Nigdzie indziej - ebook
Nigdzie indziej - ebook
Jedna z najlepszych książek roku według: „The Washington Post”, „NPR”, „Time”, „O, The Oprah Magazine”, „San Francisco Chronicle”, „Entertainment Weekly”, „The Dallas Morning News”, „Buzzfeed”, „BookPage”, „Publishers Weekly”, „Library Journal”, „Kirkus Reviews”.
Nigdzie indziej to wielopokoleniowa opowieść o przemocy i regeneracji, pamięci i tożsamości, jak również pięknie i rozpaczy, które wplecione są w dzieje rdzennych mieszkańców Ameryki
Tommy Orange opowiada historię dwunastu postaci, z których każda ma swoje powody, by wybrać się na wielki zjazd plemienny w Oakland. Jacquie Czerwone Pióro od niedawna znowu nie pije i usiłuje powrócić na łono rodziny, którą niegdyś porzuciła. Dene Oxendene stara się poskładać swe życie na nowo po śmierci wujka i przybywa na zjazd, aby pracować na rzecz indiańskiej społeczności i w ten sposób uczcić jego pamięć. Opal Viola Wiktoria Niedźwiedzia Tarcza przychodzi na stadion, by obejrzeć występ swego siostrzeńca Orvila, który nauczył się tradycyjnego indiańskiego tańca, oglądając materiały wideo na kanale YouTube, a teraz po raz pierwszy chce go wykonać podczas zjazdu przed publicznością. Ten imponujący spektakl odwołujący się do uświęconej tradycji będzie więc okazją do wzruszających pojednań. Stadion w Oakland stanie się również widownią wydarzeń, w których wyniku naród indiański poniesie wielkie ofiary, znów wykaże się heroizmem i dozna niewypowiedzianej straty.
Oto głos, jakiego nigdy wcześniej nie słyszeliśmy, głos nabrzmiały poezją i pełen pasji. W tej kapitalnej powieści, która bierze się za bary ze złożoną i bolesną historią, ze spuścizną piękna i głębokiej duchowości, a także z plagą uzależnień, przemocy oraz nadużyć i samobójstw, Tommy Orange pisze o rdzennym Amerykaninie osiadłym w wielkim mieście. Na przemian pełna niepohamowanej wściekłości i gniewu, zabawna i poruszająca aż do głębi serca, pierwsza powieść Tommy’ego Orange’a jest zdumiewającym i wstrząsającym zarazem portretem takiej Ameryki, jaką bardzo niewielu z nas kiedykolwiek widziało.
„Zachwycający debiut” - Margaret Atwood
„Brawurowa” - Dwight Garner, „The New York Times”
„Czyste urzekające piękno” - Colm Toibin, „The New York Times”
„Mistrzostwo” - Ron Charles, „The Washington Post”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-698-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W mrocznych czasach –
Czy śpiewa się także?
Tak, śpiewa się także
O mrocznych czasach.
– Bertolt Brecht
Indiańska głowa
Była taka indiańska głowa – wizerunek przyozdobionej pióropuszem głowy długowłosego Indianina, wykonany przez nieznanego artystę w 1939 roku – którą aż do późnych lat siedemdziesiątych emitowano codziennie na wszystkich amerykańskich kanałach telewizyjnych na zakończenie programu. Nazywa się ją „planszą testową z głową Indianina” (the Indian Head test pattern). Jeśli ktoś nie wyłączył telewizora, mógł usłyszeć dźwięk w częstotliwości 440 herców – ton, jakiego używa się do strojenia instrumentów – i ujrzeć tę głowę Indianina otoczoną okręgami, które wyglądały tak, jakby widziane były przez lunety celownicze. W samym centrum ekranu było coś, co przypominało środek tarczy strzelniczej, z liczbami wyglądającymi jak współrzędne celu. Wspomniana głowa Indianina znajdowała się nieco powyżej tego centralnego okręgu, jak gdyby wystarczało jedynie skinąć przyzwalająco, aby nastawić przyrządy celownicze na ten właśnie cel. Przypomnę, że była to tylko zwykła telewizyjna plansza testowa.
