych uży­wa­ną.

Wszy­scy zaś mie­li po­okrę­ca­ne szma­ta­mi, a mimo to od­mro­żo­ne nogi, od któ­rych pal­ce od­pa­da­ły.

Wszy­scy zaś byli tak zgłod­nia­li, iż rzu­ca­li się na naj­pro­strze ja­dło, jak wy­głod­nia­łe wil­ki.

Je­że­li zaś któ­ry mógł prze­mó­wić, klął na czem świat stoi i opo­wia­dał beł­ko­cąc o klę­sce. Tego na­tu­ral­nie ogół nie mógł zro­zu­mieć, nie zna­jąc mowy tych co wra­ca­li.

Każ­dy zaś z tych nie­do­bit­ków, czy to pod kosz­tow­nem fu­trem, czy pod łach­ma­na­mi, krył zra­bo­wa­ne w Mo­skwie i po in­nych ro­syj­skich mia­stach i wsiach zło­to i kosz­tow­no­ści.

Nie roz­grze­wa­ły one mro­zu, któ­ry one­go, 1812 roku tra­pił ich już od po­cząt­ku paź­dzier­ni­ka, nie roz­ta­pia­ły bez­mier­nych śnie­gów, nie da­wa­ły ani kro­pli roz­grze­wa­ją­ce­go na­pit­ku, kęsa chle­ba. Skry­wa­li jed­nak skrzęt­nie zdo­by­te skar­by, ma­rząc, iż za po­wro­tem do kra­ju, będą mo­gli uży­wać.

Je­że­li któ­ry z tych nę­dza­rzy-bo­ga­czów, wśród swo­ich pięk­nych ma­rzeń, za­snął snem wiecz­nym na śnie­gu, mógł być pew­ny, że to­wa­rzysz nie usy­pie mu wpraw­dzie mo­gi­ły, lecz za­bie­rze do­szczęt­nie skry­wa­ne zło­to, aby mu ulżyć przy przej­ściu do lep­szych świa­tów.

I ta­kie to nie­do­bit­ki zja­wia­ły się naj­pierw w ca­łej Li­twie, a po­tem roz­le­wa­ły po ca­łej Pol­sce.

Cza­sa­mi zja­wił się ja­kiś nie­szczę­śli­wy po­lak znaj­du­ją­cy się w cu­dzo­ziem­skim puł­ku, tych jed­nak było nie­wie­lu.

Wte­dy mó­wio­no z głę­bo­kiem prze­świad­cze­niem:

– Na­szych, ksią­żę Jó­zef nie dał na za­tra­ce­nie.

– Na­szych, ksią­żę Jó­zef przy­wie­dzie.

I krze­piąc się tą otu­chą, wy­cze­ki­wa­no.

Aż w po­ło­wie li­sto­pa­da zja­wi­li się ci ocze­ki­wa­ni.

Zja­wi­li się zbie­dze­ni, znędz­nia­li, cho­rzy, głod­ni, le­d­wie wlo­ką­cy du­cha.

Ale zja­wi­li się w ja­kim ta­kim po­rząd­ku, ota­cza­ni opie­ką do­wód­cy.

Wpraw­dzie była ich za­le­d­wie garst­ka i za­le­d­wie jed­na mat­ka na sto była tak szczę­śli­wa, że od­na­la­zła syna. Inne mia­ły tę po­cie­chę, że do­wia­dy­wa­ły się o ostat­nich chwi­lach swo­ich uko­cha­nych.

Aż oto tę garst­kę od­pro­wa­dzo­no do Wil­na.

Tu miesz­kań­cy o ile nie­chęt­ni byli cu­dzo­ziem­com, zgo­to­wa­wa­li dla swo­ich ser­decz­ne przy­ję­cie.

Każ­dy, co mógł od­da­wał, każ­dy choć­by naj­bied­niej­szy, uwa­żał so­bie za nad­zwy­czaj­ną ła­skę, je­że­li mógł dać przy­tu­łek cho­ciaż­by jed­ne­mu z wra­ca­ją­cych.

Wil­no się za­lud­ni­ło.

A gdy po kil­ku dniach wy­po­czyn­ku, ten i ów z przy­by­łych przy­szedł jako tako do sie­bie, po­czął za­raz pró­bo­wać za­rdze­wia­łe­go w po­dró­ży pa­ła­sza, mó­wiąc:

– Oho, to nie ko­niec, niech jeno na­dej­dzie wio­sna, Na­po­le­on przyj­dzie, ksią­żę Jó­zef wy­zdro­wie­je i pój­dzie­my!…

Ko­bie­ty słu­cha­jąc tego po­pła­ki­wa­ły. Sta­rzy, z któ­rych nie­je­den od­był już kam­pan­ję w od­le­głych stro­nach z wiel­kim ce­sa­rzem, uśmie­cha­li się, a mło­dzież, ba, na­wet nie­do­rost­ki słu­cha­li z roz­iskrzo­ne­mi oczy­ma.

Słu­cha­li, po­szep­tu­jąc coś z przy­by­ły­mi.

A dziew­czę­ta na­ra­dza­ły się po­ci­chu i obie­cy­wa­ły im szyć bie­li­znę na dro­gę…

Aż wkrót­ce zje­chał i ksią­żę Jó­zef.

Zje­chał cho­ry i wy­cień­czo­ny, lecz zgro­ma­dził reszt­ki i prze­mó­wił:

– Dziel­ni moi to­wa­rzy­sze nie­do­li! Nie trać­cie du­cha, du­żo­ście wy­cier­pie­li, lecz przy po­mo­cy Bo­skiej, gdy wy­zdro­wie­ję, bę­dzie­my da­lej bro­ni­li oj­czy­zny i po­we­tu­je­my po­nie­sio­ne stra­ty!

– Po­we­tu­je­my!

– Niech żyje ksią­żę Jó­zef! – od­krzyk­nię­to z za­pa­łem.

Lecz ksią­żę Jó­zef nie mógł być na ra­zie z woj­skiem, a wie­ści o zbli­ża­ją­cych się si­łach ro­syj­skich zmu­si­ły reszt­ki wojsk na­szych do opusz­cze­nia Wil­na pod do­wódz­twem je­ne­ra­ła Izy­do­ra Kra­siń­skie­go.

W mie­ście za to i na przed­mie­ściach za­pa­no­wał lęk nie do opi­sa­nia.

Zja­wia­li się lu­dzie, mó­wią­cy na­po­ły pol­skim, na­po­ły li­tew­skim ję­zy­kiem, któ­rzy opo­wia­da­niem swo­jem sie­li po­strach.

Zja­wie­nie się ku­la­sa i jego pięk­nej to­wa­rzysz­ki uczy­ni­ło wprost przy­gnę­bia­ją­ce wra­że­nie.

Nie śmie­li oni wcho­dzić do miesz­kań lu­dzi moż­nych, prze­cią­ga­li jeno koło ich do­mów pod okna­mi, sie­jąc po­strach mię­dzy tłu­mem, oraz ofi­cja­li­sta­mi i służ­bą, od któ­rych lęk i przy­gnę­bie­nie do­sta­wał się do pa­nów.

Dziew­czy­na wy­po­wie­dziaw­szy pro­ro­cze swe sło­wa przed do­mem Tysz­kie­wi­czów po­cią­gnę­ła da­lej z ca­łym tłu­mem.

Mia­ła ona na gło­wie przy­twier­dzo­ną la­tar­nię, z któ­rej mi­go­tli­we, ko­ły­szą­ce się za każ­dym ru­chem świa­tło pa­da­ło na jej twarz pięk­ną, ogo­rza­łą, na­da­jąc jej ta­jem­ni­czy, pe­łen gro­zy wy­raz.

Czar­ne, wiel­kie oczy, bły­ska­ją­ce ogniem i ja­kimś nie­zwy­kłym za­pa­łem do­da­wa­ły jej uro­ku i siły, siłą tą wy­wie­ra­ła wra­że­nie na tłum ją ota­cza­ją­cy.

Te­raz prze­bie­ga­jąc uli­ce śpie­wa­ła, a ra­czej peł­nym gro­zy i prze­ra­że­nia gło­sem mó­wi­ła:

– Z za­cho­du przy­szedł po­twór tu, a lud Wil­na kła­niał się mu. Krwią ludz­ką po­twór spla­mił bia­ły śnieg i truł śli­ną wody rzek, a lud go pa­nem zwał, swe skar­by u nóg słał. On w zie­mie na­sze wbi­jał kły, a to był z pie­kła zły, co się lu­cy­per zwie, bo miał aż gło­wy dwie. Lecz zbrod­nie jego wstrzy­mał Bóg, wy­gnał za zie­mi na­szej próg. Te­raz zwy­cięz­ca idzie tu, co od­ciął gło­wę mu. A na nie­wier­ny so­bie lud po­ło­ży ka­rzą­cą dłoń. Chy­ba, że lud zwró­ci się doń i czo­ło schy­li jako przed pa­nem i ze­rwie ze złym tym sza­ta­nem, co ma aż gło­wy dwie, a co się Na­po­lion zwie. (1).

Każ­dy wy­raz tej dziw­nej pie­śni wpa­dał jak kro­pla roz­to­pio­ne­go krusz­cu, do uszu słu­cha­czy, za­le­wał im ser­ca lę­kiem, wpro­wa­dza­jąc do umy­słów naj­roz­ma­it­sze wra­że­nia.

Im mniej ro­zu­mia­no gło­szo­ne przez dziew­czy­nę wy­ra­zy, tem opacz­niej je tło­ma­czo­no.

Zbie­ra­ły się więc gro­mad­ki lu­dzi na uli­cach lub po do­mach i ra­dzo­no.

– Co ro­bić? – py­ta­li jed­ni dru­gich.

– Ucie­kać! – ozwał się głos ja­kiś.

– Do­kąd?

Nikt nie umiał na to py­ta­nie od­po­wie­dzieć.

– Cho­wać, co kto ma naj­droż­sze­go, i ży­cie swo­je Bogu po­le­cić.

To ja­koś le­piej tra­fi­ło do prze­ko­na­nia. Zbie­ra­no więc reszt­ki gro­si­wa, kosz­tow­no­ści, a kry­jąc się jed­ni przed dru­gi­mi wy- – (1) Lud w Ro­sji utwo­rzył so­bie le­gen­dę, że Na­po­le­on miał dwie gło­wy. Le­gen­da ta do­tąd się utrzy­mu­je. Opo­wia­dał mi ją żoł­nierz ro­syj­ski po­cho­dzą­cy z Mo­ło­decz­na (Przyp, au­tor.).

no­szo­no do sa­dów, ogro­dów, na uro­czy­ska i tam je usi­ło­wa­no za­ko­pać.

Tra­fia­no jed­nak na prze­szko­dę.

Zie­mia była zmar­z­nię­ta, nie moż­na jej było po­ru­szyć.

Od­bi­ja­no więc po­sadz­ki, ro­bio­no dziu­ry w ścia­nach i tam skła­da­no swo­je skar­by.

Pra­cy tej to­wa­rzy­szy­ły zwy­kle łzy i prze­kleń­stwa.

– Bo­daj był zczezł, roz­pękł się na dwo­je, po­ła­mał nogi nim mia­sto na­sze na­wie­dził.

– Żoł­nie­rzy­ska jego roz­kra­dli, zra­bo­wa­li, co jeno było, a te­raz jesz­cze kara, strasz­li­wa kara spad­nie na nas – za­wo­dzi­ły ko­bie­ty.

– Nie wy­no­si­łaś to jej­mość sama i nie od­da­wa­łaś ostat­nie­go kęsa! – prze­rwa­ła bia­da­nie pod­ży­ła nie­wia­sta.

– A jej­mość nie od­da­wa­łaś to ostat­nie­go mę­żow­skie­go ko­żu­cha i bu­tów – wo­ła­ła oskar­żo­na.

– Od­da­wa­łam, to od­da­wa­łam swo­je i swo­im – od­po­wie­dzia­ła pierw­sza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: