- W empik go
Nigdy!!!: powieść z roku 1813 - ebook
Nigdy!!!: powieść z roku 1813 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 270 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Ależ, mój drogi Pepi, ty nie możesz puścić się w dalszą podróż; jesteś jeszcze zgorączkowany, zwichnięta noga ci dolega.
– Ja też nie myślę twego gościnnego dworu opuścić jutro; za dni kilka przy twoich staraniach, Tereniu kochana, przyjdę zupełnie do siebie i podążę za mojemi niedobitkami.
I westchnął.
Westchnęła i pani Teresa.
Każde jednak westchnienie brzmiało inaczej.
Pierwsze najwyraźniej oznaczało żal za "niedobitkami" w drugiem dawało wyczuwać się zniecierpliwienie.
Była chwila milczenia.
– Mógłbyś przecież na jakiś czas usunąć się zupełnie od trudów wojennych, wypocząć – poczęła pani Teresa.
Chory, leżący na wygodnym szeslągu z wyciągniętą nogą, gorzko się uśmiechnął.
– Z natury rzeczy usunę się od trudów wojennych, nieszczęśliwa wojna skończona a wojsko rozpuszczone.
– Nad nieszczęśliwem wojskiem nawet nieprzyjaciel boleje, a nieszczęście to jest tak wielkie, że wszelkie poświęcenie się z twej strony, drogi mój bohaterski bracie, jest tylko narażaniem życia z twej strony.
– Mylisz się, droga Tereniu, wytrwanie do końca na stanowisku jest obowiązkiem każdego żołnierza, obowiązkiem każdego syna ojczyzny.
– Ach! – westchnęła pani Teresa – ojczyznę łudzono tylokrotnie i tak nieszczęśliwie poprowadzoną do zguby, mógłbyś inaczej ratować.
Chory spojrzał na nią rozognionym, surowym wzrokiem.
– Sami nie podołamy walącym się nieszczęściom, trzeba zwrócić się w tę stronę, skąd pomoc pewniejsza przyjść może.
– Pomoc? skąd? – zapytał chory głucho.
– Wielu zrozumiało już opłakane położenie, szuka więc ratunku i oddaje się w opiekę cesarza Aleksandra.
– Tereniu, i ty to mówisz… ty, moja siostra! – porwał się leżący, siadając na szeslągu.
– Uspokój się, drogi Pepi. Miłuję kraj mój nieszczęśliwy, a właśnie dlatego, że go miłuję, uczyniłabym ofiarę z moich przekonań.
– Nigdy! – zawołał z zapałem chory.
– A jednak, gdybyś nie szedł za gasnącą gwiazdą Napoleona, a przyjął propozycję cesarza Aleksandra.
– Nigdy! – zawołał po raz wtóry leżący.
I zerwał się na równe nogi.
Pani Teresa objęła go serdecznym uściskiem i kojąc jego wzburzenie najczulszymi wyrazy, zmusiła do położenia się napowrót.
Rozmowa ta toczyła się między księciem Józefem a siostrą jego z Poniatowskich hr. Tyszkiewiczową.
Wracając z nieszczęśliwej przeprawy przez Berezynę, a nie mogąc towarzyszyć resztkom swoich pułków, z powodu zwichniętej nogi, zatrzymał się w Wilnie, gdzie podówczas bawiła i jego siostra, z dość licznym swoim dworem.
W tej chwili książę Józef wyczerpany rozmową, nie licującą z jego politycznemi przekonaniami, leżał blady, ciężko oddychając.
Pani Teresa srodze zmartwiona, wpatrywała się w wymizerowane, pokryte zmarszczkami oblicze brata, trzymając w swoich dłoniach jego rękę.
Książę usunął rękę, przymknął powieki i odwrócił głowę do ściany.
– Gniewa się, a jednak powinnam była to powiedzieć dla ocalenia go… I dla ocalenia nieszczęśliwej ojczyzny! – dodała wzdychając.
– Hrabia Toll, jako pełnomocnik cesarza Aleksandra, nie mogąc nic wskórać przed wojną, w ujmujących wyrazach, polecił mi teraz wpłynąć na brata, ażeby przeszedł na stronę cesarza – myślała.
I skłoniwszy głowę rozważała snać słowa powierzonej sobie misji.
Nie mogła widocznie jej rozplątać.
Brat, bohater narodu, był i dla niej bohaterem, gdyby zeszedł z raz obranej drogi, czy byłby nim nadal?
Zadawała sobie po stokroć razy to pytanie i nie umiała na to odpowiedzieć.
Wybrała więc drogę pośrednią.
– Tak, dziś nie będę mu nic już o tem wspominała… może sam rozważy… może propozycje cesarza Aleksandra uzna za zbawienne… wszak wielu najlepszych patrjotów skłania się ku temu – myślała.
Nagle snać inna myśl przyszła jej do głowy.
Uśmiechnęła się do niej.
– Tak, Pepi potrzebuje rozrywki… pozostawanie w smutnem kole wypadków, może przyprawić o melancholję – rozważała w sobie.
– Trzeba coś ułożyć, żeby go choć na chwilę od tych smutnych myśli oderwać.
I zamyśliła się jeszcze więcej nad ułożeniem niespodzianki i rozrywki.
Nie ruszyła się jednak z miejsca, aby nie zbudzić brata, który zdawał się drzemać, lub udawał drzemanie.
Wodziła jeno okiem po ścianach dość skromnie przybranych, jakby tam szukała natchnienia.
Zapadający mrok krótkiego grudniowego dnia, nie pozwolił jej nic dostrzedz, coby mogło dać jej wątek do rozsnucia myśli kiełkującej w jej głowie.
W tem przyszło jej nagle coś do głowy.
Uśmiechnęła się.
Spojrzała ruchomem swem okiem na zegar (1).
Nie dostrzegła godziny, lecz zegar syknął, dając znać, że ogłosi godzinę.
Pani Teresa zerwała się, jakby obawiała się jego głosu.
Nieubłagana jednak sprężyna wybiła godzinę czwartą.
–- (1) Teresa Tyszkiewiczowa chociaż była nadzwyczajnej urody, miała jedno oko szklane.
Książę poruszał ustami licząc uderzenia.
W tem zapukano do drzwi.
Hrabina zerwała się, chcąc oddalić natręta.
To mój ordynans, niech wejdzie – ozwał się książę.
Pani Teresa odsunęła oponę, odchyliła drzwi i zniknęła za niemi.
Jednocześnie ukazał się młody podoficer, Jędrzej Olszak.
– Co tam? – spytał książę.
– Melduję pokornie jego książęcej mości, że reszta wojsk naszych opatrzona jako tako na drogę przed dwoma godzinami opuściła miasto pod dowództwem jenerała, Izydora Krasińskiego.
– Wiem, cóż więcej?
– Jakby to powiedzieć…
– Mów śmiało! – zachęcił książę.
– W mieście zjawiają się tacy, co przebąkują, iż lada chwila wejdą Rosjanie.
– To spodziewane – szepnął książę do siebie. – Cóż dalej?
– Żydkowie podobno ułatwiają im wejście i donoszą, którędy nasi idą.
– Hm…
– Ale to najgorsze, że zjawił się jakiś kulas i dziewczyna, niby obłąkani, niby nawiedzeni, co sieją postrach między ludem.
– Ty zawsze musisz spotkać jakąś wiedźmę, albo nawiedzonych – przerwał książę z uśmiechem.
– Taka [już snać moja dola – westchnął ordynans.
– Więc cóż ów kulas i dziewczyna? – spytał książę..,
– Nie tylko kulas, ale i jednooki, ale dziewczyna jak słońce.
– To jeszcze nie zbrodnia – uśmiechnął się znów książę.
Ba, kiedy ona temi swojemi ślepiami, z przeproszeniem otumani każdego.
– I ciebie otumaniła? – żartował książę.
– Ii… ja takim nie daję do siebie przystępu – odrzekł Olszak – ale ona się wkręci wszędzie, opowiada, że kto nie otworzy swego domu i nie będzie trzymał ze zwycięzcami, to go na kawałki poćwiartują, albo ze skóry obedrą i tak odartego będą obwodzili po mieście. A nie mówi ona tak po poprostu, jeno skacząc, śpiewając, krztusząc się i klaszcząc w dłonie, jakby się cieszyła, a kulas jej przygrywa na jakichś patykach, które z siebie piskliwy głos wydają.
I przerwał nagle, wskazując na okno.
Książę mimowoli spojrzał.
W pokoju było ciemno, łatwo więc przez niezbyt wysokie okno dojrzał światło migające z latarni wysoko na kiju niesionej, a kołyszącej się w dziwny sposób.
Jednocześnie doszedł z za okna śpiew dziki, bezładny i towarzyszenie również bezładnego i dzikiego brzdąkania.
Prócz tego słychać było rytmiczne przytupywania, a latarnia chwiała się na wszystkie strony.
Tupot wielu nóg po zmarzniętym śniegu oznajmiał, iż wielu ciekawych słuchało tej dziwnej muzyki i przypatrywało się przedstawieniu.
Po chwili wszystko ucichło. W pokoju z mroku zapadła zupełna ciemność.
Nie mógł więc książę widzieć wystraszonej twarzy ordynansa, ani ten zdziwienia na obliczu swego pana.
W tej chwili zapukano do drzwi przeciwnych.
– Entrez! – rzucił książę.
Drzwi się otworzyły, służący wniósł kilkoramienny świecznik, postawił go tak, żeby światło nie raziło leżącego i z należnem uszanowaniem, stąpając na palcach oddalał się, robiąc miejsce hrabinie Tyszkiewiczowej.
– Czy cię nie przeraziło zbiegowisko? – spytała troskliwie, zbliżając się do brata.
– Bynajmniej! tem więcej, że byłem już niejako uprzedzony przez mego ordynansa.
I wskazał na stojącego przy drzwiach podoficera, którego pani Teresa w nawpół oświetlonym pokoju nie dostrzegła.
– Jakto? – spytała hrabina.
Książę powtórzył opowiadanie Jędrzeja.
– I ja słyszałam o zjawieniu się dwóch jakichś dziwacznych postaci, nie chciałam jednak powtarzać, aby nie rozsiewać plotek gawiedzi.
– Teraz jednak przekonałam się, że jest w tem część prawdy – dodała tamując w sobie niepokój.
– W czasie wojny zdarzają się najdziwaczniejsze rzeczy; ludzie przejęci okropnościami wypadków, wpadają w obłęd, opowiadając i to, co widzieli, i to co wciąż podnieca ich chorą wyobraźnię – mówił książę kładąc nacisk na każdy wyraz.
– Poprosisz porucznika Bujno, żeby był u mnie dziś wieczorem! – zwrócił się do wyprężonego jak struna, stojącego przy drzwiach ordynansa.
– Według rozkazu jego książęcej mości! – odrzekł tenże.
I uczyniwszy zwrot na lewo, znikł za oponą bez najmniejszego szelestu.
– Czy cię nadto nie zmęczy to przyjmowanie i słuchanie raportów? – zapytała ze zwykłą swą troskliwością pani Teresa.
– Muszę się przecież z nimi porozumiewać. Zresztą, wypoczywam już blisko tydzień pod twoim gościnnym dachem, a dzięki twym staraniom czuję się dość silnym do zniesienia dalszej podróży.
– Chciałżebyś… – poczęła pani Teresa.
– Tak, kochana siostro, namyśliłem się – przerwał książę – powinienem jak można najprędzej opuścić Wilno. Sama doskonale pojmujesz przyczyny.
Hrabina nic nie mówiąc, ścisnęła go za rękę.
– W każdym razie, gdyby nawet weszli, żadne niebezpieczeństwo ci nie grozi – szepnęła.
– Niebezpieczeństwo nie, ale przykrość rozmowy z wysłańcami cesarza Aleksandra.
– Czy i mnie do nich zaliczasz? – spytała rozdrażnionym głosem hrabina.
– Nie, ciebie zaliczam do najtroskliwszych z sióstr na świecie, które dla rzekomego ocalenia mnie i wydźwignienia z niebezpieczeństwa tłumi nawet w sobie uczucia polki. Gdybyś bowiem nie podzielała moich zapatrywań i uczuć dla narodu i ojczyzny przestałbym nazywać cię siostrą.
Hrabina spuściła głowę, z oka jej łza spłynęła.
Książę dłoń jej uścisnął.
– Wiesz, kochana siostro, jaka plama leży na naszem nazwisku, gdyby nawet nie miłość ojczyzny i obowiązek wodza, spoczywa na mnie obowiązek zmycia plamy, jaką nam ukoronowany stryj zostawił.
Hrabina szybkim ruchem skłoniła głowę i złożyła pocałunek na ręce brata.
– Ciężar mi z serca spada, wiedz o tem, że jestem i będę zawsze nie odrodną twą siostrą, czułam się jednak w obowiązku przygotować cię do wizyty, jaką w tych dniach masz odebrać.
– Wyczułem to w twej rozmowie, otóż powiem ci to, co już powiedziałem hr. Tollowi przed wojną.
Pani Teresa zwróciła pytające oko na brata.
– Wysoko sobie cenię łaskę najjaśniejszego cesarza Rosji; przysięgi jednak danej naszemu narodowi nie złamię: Bóg mi powierzył honor Polaków, Bogu go oddam.II. DUKAT.
Wieści, jakie zaczęły rozchodzić się po całym kraju o strasznej klęsce armii Napoleona, były tak straszne, iż z początku nie chciano im wierzyć.
– Co, wielka armia mogłaby być rozbita?!… Taki wódz, jak Napoleon, mógłby na to pozwolić?!
– To bajki! Nie dawno przyszły wieści o zwycięstwach, a teraz miałaby być klęska! – mówili zwolennicy wielkiego cesarza.
– I największemu wojownikowi może się noga powinąć… – odpowiadali niechętni, lub ci, którym zabieranie mienia przez przechodzącą armję doskonale dało się we znaki.
Gdy ktoś wspomniał, że głód i mróz przyczyniły się do klęski, mówiono:
– Oho, francuz to chytry żołnierz, znalazł on pożywienie i ciepły przyodziewek, choćby pod śniegiem!…
Przypominano bowiem sobie przetrząsanie najtajniejszych skrytek i zabieranie wszystkiego co popadło pod rękę, przez armję Napoleona, prowadzącą wojnę z Rosją.
Pod mianem zaś "francuz" miano na myśli wszystkich sprzymierzonych z Napoleonem, mówiących językiem niezrozumiałym dla ogółu.
– Prowadził ich tyle, obiecywał złote góry, zdzierał z nas skórę, a teraz miałaby być klęska – utrzymywali, spodziewający się jakiegoś wynagrodzenia za straty jakie ponieśli podczas przejścia wielkiej armji. Żywili też jaką taką nadzieję ojcowie i matki, których synowie poszli za wielką armją z księciem Józefem, u których fantazja i wiara, że spełniają posłannictwo odrodzenia kraju, majaczyła dotąd w umyśle i sercu tych, co oddawali najdroższe swe skarby na ofiarę ojczyźnie.
Niejedna matka popłakiwała w skrytości, niejeden ojciec nie mógł myśli oderwać od ukochanego syna, który żegnając się z nimi, obiecywał wrócić zwycięzcą.
Więc chociaż im serce kołatało bólem, chociaż niepokój pierś rozsadzał, krzepili się wzajem mówiąc: I
– Choćby się Napoleonowi noga powinęła, to książę Józef nie da nas na zgubę.
I tą otuchą krzepiono się.
Krzepiono i wyczekiwano.
A wieści gnane zimowym wichrem, spadały jak śnieg sypiący drobnymi płatkami, a usypujący wielkie, zamarzłe zaspy…
Aż wieści te potwierdziły zmarzłe i zgłoniałe resztki wielkiej armji.
I jedni wracali otuleni w futra mimo to przeziębił i zgłodniali, inni w resztki nieopisanego kroju odzieży. A zdarzali się i tacy, którzy zamiast płaszcza, mieli narzucony dywan, ornat lub kapę przez duchownych używaną.
Wszyscy zaś mieli pookręcane szmatami, a mimo to odmrożone nogi, od których palce odpadały.
Wszyscy zaś byli tak zgłodniali, iż rzucali się na najprostrze jadło, jak wygłodniałe wilki.
Jeżeli zaś który mógł przemówić, klął na czem świat stoi i opowiadał bełkocąc o klęsce. Tego naturalnie ogół nie mógł zrozumieć, nie znając mowy tych co wracali.
Każdy zaś z tych niedobitków, czy to pod kosztownem futrem, czy pod łachmanami, krył zrabowane w Moskwie i po innych rosyjskich miastach i wsiach złoto i kosztowności.
Nie rozgrzewały one mrozu, który onego, 1812 roku trapił ich już od początku października, nie roztapiały bezmiernych śniegów, nie dawały ani kropli rozgrzewającego napitku, kęsa chleba. Skrywali jednak skrzętnie zdobyte skarby, marząc, iż za powrotem do kraju, będą mogli używać.
Jeżeli który z tych nędzarzy-bogaczów, wśród swoich pięknych marzeń, zasnął snem wiecznym na śniegu, mógł być pewny, że towarzysz nie usypie mu wprawdzie mogiły, lecz zabierze doszczętnie skrywane złoto, aby mu ulżyć przy przejściu do lepszych światów.
I takie to niedobitki zjawiały się najpierw w całej Litwie, a potem rozlewały po całej Polsce.
Czasami zjawił się jakiś nieszczęśliwy polak znajdujący się w cudzoziemskim pułku, tych jednak było niewielu.
Wtedy mówiono z głębokiem przeświadczeniem:
– Naszych, książę Józef nie dał na zatracenie.
– Naszych, książę Józef przywiedzie.
I krzepiąc się tą otuchą, wyczekiwano.
Aż w połowie listopada zjawili się ci oczekiwani.
Zjawili się zbiedzeni, znędzniali, chorzy, głodni, ledwie wlokący ducha.
Ale zjawili się w jakim takim porządku, otaczani opieką dowódcy.
Wprawdzie była ich zaledwie garstka i zaledwie jedna matka na sto była tak szczęśliwa, że odnalazła syna. Inne miały tę pociechę, że dowiadywały się o ostatnich chwilach swoich ukochanych.
Aż oto tę garstkę odprowadzono do Wilna.
Tu mieszkańcy o ile niechętni byli cudzoziemcom, zgotowawali dla swoich serdeczne przyjęcie.
Każdy, co mógł oddawał, każdy choćby najbiedniejszy, uważał sobie za nadzwyczajną łaskę, jeżeli mógł dać przytułek chociażby jednemu z wracających.
Wilno się zaludniło.
A gdy po kilku dniach wypoczynku, ten i ów z przybyłych przyszedł jako tako do siebie, począł zaraz próbować zardzewiałego w podróży pałasza, mówiąc:
– Oho, to nie koniec, niech jeno nadejdzie wiosna, Napoleon przyjdzie, książę Józef wyzdrowieje i pójdziemy!…
Kobiety słuchając tego popłakiwały. Starzy, z których niejeden odbył już kampanję w odległych stronach z wielkim cesarzem, uśmiechali się, a młodzież, ba, nawet niedorostki słuchali z roziskrzonemi oczyma.
Słuchali, poszeptując coś z przybyłymi.
A dziewczęta naradzały się pocichu i obiecywały im szyć bieliznę na drogę…
Aż wkrótce zjechał i książę Józef.
Zjechał chory i wycieńczony, lecz zgromadził resztki i przemówił:
– Dzielni moi towarzysze niedoli! Nie traćcie ducha, dużoście wycierpieli, lecz przy pomocy Boskiej, gdy wyzdrowieję, będziemy dalej bronili ojczyzny i powetujemy poniesione straty!
– Powetujemy!
– Niech żyje książę Józef! – odkrzyknięto z zapałem.
Lecz książę Józef nie mógł być na razie z wojskiem, a wieści o zbliżających się siłach rosyjskich zmusiły resztki wojsk naszych do opuszczenia Wilna pod dowództwem jenerała Izydora Krasińskiego.
W mieście za to i na przedmieściach zapanował lęk nie do opisania.
Zjawiali się ludzie, mówiący napoły polskim, napoły litewskim językiem, którzy opowiadaniem swojem sieli postrach.
Zjawienie się kulasa i jego pięknej towarzyszki uczyniło wprost przygnębiające wrażenie.
Nie śmieli oni wchodzić do mieszkań ludzi możnych, przeciągali jeno koło ich domów pod oknami, siejąc postrach między tłumem, oraz oficjalistami i służbą, od których lęk i przygnębienie dostawał się do panów.
Dziewczyna wypowiedziawszy prorocze swe słowa przed domem Tyszkiewiczów pociągnęła dalej z całym tłumem.
Miała ona na głowie przytwierdzoną latarnię, z której migotliwe, kołyszące się za każdym ruchem światło padało na jej twarz piękną, ogorzałą, nadając jej tajemniczy, pełen grozy wyraz.
Czarne, wielkie oczy, błyskające ogniem i jakimś niezwykłym zapałem dodawały jej uroku i siły, siłą tą wywierała wrażenie na tłum ją otaczający.
Teraz przebiegając ulice śpiewała, a raczej pełnym grozy i przerażenia głosem mówiła:
– Z zachodu przyszedł potwór tu, a lud Wilna kłaniał się mu. Krwią ludzką potwór splamił biały śnieg i truł śliną wody rzek, a lud go panem zwał, swe skarby u nóg słał. On w ziemie nasze wbijał kły, a to był z piekła zły, co się lucyper zwie, bo miał aż głowy dwie. Lecz zbrodnie jego wstrzymał Bóg, wygnał za ziemi naszej próg. Teraz zwycięzca idzie tu, co odciął głowę mu. A na niewierny sobie lud położy karzącą dłoń. Chyba, że lud zwróci się doń i czoło schyli jako przed panem i zerwie ze złym tym szatanem, co ma aż głowy dwie, a co się Napolion zwie. (1).
Każdy wyraz tej dziwnej pieśni wpadał jak kropla roztopionego kruszcu, do uszu słuchaczy, zalewał im serca lękiem, wprowadzając do umysłów najrozmaitsze wrażenia.
Im mniej rozumiano głoszone przez dziewczynę wyrazy, tem opaczniej je tłomaczono.
Zbierały się więc gromadki ludzi na ulicach lub po domach i radzono.
– Co robić? – pytali jedni drugich.
– Uciekać! – ozwał się głos jakiś.
– Dokąd?
Nikt nie umiał na to pytanie odpowiedzieć.
– Chować, co kto ma najdroższego, i życie swoje Bogu polecić.
To jakoś lepiej trafiło do przekonania. Zbierano więc resztki grosiwa, kosztowności, a kryjąc się jedni przed drugimi wy- – (1) Lud w Rosji utworzył sobie legendę, że Napoleon miał dwie głowy. Legenda ta dotąd się utrzymuje. Opowiadał mi ją żołnierz rosyjski pochodzący z Mołodeczna (Przyp, autor.).
noszono do sadów, ogrodów, na uroczyska i tam je usiłowano zakopać.
Trafiano jednak na przeszkodę.
Ziemia była zmarznięta, nie można jej było poruszyć.
Odbijano więc posadzki, robiono dziury w ścianach i tam składano swoje skarby.
Pracy tej towarzyszyły zwykle łzy i przekleństwa.
– Bodaj był zczezł, rozpękł się na dwoje, połamał nogi nim miasto nasze nawiedził.
– Żołnierzyska jego rozkradli, zrabowali, co jeno było, a teraz jeszcze kara, straszliwa kara spadnie na nas – zawodziły kobiety.
– Nie wynosiłaś to jejmość sama i nie oddawałaś ostatniego kęsa! – przerwała biadanie podżyła niewiasta.
– A jejmość nie oddawałaś to ostatniego mężowskiego kożucha i butów – wołała oskarżona.
– Oddawałam, to oddawałam swoje i swoim – odpowiedziała pierwsza.