Nigdy się nie ożenię… - ebook
Nigdy się nie ożenię… - ebook
Cinnia Whitley i milioner Henri Sauveterre poznali się na przyjęciu w Londynie i jeszcze tej samej nocy zostali kochankami. Cinnia wiedziała, że źle robi. Marzyła o rodzinie, a Henri od razu uprzedził, że nigdy się nie ożeni i nie będzie miał dzieci. Umówili się, że będą się spotykać, dopóki Cinnia nie zapragnie zostać matką. Wtedy się rozstaną. Pewnego dnia Cinnia postanawia odejść. Nie mówi jednak Henriemu, że właśnie spodziewa się jego dzieci…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4067-3 |
Rozmiar pliku: | 990 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cinnia nie aspirowała do miana osoby z towarzystwa. Za to jej współlokatorka, Vera, wręcz przeciwnie. Dlatego kiedy udało jej się zdobyć dwa bilety na otwarcie nowego klubu nocnego w centrum Londynu, poprosiła Cinnię, by jej towarzyszyła w eskapadzie.
– Powiedziałam właścicielowi o twoim tytule – oznajmiła. – Tylko tak mogłam go namówić, żeby dał nam bilety.
– Ten tytuł należy do mojego stryjecznego dziadka, którego nie spotkałam nigdy w życiu i który nie odróżniłby mnie od królowej Elżbiety.
– Możliwe, że trochę przesadziłam, kiedy opisywałam waszą zażyłość. Ale powiedziałam mu też o diademie twojej babci. Impreza ma być w stylu retro. Powiedział, że możemy przyjść jako obsługa. Żadnych podtekstów, po prostu mamy się wmieszać w tłum.
Cinnia niechętnie podeszła do tego pomysłu. Tylko w weekendy miała czas, żeby wyrwać się z firmy, działającej w sektorze zarządzania kapitałem, i planować własny biznes, który miała zamiar otworzyć we wrześniu.
– Za ciężko pracujesz – stwierdziła Vera. – Potraktuj to jako szansę, żeby poznać potencjalnych klientów. Tam będzie mnóstwo ludzi ze świecznika…
– To tak nie działa.
– Powiedz mi, że nie mogę wziąć diademu. Wtedy nie będzie sensu, żebym szła z Verą – poprosiła Cinnia matkę, gdy rozmawiały wieczorem na Skypie.
– Nonsens. Pożyczę ci też moją sukienkę. Najwyższy czas, żeby się na coś przydała. Ty zresztą też. – Matka specjalnie urządziła przyjęcie w stylu lat dwudziestych na dziesiątą rocznicę ślubu, żeby móc założyć diadem swojej babci. Zleciła też uszycie pasującej do niego, wyszywanej koralikami sukienki.
– Nie pozwoliłaś mi wyjąć tiary z depozytu, żebym mogła ją sprzedać, kiedy byliśmy bez grosza, ale pozwolisz mi ją założyć do klubu nocnego? – zapytała Cinnia, unosząc brwi.
– Dlatego właśnie ją zachowałam, żebyście mogły ją nosić na specjalnie okazje. Idź i baw się dobrze. Na pewno spotkasz wielu miłych mężczyzn.
– Masz na myśli bogatych mężczyzn? Nie sprzedają ich w barze, mamo.
– Oczywiście, że nie. Na takiej imprezie z pewnością będzie otwarty bar – odgryzła się jej matka.
Nie bez powodu ona i jej siostry nazywały matkę panią Bennet. Zawsze liczyła, że jej córki wżenią się w bogate rodziny. Whitleyowie byli niegdyś arystokratycznym rodem; zmieszali jednak swą błękitną krew z plebejską czerwienią. Mimo to Milly Whitley uważała za oczywiste, że jej córki znajdą dobre partie, a Whitleyowie znów będą żyć tak jak dawniej, zanim pan Whitley zmarł, a jego finansowe imperium runęło niczym domek z kart. Do tego czasu zaś miały się stosownie ubierać, mieszkać w rodowej rezydencji i uczęszczać na wszystkie najważniejsze wydarzenia w kalendarzu towarzyskim.
– Ośmielę się dodać, że znajdziesz tam lepszych kandydatów niż twoi ulubieni biedni studenci i synkowie mamusi – dodała snobistycznie matka.
Potrzebowały tylko mężczyzny z głębokimi kieszeniami. Ewentualnie, jak Cinnia powtarzała dziesiątki razy, mogą wziąć się do pracy jak normalni ludzie. Jej dwie młodsze siostry uznały to za herezję.
Jedna z nich, Priscilla, była modelką. Była naprawdę ładna, ale wciąż niezbyt rozchwytywana. Po dwóch latach od ukończenia szkoły nie przepracowała ani dnia. Wciąż zapewniała wszystkich, że potrzebuje nowej stylizacji lub fryzury, a jej kariera ruszy z kopyta. Ukończenie kursu fryzjerskiego lub coś w tym stylu tylko podcięłoby jej skrzydła.
Nell, ich urocza, imprezowa siostrzyczka, nie potrzebowała pracy. Chłopcy kupowali jej ładne rzeczy, kiedy tylko chciała. Cinnia byłaby mile zaskoczona, gdyby udało jej się zdać maturę, nie zachodząc wcześniej w ciążę.
Dzięki Bogu, Dorry miała mózg i ambicję za nie wszystkie. Ich najmłodsza siostra była przez lata opiekunką do dzieci, a obecnie pracowała w fast foodzie. Dorry chowała pieniądze, zanim ktokolwiek je zobaczył, i trzymała głowę nisko, zwykle pochylona nad książką. Jeśli cokolwiek stanie się Cinni, była pewna, że jej mała siostrzyczka zadba o resztę rodziny.
Oczywiście, z całej siły starała się nie zrzucać wszystkiego na biedną Dorry. Po tym jak pomogła matce wygrać w sądzie sprawę o długi, Cinnia zainteresowała się spadkami i zarządzaniem majątkiem. Kariera w tym zawodzie okazała się stabilna, dobrze płatna i pełna sukcesów, a poza tym wymagała kreatywności i inteligencji.
Jej matka uznała, że Cinnia równie dobrze mogłaby być przedsiębiorcą pogrzebowym. Vera za to poradziła, żeby ukrywała swoją profesję przed poznanymi mężczyznami, jeśli nie chce ich odstraszyć. Ale Cinnia nie interesowała się mężczyznami. Całe nieszczęście wzięło się właśnie stąd, że ich matka nie miała pracy, dzięki której mogłaby utrzymać dzieci po śmierci męża. Jedyne, co potrafiła robić, to wynajmować studentom pokoje w rodzinnej rezydencji.
Cinnia postanowiła sobie, że nigdy nie znajdzie się w podobnej sytuacji. Już teraz potrafiła się sama utrzymać. Wiedziała wprawdzie, że otworzenie własnej agencji wiąże się z ryzykiem, ale tu, gdzie pracowała, już nie mogła awansować. Pozostawało otworzenie swojego biznesu. Skupiła się więc na tworzeniu listy potencjalnych klientów. Tylko o tym myślała, stojąc z Verą i gawędząc ze skromnym muzykiem oraz facetem z branży social media – oboma niewyobrażalnie bogatymi, a przy tym nieśmiałymi; zapewne dlatego właśnie zaproszono dziewczyny takie jak Vera.
Klub urządzono w industrialnym budynku, wykończonym stalą i szkłem i udekorowanym sztuką współczesną. Tego wieczoru na stołach rozłożono czerwone aksamitne obrusy, a typowe dla klubu nocnego dyskotekowe światła zastąpiono przyćmioną, dekadencką czerwienią, która nadawała twarzom zmysłowy wyraz. Kiedy przyjechały, pozwolono im zajrzeć do superluksusowych, prywatnych lóż zarezerwowanych dla najważniejszych gości. Zważywszy na to, jak wiele gwiazd nie uzyskało do nich dostępu, musiały w nich zasiadać naprawdę wybitne jednostki.
Sława i luksus nie robiły na Cinni wrażenia, ale chętnie pozyskałaby tutaj klientów. Niestety, tak bogaci ludzie rzadko bywali zainteresowani usługami małej agencji. Była pewna, że ten wieczór okaże się straconym czasem. C’est la vie.
I wtedy zobaczyła jego.
Ich, tak właściwie. Braci Sauveterre. Tego samego nieziemsko przystojnego faceta w dwóch kopiach, stojących w drzwiach i krytycznie omiatających wzrokiem salę.
Serce zabiło jej mocniej. Zawsze chciała zobaczyć ich na żywo. Miała jedenaście lat, kiedy porwano ich siostrę. Śledziła jej losy z równie zapartym tchem, co reszta świata. Od tego czasu szukała nazwiska Sauveterre w każdej gazecie, jaka wpadła jej w ręce. Stąd wiedziała, że naprawdę są tak przystojni, jak wydawali się z daleka.
Mieli identyczne, krótko przycięte czarne włosy. Podczas gdy większość mężczyzn przyszła w luźnych pasiastych marynarkach, ta dwójka miała na sobie czarne koszule z podwiniętymi rękawami, czarne spodnie z wysokim stanem, spod których wystawały czarno-białe oxfordy, białe szelki i białe krawaty. Dopasowany strój podkreślał ich wąskie biodra i szerokie bary. Wyglądali jak para prawdziwych gansterów, tak władczych i potężnych, że nie musieli się popisywać. Zabijali jednym mrugnięciem.
Zabawnie było oglądać ich idealnie zsynchronizowane ruchy, gdy szli przez salę, znudzonym wzrokiem szukając znajomych. Wtem jeden z nich się zatrzymał i odwrócił, jakby poczuł na sobie jej wzrok, i ponad głowami wszystkich innych gości spojrzał jej prosto w oczy.
Serce jej podskoczyło. Złapanie wzroku jednego z braci Sauveterre, nawet w takim miejscu jak to, było sporym osiągnięciem. Wiedziała, że pod tym całym blichtrem byli zwykłymi ludźmi, ale i tak stała jak wryta, wpatrując się prosto w niego. On zaś niemal niezauważalnie skinął głową, jakby chciał się… przywitać?
– Na kogo tak się gapisz? – zapytała Vera i podążyła za wzrokiem Cinnii. – O mój Boże!
Mężczyźni odwrócili się i poszli dalej, zostawiając Cinnię oszołomioną i zawstydzoną.
– Musimy do nich podejść!
– Ciii – uciszyła ją Cinnia, odwracając się z powrotem do piosenkarza. Miały rozmawiać z gośćmi, a nie znikać przy pierwszej okazji. – Kto jeszcze ma ochotę na gin?
Nigdy w życiu nie spojrzałaby jeszcze raz, by sprawdzić, czy mężczyzna wciąż na nią patrzy. Dlaczego miałby jej poświęcić choć trochę więcej uwagi? Mimo to intensywnie czuła jego obecność, jak zakochana licealistka, kiedy obiekt jej westchnień wchodzi do klasy.
Vera oparła się na jej ramieniu.
– Są przy barze – szepnęła.
– Vera…
– Spokojnie, powiemy tylko „cześć”. Poza tym zaraz zaczną wznosić toast, a wtedy na pewno nie dopchamy się po drinki.
Ale tłum poruszał się w odwrotnym kierunku, co czyniło próby zbliżenia się do baru walką na śmierć i życie. Stanęły więc obok schodów i z wyrazem zainteresowania patrzyły na właściciela klubu, który uciszył salę i podziękował wszystkim za przybycie. A ściślej rzecz biorąc, tylko Cinnia obdarzała gospodarza uprzejmą uwagą, podczas gdy Vera bez skrępowania rozglądała się za ofiarą.
Vera nie narzekała na brak powodzenia. Była ładna, zgrabna i wesoła, i robiła furorę wszędzie, gdzie tylko się pojawiła. Od dawna przyjaźniła się z Cinnią i robiła wszystko, żeby uchronić ją przed losem stetryczałej nudziary, jak zwykła ją nazywać.
Cinnia nie miała takich wdzięków kobiecych jak Vera, ale także przyciągała uwagę mężczyzn. Nie zamierzała jednak wykorzystywać swojej urody tak, jak chciałaby jej matka, choć wiedziała, że falujące blond włosy i szlachetne rysy miały swoje zalety. Doskonale też kontrastowały z mroczną urodą Very.
Cinnia nie tyle chodziła na randki, co towarzyszyła przyjaciółce w jej podbojach. Ktokolwiek wpadnie jej w oko tego wieczoru, zapewne opuści lokal w jej towarzystwie; ale o ile Vera często sypiała z mężczyznami, których ledwo znała, Cinnia zamierzała sama wrócić do domu.
– Znajdźmy jakichś facetów, żeby kupili nam drinki – zaproponowała Vera, głównie po to, żeby zdenerwować przyjaciółkę. Cinnia już miała zacząć wykład na temat feminizmu, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język, nie chcąc dać Verze satysfakcji.
A wtedy usłyszała zza pleców męski głos.
– Czy zechcą panie pójść z nami na górę?
Henri rozpoznał blondynkę, którą zauważył wcześniej na schodach. W morzu mocno umalowanych, krzykliwych flapperek wyróżniała się wdziękiem i niewymuszoną elegancją. W jej falujących, wysoko upiętych włosach błyszczał wysadzany brylantami diadem, ozdobiony pojedynczym piórem. Prosta czarna sukienka miękko opływała figurę, sugerując raczej, niż podkreślając, zgrabne pośladki i smukłe uda.
– Co powiesz na takie towarzystwo? – zaproponował bratu. Ramon podążył za jego wzrokiem i dostrzegł dobrze wyposażoną brunetkę u jej boku.
– Brawo za spostrzegawczość – odparł.
Podeszli do kobiet akurat na czas, żeby usłyszeć, że szukają mężczyzny, który kupiłby im drinki.
– Moje panie, czy zechcecie towarzyszyć nam na górę? – zapytał Ramon, zerkając na Henriego, który niemal niezauważalnie wzruszył ramionami. Przyzwyczaili się, że kobiety chcą od nich pieniędzy; to nie znaczyło, że nie mogli się zabawić.
Brunetka zarumieniła się lekko i obdarzyła ich szerokim uśmiechem, prostując się, by wyglądać na wyższą.
– Bardzo chętnie. – Trąciła ramieniem blondynkę, która skrzywiła się z niesmakiem. Czyżby się zawstydziła, wiedząc, że podsłuchał ich rozmowę? Niepotrzebnie. Henri lubił chciwe kobiety; z nimi przynajmniej wiedział, na czym stoi.
Blondynka patrzyła to na niego, to na Ramona, jakby chciała odgadnąć, czyj wzrok napotkała wcześniej. Choć zwykle nie kłócili się o kobiety, zirytowała go myśl, że mogłaby się zdecydować na Ramona.
– Pooglądajmy fajerwerki z naszej loży – zaproponował Ramon, nie spodziewając się sprzeciwu. – Chociaż przez chwilę odpocznę od widoku własnej twarzy.
– Może gdybyście się nie ubierali tak samo, nie czułbyś się, jakbyś mówił do lustra? – powiedziała brunetka, uwodzicielsko trzepocząc rzęsami.
– Nie robimy tego specjalnie. – Ramon podał jej ramię i poprowadził ją na schody. – Tak się dzieje, nawet kiedy jesteśmy na dwóch różnych końcach świata. Przestaliśmy już z tym walczyć.
– Naprawdę?
Ramon i Vera szybko zniknęli w cieniach galerii.
Blondynka popatrzyła za swoją przyjaciółką i, zerkając na Henriego, przygryzła wargę. Dzięki temu jej usta nabrały koloru, wydały się większe i bardziej zmysłowe. Cóż za subtelnie erotyczny gest. Jego myśli natychmiast podążyły w stronę przyjemnych, nieokreślonych fantazji.
– Idziemy? – zachęcił ją z uśmiechem, po czym zaczął torować im drogę przez tłum. Dziewczyna posłusznie podążyła za nim.
– Czy to prawda? – zapytała, zbliżając się, by jej głos nie zginął w ogólnej wrzawie. – Że ubieracie się tak samo?
– Tak. – Henri nie lubił mówić o swojej rodzinie, ale to był jeden z tych niewinnych faktów, o których nieznajomi uwielbiali słuchać. Tajemnica bycia bliźniakiem bez końca fascynowała tych, którzy bliźniąt nie mieli. Miał też dzięki temu wymówkę, by ująć jej ramię i pochylić się do jej ucha, czując na twarzy chłodny, jedwabisty dotyk jej włosów. Pachniała różami i kobiecością.
– Co więcej, kiedy jeden z nas się przebierze, nieuchronnie wylewa coś na siebie i musi wrócić do poprzedniej stylizacji.
– Żartujesz.
Wzruszeniem ramion zbył jej sceptycyzm. On i jego brat byli podobni do siebie nie tylko fizycznie; mimo różnych osobowości często mówili jednocześnie lub dochodzili do tych samych wniosków. Kiedy Henri dzwonił do brata, żeby zasugerować przeniesienie tegorocznej konferencji do Londynu, Ramon właśnie akceptował zaproszenie na otwarcie klubu.
– Nazywam się Cinnia. Whitley. – Podała mu rękę, gdy stanęli na galerii.
– Henri. – Jej skóra była tak jedwabista, na jaką wyglądała, i cieplejsza, niż sugerowałaby chłodna karnacja. Miała mocny uścisk, jak na kobietę. Puściwszy jego rękę, spojrzała na Guya, który szedł za nimi, i Oscara, który wchodził już do loży.
– Masz ochroniarzy?
– To tylko na wszelki wypadek.
W środku przywitał się z brunetką, dowiadując się, że nazywa się Vera Phipps. Podczas gdy Oscar oglądał pomieszczenie, Guy wysłał krótkiego esemesa, z pewnością z prośbą o sprawdzenie obu kobiet.
Poza skłonnością do opróżniania portfeli mężczyzn, Henri uznał obie towarzyszki za niegroźne. Vera posłała Cinni podekscytowane spojrzenie, kiedy kelner przyszedł, by odebrać ich zamówienia. Potem wstała i przeszła się po loży, po drodze przesuwając ręką po pachnącej skórze kanap i foteli.
– O, prezent! – ucieszyła się, widząc torebki z prezentami na stoliku. – I do tego złoty! Wszyscy dostali srebrne. I twój jest większy.
– Często to słyszę – powiedział Ramon, uśmiechając się dwuznacznie. Vera roześmiała się.
– Na pewno. Mogę zobaczyć? – Sugestywnie zatrzepotała rzęsami.
Cinnia nie flirtowała tak otwarcie. Podziękowała kelnerowi, który przyniósł jej szampana, po czym wyszła na balkon, by popatrzeć na odbijające się w nurcie rzeki światła miasta. Był ciepły, bezwietrzny wieczór. Po chwili uniosła głowę i spojrzała w gwiazdy.
– Jestem zaskoczona, że zostaliście na dole tak długo, mając dla siebie miejsce takie jak to – odezwała się, gdy dołączył do niej Henri.
Taras pod nimi zaczął zapełniać się ludźmi. To Ramon brylował w towarzystwie; Henri był raczej samotnikiem.
– Dobrze, że zostaliśmy, inaczej byśmy się nie spotkali – powiedział gładko.
Cinnia prychnęła. Większość blondynek lubiła udawać niewinność, utożsamianą z ich delikatnym wyglądem. Ale nie Cinnia. Choć jej włosy falowały miękko, brwi miała wąskie i ostre, nadające jej twarzy wyraz inteligencji. Patrzyła spokojnie, nie cynicznie, ale też bez zbędnej ekscytacji otaczającym ją blichtrem. Podobała mu się jej siła i pewność siebie.
– Ty tak nie uważasz?
– Uważam, że znaleźliście sobie świetny sposób na wspólne łowy. – Odwróciła wzrok w stronę tacy z koreczkami, która magicznie pojawiła się na stoliku obok nich.
– Cóż za hipokryzja – odparł. – Wy nie robicie tego samego?
Jej oczy rozbłysły złością, ale zacisnęła usta, nie potrafiąc znaleźć argumentów.
– Nie możesz temu zaprzeczyć?
– To wy do nas podeszliście – przypomniała mu. Rozbawiło go, jak uparcie broniła swoich kłamstw.
– Zostaliśmy zaproszeni.
– Nie chciałam się gapić. – Cinnia uniosła podbródek. – Wątpię, żebym była pierwszą osobą, którą zaciekawił wasz widok. – Jej uśmiech był słodki, a oczy błękitne. Zobaczył je wyraźnie w jasnych reflektorach helikoptera, który zawisł nad tarasem ku radości tłumu.
Była naprawdę piękna, i to nie dzięki magii makijażu. Obowiązkowy eyeliner podkreślał oczy, ale tylko trochę przyciemniła rzęsy. Były naturalne, a nie sztuczne, jak u większości kobiet w dzisiejszych czasach. Poza tym jej twarz była czysta i gładka.
– Naprawdę jesteś pewna, że to ja na ciebie patrzyłem, czy tylko tak zakładasz? Zwykle odróżnienie nas od siebie zajmuje ludziom całe miesiące. – Było łatwo, kiedy ktoś zauważył, że Ramon był praworęczny i wolał mówić po hiszpańsku, a Henri chętniej używał lewej ręki i języka francuskiego. Niewielu jednak zauważało te szczegóły.
– Jesteście naprawdę tacy sami, ale… – Cinnia spojrzała w stronę loży, gdzie Ramon trzymał otwartą torbę z prezentami, uprzejmie słuchając okrzyków zachwytu Very. Henri wykorzystał jej chwilę nieuwagi, by zerknąć na telefon, potwierdzając to, czego się już domyślał. Cinnia pochodziła ze zubożałej arystokratycznej rodziny, a obecnie pracowała w firmie zarządzającej majątkiem; zapewne wypełniała dokumenty i podawała kawę. Mogła stanowić co najwyżej finansowe ryzyko, ale był pewien, że go na nią stać.
Schował telefon, zirytowany odkryciem, że wciąż patrzyła na jego brata, marszcząc brwi z konsternacją.
– Ale? – zachęcił, stając bliżej, by usłyszała go poprzez muzykę.
– Nie wiem. Nie widzę aury ani nic takiego, ale… nieważne. – Rzuciła mu szybkie spojrzenie. Czyżby to była zachęta?
– Interesujące. – Jego irytacja wyparowała, zastąpiona przez coraz silniejsze pragnienie. Położył łokieć na poręczy, zbliżając się do niej jeszcze bardziej, naruszając jej przestrzeń osobistą, zachwycony tym, jak próbuje ukryć dreszcz. Pachniała jak róże i tropikalna dżungla, i coś pierwotnego, co jeszcze bardziej go podnieciło.
– O co… o co ci chodzi? – Usiłowała wyglądać nonszalancko, ale w oczywisty sposób on także ją pociągał. Jej serce biło jak szalone, i to nie ze strachu. Nie odsunęła się; zamiast tego przebiegła wzrokiem po jego szerokiej piersi.
Chemia to piękna rzecz. Nie ruszał się, chłonąc doznania, jakie wzbudzała w nim jej bliskość. Jego zmysły stały się bardziej wyczulone, czuł rosnące podniecenie. Seks był zdecydowanie najlepszym i najtańszym narkotykiem, jaki znał.
– Reagujesz na mnie, nie na niego.
– Nic takiego nie mówiłam!
– Nie? Przepraszam, musiałem się pomylić.
– Na pewno musiałeś się pomylić – zapewniła go ze wzburzeniem. – Cokolwiek sobie myślisz o mnie i o tym, dlaczego tu przyszliśmy, zapomnij!
Najwyraźniej nie spodziewała się, że może sama zapragnąć mężczyzny, którego planowała wykorzystać. Biedactwo; to musiało być dla niej bardzo kłopotliwe.
– Myślę, że przyszliśmy tu oglądać fajerwerki. A ty o czym myślisz?
Cinnia uniosła podbródek i obróciła się w stronę rzeki, tyłem do niego. Uśmiechnął się.
– Posłuchaj. – Lekko pogładził wierzchem dłoni jej nagie ramię, zachwycony widokiem gęsiej skórki, która pojawiała się w ślad za jego dotykiem. Rzuciła mu zaskoczone i zmieszane spojrzenie, po czym potarła ramię. – Nie muszę się tak starać, żeby zaciągnąć kobietę do łóżka. Tak żyję. – Zatoczył koło ręką, w której wciąż trzymał kieliszek szampana. – Baw się dobrze i nie czuj się zobowiązana.
– Nie będziesz niczego ode mnie oczekiwał? – parsknęła.
– O tym mówisz? – Wskazał na wnętrze loży, w której Vera całowała się z Ramonem.
Cinnia westchnęła boleśnie i znów spojrzała na rzekę. Jeśli chodzi o strategię, Vera zdecydowanie za szybko pozbywała się asów.
– Wciąż będę miał nadzieję – oznajmił Henri.
– Tak, nadzieja to wszystko, co dostaniesz – odgryzła się Cinnia.
Podniósł kieliszek do ust, powstrzymując śmiech. Uznał, że naprawdę chce ją zdobyć i zapłaci każdą cenę. Szanował ludzi, którzy znali swoją wartość.
– Nie składaj obietnic, których nie możesz dotrzymać – powiedział tylko.