Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nigdy się nie poddam - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 października 2024
Ebook
49,90 zł
Audiobook
49,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Nigdy się nie poddam - ebook

Tego roku winobranie było inne. W powietrzu czuć atmosferę wojny. Niby wszystkich rozpiera duma, że nasz naród jest wielki, że Führer jest wielki, ale ja się boję. Nie chcę wojny. Wolę mój mały świat, tu, w mojej winnicy, gdzie nie dociera zło. Bo nie mam wątpliwości, że (…) wojna jest złem najgorszym.

Rok 1934

Gerhard Vogel, właściciel winnicy w Grünbergu na Śląsku, zapada na ciężką chorobę. Opiekę nad nim i rodzinnym interesem przejmuje jego córka Gretel. Wbrew żądaniom rodziny dziewczyna postanawia zachować winnicę i na wzór ojca uprawiać winorośl. Gdy Gretel walczy o swoją niezależność, na jej drodze stają bracia Hans i Erich Gehlerowie, obaj powiązani z nazistami oraz Hitlerem. Kiedy, w 1939 roku, wydaje się, że niepozornej dziewczynie ciężką pracą i determinacją uda się wreszcie odnieść sukces, wybucha wojna, która zmienia wszystko.

Rok 2024

Po tragicznej śmierci męża Alicja kupuje zabytkowy dworek z winnicą pod Zieloną Górą. Odkrywa w nim starą skrzynkę, a w niej drobne przedmioty winiarskie i akt własności winnicy z lat trzydziestych. Zaintrygowana postanawia poznać historię miejsca, które kupiła, i spotyka się z Thomasem Ritterem, prawnukiem dawnej właścicielki Winnicy Vogel

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8357-850-7
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Obecnie

Kiedy z impetem wbiłam szpadel w ziemię, natknęłam się na coś twardego. W pierwszej chwili pomyślałam, że to duży kamień; postanowiłam go podkopać i wyjąć, ale szybko zdałam sobie sprawę, że to nie kamień. Moje znalezisko okazało się niewielką metalową skrzynką, na której widok serce podskoczyło mi do gardła. Nie bardzo wiedziałam, co to jest, a przecież ostatnio tyle się słyszało o niewybuchach z czasów drugiej wojny światowej. W pierwszym odruchu odsunęłam się z obawą, ale moja ciekawość zwyciężyła. Z niewielkiej odległości zaintrygowana przyglądałam się znalezisku, jakby cofnięcie się o dwa kroki mogło mnie jakkolwiek ochronić, gdyby nie daj Bóg…

Spojrzałam w stronę domu, licząc na to, że dostrzegę i przywołam któregoś z pracowników ekipy remontowej, ale wszyscy byli w środku. Postanowiłam zaryzykować; delikatnie odgarnęłam łopatą ziemię wokół blachy. Skrzynka nie tkwiła głęboko i mimo mojej pierwotnej obawy nie przypominała niewybuchu, choć prawdą było, że na niewybuchach się nie znałam. To musiał być zwyczajny metalowy pojemnik na drobne przedmioty, jakiego używa się w domkach gospodarczych i piwnicach. Wrodzona ciekawość zwyciężyła; powoli wróciłam do odkopywania skrzynki, aż w końcu udało mi się ją wyjąć.

Nie była duża, wielkości pudełka na czekoladki, choć nieco głębsza i wykonana z porządnego metalu, bo rdza prawie jej nie tknęła. Nie widniały na niej żadne napisy ani nic, co mogłoby świadczyć o zawartości. Ale kiedy potrząsnęłam nią lekko, wyraźnie usłyszałam, że w środku coś jest. Po krótkim mocowaniu się z wiekiem skrzynki udało mi się ją otworzyć. Pisnęłam zaskoczona, kiedy na dnie ujrzałam zwinięty plik starych banknotów. Rozsupłałam rulon – niemieckie reichsmarki z czasów Trzeciej Rzeszy. Uśmiechnęłam się szeroko sama do siebie, a serce zabiło mocniej z podniecenia. Znalazłam niemiecki skarb! Może nie na miarę złotego pociągu, ale jednak! W skrzynce leżał również przerdzewiały nożyk z zaokrągloną końcówką i popękaną drewnianą rączką. Wzięłam go ostrożnie i przyjrzałam się rękojeści, na której widniał niewyraźny napis: Weingut Vogel. Teraz moje serce jeszcze bardziej przyspieszyło.

Zerknęłam do pudełka na pozostałe rzeczy. Cztery korki do wina, każdy inny, a jednak były do siebie podobne, z drewna i też z wytłoczonymi napisami „Weingut Vogel”. Nie miałam wątpliwości, że to przedmioty z winnicy, którą tu niegdyś uprawiano. Może zbiór stanowił dzieło przypadku, może niósł jakąś symbolikę, ale bez wątpienia świadczył o czymś, co przed laty tu istniało.

Siedziałam na wilgotnej ziemi ze szpadlem przy boku i z ekscytacją dotykałam moich skarbów. Byłam tak podniecona znaleziskiem, że krew dudniła mi w skroniach. Jednak to, co znalazłam na samym dnie skrzynki, sprawiło, że westchnęłam z zachwytu. Zdjęłam rękawice ogrodnicze i ujęłam w palce złożony na czworo papier, bojąc się go uszkodzić. Gdy go rozprostowałam, moim oczom ukazał się wyblakły, ledwo czytelny niemiecki akt własności. Dłonie drżały mi z przejęcia, kiedy czytałam urzędowe pismo z listopada tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego roku świadczące o tym, że właścicielką domu i winnicy jest Gretel Vogel. Wrażenie, które mnie ogarnęło, było tak silne, że w oczach zakręciły mi się łzy. Dowiedziałam się, kto tu mieszkał! Kto prawie dziewięćdziesiąt lat temu był właścicielem mojego domu! Na myśl, że gospodarzyła w nim kobieta, poczułam przyjemne ciepło. Wpatrywałam się oszołomiona w dokument i czułam, jak ogarnia mnie głód poznania prawdy o tym, kim była Gretel Vogel i jaki był jej dom. Chciałam – musiałam – wiedzieć wszystko.

Tymczasem na dnie skrzynki czekało na mnie coś jeszcze. Przewiązane wstążką listy, a obok drobiazg – malutki i niepozorny, ale niezwykle cenny – delikatna i piękna w swojej prostocie złota obrączka. Nieco zaśniedziała, ale bez wątpienia szlachetna i należąca do kobiety, bo miała niewielki rozmiar.

– To pewnie twoja obrączka… Gretel Vogel – wyszeptałam, przełykając wzruszenie.

Czy Gretel Vogel, zakopując tę skrzynkę, tak jak ja była wdową?

Podniosłam się z klęczek i oszołomiona rozejrzałam się wokół, podziwiając ziemię, która ledwie kilka miesięcy temu stała się moją własnością.

Kiedyś to miejsce musiało wyglądać inaczej. Mieszkali tu inni ludzie. Dziesiątki lat temu te rozległe urodzajne pola nadodrzańskiego zbocza, rozciągające się aż po horyzont, porośnięte były długimi rzędami winorośli. Hektary gęsto obsadzonych zielonych alei, zachwycających bujnością pędów i liści, rodzących dorodne owoce, z których wytłaczano wino znane nie tylko w Grünbergu na Śląsku, ale i dalej, poza granicami.