W 1621 roku koloniści zaprosili na ucztę Massasoita, wodza Wampanoagów, aby uczcić niedawne zawarcie umowy gruntowej. Wódz przybył na tę uroczystość z dziewięćdziesięcioma spośród swoich ludzi. To na pamiątkę tej właśnie biesiady co roku w listopadzie spożywamy wciąż wspólnie uroczysty posiłek1. Świętujemy jako jeden naród. Nie była to jednak uczta dziękczynna, lecz poczęstunek mający przypieczętować umowę gruntową. Dwa lata później odbyła się kolejna tego rodzaju uczta, mająca symbolizować wieczną przyjaźń między białymi i tubylcami. Tamtej nocy dwustu Indian zmarło nagłą śmiercią na skutek działania nieznanej trucizny.
Gdy wodzem Wampanoagów został Metacomet, syn Massasoita, Indianie i Pielgrzymi nie spożywali już wspólnie uroczystych posiłków. Metacomet, zwany także Królem Filipem, zmuszony został do podpisania traktatu pokojowego, zobowiązującego Indian do oddania całej posiadanej broni palnej. Koloniści powiesili trzech spośród jego ludzi. Jego starszy brat, Wamsutta, został najprawdopodobniej otruty – tak to ujmijmy – po tym, jak wezwano go przed oblicze sądu w Plymouth i uwięziono. Wszystkie te wydarzenia doprowadziły do wybuchu pierwszej oficjalnej wojny z Indianami; w ogóle pierwszej wojny z Indianami, zwanej „wojną Króla Filipa”. Trzy lata później konflikt był już rozstrzygnięty, a Metacomet ukrywał się i uciekał przed prześladowcami. Dopadł go w końcu Benjamin Church, dowódca pierwszego oddziału amerykańskich rangersów, wraz z pewnym Indianinem imieniem John Alderman. Martwemu Metacometowi odcięto głowę, a jego ciało pozbawiono kończyn. Poćwiartowano je po prostu. Cztery części przywiązano do pobliskich drzew i pozostawiono ptakom na żer. Alderman dostał w nagrodę odciętą dłoń wodza, którą trzymał w słoju z rumem i przez całe lata wszędzie z sobą woził, pokazując ją ludziom za pieniądze. Głowę Metacometa sprzedano kolonii Plymouth za trzydzieści szylingów – obowiązującą wówczas stawkę za głowę Indianina. Tam zatknięto ją na zaostrzonej żerdzi i obnoszono ulicami Fortu Plymouth, w którym przez następne ćwierćwiecze wystawiona była na widok publiczny.
W roku 1637 prawdopodobnie od czterystu do siedmiuset Pekotów zgromadziło się na swój doroczny taniec zielonej kukurydzy. Koloniści otoczyli, a następnie podpalili ich wioskę i strzelali do każdego Indianina, który próbował uciekać. Nazajutrz kolonia Zatoki Massachusetts wydała uroczystą ucztę, jej gubernator zaś ogłosił dzień ów dniem dziękczynienia. Tego rodzaju „dziękczynienia” odprawiano wszędzie tam, gdzie miały miejsce wydarzenia, których nie sposób nazwać inaczej, jak tylko „udanymi rzeziami”. Mówi się nawet, że podczas jednej z takich uroczystości na wyspie Manhattan koloniści świętowali w dość szczególny sposób: na ulicach swej osady grali w piłkę odciętymi głowami Indian z plemienia Pekotów.
* * *
Pierwsza powieść pióra rdzennego Amerykanina, a zarazem pierwsza powieść powstała w Kalifornii, napisana została w roku 1854 przez pewnego człowieka z plemienia Irokezów imieniem John Rollin Ridge. Kanwę książki zatytułowanej The Life and Adventures of Joaquín Murieta („Życie i przygody Joaquína Muriety”) stanowiły dzieje będącego rzekomo postacią historyczną meksykańskiego bandyty z Kalifornii o takim właśnie nazwisku, który został zastrzelony przez oddział Strażników Teksasu w 1853 roku. Aby dowieść, że naprawdę zabili Murietę, i móc odebrać wyznaczoną za niego nagrodę w wysokości pięciu tysięcy dolarów, Strażnicy odcięli mu głowę i wsadzili ją do słoja wypełnionego whisky. Zabrali z sobą również dłoń jego wspólnika Jacka Trzy Palce. Potem obwozili obydwa trofea po całej Kalifornii, pokazując je każdemu, kto był gotów zapłacić dolara.
Głowy Indian zamknięte w słoju czy zatknięte na żerdzi były niczym flagi, którymi powiewano, aby były widoczne dla jak najszerszego kręgu odbiorców. W podobny sposób zapadającym w sen Amerykanom pokazywano „planszę testową z głową Indianina” w chwili, gdy stawialiśmy żagle i odpływaliśmy ze swych salonów, by poprzez rozjarzone, szmaragdowe fale eteru dotrzeć do nowych wybrzeży – ekranów Nowego Świata.
Tocząca się głowa
Czejenowie mają taką starą opowieść o toczącej się głowie. Jest w niej mowa o rodzinie (złożonej z męża i żony oraz ich syna i córki), która porzuciła swój plemienny obóz i osiedliła się nad jeziorem. Rankiem, po odtańczeniu rytualnego tańca, mąż rozczesywał włosy swej żony i malował jej twarz na czerwono, po czym udawał się na polowanie. Gdy wracał, jej twarz była na powrót czysta. Kiedy zdarzyło się to już kilka razy, postanowił ją śledzić i z ukrycia obserwować, co takiego kobieta robiła, kiedy nie było go w pobliżu. Zastał ją w jeziorze, splecioną w miłosnym uścisku z przypominającym węża potworem z głębin. Posiekał więc potwora na kawałki i zabił swą żonę, a mięso przyniósł do domu dla swego syna i córki. Oboje zorientowali się, że smakuje ono inaczej niż zwykle. Syn, który wciąż jeszcze karmiony był piersią, stwierdził: „Właśnie tak smakuje moja mama”. Starsza siostra powiedziała mu jednak, że to po prostu jelenina. Gdy jedli, do ich namiotu wtoczyła się głowa. Zaczęli uciekać, a głowa podążyła za nimi. Siostra chłopca przypomniała sobie, że tam, gdzie się bawili, rosły bardzo gęste cierniste krzewy, i mocą swych słów sprawiła, że wyrosła za nimi ściana takich cierni. Głowa jednak przedarła się przez nie i nadal ich goniła. Wówczas dziewczyna przypomniała sobie miejsce, gdzie wznosiły się niegdyś trudne do przebycia stosy głazów. Głazy również pojawiły się natychmiast, kiedy tylko o nich wspomniała, lecz nie powstrzymały toczącej się głowy, więc Indianka narysowała na ziemi wyraźną linię, w miejscu której powstała rozpadlina, tak głęboka, że głowa nie była w stanie jej pokonać. Jednakże po długiej i obfitej ulewie przepaść ta wypełniła się wodą. Głowa przeprawiła się wówczas przez przeszkodę, a gdy dotarła do przeciwległego brzegu, odwróciła się i wypiła wszystką wodę z rozpadliny. Wówczas okazało się, że się upiła i jest kompletnie ogłupiała. Chciała więcej. Więcej czegokolwiek. Więcej wszystkiego. I już tylko po prostu toczyła się przed siebie.
Kontynuując naszą opowieść, powinniśmy pamiętać o jednym: o tym mianowicie, że nikt nigdy nie staczał odciętych ludzkich głów ze schodów świątyń. Mel Gibson po prostu to sobie wymyślił. Niemniej jednak – przynajmniej tym spośród nas, którzy oglądali jego film2 – utkwiła w pamięci scena, w której głowy staczają się ze schodów świątyni w stworzonym przez niego filmowym świecie, mającym odzwierciedlać realia życia meksykańskich Indian z pierwszego dziesięciolecia XVI wieku. Oto Meksykanie, nim jeszcze stali się Meksykanami. Zanim dotarli tu Hiszpanie.
W taki oto sposób byliśmy opisywani przez wszystkich i wciąż obrzuca się nas oszczerstwami, wbrew wszystkim – nietrudnym wszak do znalezienia w Internecie – faktom dotyczącym prawdziwych dziejów poszczególnych plemion i obecnej sytuacji rdzennych mieszkańców Ameryki. Mamy więc ponurą sylwetkę pokonanego Indianina, w umysłach naszych zaś tkwi scena z głowami staczającymi się ze schodów świątyni, jak również obraz ratującego nas Kevina Costnera, Johna Wayne’a uśmiercającego nas ze swego sześciostrzałowego rewolweru oraz pewnego Włocha nazwiskiem Iron Eyes Cody, grającego nasze role w filmach. Mamy lamentującego i roniącego łzy nad zanieczyszczeniem środowiska Indianina w reklamie (w tej roli również wspomniany Iron Eyes Cody) oraz miotającego szpitalnym wodotryskiem szalonego Indianina, który był narratorem, głosem w powieści Lot nad kukułczym gniazdem. Mamy też wszystkie te logo i maskotki. Reprodukcję kopii wizerunku Indianina w podręczniku. Indianie zostali zatem usunięci ze wszystkich ziem, poczynając od północnych krańców Kanady i najdalszych zakamarków Alaski, a kończąc na samym koniuszku Ameryki Południowej, a następnie sprowadzono ich wszystkich do jednego tylko wizerunku głowy przyozdobionej pióropuszem. Nasze głowy widnieją na proporcach, ubraniach i monetach. Najpierw pojawiły się oczywiście na jednopensówce (the Indian Head cent), a następnie na miedzianej pięciocentówce z bizonem (the buffalo nickel) – w obu przypadkach zanim jeszcze, jako naród, mieliśmy prawo głosu. Obydwu tych monet – podobnie jak prawdy o tym, co rzeczywiście działo się w czasach ekspansji kolonialnej na całym świecie, czy też krwi przelanej we wszystkich tych rzeziach – nie ma już obecnie w obiegu.
Rzeź na wstępie
Niektórzy spośród nas dorastali pośród opowieści o rzeziach; pośród historii o tym, co przydarzyło się naszemu ludowi wcale nie tak dawno temu. O tym, jak przez to przeszliśmy. Słuchaliśmy o tym, jak nad Sand Creek kosili nas z haubic. Ochotnicza milicja pod wodzą pułkownika Johna Chivingtona przyszła tam po to, by zabijać Indian, to znaczy głównie kobiety, dzieci i starców: wojowników nie było w obozie, gdyż udali się na polowanie. Biali rozkazali nam najpierw wywiesić amerykański sztandar. Spełniliśmy ich żądanie, wieszając obok jeszcze białą flagę. „Poddajemy się” – mówiła ta ostatnia, łopocząc na wietrze. Staliśmy pod tymi dwoma sztandarami, kiedy nas zaatakowali. Nie wystarczyło im to, że nas zabijali. Rozrywali nas wręcz na kawałki. Okaleczali nas. Łamali nam palce, aby wziąć sobie nasze pierścionki, odcinali nam uszy, aby zabrać srebrne ozdoby i skalpowali nas dla naszych włosów. Chowaliśmy się w wydrążonych pniach drzew i zagrzebywaliśmy się w piachu nad brzegiem rzeki, lecz piach ten stał się wkrótce czerwony od krwi. Napastnicy wypruwali nienarodzone dzieci z brzuchów matek, odbierając nam nawet to, czym dopiero mieliśmy być: nasze dzieci, nim jeszcze stały się dziećmi, i niemowlęta, zanim zostały niemowlętami. Wypruwali nam je z brzuchów. Rozbijali miękkie dziecięce główki, uderzając nimi o drzewa. Potem zabrali sobie różne części naszych ciał jako trofea i wystawiali je na widok publiczny na specjalnym podeście w centrum Denver. Pułkownik Chivington tańczył, trzymając w dłoniach kawałki nas samych i kobiece włosy łonowe; tańczył tak, kompletnie pijany, a wokół zgromadził się tłum jeszcze gorszych od niego ludzi, którzy wiwatowali i śmiali się wraz z nim. Była to prawdziwa feta.
Twardzi i szybcy
Przesiedlenie nas do miast stanowić miało ostatni, niezbędny etap w procesie naszej asymilacji; w procesie wchłaniania nas, czy też wymazywania z kart historii: stosowne zakończenie ludobójczej kampanii, trwającej już od pięciuset lat. Jednak miasto stworzyło nas na nowo, a my uczyniliśmy je sobie poddanym. Nie zagubiliśmy się pośród bezładnego skupiska wysokich budynków, w potoku anonimowych ludzkich mas ani w nieustannym zgiełku ruchu ulicznego. Odszukiwaliśmy się wzajemnie w tłumie, zakładaliśmy swoje ośrodki kultury, przyprowadzaliśmy nasze rodziny i pokazywaliśmy światu nasze ceremonie, tańce, pieśni czy ozdoby z paciorków. Kupowaliśmy i wynajmowaliśmy sobie domy, spaliśmy na ulicach albo pod wiaduktami autostrad; chodziliśmy do szkół, wstępowaliśmy do armii oraz wypełnialiśmy hinduskie bary w dzielnicach takich jak Fruitvale w Oakland czy The Mission w San Francisco. Mieszkaliśmy w wioskach wagonów kolejowych w Richmond. Tworzyliśmy sztukę i robiliśmy dzieci oraz umożliwialiśmy naszym ludziom krążenie tam i z powrotem pomiędzy miastem a rezerwatem. Nie przenieśliśmy się wszak do miast po to, by umrzeć. Ich chodniki i ulice, ich beton wchłonął spoczywający na naszych barkach ciężar. Miasta, ze swym szkłem, metalem, kauczukiem i przewodami, pędem i gnającymi przed siebie ludzkimi masami, przyjęły nas pod swój dach. Wówczas jeszcze nie byliśmy miejskimi Indianami (Urban Indians). Przenosiliśmy się do miast w ramach Ustawy o przemieszczeniu Indian (Indian Relocation Act, 1952), będącej częścią federalnej polityki likwidacji indiańskich rezerwatów, która polegała i polega nadal dokładnie na tym, co sugeruje jej oficjalna angielska nazwa3. Niech wyglądają i zachowują się jak biali. Niech staną się tacy jak my i w ten sposób znikną. Tak się jednak nie stało. Wielu z nas przybyło do miast z wyboru, by zacząć wszystko od początku, zarobić pieniądze lub zdobyć nowe doświadczenia. Niektórzy przybyli po to, by uciec z rezerwatu. Zostaliśmy w miastach po tym, jak walczyliśmy w drugiej wojnie światowej. Zostaliśmy też po Wietnamie. Zostaliśmy, ponieważ zgiełk miasta brzmi tak jak odgłosy wojny, a nie można wycofać się z walki, jeśli już raz chwyciło się za broń – można jedynie trzymać wojnę na dystans, co jest łatwiejsze, kiedy się ją widzi i słyszy w pobliżu; tę twardą stal, tę nieustanną strzelaninę dokoła i samochody mknące w tę i z powrotem ulicami i autostradami niczym stalowe pociski. Tymczasem spokój rezerwatu, miasteczek leżących z dala od autostrady i wiejskich osad, oraz panująca w nich cisza sprawiają jedynie, że dźwięk własnego rozpalonego mózgu staje się jeszcze bardziej wyraźny.
Bardzo wielu z nas jest teraz miejskimi Indianami. Jeśli nawet nie dlatego, że żyjemy w miastach, to przez to, że żyjemy w Internecie, wewnątrz wielopoziomowych piramid złożonych z kolejnych okien przeglądarki. Kiedyś nazywali nas „Indianami z poboczy” (sidewalk Indians). Mówili, że jesteśmy „zmieszczaniałymi”, powierzchownymi, nieautentycznymi i pozbawionymi własnej kultury uciekinierami, „jabłkami”. Jabłko przecież ma czerwoną skórkę, ale w środku jest białe. Tak naprawdę jesteśmy dziś jednak wynikiem tego, co zrobili nasi przodkowie. Tego, w jaki sposób udało im się przetrwać. Jesteśmy wspomnieniami, których sami nie pamiętamy, choć czujemy ich obecność w sobie, a które wciąż żyją w nas i każą nam śpiewać, tańczyć i modlić się właśnie tak, jak to robimy; tak jak każą nam uczucia wywoływane wspomnieniami, które niespodziewanie rozbłyskają i rozkwitają w naszym życiu niczym przesączająca się przez koc krew płynąca z rany od kuli wystrzelonej przez człowieka, strzelającego nam w plecy dla naszych włosów, głów, dla nagrody albo po prostu po to, żeby się nas pozbyć.
Kiedy pierwszy raz zaczęli do nas strzelać, nie staliśmy w miejscu, mimo że ich kule poruszały się dwa razy szybciej niż dźwięk naszych krzyków, i nawet wtedy, gdy gorące i mknące ze świstem pociski rozorywały naszą skórę, gruchotały nasze kości i czaszki oraz przebijały nasze serca, ruszaliśmy się nadal; trwaliśmy w ruchu nawet wtedy, gdy widzieliśmy, jak ich kule miotały naszymi ciałami, sprawiając, że wyglądaliśmy jak łopoczące na wietrze flagi; jak te liczne flagi i budynki, jakie zaczęli wznosić w miejscu tego wszystkiego, czym przedtem była nasza ziemia. Pociski te były niczym ostrzeżenia, zjawy ze snów o trudnej, twardej przyszłości. Przechodząc na wylot przez nasze ciała, mknęły dalej, stając się zapowiedzią tego, co miało dopiero nadejść: zapowiedzią tego pędu i zabijania, ostrych i wyraźnych linii wyznaczających granice i zarysy budynków. Przybysze zabrali nam wszystko i starli na pył tak drobny jak proch strzelniczy; na znak zwycięstwa strzelali na wiwat w powietrze ze swych karabinów, a zbłąkane kule trafiały gdzieś w nicość przekłamywanych historii, które i tak miały zostać zapomniane. Te zbłąkane kule i ich konsekwencje aż do dnia dzisiejszego spadają niespodzianie wprost na nasze nazbyt ufne ciała.
Miejskość
Miejscy Indianie byli pokoleniem urodzonym w mieście. Przemieszczaliśmy się wtedy już od bardzo dawna, ale ziemia przemieszcza się wraz z człowiekiem, tak jak pamięć. Miejski Indianin jest częścią miasta, tak jak miasta są częścią ziemi. Wszystko na świecie tworzy się w odniesieniu do wszelkich innych żywych i nieożywionych rzeczy wywodzących się z ziemi. Wszystkie nasze relacje. Proces, który doprowadza każdą rzecz do jej obecnej formy – czy to chemiczny, syntetyczny, technologiczny czy inny – nie oznacza wcale, że jego produkt przestaje być wytworem żyjącej ziemi. Czyż budynki, autostrady i samochody nie wywodzą się z ziemi? A może przysłano nam je z Marsa albo z Księżyca? Czy chodzi o to, że to my je przetwarzamy i produkujemy, a potem posługujemy się nimi? A czy my sami tak bardzo się od nich pod tym względem różnimy? Czyż nie byliśmy niegdyś czymś zupełnie innym: Homo sapiens, organizmami jednokomórkowymi, pyłem kosmicznym, częścią jakiejś nieidentyfikowalnej teorii kwantów sprzed wielkiego wybuchu? Miasta powstają w ten sam sposób, co galaktyki. Miejscy Indianie czują się jak u siebie w domu, spacerując w cieniu budynków w centrum miasta. Z czasem bardziej przyzwyczailiśmy się oglądać sylwetkę centrum Oakland na tle nieba niż zarysy pasma świętych gór, a lasy sekwoi na wzgórzach na wschód od Oakland poznaliśmy lepiej niż mateczniki dzikiej puszczy. Szum autostrady jest dla nas dziś bardziej znajomy niż szum rzek; ryk pociągów w oddali znamy lepiej niż wycie wilka, a zapach benzyny, świeżo wylanego betonu i palonej gumy – lepiej niż woń cedru, szałwii czy nawet podpłomyków. Wszystko to nie jest osadzone w naszej tradycji, tak jak nie są osadzone w niej rezerwaty. Nic jednak nie jest pierwotne i oryginalne, wszystko wywodzi się z czegoś, co było wcześniej; z czegoś, co kiedyś też nie istniało. Wszystko jest jednocześnie nowe, a zarazem skazane na zapomnienie. Dziś przemierzamy więc autobusami, pociągami i samochodami wielkie równiny z betonu; jeździmy ponad nimi, a nawet pod nimi. W byciu Indianinem nigdy nie chodziło o to, by wracać do swej ziemi. Ta ziemia jest wszak wszędzie – lub nigdzie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
1 Chodzi o Dzień Dziękczynienia, święto obchodzone w Stanach Zjednoczonych w czwarty czwartek listopada, a w Kanadzie w drugi poniedziałek października. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
2 Mowa o filmie Apocalypto z 2006 roku w reżyserii Mela Gibsona.
3 Indian Termination Policy. Była to polityka prowadzona przez rząd Stanów Zjednoczonych od połowy lat 40. do połowy lat 60. XX wieku, mająca na celu asymilację rdzennych Amerykanów.