Teraz ja, Alicja Fedorowicz, nowa właścicielka i gospodyni tego miejsca, oczami wyobraźni ujrzałam dawny magiczny klimat tej ziemi, mimo że tamtej niemieckiej winnicy już nie było. Tym jednak, co się tu od lat nie zmieniło – żywiłam co do tego dziwną pewność – była woń tego miejsca. Powietrze pachniało tu wilgocią, żywą ziemią i lasem. Pachniało dzikim polem. Było rześkie i delikatne, z rana nieco mgliste. Nawet rzęsiste deszcze miały tu swój zapach. Gdy budziłam się o poranku, wyglądałam przez okno w sypialni na piętrze, by podziwiać przezroczysty welon mgły, unoszący się nad okolicą. Gdzieś tam, całkiem niedaleko, widziałam też zielone wierzchołki lasu. Było tu tak pięknie!

Nie bez powodu wybrałam to miejsce. Ta dzika, opuszczona przez dekady ziemia, której nikt nie chciał, miała pomóc mi stanąć na nogi. Wszechobecny spokój, który z dnia na dzień stał się moim towarzyszem, pomagał oswoić smutek. Przede wszystkim jednak leczyłam tu swoje strzaskane serce.

– Grunt jest wiele wart, a pani kupiła go niemal za bezcen – tłumaczył mi notariusz, kiedy parę miesięcy wcześniej podpisywałam akt własności poniemieckiej winnicy i dworku.

– Wygrałam przetarg – przypomniałam mu.

Tak naprawdę wygrana nie była żadnym spektakularnym sukcesem, bo okazało się, że prócz mnie zgłosił się tylko jeden chętny na zakup tych opuszczonych terenów, ze starym, zrujnowanym i zagrabionym do cna budynkiem. Nadto nie planował wydać więcej ponad cenę wywoławczą, która i tak wbrew temu, co sugerował notariusz, zdawała się zaporowa, bo dworek znajdował się w rejestrze zabytków.

Decyzję o przystąpieniu do przetargu podjęłam błyskawicznie, niemal na wdechu. Ogłoszenie znalazłam w internecie, na stronie zielonogórskiego urzędu miasta, w zakładce Przetargi sprzedaży ziemi i nieruchomości. Nie zastanawiałam się długo, bo w głowie uknułam już plan zmiany miejsca zamieszkania. Wsiadłam w samochód, przyjechałam w okolice Zielonej Góry i przepadłam. Wystarczyło, że postawiłam stopę w tym urokliwym zielonym miejscu porosłym starymi drzewami, z wiekową lipową aleją i ukrytym w cieniu, piętrowym poniemieckim domem oraz porosłymi mchem i dziką winoroślą zabudowaniami gospodarczymi, i wiedziałam, że chcę tu być. Chcę to miejsce ożywić. Dla siebie. Czułam, że to niecodzienne miejsce jest jak koło ratunkowe, które nie pozwoli mi utonąć w morzu bezsensowności kolejnych dni.

– Aż dziw bierze, że przez tyle dziesiątek lat ten dworek stał zdewastowany, niszczał i nikt nie próbował go wskrzesić – mówił z przejęciem agent nieruchomości, przysłany na spotkanie ze mną z ramienia urzędu miasta. Fakt, że zdecydowałam się nabyć to zapomniane przez ludzi miejsce, wyraźnie był dla niego wyjątkowo przejmującym doświadczeniem.

– Pan wie najlepiej, że nikt nie chce wydawać ogromnych pieniędzy na przestarzałe nieruchomości z poprzednich epok. Z tym się wiąże mnóstwo kłopotu – rzekłam trzeźwo, świadoma, jak wygląda rynek nieruchomości w Polsce. – Nawet hektary nie przekonują. No, chyba że jakiś deweloper zdobyłby pozwolenie, żeby wybudować na takiej ziemi nowe osiedle. To zupełnie zmieniłoby postać rzeczy.

Agent żachnął się z ironią.

– To prawda, pani Alicjo. Światem rządzi pieniądz, nie historia. Na szczęście ta ziemia jest pod specjalną ochroną, która zabrania tego typu inwestycji. Ale ma pani rację, ludzie wolą uniknąć kłopotu, a to miejsce to unikatowy historyczny teren dawnej niemieckiej winnicy i musi taki pozostać. Oczywiście nie ma nakazu założenia tu kolejnej winnicy, ale umowa zobowiązuje panią do podtrzymywania klimatu tego miejsca, z naciskiem na pozostawienie terenu zielonego bez dodatkowej zabudowy.

Doskonale to wiedziałam. Miałam szacunek do takich osobliwych miejsc i byłam świadoma – tak przynajmniej mi się zdawało – na co się porywam. Aby zakupić tę winnicę, której czasy świetności mogłam sobie tylko wyobrazić, wydałam oszczędności swojego życia. Dodatkowo okopałam się dokumentami, które jasno i wyraźnie stanowiły, co mogę i powinnam, a czego nie wolno mi zrobić z tym miejscem. I w zasadzie mogłam niewiele.

Cały czas powtarzałam sobie, że bynajmniej nie oszalałam, kupując tę ziemię, która przez dekady peerelu i transformacji leżała odłogiem, dewastowana przez człowieka i siły natury. Moja nagła miłość do tego miejsca była powodowana odruchem serca, potrzebą chwili, podszeptem intuicji, która mówiła mi wprost, że muszę mieć ten stary poniemiecki dom i tę zarośniętą chwastami winnicę. Bo może tutaj uda mi się odnaleźć spokój.

Może… Bo jeśli tu, w tym odludnym miejscu na uboczu prozaicznego życia, nie naprawię swojej głowy, nie pozbędę się towarzyszącego mi na co dzień permanentnego smutku i poczucia straty, to wiedziałam, że już nigdy nie otrząsnę się z tragedii.

– Na bezpańskim ugorze zamierzasz budować nową przyszłość? – zadrwiła ze mnie Magda, moja trzeźwo patrząca na świat siostra. Kiedy oznajmiłam jej, że planuję wyprowadzić się z Wrocławia, złapała się za głowę. Martwiła się o mnie. Chciała, żebym w końcu wyszła na prostą, ale zakup starej poniemieckiej winnicy najwyraźniej nie znajdował się na jej liście rzeczy, jakie powinnam zrobić, żeby odzyskać równowagę psychiczną.

– Nie mogę zostać we Wrocławiu. Tutaj nigdy nie zapomnę – tłumaczyłam jej swoją decyzję.

– Ale Zielona Góra? Siostra, a co ty tam będziesz robiła! W dodatku sama jak palec! Nie masz tam ani rodziny, ani znajomych.

– Z Wrocławia do Zielonej jest niecałe dwie godziny drogi, więc gdy za wami zatęsknię, wsiądę w samochód i przyjadę.

Magda prychnęła.

– A Radek? – spytała z lekkim wahaniem, jakby wciąż w moich planach odgrywał istotną rolę. A przecież Radka już nie było i to właśnie od wspomnień o nim próbowałam uciec.

W odpowiedzi tylko wzruszyłam ramionami i odwróciłam głowę, ale w środku cała się spięłam. Nie chciałam, żeby Magda dostrzegła na mojej twarzy cień bólu, który mnie nie opuszczał, choć od wypadku, w którym zginął mój mąż, minęły niemal dwa lata.

– Będę go odwiedzać. Przy każdej okazji, ale… Nie mogę zakopać się na cmentarzu razem z nim.

Łapałam się myśli, że radykalna zmiana miejsca, a nawet przemodelowanie całego życia, pomogą mi wrócić do normalnego funkcjonowania. Bo wciąż miałam z tym ogromny problem. Od śmierci męża nie potrafiłam odnaleźć samej siebie. Rozpacz, którą odczuwałam w pierwszej fazie żałoby, zamieniła się w głęboką tęsknotę, okraszoną pustką i wyrzutami sumienia, że nie doczekaliśmy się z Radkiem dziecka. Ja, architektka wnętrz z dobrze prosperującą firmą, i on, lekarz chirurg, byliśmy wiecznie zajęci pracą, wyjazdami służbowymi, a przez to odkładaliśmy myśl o rodzicielstwie na później, na inny czas, na inną okoliczność. Jak się okazało, ten inny czas miał już nigdy nie nadejść. W chwili wypadku Radka kończyłam trzydzieści trzy lata i zostałam sama ze wspomnieniami przeszłości, bez wizji na przyszłość. Nagle moje życie się zatrzymało, by za chwilę zacząć staczać się w przepaść. Z dnia na dzień przestałam pracować, do tego doszła bezsenność. Godzinami leżałam w łóżku, wpatrywałam się w ciemność i próbowałam szukać obok siebie mężczyzny, którego nie było. Innego dnia przepłakiwałam całe godziny, tracąc kontrolę nad emocjami. Nie potrafiłam rozmawiać z ludźmi. Ich współczucie doprowadzało mnie do obłędu. Ten stan trwał kilka tygodni, dopóki Magda siłą i krzykiem nie wyrwała mnie z marazmu i nie zmusiła do powrotu do pracy, przyjmując za mnie pierwsze zlecenia, które musiałam wykonać. Na początku skupienie się na projekcie okazało się dla mnie udręką. Nie potrafiłam się skoncentrować ani pobudzić w sobie dawnej kreatywności, ale zmuszałam się, zagryzając zęby. Klienci wymagali, naciskali, a ja dzień za dniem próbowałam odzyskiwać to, co dawniej stanowiło trzon mojego życia. Musiałam nauczyć się funkcjonować bez Radka.

Dlatego gdy tylko jako tako stanęłam na nogi, żeby nie pogrążyć się na powrót w rozpaczy, bez wahania sprzedałam piękny dom we Wrocławiu, który był naszą największą małżeńską dumą. Wiedziałam, że nie mogę tam zostać, bo wszędzie widziałam cząstkę jego. Każdy kąt przesiąknięty był obecnością Radka. Jego rzeczy, tak nagle porzucone, kłuły mnie w oczy, bolały, doprowadzały do skrajnej rozpaczy. Smutek zabijał mnie dzień po dniu, a tęsknota wsączała się we mnie jak trucizna. Musiałam uciec.

Po zakupie zabytkowej posiadłości pod Zieloną Górą wynajęłam ludzi, którzy pomogli mi uprzątnąć zarośnięty wysokimi chwastami teren dawnej winnicy i oczyścić zdewastowane zabudowania gospodarcze. Robiąc porządki, odkrywałam ledwo już widoczne na ścianach niemieckie napisy „Weingut Vogel”, co oznaczało winnicę Vogel. Niestety, prócz tego budynki okazały się zupełnie puste; nie odnalazłam żadnych śladów dawnej świetności ani tego, że niegdyś rzeczywiście powstawało tu wino.

Dodatkowo zatrudniłam solidną, choć nieziemsko drogą ekipę remontową, która w pierwszej kolejności zajęła się tym, co niezbędne, czyli naprawą dziurawego dachu w dworku, podłączeniem mediów, kanalizacji i odświeżeniem wnętrz wiekowego budynku. Pilnowałam przy tym, żeby nikt nie ważył się naruszyć oryginalnych cegieł ani kafli podłogowych w korytarzu i zachowanych w niemal nienaruszonym stanie kolorowych witraży wymalowanych w niektórych oknach. Zachwycałam się nimi jak wariatka. Były piękne, subtelne, magiczne. Z najwyższą ostrożnością samodzielnie czyściłam kolorowe szybki, żeby nie uszkodzić żadnej z nich. Nie wyobrażałam sobie, że miałabym zniszczyć lub usunąć to unikatowe piękno na rzecz współczesnych trendów. Choć niektórzy ze znajomych, którzy z ciekawości odwiedzali mnie w mojej nowej enklawie, patrzyli na dom z wyraźnym sceptycyzmem, a nawet rozczarowaniem. Bez ogródek mówili, że jest stary, brzydki i brakuje w nim przestrzeni nowoczesnych mieszkań.

– A nie lepiej to wszystko zburzyć i postawić na nowo? Przecież to istna ruina! – słyszałam. Przeszkadzały im nawet wysokie stare drzewa, którymi ja się zachwycałam! Twardo odpowiadałam, że gdybym chciała nowy dom, nie kupowałabym tego, nie wdając się w dyskusję, że zburzenie zabytkowej willi z prawnego punktu widzenia jest absolutnie niemożliwe.

Nakreśliłam solidny plan i wykonałam szczegółowe projekty, które skonsultowałam z konserwatorem zabytków. Moim jedynym zmartwieniem był fakt, że podstawowe naprawy tak mocno uszczupliły mój budżet, iż szybko zmuszona zostałam liczyć się z każdą wydaną złotówką, choć jeszcze do niedawna nie narzekałam na brak pieniędzy. Nie chciałam jednak, żeby materialne sprawy burzyły mój spokój. Otaczająca dom przyroda, śpiew ptaków, zielona ściana lasu działały na mnie kojąco, a moje myśli, do niedawna wypełnione wyłącznie potwornym bólem, samotnością i tęsknotą, pomalutku zaczęły zmieniać tor.

Przechadzając się wokół domu, spacerując alejkami, które wyłożono kocimi łbami, zastanawiałam się nad tym, kto dawniej tworzył to miejsce. W zamyśleniu przysiadałam na brzegu starej cembrowanej studni i dumałam, kim byli ludzie, którzy niegdyś czerpali z tej ziemi, uprawiali ją i wytwarzali wino z rosnącej tu winorośli, teraz dziko porastającej każdy niemal zakątek.

Podczas gdy ekipa od remontu zajmowała się odnawianiem łazienki i pokoi na piętrze, ja postanowiłam własnoręcznie wykarczować choć część ogrodu za domem z porastających go chwastów. Miałam plan zasiać tam zioła i warzywa. I choć wzięłam się do pracy z przekonaniem, że po godzinie będę miała dość, czekało mnie miłe zaskoczenie. Nie sądziłam, że przekopywanie ziemi szpadlem, choć wymagające fizycznego wysiłku, może być tak uspokajającą czynnością. I nie spodziewałam się, że odkryję skarb, który da mi choć niewielkie pojęcie, kto mieszkał tu przede mną.

Przed wieczorem byłam nieprzytomna ze zmęczenia. Bolał mnie każdy mięsień, nawet te, o których istnieniu nie miałam dotąd pojęcia. Jednak poczułam się nadzwyczaj spokojna, a nawet uszczęśliwiona. Jakby te godziny ciężkiej fizycznej pracy pomogły mi wewnętrznie się oczyszczać, a niesamowite znalezisko dodało mi nowej energii.

Zaniosłam skrzynkę do kuchni, delikatnie obmyłam ją z wilgotnej ziemi i schowałam tak, żeby nie dostała się w niepowołane ręce. Przynajmniej na razie nie chciałam się nią z nikim dzielić.ROZDZIAŁ 2

Obecnie

Pojechałam do urzędu miasta w Zielonej Górze z gotowymi pytaniami o poprzednich właścicieli – a raczej właścicielkę mojego domu, której imię i nazwisko widniało na dawnym akcie własności. Chciałam też poznać system funkcjonowania dawnej winnicy, ale miła urzędniczka odesłała mnie do miejscowego historyka, miłośnika regionu, doktora Andrzeja Kurasia. Ten, z początku zdumiony informacją o tym, że nabyłam stary dworek na rubieżach miasta, ostatecznie bez wahania opowiedział mi przez telefon, że ostatnimi właścicielami tej winnicy byli oczywiście Niemcy, których wysiedlono po czterdziestym piątym roku. Po nich żaden Polak nie uprawiał tam winorośli i nie produkował wina.

– I nikt nie interesował się tym miejscem po wojnie? – spytałam zdumiona. Jak dotąd, nie wspomniałam jeszcze o moim znalezisku. Miałam niemal pewność, że jeśli się przyznam, że wykopałam z ziemi skrzynkę z winiarskimi akcesoriami i aktem własności, doktor Kuraś nakaże mi oddać je do badań i w ostateczności przekazać lokalnemu Muzeum Ziemi Lubuskiej. Tymczasem ja sama chciałam poznać tę historię.

– Winnica po wypędzeniu Niemców przeszła w ręce komunistycznych władz miasta. Zamierzano utworzyć tam jakiś urząd albo dom kultury, ale dworek leży za daleko na uboczu, pośród lasów i mokradeł, więc szybko przestał być dla miasta atrakcyjny i użyteczny. Co się dało, to zagrabiła ludność napływowa, zwłaszcza poniemieckie meble, przedmioty użytkowe i sprzęty gospodarstwa domowego, które zostały po poprzednich właścicielach. No i narzędzia do produkcji wina. A reszta niszczała. Po wojnie nowych osiedleńców Zielonej Góry nie interesował biznes winiarski i nikt nie próbował produkować wina na większą skalę, bo z wiadomych powodów popularność zyskał bimber i inne trunki.

– A wie pan, jak nazywali się Niemcy, do których należała ta winnica? Dokąd wyjechali po wojnie? – pytałam zaciekawiona, nie zdradzając się z wiedzą na temat tożsamości Gretel Vogel.

– To miejsce nazywano Weingut Vogel – wyjaśnił doktor Kuraś. To już wiedziałam, dzięki napisom na ścianach stodoły. – Mieszkali tam Rudolf, Gerhard i Gretel Vogel. Rudolf był założycielem tej winnicy i dziadkiem ostatniej właścicielki, czyli Gretel, która porzuciła dom i winnicę, kiedy po przegranej wojnie Niemcom nakazano opuścić te tereny.

Po rozmowie z doktorem Kurasiem wiedziałam już, co chcę zrobić.

Teraz siedziałam samotnie przy dębowym, grubo ciosanym stole, w niewykończonej jeszcze kuchni, piłam czarną kawę i wpatrywałam się w zapisane na kartce niemieckie nazwisko oraz numer telefonu, które podyktował mi doktor Kuraś przy końcu naszej rozmowy.

Moja kuchnia, choć już dało się z niej korzystać, wciąż była surowa i stanowiła relikt przeszłości. W niczym nie przypominała designerskich katalogowych wnętrz, jakich najczęściej życzyli sobie moi klienci. Dotąd zadbałam jedynie, aby pojawiły się w niej dobry ekspres do kawy, lodówka i kuchenka mikrofalowa. Reszta miała się urządzić w międzyczasie, czyli pewnie w ciągu najbliższych kilku lat. Nie zostałam zupełnie bez grosza, bo z Radkiem zarabialiśmy niezłe pieniądze i sporo odkładaliśmy, ale z pewnością nie stać mnie było, aby poniemiecki dworek z ubiegłego wieku wyremontować z miesiąca na miesiąc. Wiedziałam, że to niemożliwe. Musiałam zaplanować każde pomieszczenie, pomyśleć, jak wskrzesić ducha tego miejsca, które uważałam za tak wyjątkowe. Na tym zależało mi najbardziej.

Nie pojmowałam, skąd wzięła się we mnie ta ogromna potrzeba poznania dawnych właścicieli winnicy. Z początku nie zaprzątałam sobie nimi głowy, ale dość szybko zaczęli wnikać w moje myśli i zaczęłam zadawać sobie mnóstwo pytań. Nigdy nie byłam sentymentalna, nie interesowałam się przeszłością. Ale tu, w tych starych, przesiąkniętych dawną epoką ścianach, czułam tajemniczą energię, która we mnie rezonowała, zajmowała moje myśli i pomagała wyjść z żałoby. Miałam głębokie przeświadczenie, że w tych starych murach niegdyś tętniło życie i działy się rzeczy niezwykłe. Nie potrafiłam wytłumaczyć, skąd to wiem. Po prostu to czułam.

Oderwałam wzrok od kartki z numerem telefonu zaczynającym się od kierunkowego czterdzieści dziewięć i znów spojrzałam w okno, na pogrążone w dzikiej wiosennej zieleni podwórko. Na porośniętym mchem kamiennym murku siedział czarny kot. Wydawał się całkiem zadowolony z miejscówki, bo niczym pan na włościach przyjął leniwą pozycję i z zaangażowaniem lizał futerko. Przyglądałam mu się przez dłuższą chwilę, rozmyślając, do kogo może należeć, bo nie wyglądał na zabiedzonego bezdomniaka. Ale w okolicy nie było sąsiedztwa, więc musiał tu zawędrować nie wiadomo skąd.

Kot, jakby domyślając się, że patrzę na niego, spojrzał swoimi złotymi ślepiami prosto w moje okno. Wydał mi się piękny.

„Pewnie zaraz ucieknie”, pomyślałam i nieco speszona uważnym kocim spojrzeniem, wróciłam do studiowania numeru telefonu.

Nie wiem, skąd brało się we mnie tyle obaw. Przecież jak tylko doktor Kuraś wyjawił mi, że ma kontakt do potomka dawnych właścicieli winnicy, sama nalegałam, żeby mi go podał.

– Czy kiedykolwiek pan z nim rozmawiał? Z tym Niemcem? – dopytywałam.

– Kilka razy. Próbowałem go przekonać do rozmowy o winnicy, ale nigdy nie wyrażał chęci. W Zielonej Górze co roku organizowane jest winobranie. Zachęcałem go, żeby przyjechał. Zbywał mnie, że może kiedyś.

– Kto wie, czy to dla niego nie jest zbyt trudne – zasugerowałam.

– Raczej nie miał czasu. To właściciel jakiejś firmy w Monachium, bo ciągle mówił o sprawach zawodowych. Takim ludziom ciężko znaleźć chwilę na rozmowę o przeszłości, bo dla nich liczy się tylko przyszłość.

– Jak się nazywa?

– Thomas Ritter.

Według doktora Kurasia szansa, że Thomas Ritter będzie chciał ze mną rozmawiać, wydawała się niewielka. Ale i tak zamierzałam spróbować. Znałam niemiecki i wiedziałam, że w komunikacji językowej raczej nie powinniśmy mieć problemu. Wszystko zależało od tego, jak otwartym człowiekiem jest potomek Voglów.

W końcu przemogłam się i wystukałam na smartfonie jego numer. Z bijącym sercem czekałam, wsłuchując się w sygnał oczekiwania na połączenie. Jednak nic się nie wydarzyło, po drugiej stronie nikt nie odebrał. W końcu sygnał ucichł.

– Pani Alicjo, jesteśmy!

Podskoczyłam jak oparzona. Ekipa remontowa zjawiła się jak zwykle o tej samej porze, tylko ja tego ranka wyjątkowo się zagapiłam i utknęłam pogrążona w myślach. Liczyłam, że Ritter odbierze telefon, może opowie mi coś o miejscu, którego właścicielką się stałam, ale, no cóż, najwyraźniej się myliłam.

Cały dzień znów spędziłam na przekopywaniu ogrodu i pozbywaniu się większych chwastów, a wieczorem, kiedy zrzucałam z siebie brudne ciuchy i zamierzałam iść pod prysznic, usłyszałam dźwięk telefonu. Odebrałam odruchowo, nie spojrzawszy na numer, spodziewając się, że to Magda, która często dzwoniła wieczorem. I zdumiałam się bardzo, kiedy usłyszałam męski głos mówiący po niemiecku.

– Nazywam się Thomas Ritter. Ktoś dzwonił do mnie z tego numeru. Niestety nie mogłem wówczas odebrać.

Zdumiona niemal przestałam oddychać. Powinnam spodziewać się tego telefonu, a jednak mnie zaskoczył.

– Tak, to ja dzwoniłam… – odparłam szybko, czując nagłą suchość w gardle. – Nazywam się Alicja Fedorowicz i pewnie domyślił się pan, że dzwonię z Polski.

– Owszem – padła krótka odpowiedź.

– Dostałam pana numer telefonu od naszego wspólnego znajomego historyka, doktora Andrzeja Kurasia z Zielonej Góry. – Milion myśli przebiegało mi przez głowę. Nigdy nie byłam nieśmiała ani wycofana, więc nie rozumiałam, skąd u mnie to nagłe zdenerwowanie. – Kilka miesięcy temu kupiłam starą winnicę z dworkiem pod Zieloną Górą. Od doktora Kurasia wiem, że przed wojną to miejsce należało do pańskiej rodziny.

Przeciągająca się cisza w słuchawce była aż nadto zrozumiała.

– Po co pani dzwoni? – usłyszałam w końcu. W głosie mężczyzny zabrzmiało zniecierpliwienie.

– Chciałabym dowiedzieć się czegoś o Weingut Vogel, dawnej winnicy. Chciałabym poznać jej historię. Pomyślałam, że może pan coś wie.

– Nie mam czasu na takie rozmowy.

– Rozumiem, ale nie będę panu przeszkadzać, dostosuję się do pańskich godzin…

– Powiedziałem, że nie mam czasu! – przerwał mi sucho, a ja poczułam, że ogarnia mnie panika. Nie chciałam, żeby się rozłączył, bo wiedziałam, że drugiej szansy nie dostanę. Już nie odbierze ode mnie telefonu ani nie oddzwoni.

– Bardzo pana proszę o chwilę rozmowy, nic więcej. Chciałabym wskrzesić to miejsce z uwzględnieniem pamięci o jego dawnych właścicielach.

– Dawni właściciele stracili to miejsce bezpowrotnie i nie ma po co do tego wracać, ani tym bardziej nie ma co wskrzeszać.

– Proszę… – wyszeptałam niemal błagalnie.

Usłyszałam w słuchawce przeciągłe westchnienie.

– Jestem zapracowany. A to nie jest rozmowa na telefon.

– Przyjadę zatem do Monachium – wyrzuciłam z siebie, nim zdążyłam pomyśleć i skarcić się za tak głupi pomysł.

– Skąd pani wie, że mieszkam w Monachium?

Odchrząknęłam zakłopotana.

– Od doktora Kurasia. Mówił, że się znacie, że rozmawialiście kilka razy.

– Szanowna pani, nie chcę rozmawiać z obcymi o mojej rodzinie.

– Proszę tylko o kilka informacji na temat winnicy. Nie interesują mnie prywatne szczegóły. Marzę, żeby uczynić to miejsce wyjątkowym. Mam ku temu powód.

W słuchawce zapadło głuche milczenie. Czekałam cierpliwie.

– A jakiż to powód? – odezwał się w końcu Ritter.

– Chciałabym… wskrzesić ducha.

Usłyszałam chrapliwe chrząknięcie pomieszane ze… śmiechem?

– Duchów nie należy wskrzeszać. To niebezpieczna procedura.

– Być może. Ale ja czuję, że chcę… że muszę spróbować. Pan nie wyobraża sobie, jak tu jest pięknie.

Tym razem bez wątpienia usłyszałam śmiech.

– Rzeczywiście sobie nie wyobrażam i chyba nie chcę próbować. Ale dobrze, skoro tak bardzo pani zależy, to kiedy może pani przyjechać?

Moje serce podskoczyło z radości.

– A kiedy panu pasuje?

– Może być przyszły tydzień. Będę miał trochę mniej pracy.ROZDZIAŁ 3

Obecnie

Do Monachium dotarłam przed wieczorem, po niemal siedmiu godzinach jazdy samochodem. Przez ten czas zatrzymałam się tylko raz, na kawę i szybką przekąskę, więc po zaparkowaniu na hotelowym parkingu nie tylko czułam się zmęczona, ale i umierałam z głodu. Nie sądziłam, że dla mnie, wrocławianki z urodzenia, przyzwyczajonej do stania w miejskich korkach, przedarcie się przez zatłoczone ulice bawarskiej stolicy może okazać się prawdziwym wyzwaniem. Ale kiedy wysiadłam z auta, odetchnęłam z ulgą.

Jestem na miejscu – napisałam wiadomość do Magdy, ale po krótkiej chwili, sama nie wiedząc czemu, wysłałam ją również do mężczyzny, z którym następnego dnia miałam się spotkać. Chyba chciałam mu przypomnieć, że przyjechałam do Monachium, tak jak się umawialiśmy, i że nie powinien o tym zapominać. Obawiałam się, że może mnie zignorować i jutro odpowie, że jednak nie ma dla mnie czasu. W takiej sytuacji z pewnością bym się wściekła, naprawdę wściekła, że przejechałam setki kilometrów na marne, choć w gruncie rzeczy to ja naciskałam na rozmowę.

Ze zdumieniem odczytałam więc po chwili wiadomość zwrotną.

W takim razie zapraszam dziś na kolację.

Mimowolnie uśmiechnęłam się do wyświetlacza.

Jestem zmęczona i nie prezentuję się wyjściowo – odpisałam.

Rozumiem, ale to bardzo nieoficjalne spotkanie – padła odpowiedź.

– No ja myślę – mruknęłam pod nosem. Nie wyobrażałam sobie, że miałby to być jedyny czas na naszą rozmowę o historii winnicy. Co to, to nie. Miałam do Thomasa Rittera mnóstwo pytań, chciałam pokazać mu aktualne zdjęcia i jakoś go zachęcić do szczegółowych zwierzeń na temat Voglów. Teraz czułam się wykończona długą drogą. W dodatku wyglądające na szalenie wygodne łóżko patrzyło na mnie zapraszająco. Nie chciałam jednak robić sobie pod górkę z tym Niemcem, więc odpisałam:

Jestem w hotelu Motel One München – Parkstadt Schwabing.

Po chwili odpisał: Będę za godzinę. Proszę ubrać się wygodnie.

Dla mnie „wygodnie” oznaczało dżinsy i T-shirt, ale uznałam, że prosta koszula będzie bardziej odpowiednia, szczególnie że nie wiedziałam, jakie plany ma mój tajemniczy rozmówca. Spodziewałam się zachowawczego faceta pod krawatem, więc zależało mi na zrobieniu dobrego wrażenia, zwłaszcza przy kolacji. Tacy faceci zawsze zwracali uwagę na wygląd rozmówcy. Dla nich każda wymiana zdań była jak zawieranie transakcji.

Prysznic nieco postawił mnie na nogi, ale zmęczoną twarz musiałam odświeżyć lekkim makijażem. Umyte i na szybko wysuszone długie jasne włosy nie chciały się układać, więc spięłam je w luźny węzeł.

Czułam się dziwnie. Od czasu śmierci Radka nie wychodziłam z nikim na kolację, a już tym bardziej nie stałam przed lustrem i nie próbowałam wyglądać jak człowiek. Wypadek mojego męża mnie zmienił. Kiedyś byłam atrakcyjna i przesadnie dbałam o wygląd, ale po tamtej tragedii przestałam to robić. Nie miało już dla mnie znaczenia, co na siebie założę, szczególnie że większą część pracy zawodowej i tak wykonywałam w domu przed komputerem, gdzie nikt mnie nie widział. Schludny strój i makijaż okazały się zbędne. To było wygodne, ale z drugiej strony sprawiało, że nikłam w oczach, również własnych. Uznałam, że skoro Radek umarł, powinnam żyć tak, jakby mnie też już nie było. Podświadomie starałam się pozostać niewidzialna, zarówno dla siebie, jak i dla otoczenia. Być może w ten sposób przeżywałam żałobę i samotność, ale nie potrafiłam inaczej. Wciąż nie znajdowałam powodu, dla którego miałabym na powrót stać się atrakcyjną kobietą.

Teraz więc czułam się trochę jak nastolatka przed pierwszą randką, a nie jak trzydziestopięcioletnia kobieta, która miała przeprowadzić rzeczową rozmowę z obcym facetem o jego dawnych krewnych. Pomyślałam, że to trochę jak włażenie komuś z butami w życie.

Byłam już gotowa do wyjścia, kiedy na stoliku zawibrowała komórka. Jestem. Czekam przed hotelem – brzmiała wiadomość.

„Idę więc”, pomyślałam, ale przed wyjściem z pokoju jeszcze raz zerknęłam w lustro. Wciąż widziałam po sobie zmęczenie podróżą i podkrążone oczy, ale przecież nie przyjechałam tu, żeby się komuś podobać.

Spodziewałam się, że przed hotelem będzie czekał na mnie mężczyzna w najnowszym modelu audi, do tego ubrany jak na biznesmena przystało, a tymczasem kiedy wyszłam przez rozsuwane hotelowe drzwi, moim oczom ukazał się facet w skórzanej kurtce i na motocyklu, niczym Tom Cruise w Top Gun. Cholera, tego nie przewidziałam.

Kompletnie zdumiona, stanęłam jak wryta.

Czy to na pewno Thomas Ritter?

Chyba zauważył moje zaskoczenie, bo uśmiechnął się, choć z pewną powściągliwością.

– Alicja Fedorowicz?

Odwzajemniłam uśmiech i skinęłam głową.

– We własnej osobie.

– Jestem Thomas Ritter – przedstawił się i wyciągnął rękę.

Prezentował się bardzo dobrze, choć nieco zawadiacko w stylowej kurtce i obcisłych spodniach, które podkreślały jego szczupłą, wysportowaną sylwetkę. Moją uwagę przykuły jednak jego ciemne, nieco przydługie włosy, teraz lekko rozwichrzone, niechybnie przez kask, który trzymał w ręku. Na pierwszy rzut oka Thomas wyglądał na faceta, który musiał podobać się kobietom, i zapewne ja też dawniej zawiesiłabym na nim oko. Lata zauroczeń miałam jednak za sobą i bez zbędnego podniecenia mogłam stwierdzić, że Thomas Ritter był po prostu cholernie przystojnym mężczyzną.

Niepewnie wskazałam na motocykl, który przerażał mnie już samym wyglądem.

– Nigdy nie jeździłam… – zaśmiałam się nieco zakłopotana, bo szybko dotarło do mnie, że przecież panicznie boję się takich jednośladów. Radek był chirurgiem i doskonale pamiętałam, ile razy trafiały do niego na stół ofiary wypadków motocyklowych. Nie wszystkie operacje kończyły się powodzeniem.

– O tej porze w tym mieście trudno dostać się samochodem gdziekolwiek, więc to znacznie lepszy środek transportu – odparł lekko. – Obiecuję, że będę jechał wolno.

– To tak się da? – zażartowałam, choć w rzeczywistości byłam przerażona i zastanawiałam się, czy znajdę w sobie odwagę, żeby na to coś wsiąść.

Mój nowy znajomy chyba nie dostrzegł moich wątpliwości albo je zbagatelizował, bo bez wahania wręczył mi drugi kask i dał znak, że mam go włożyć. Zrobiłam to, rozmyślając, że niepotrzebnie przejmowałam się fryzurą.

– Bez obaw, nie zrobię pani krzywdy – zapewnił mnie. Być może jednak wyczuł mój niepokój.

No cóż, moje obawy nie wzięły się znikąd. Radek zginął w wypadku drogowym. Wprawdzie nie na motocyklu, ale przyczyną była zbyt duża prędkość, a jazda na motocyklu kojarzyła mi się wyłącznie z zawrotną prędkością. Nie zamierzałam jednak tłumaczyć tego mężczyźnie, którego ledwo co poznałam. Nie przyjechałam tu również po to, żeby opowiadać o sobie i o swoich dramatach, a jedynie żeby wyciągnąć od tego Niemca jak najwięcej informacji na temat winnicy.

– W pobliskim Englischer Garten jest fajna restauracja i Biergarten. Dobre jedzenie, luźna atmosfera – rzekł.

– Idealnie.

Nie miałam wyjścia, musiałam wsiąść na motocykl i zachować przy tym tyle godności, ile tylko zdołam.

Pełna obaw włożyłam kask i dosiadłam smoka, który tak cholernie mnie przerażał. To było nowe, zupełnie obce doświadczenie i wiedziałam, że gdyby nie okoliczności, sama z siebie nigdy nie zdecydowałabym się na taką przejażdżkę. Ciasno otoczyłam Rittera ramionami w pasie i przylgnęłam do jego pleców. O zachowaniu jakiegokolwiek dystansu mogłam zapomnieć. Ale no cóż… nie wypadało narzekać już na wstępie. Poza tym o ile mnie ta nagła, wymuszona bliskość peszyła, o tyle dla Rittera z pewnością była naturalna.

Ryk silnika sparaliżował mnie na moment, aż się wzdrygnęłam. Po chwili wyjechaliśmy na ruchliwą jezdnię. Powtarzałam sobie, że wcale się nie boję, że przecież Thomas na pewno wie, co robi, i po chwili jakimś cudem udało mi się odrobinę rozluźnić. Po kilkuset metrach, kiedy to kurczowo obejmowałam Rittera, zdołałam nawet dojść do wniosku, że jazda na motocyklu może być całkiem przyjemna. Mężczyzna chyba rzeczywiście przejął się moim niepokojem, bo jechał nadzwyczaj ostrożnie, a do Englischer Garten dotarliśmy w kilka minut.

– Odwiedziła już pani kiedyś Monachium? – spytał, gdy zostawiliśmy smoka na parkingu i ruszyliśmy w stronę widocznej z daleka restauracji z ogródkiem piwnym.

– Mówmy sobie po imieniu – zasugerowałam, mając w pamięci fakt, że przecież przed chwilą przylegałam do niego ciasno niemal całym ciałem. – Nie, nie byłam dotąd w Monachium. To mój pierwszy raz. Berlin i sporo innych niemieckich miast zwiedziłam wielokrotnie, ale do Monachium dotarłam po raz pierwszy.

– Będę zatem pierwszym przewodnikiem po Englischer Garten. To największy park w Monachium i chyba najładniejszy.

– Wiem – przyznałam z uśmiechem. – Zawsze nim przyjadę do jakiegoś miasta, staram się co nieco o nim dowiedzieć.

– Świetnie. – Uśmiechnął się lekko, a ja dostrzegłam w kącikach jego oczu drobne zmarszczki. Musiał być mniej więcej w moim wieku, może odrobinę starszy. – Więc pewnie wiesz także, że podają tu najlepsze w Monachium Kaissermann. To wprawdzie tradycyjny deser austriacki, ale taki, że palce lizać. Musisz spróbować.

– Chyba macie nadzwyczajną słabość do tego, co austriackie – rzekłam z dozą uszczypliwości i natychmiast tego pożałowałam, widząc wbity we mnie wzrok Thomasa.

– Zrozumiałem aluzję, ale muszę cię rozczarować, Alicjo. Hitler to dla nas przeszłość, o której nie chcemy rozprawiać, a tym bardziej nie mamy do niej słabości – odparł dyplomatycznie, a ja poczułam się głupio, że sprowokowałam go w ten sposób.

– Wybacz. Po prostu… Monachium to dawny bastion nazistów, a nam, Polakom, wciąż to siedzi w głowie.

– Wierz mi, że nam też, tylko że my nauczyliśmy się o tym milczeć albo mówić szeptem.

Uznałam, że nie warto ciągnąć tego niezręcznego tematu. Bardziej interesował mnie Englischer Garten, więc w drodze do jednej ze znajdujących się tu restauracji rozglądałam się wokół z ciekawością. Niby nie różnił się od innych wielkomiejskich parków, a jednak w otaczającej nas różnorodnej i gęstej zieleni panowała aura niewymuszonego uroku. Choć zapadł już wieczór, spacerowało tu sporo ludzi, par, rodzin z dziećmi. Było miło i przyjemnie.

– Jestem głodna jak wilk, więc nie obraź się, ale nie mam ochoty na deser, a raczej na coś konkretnego – wyznałam z przepraszającą miną.

– Jasne, rozumiem. W takim razie zapraszam cię do Chinesischen Turm. Na Kaissermann przyjdziemy następnym razem.

Restauracja, o której wspominał mój przewodnik, okazała się kolejnym ogródkiem piwnym, w dodatku w samym sercu Englischer Garten, przy tak zwanej chińskiej wieży. O tej porze było tu mnóstwo ludzi, ale gwar przyjemnie zachęcał, by zająć stolik. W dodatku z wieży dochodziła miła dla ucha muzyka pogrywającego lokalnego zespołu.

Idąc za radą Thomasa, zamówiłam patelnię Schupfnudeln, czyli niemieckie kluski z ziemniaków ze świeżymi targowymi warzywami i oczywiście kufel piwa Hofbräu. Thomas pozostał przy napoju bezalkoholowym i prostej sałatce.

Obserwowałam go ukradkiem, zaskoczona jego uprzejmością i otwartością. Przez telefon wydawał się sztywny, raczej niedostępny, a teraz zachowywał się, jakbyśmy byli dobrymi znajomymi. W dodatku wyglądał świetnie w przyjemnej dla oka skórzanej kurtce i prostym T-shircie, tak że z trudem odrywałam od niego spojrzenie, co w przeszłości mi się nie zdarzało. Od kiedy pamiętam, raczej dystansowałam się od mężczyzn i nie zajmowałam sobie głowy analizowaniem ich atrakcyjności. Szybko wyszłam za mąż, nie byłam więc łasa na ich zainteresowanie ani sama szczególnie im go nie okazywałam. Nie licząc miłostek w wieku nastoletnim, jedynym mężczyzną w moim życiu był Radek i to do niego należały wszelkie moje spojrzenia i myśli. Teraz z zaskoczeniem odkrywałam, że Thomas Ritter ma w sobie coś, co sprawia, że z przyjemnością na niego patrzę i słucham jego niskiego głosu. I kiedy on ukradkiem na mnie zerkał, co nie umknęło mojej uwagi, robiło mi się ciepło.

– Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek ktoś ją kupi – rzekł niespodziewanie, przyglądając mi się, kiedy konsumowałam kolację. Spojrzenie miał przenikliwe, intensywne. Jego niebieskie oczy, okolone ciemnymi rzęsami, emanowały ciekawością, jakiej dawno nie doświadczyłam.

– Co takiego?

– Weingut Vogel. Przez tyle lat stała opuszczona, bez szans na wskrzeszenie. A teraz ty ją kupiłaś.

Zaskoczona uniosłam brwi.

– Interesowałeś się tą winnicą?

Wzruszył ramionami.

– Ja nieszczególnie, ale moja matka bardzo. Nigdy tam nie była, ale wiem, że to miejsce ma dla niej wyjątkowe znaczenie ze względu na pamięć o prababci Gretel. Historie rodzinne nie wzbudzają we mnie wyjątkowego poruszenia, jednak moja mama przechowuje je głęboko w sercu. Znała całkiem dobrze prababcię, dużo z nią rozmawiała. Prababcia opowiadała jej o winnicy.

– Rozumiem, że twoja prababcia mieszkała w tej winnicy?

– Tak, to był jej rodzinny dom, tam się urodziła.

– Czy za jej czasów winnica dobrze prosperowała?

– Z tego, co wiem, to tak.

– Może mogłabym porozmawiać o tym z twoją mamą? – spytałam z wahaniem, gotowa na to, że odmówi.

– Podobno chciałaś rozmawiać ze mną.

Uśmiechnęłam się z przekąsem.

– Bo to do ciebie dostałam numer od doktora Kurasia, ale jeśli istnieje jeszcze ktoś, kto opowie mi dużo więcej…

Roześmiał się, a ten śmiech przyjemnie rozpogodził jego twarz.

Thomas okazał się zupełnie innym facetem niż ten, za jakiego go brałam w trakcie rozmowy telefonicznej. Teraz już uzmysłowiłam to sobie wyraźnie. Pod płaszczykiem powierzchownej sztywności krył się otwarty człowiek, który nie próbował na siłę utrzymywać dystansu. To raczej ja pielęgnowałam między nami rezerwę, jeśli w ogóle można o tym mówić, biorąc pod uwagę, jak go obejmowałam, siedząc z nim na motocyklu.

– Twoja mama mieszka w Monachium?

– Mój dom rodzinny znajduje się nad jeziorem Tegernsee. To godzinę drogi od miasta.

– Może będzie lepiej, jeśli zadzwonię? Nie chciałabym się wpraszać ani okazać się zbyt nachalna.

– A nie po to tu przyjechałaś? – spytał z rozbawieniem.

– Nie… – Utkwiłam spojrzenie w jego niebieskich oczach i złapałam się na myśli, że mam ochotę odgarnąć mu niesforną grzywkę z czoła. Zadziwiało mnie, że znam go tak krótko, a czuję się przy nim nadzwyczaj swobodnie. On chyba też czuł się dobrze w moim towarzystwie. – Chciałabym jedynie dowiedzieć się jak najwięcej o miejscu, które kupiłam – tłumaczyłam. – To wyjątkowa, choć zapomniana winnica i piękny stary dom. Wyczuwam tam dobre wibracje. Czuję, że mieszkał tam ktoś wyjątkowy, i chciałabym…

– Wskrzesić duchy. Tak mówiłaś przez telefon.

Skinęłam głową.

– Ale mam również świadomość, że historia może być bolesna – dodałam.

Thomas odchylił się na krześle.

– Nasza podobno była.

– Podobno?

Ponownie wzruszył ramionami.

– Jak wspominałem, nie bardzo interesują mnie dawne dzieje. Ja nie lubię duchów. Wolę życie tu i teraz. Jestem raczej twardo stąpającym po ziemi pogromcą zła. Dawniej pewnie byłbym rycerzem w lśniącej zbroi.

Zaskoczona uniosłam brew i uśmiechnęłam się krzywo.

– Rycerzem w lśniącej zbroi? – powtórzyłam z przekąsem.

– Tak niegdyś mówiono o tych, którzy walczyli o dobro i o sprawiedliwość. – W oczach Thomasa zatańczyły wesołe ogniki. Musiałam przyznać, że podobał mi się jego dystans do siebie. Podobały mi się też jego oczy. Cały mi się podobał.

– Brzmi intrygująco. Więc kim jesteś dziś, dawny rycerzu?

– Cholernie dobrym prawnikiem.

No proszę, i zaskoczył mnie po raz kolejny. Miałam go raczej za rekina finansowego, który po godzinach odreagowuje stresy na motocyklu. Nigdy bym nie przypuszczała, że jest prawnikiem. Nie wyglądał na prawnika.

– Sądziłam, że zajmujesz się biznesem – odparłam zaskoczona.

– Bo po części tak jest. Prowadzę kancelarię prawniczą, jedną z największych w Monachium, i zatrudniam sporo ludzi. A ty czym się zajmujesz? Oprócz grzebania w czyichś sekretach rodzinnych?

Odgarnęłam za ucho kosmyk włosów, który wysunął się z upięcia, i uśmiechnęłam się lekko.

– Sekrety rodzinne to moje najnowsze hobby. A na co dzień jestem architektką wnętrz.

– No proszę! Szkoda więc, że nie poznaliśmy się pół roku wcześniej, kiedy kończyłem urządzać moją nową kancelarię. Przyznam, że z panią architekt, którą zatrudniłem, miałem sporo na pieńku.

– Może bywasz zbyt wymagający?

– Tamta architektka powiedziałaby, że raczej pozbawiony gustu.

Zaśmiałam się.

– I jak to się skończyło?

– Odeszła.

– Tak po prostu?

Uniósł ręce w geście bezradności.

– Zostawiła mnie na lodzie, choć płaciłem jej tyle, że na jej miejscu wykonywałbym swoją robotę z dziką rozkoszą.

– Może zwyczajnie nie wiesz, co sprawia kobietom dziką rozkosz – wypaliłam i natychmiast pożałowałam, że nie zdążyłam ugryźć się w język. Mój Boże, czy ja z nim flirtowałam? Widziałam jego iskrzący wzrok, gdy lustrował moją twarz, i domyśliłam się, o czym w tym momencie pomyślał. Mimo woli zarumieniłam się jak nastolatka.

– Sądzę, że mam w tej kwestii pewne doświadczenie – rzekł, nie spuszczając ze mnie spojrzenia.

Odruchowo pochwyciłam kufel piwa i upiłam spory łyk. Było zimne, więc nieco mnie orzeźwiło.

– Kto zatem dokończył dzieła? – spytałam, by szybko zmienić temat.

– Moja dziewczyna.

Ta odpowiedź też mnie zaskoczyła, choć w sumie nie wiedziałam dlaczego. Przecież powinnam była się tego domyślić. Ritter nie wyglądał na singla. Nie byłoby również niczym dziwnym, gdyby okazało się, że jest żonaty i ma gromadkę dzieci.

– Twoja dziewczyna zna się na tym? – spytałam, udając, że ta wiadomość nie zbiła mnie z tropu.

– Ma świetny gust. Poradziła sobie doskonale. A ty? Domyślam się, że masz męża?

To bezpośrednie pytanie nieco mnie oszołomiło. Zerknęłam na swoją dłoń, na której wciąż nosiłam obrączkę. Bezwiednie zacisnęłam palce.

– Od dwóch lat jestem wdową.

Zauważyłam, że Thomas natychmiast spoważniał. Być może chciał się odezwać, ale przezornie milczał, a ja byłam mu za to wdzięczna.

– A skąd pomysł na starą winnicę? – dodał po chwili.

– Potrzebowałam zmian. Chciałam zaszyć się w odludnym miejscu, zupełnie innym od tego, które dotąd znałam. Całe życie mieszkałam we Wrocławiu, a tę winnicę pod Zieloną Górą znalazłam w internecie i… coś mnie poruszyło. Nie umiem tego wyjaśnić, po prostu zapragnęłam ją mieć.

– Kiedy ją kupiłaś?

– Osiem miesięcy temu. Ale mieszkam tam od niedawna. Dom wciąż jest w stanie głębokiego remontu i jeszcze długo taki pozostanie, na szczęście udało mi się wygospodarować przestrzeń dla siebie. Chciałabym przy urządzaniu dworku w dużej mierze trzymać się jego korzeni, zachować dawny styl.

– To trudne zadanie.

Przytaknęłam.

– Ale nie niewykonalne. Pamiętaj, że jestem architektką, i uważam, że całkiem nieźle się na tym znam.

Nie wiem, kiedy minął nam czas, ale nagle zorientowałam się, że zrobiło się zupełnie ciemno. Otaczające nas zewsząd parkowe drzewa w barwach nocy wydawały się magiczne, atmosfera sprzyjała rozmowom, spojrzeniom, subtelnym uśmiechom. Z lekkością poddałam się tej niecodziennej aurze, nieświadoma, jak bardzo za tym tęskniłam. Za byciem z kimś, za rozmową, za ludzką obecnością. Spoglądałam na Thomasa ze swobodą, nie analizując już, skąd ta niespodziewana łatwość w nawiązaniu między nami relacji. Czułam się z nim dobrze. Znaliśmy się ledwie dwie godziny, a było tak, jakbyśmy znali się znacznie dłużej. O dziwo, nie czułam nawet zmęczenia, które ogarnęło mnie tuż po przyjeździe do hotelu. W tajemniczy sposób opuściło mnie pod wpływem towarzystwa Thomasa.

Po kolacji poszliśmy na krótki spacer po oświetlonych latarniami alejach Englischer Garten, a potem Thomas odwiózł mnie do hotelu.

– Jutro z samego rana muszę wpaść do kancelarii, żeby przejrzeć kilka papierów, ale później biorę wolne. Możemy pojechać na obiad do mojego rodzinnego domu – zaproponował, gdy się żegnaliśmy.

– Czy tak wypada?

– Mama się ucieszy, szczególnie że będziemy musieli zostać tam na noc, a ona uwielbia gości. Ale dzięki temu spokojnie z nią porozmawiasz.

Uśmiechnęłam się, zadowolona z propozycji. Nie zamierzałam pytać, co na to jego dziewczyna; uznałam, że wszyscy jesteśmy dorośli i potrafimy odróżnić przysługę od czegoś, co w czyichś oczach mogłoby wyglądać podejrzanie czy nieprzyzwoicie.

– Przypominam ci, że ty też miałeś mi coś opowiedzieć – powiedziałam przekornie.

Uśmiechnął się.

– W drodze nad Tegernsee opowiem ci wszystko, co wiem na temat winnicy.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: