- W empik go
Niko. Tom 4 - ebook
Niko. Tom 4 - ebook
Armia dowodzona przez Niko Wilemsona, lorda protektora Darmacji, wyrusza na ostateczną wyprawę z siłami Zła.
Dwadzieścia pięć tysięcy wojowników dociera do serca Ilirii. Zostawiają pułapkę na cesarskim trakcie w szerokiej dolinie przecinającej Góry Cukrowe. Od południa nadciąga przeważająca armia wroga, którą wspomaga sześciu czarnoksiężników posiadających trzy Wielkie Księgi Magii. Naprzeciw siebie stają oddziały pochodzące z każdej krainy kontynentu.
Kto okaże się zwycięzcą ostatecznego starcia?
Czy Niko ujrzy jeszcze piękną Blankę?
Paweł Kolarzyk zabiera nas do magicznego świata, z którego bardzo niechętnie wracamy do współczesnego świata.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-973624-0-6 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niko leżał wśród pachnącej trawy i oddawał się swojej ulubionej rozrywce. Patrzył w niebo i zmrużonymi oczami śledził obłoki, które wolno przemieszczały się po nieboskłonie. Pracowite pszczoły bzyczały wokół monotonnie, przelatując niespiesznie z kwiatka na kwiatek. Wysilił wyobraźnię i zaczął przypisywać chmurom konkretne kształty. Jedna przypominała pierzynę, druga polującego jastrzębia, trzecia barć należącą do jego ojca. Czwarta nie przypominała zupełnie niczego. Oczywiście niczego, co kiedykolwiek zdołał wcześniej zobaczyć. W takich momentach lubił posiłkować się wyobrażeniami przedmiotów, narysowanych lub opisanych w jednej z sześciu ksiąg, zgromadzonych w Dolinie. Inspirując się „Historią Królestwa Markizji”, spisaną przez Domenika Sybarytę i bogato ilustrowaną przez jego uczniów, dla czwartej chmury zarezerwował kształt morskiej galery. Zamknął powieki, by oddać się marzeniom.
Nagle Puszek, który dotychczas leżał spokojnie u jego stóp, podniósł swój wielki łeb i postawił uszy. Ślina ściekła mu z pyska, gdy wpatrywał się w kierunku kosodrzewiny, rosnącej powyżej górnej granicy hali. Alarm musiał okazać się fałszywy, gdyż po chwili pies ponownie położył głowę na trawie i przymknął ślepia. Także owce, wolno skubiące soczysty, zielony pokarm, nie zdradzały żadnych oznak zaniepokojenia. A to oznaczało, że nie zbliżał się żaden drapieżnik, niedźwiedź czy wilk. Pies najpewniej wyczuł świstaka albo kozicę. Chłopak mógł ponownie zanurzyć się w świat marzeń. Właśnie dzisiaj kończył piętnaście lat. A ściśle to w godzinach wieczornych, kiedy po piętnastu godzinach akcji porodowej, matce udało się go wreszcie wypchnąć na ten piękny świat. Po jakże długich, piętnastu godzinach… Chociaż Alizę rodziła aż dwadzieścia dwie godziny, więc akurat w jego przypadku nie było jeszcze najgorzej. Tym razem w osadzie nikt się nawet nie zająknął o jego urodzinach. Jednak w ciągu ostatnich dni dostrzegał ukradkowe spojrzenia, ciche szepty rodziców, dziadków oraz rodzeństwa. Pozwalały żywić realną nadzieję, że gdy wieczorem zejdzie wraz ze stadem owiec do Doliny, czekać będzie na niego jakaś miła niespodzianka. I właśnie rodzaj tej niespodzianki stanowił największą podnietę. Liczył na rodzinne przyjęcie, z życzeniami, ze śmiechem, z drobnymi prezentami. Może rozpalą ognisko, przy którym dziadek Krzysztof opowie jakąś ciekawą historię? Może ojciec go przytuli, a może nawet powie, że jest z niego dumny? Czy kolejne urodziny to dostateczny powód, by na stole pojawiło się mięso? Lubił mięso, obojętnie jakie. Dziczyzna, wołowina, jagnięcina, czy drób stanowiły nie lada przysmak. Ale cóż począć, kiedy rosół z kury serwowany był w Dolinie najczęściej w dwóch przypadkach: albo któryś z domowników był chory, albo kura była chora. Wyjątek od tej zasady stanowiły święta. Niko miał cichą nadzieję, że jego piętnaste urodziny stanowić będą dostateczny pretekst, by mógł poczuć w ustach smak prawdziwego luksusu. Może najbliższa rodzina zdążyła zaprosić jeszcze Einara i kilku innych kolegów. A kto wie, może przy wieczornym ognisku ujrzy nawet Milę?
Jak piękny jest świat, który pozwala na snucie tak uroczych marzeń…
A jednak, od kilkunastu miesięcy kiełkowała w nim zupełnie inna myśl, która nie pozwalała spokojnie zasnąć. Co też znajduje się za postrzępionymi wierzchołkami gór? Jak wyglądają tamtejsi ludzie, tamtejsze wioski i miasta? Dokładnie znał treść ksiąg, które przedstawiały ten nieznany świat, ale przecież były one spisane już tak dawno temu. Minęło tak wiele pokoleń. Jak wspaniale musiał przez te wszystkie lata rozkwitnąć? Jak wiele możliwości, radości i pokus oferował?
Czasy się zmieniają, ale ludzie się nie zmieniają. Gdy się ma piętnaście lat, nawet przez krótką, przelotną myśl nie przemknie przypuszczenie, że świat może zmierzać nie ku rozkwitowi, lecz ku katastrofie. I bardzo dobrze. Młodzi ludzie muszą gorąco wierzyć, że właśnie ich świat będzie dużo lepszy, od tego zastanego.
Niko zamknął powieki i ponownie zanurzył się, w jeszcze bardziej zuchwałych marzeniach. Wyobrażał sobie, jak opuszcza Dolinę. Poznaje nieznane krainy. Doświadcza fantastycznych przygód. Czyta wiele nowych ksiąg. Poznaje mnóstwo ciekawych ludzi… ze szczególnym uwzględnieniem swoich rówieśniczek. A następnie, dzięki swej wiedzy, zaradności i mądrości dochodzi do łask i zaszczytów. Przewyższa znaczeniem ojca, a nawet dziadka. Wreszcie staje na czele swojej własnej wioski. Marzenia nic nie kosztują, więc pozwolił sobie na popuszczenie lejców wyobraźni. Co tam wioska. Staje na czele miasteczka. Ludnego i bogatego miasteczka. Wszyscy mu się kłaniają i proszą o pomoc albo radę. A on, jako światły i wyrozumiały włodarz, rozwiązuje ich wszystkie problemy. Ale przecież w obronie tak wielkiej władzy, musi stać wielu zbrojnych, by żadnemu niecnemu zuchwalcowi nie przyszło nawet do głowy pozbawić go stanowiska, albo co gorsze, życia. No i muszą pilnować ładu i porządku. Tak więc pięciu żołnierzy zawsze stoi za jego plecami. Trochę mało… Dziesięciu wojów przez całą dobę podlega jego rozkazom. Niko, nie otwierając oczu, postanowił pójść na całość. Ćwierć setki zbrojnych stanowić będzie jego prywatną armię! A wtedy cała, szeroka okolica będzie leżała u jego stóp.
Ileż by dał, by znaleźć się w tym nowym, wspaniałym świecie…ILIRIA
Wiosenna burza nieuchronnie nadciągała od zachodu. Pioruny rozświetlały ciemniejący horyzont. Coraz mniej sekund dzieliło kolejne błyskawice od coraz głośniejszych grzmotów. Zamilkły wszelkie rozmowy. Mężczyźni okrywali plecy impregnowanymi derkami i opończami, stawiali pionowo kołnierze. Nie zwalniając kroku, czekali na to, co nieuniknione. Aż wreszcie lepki, rzęsisty deszcz przeniknął przez maszerujące szeregi. Żołnierze skulili się w sobie i pochylili głowy, by zabezpieczyć oczy przed nieprzeliczalnym rojem chłodnych kropel.
Niko zamknął powieki, odchylił głowę i pozwolił, by deszcz obmył mu twarz. Trudno to racjonalnie wytłumaczyć, ale nagle poczuł ogromną potrzebę, by choć na godzinę znaleźć się z dala od ludzi. Już nie pamiętał, kiedy było mu to ostatni raz dane.
– Muszę się wspiąć na to wzgórze – zwrócił się w kierunku Daniela.
– Wedle rozkazu – Słomka obrócił się w kierunku gwardzistów i już miał wykrzyczeć polecenie, gdy głównodowodzący dopowiedział:
– Sam muszę się wspiąć na to wzgórze. Po prostu sam.
Wyraz twarzy dowódcy gwardii zdradzał, iż nie bardzo rozumiał, dlaczego zwierzchnik wyraził akurat taką zachciankę, ale wypowiedział jedynie słuszną odpowiedź:
– Tak jest!
Lord Protektor spiął Aresa ostrogami i wyłamał się z szeregu. Wybrał najdłuższe, ale zarazem najłagodniejsze podejście na szczyt. Wierny koń nie pochodził z najprzedniejszych darmackich stadnin. Jego matka i ojciec nie należeli do żadnych czempionów. Ale Niko nie zamieniłby swojego konika na żadnego innego. Pogłaskał go po szyi, a Ares odpowiedział radosnym prychnięciem. Obaj za nic mieli narastające opady i pioruny, które dosięgały wierzchołków najwyższych drzew. Kopyta ryły grząską ziemię i mozolnie zbliżały ich do niewielkiej polany, wieńczącej północno-zachodnią część wzgórza. Kiedy osiągnęli swój cel, Niko zsunął się z siodła. Sięgnął do juków po garść końskich smakołyków, którymi poczęstował Aresa. Trzykrotnie powtórzył czynność, zanim wreszcie zwrócił wzrok w kierunku swojej armii. Założył magiczne szkła, osłaniając je od góry dłonią. Mimo gęstego deszczu doskonale widział kolumnę, przypominającą niekończącego się, ogromnego węża. I to nie w przenośni, lecz w rzeczywistości. Zarówno czoło, jak i koniec pochodu niknęły za odległymi pagórkami. Armia prezentowała się znakomicie. Każdy dowódca marzy o takich podwładnych. Uczucie wielkiej dumy wypełniło serce lorda Protektora.
Nie wiedzieć czemu, nagle przypomniał sobie zuchwałe, nastoletnie fantazje, w których dowodził oddziałem dwudziestu pięciu zbrojnych. Zdumiewające, ale marzenia czasami, prawie dokładnie się spełniają. W tym przypadku „prawie” odnosiło się li tylko do rzędu wielkości. Dowodził i owszem dwudziestoma pięcioma, ale TYSIĄCAMI zbrojnych! A każdy z nich zawierzył mu swoją przyszłość, zdrowie, życie. Dlaczego? Ponieważ miał wojenne Szczęście. Wojska, którymi dowodził, wygrywały kolejne potyczki i bitwy. Nigdy nie narażał swoich żołnierzy na niepotrzebne straty. I wreszcie, najważniejsze: był wybrańcem bogów, z którymi miał przecież bezpośredni kontakt. Kłopot w tym, że Niko doskonale wiedział, iż zasadza się to na kłamstwie. Dar czytania w myślach miał się nijak do prawdziwego, boskiego namaszczenia. Patrząc z góry, pożałował swojego chwilowego kaprysu. Po co było mu się wspinać na tę wysoko położoną polanę? Tylko niepotrzebnie zmusił Aresa do wysiłku. Ogromne brzemię odpowiedzialności wprost wbiło naszego bohatera w ziemię. Aż musiał przysiąść na mokrej trawie.
Ileż by dał, by porzucić to wszystko i ponownie znaleźć się w swojej bezpiecznej, idyllicznej Dolinie…
*
Tym razem, wbrew utartemu zwyczajowi, cała konnica wyruszyła przodem. Blisko siedem tysięcy jeźdźców zmierzało w zwartych formacjach ku swojemu przeznaczeniu. Rozpoczął się wyścig o uchwycenie strategicznego skrzyżowania dwóch cesarskich traktów, znajdującego się dokładnie w centrum Ilirii.
Taki był plan minimum.
Informacje zebrane przez wywiad jednoznacznie wskazywały, że od południowego zachodu zbliża się wielka wroga armia. Po pokonaniu na polach bitewnych, lub po przyjęciu tchórzliwych hołdów od wszystkich południowych krain, powracali na północ. Zamierzali rozprawić się z ostatnimi niezależnymi królestwami. Na drodze do ostatecznego opanowania kontynentu stały już tylko dwie przeszkody. Wskrzeszona z popiołów Darmacja oraz Skandia, na terenie której żaden najeźdźca nie odważył się dotychczas postawić swojej stopy. Wraz z armią Zarhornu i Esturii podążała cała rzesza zwasalizowanych kontyngentów. Cywilni uchodźcy, którzy zdecydowali się na ucieczkę ku ostatnim bastionom wolności, oceniali ich liczbę na co najmniej sto tysięcy. Strach ma wielkie oczy. Zdecydowanie bardziej obiektywni zwiadowcy, informowali o pięćdziesięcioparo- sześćdziesięciotysięcznej armii.
Plan maksimum wyznaczony dla konnicy, obejmował zajęcie szerokiej przełęczy w Górach Cukrowych, które zawdzięczały swoją nazwę specyficznemu kształtowi poszczególnych wzniesień. Charakteryzowały się bardzo stromymi, a czasami wręcz pionowymi ścianami i prawie płaskimi wierzchołkami, pokrytymi gęstym, nieprzebytym lasem.
Dzięki forsownemu tempu, udało się zrealizować bardziej ambitny z planów. Podczas wyścigu o osiągnięcie przełęczy, serce niejednego wierzchowca pękło, nie wytrzymując narzuconego tempa.
Wojna i Miłosierdzie nigdy nie grają we wspólnej drużynie.
Żołnierzom przyznano kilka godzin odpoczynku, po czym przystąpili do sypania szańców, ścinania drzew, budowania fortyfikacji polowych. Dowódca kawalerii, po konsultacji z tysięcznikami, wybrał najbardziej dogodne miejsce na posadowienie obozu warownego. Już następnego dnia rozpoczęły się prace nad wykonaniem wielkiego ostrokołu, zwieńczonego zaostrzonymi palami i wieżyczkami obronnymi, zwiadowcy donieśli o zbliżaniu się konnej awangardy wrogiej armii. Najdalej wysunięte czujki starły się w boju z wrogą konnicą, ale w wyniku poniesionych strat musiały rychło ustąpić pola przed przeważającymi siłami. Zaalarmowani kawalerzyści porzucili prace ziemne i stanęli w ordynku. Kiedy wroga straż przednia pojawiła się u wylotu przełęczy, ujrzała kilkutysięczne siły, stojące w równych szeregach. Sądząc po rozwianych na wietrze sztandarach, awangarda przeciwnika składała się z żołnierzy pochodzących z Zarhornu, Esturii oraz Ilirii. Obecność tych ostatnich nie mogła dziwić. Nikt tak dobrze jak miejscowi, nie mógł znać głównych traktów, bocznych dróg, a nawet zagubionych między górami i lasami ścieżek. Znali również tutejszą ludność, jej wierzenia, zwyczaje, a nawet zabobony. Wiedzieli wszystko o tej krainie, wszak byli u siebie. Przeciętny darmacki wojownik głęboko gardził armią swojego południowego sąsiada, od kiedy poddała się bez walki wschodnim najeźdźcom. Zarhorańscy dowódcy wcielili ich do własnej armii. Jednak nigdy nie traktowali ich jako równych sobie. Zawsze pełnili funkcje pomocnicze. Głównie obsadzali garnizonami kolejne podbite miasta na południu kontynentu. Czasem wysyłani byli w najbardziej niebezpieczne misje. Podobnie stało się również i tym razem. Kilkudziesięciu iliryjskich konnych oderwało się od własnych oddziałów. Pełnili funkcję harcowników, którzy mieli wciągnąć darmackich żołnierzy w indywidualne utarczki.
Stojący na czele kawalerii Drakon, zabronił swoim jeźdźcom opuszczania karnych szeregów.
Z pewnością zdążyliście już poznać, a być może nawet polubić mocarnego wojownika pochodzącego z Doliny zagubionej w Górach Iglicznych. I bardzo dobrze wiecie, że gdyby akcja niniejszej potyczki rozgrywała się na przykład dwa lata wcześniej (w wojennej rzeczywistości stanowiącej odpowiednik całej epoki), sam jakże chętnie wyruszyłby na indywidualną bijatykę. Ale ponoć tylko krowy wraz z wiekiem nie zmieniają swoich poglądów (z całym, jakże szczerym i smacznym szacunkiem dla parzystokopytnych). Teraźniejszy Drakon prezentował się zgoła inaczej. Jako odpowiedzialny i doświadczony dowódca czuwał nad dyscypliną taktyczną oraz życiem swoich podwładnych. Dlatego przed nadjeżdżającymi wrogami ujawnił jedynie mniejszą część sił, którymi dysponował. Odwody umieścił małą milę z tyłu, w rzadko porośniętych lasem przejściach, pomiędzy bliźniaczymi wzgórzami. Zwiadowcy oceniali liczbę nadciągającej konnicy na pięć tysięcy zbrojnych. Stojący na wysuniętej pozycji potężny wojownik w pełni zgadzał się z ich oceną. Obrócił się ku własnym szeregom i wykrzyczał gromkim głosem:
– Gdybyście byli jakimiś amatorami w żołnierskim rzemiośle, musiałbym teraz wygłosić jakieś płomienne przemówienie, żebyście się nie posrali ze strachu i nie czmychnęli na sam widok tych wypierdków! – opancerzoną rękawicą wskazał za siebie.
– Na szczęście, podobnie jak ja, jesteście prawdziwymi psami wojny! Wiem, że wykonacie swoją powinność z należytą starannością, zupełnie tak, jakby sam Damian Gawron stał za waszymi plecami! Olewamy tych szukających guza pajaców i przechodzimy do wykonania wcześniej ustalonego planu!
Po tych słowach nie rozległ się żaden aplauz. Jedynie tysięcznik Svarb, najwierniejszy podwładny Drakona, wystąpił przed szereg. Wyjął przynależną tysięcznikowi buławę, po czym zdecydowanym gestem skierował ją ku przeciwnikowi. Pierwszy tysiąc ruszył w takim porządku, jakby wszystkich łączył jeden wspólny mózg. Drakon przejął osobiste dowodzenie nad drugim tysiącem, który zachowując niewielką przerwę, ruszył na linie wroga. Widząc nadciągające zagrożenie, iliryjscy harcownicy czym prędzej ustąpili z pola i schowali się za własnymi szeregami. Zarhorański dowódca nakazał odtrąbienie rozkazu do ataku. Wrogie szeregi ruszyły kłusem na spotkanie z darmackimi wojownikami. Zwarły się w boju jedne z najlepiej wyszkolonych jednostek na całym kontynencie. W tym samym momencie została wystrzelona przeciw sobie nawała strzał. Na tym samym dystansie wyrzucone zostały oszczepy. Aż przyszło do starcia na broń białą. Trudno opisać huk, który towarzyszył zderzeniu wrogich formacji.
Drodzy Czytelnicy, oglądaliście tak wiele filmów, graliście w tak wiele gier komputerowych, dlatego doskonale wyobrażacie sobie jak wygląda takie starcie. Wrogie szeregi kawalerii przenikają się, zadając sobie wzajemne straty. Najpierw od kopii, później od mieczy lub broni obuchowej. Oczywiście ci dobrzy też spadają z siodeł, ale tych złych ginie co najmniej dwa razy więcej. Następnie, gdy wreszcie wyczerpie się impet natarcia, dochodzi do indywidualnych pojedynków na bardzo szerokiej przestrzeni.
Nic z tych rzeczy.
Zwarte, ściśnięte szeregi konnych zderzyły się w bitewnym szale. Żadnego przenikania, żadnych indywidualnych pojedynków, jakby świat wokół przestał nagle istnieć. Zamiast tego śmierć pechowców, krzyki ludzi tratowanych przez końskie kopyta, a także szał rannych zwierząt, daremnie pragnących wyrwać się z matni. I coraz większy ścisk powodowany napływem kolejnych fal uderzeniowych. Miecze zaczęły pracować jak cepy po żniwach. Ale przecież wojownicy mieli tarcze i zbroje, więc znakomita większość ciosów nie docierała bezpośrednio do celu. Z drewnianych tarcz sypały się drzazgi, stalowe zbroje ulegały mniejszym lub większym wygięciom, ale chroniły przed zadaniem śmiertelnej rany. Najważniejszym celem stawały się pancerne okrycia głowy. Celne uderzenie na odlew w hełm przeważnie nie było ciosem ostatecznym, ale powodowało zupełnie inny efekt. Można to porównać do nieoczekiwanego znalezienia się w środku wielkiego, bijącego dzwonu. Na dłuższą chwilę gubi się orientację i zupełnie nie wiadomo co, gdzie i jak. Świat wokół wiruje i wydaje się jakiś nierzeczywisty. Łatwo wówczas się pogubić i podjąć jakąś irracjonalną decyzję. Na przykład odsłonić przyłbicę, a nawet zdjąć hełm. Uczynienie takiej sekwencji zdarzeń, przeważnie oznaczało, że były to ostatnie czynności wykonane w życiu doczesnym. Kolejne uderzenie pozbawiało życia, a następne było już tylko profanacją zwłok. Pecha mogli mieć także ci słabiej osłonięci jeźdźcy. Jednak przy kompetentnych dowódcach, czyli takich jak Drakon i jego zarhorański odpowiednik, nigdy nie znajdowali się w pierwszych szeregach.
Najważniejszymi elementami podczas bitwy są niezmiennie: realizacja wcześniej założonego planu oraz dyscyplina taktyczna.
A zgodnie z założeniami przedbitewnego planu, w tym momencie zadęły trąbki nawołujące do odwrotu. Dla wrogiego dowódcy decyzja o odwrocie musiała przedstawiać się jako w pełni racjonalna. Przecież siły, którymi sam dysponował były blisko dwukrotnie większe. Na dźwięk rozpoznawalnego sygnału, darmaccy kawalerzyści oderwali się od nieprzyjaciół. Kłuli ostrogami swoje wierzchowce, by jak najszybciej oddalić się od bezpośredniego zagrożenia. Mknęli na północ, ku mglistej obietnicy ocalenia życia. Wrogie zastępy nie czekały na wyraźny sygnał. Gdy tylko zarhorańscy, esturscy i iliryjscy wojownicy ujrzeli wycofujących się nieprzyjaciół, ruszyli w pogoń, napędzani żądzą ostatecznego, szybkiego zwycięstwa.
Rumak, który nosił na swoim grzbiecie dowódcę kawalerii, znacznie przewyższał rozmiarami pozostałe konie. Niemniej jednak musiał unieść prawdziwego wielkoluda odzianego w równie doskonałą, co ciężką zbroję, a ponadto solidne siodło oraz kropierz okrywający znakomitą większość jego perlistej skóry. Dlatego podczas ucieczki męczył się znacznie szybciej niż pozostałe wierzchowce. Zaczął wyraźnie zwalniać, a z rozwartych chrap co rusz wystrzeliwała biała piana. Drakon przez opuszczoną przyłbicę obserwował, jak podwładni sukcesywnie go wyprzedzają. Aż wreszcie znalazł się na samym końcu uciekających. Z pewnością wyróżniał się w oczach żołnierzy biorących udział w pościgu. Ogromny koń bojowy, srebrzysta, pełna zbroja okrywająca potężnego jeźdźca. Zapewne każdy z nich zdążył już zamarzyć o zabiciu lub wzięciu do niewoli tak wyróżniającego się wojownika. Kiedy pierwsze dwie strzały nieznacznie minęły hełm, Drakon poczuł lekki niepokój. Chwilę później jego rumak nieoczekiwanie, acz wyraźnie przyspieszył. Jak się miało później okazać, wystrzelony pocisk przebił kropierz i wbił się płytko w koński zad. Nie minęło nawet dziesięć sekund, a dowódca kawalerii poczuł bolesne ukłucie między łopatkami. Naplecznik, co prawda powstrzymał siłę penetracyjną wystrzelonej strzały, ale miejscowo zdołała ona spowodować wyraźne jego wygięcie. Kolejna strzała uderzyła w bok hełmu. Pozostawiła po sobie niewielką rysę, niemniej jednak do ucha Drakona dotarł stłumiony czepcem huk. Żarty się skończyły. Lada moment mieli go dopaść. Nie chciał odejść z tego świata w tak niesławny sposób. Mocno powściągnął cugle. Wierzchowiec przysiadł na zadzie, a przednie kopyta zaryły się w drobnych, szarych kamyczkach. Wykonał płynny zwrot. Wyszarpał z pochwy Tyrana i krzyknął:
– Gore!
Po czym ruszył w objęcia nadciągającej Śmierci.
– Goreeeee!!!!! – ogłuszający krzyk dobiegł zarówno z prawa, jak i z lewa.
Najpierw spadła z góry prawdziwa ulewa strzał, po czym na kompletnie zaskoczonych nieprzyjaciół runęło z boków cztery tysiące, głównie ciężkozbrojnych jeźdźców. Każdy zdążył już spożyć płynny specyfik, przygotowany wcześniej przez Lunę. Był ledwie wielkości naparstka, ale to wystarczało. Dodawał sił, odganiał strach, potęgował żądzę mordu. Biada tym, którzy wysforowali się do przodu w pogoni za uciekającymi. Stalowe kleszcze zacisnęły się na nich z obu stron. Włócznie, miecze, topory, młoty bojowe wyznaczały krwawy ślad. Znaleźli się w kotle, z którego nie było ucieczki. Z tyłu nadciągały zdezorientowane setki własnych towarzyszy, powodując jedynie ogromny zator. Uciekający dotychczas darmaccy kawalerzyści zawrócili swoje konie i stanęli murem za ogromnym wojownikiem w srebrzystej zbroi. Ci, z coraz mniej licznych wrogów, których do tej pory nie dosięgły jeszcze groty strzał i pik, ani ostrza mieczów, pragnęli już tylko się poddać. Cóż począć, skoro nacierający z boków zbrojni, bardziej niż prawdziwych ludzi, przypominali żądne krwi demony. Wycinali wszystkich, niezależnie, czy trzymali w rękach oręż, czy też odrzucali go w geście poddania. Pośród wielu usiłujących złożyć broń, Drakon dostrzegł wojownika, który musiał być dystyngowanym oficerem. Przypomniał sobie uwagi Nika, jak cenną zdobyczą byłby wrogi, ale żywy oficer sztabowy. Spiął konia ostrogami i ruszył, by przyjąć jego poddanie. Okazało się to nie lada trudnym zadaniem. Zanim oficjalnie przyjął jego zdobny miecz, musiał go wcześniej po wielokroć osłonić własnym ciałem. W ferworze walki stanowiło to nie lada wyzwanie. Wielu jego żołnierzy w ostatniej chwili odstępowało od kolejnej „zdobyczy”. Dopiero widok potężnego zwierzchnika przynosił instynktowną refleksję. Ruszali dalej, w poszukiwaniu świeżej krwi. Wrodzy kawalerzyści z daleka widzieli błyskawiczną zagładę najbardziej wysuniętych sił. Półtora tysiąca zarhorańskich, esturskich i iliryjskich jeźdźców straciło życie w ciągu zaledwie dwunastu minut. Nieprzyjacielski dowódca zrozumiał wreszcie, iż zostali wciągnięci w pułapkę przez przeważające siły wroga. Nie widząc żadnych realnych szans na zwycięstwo, nakazał odtrąbienie odwrotu. Początkowo wycofanie z pola walki przebiegało we względnym porządku. Później nie było już tak sympatycznie. Ścigający ich jeźdźcy wydawali się być w jakimś przedziwnym amoku. Zmuszali własne konie do najwyższego wysiłku. I nieustannie wykrzykiwali bitewne zawołanie: „Gore!”. Nie wiedzieć kiedy, zorganizowany odwrót przerodził się w chaotyczną ucieczkę. Załamały się wszystkie struktury dowodzenia. Rozpoczęło się przepychanie, wyprzedzanie, byle tylko samemu nie znaleźć się na końcu linii ucieczki. Jeźdźcy z zapamiętaniem okładali szpicrutami biedne konie. Każdy z uciekinierów pragnął już tylko uratować własne życie. Pędzili na południe, ku zbliżającym się, zbawiennym, głównym siłom własnej armii. Nie wiedzieli jednak, iż nie mogli na nie liczyć, ponieważ ich czoło, dokładnie w tej chwili, znajdowało się w odległości aż dwudziestu siedmiu mil. Mieli jeszcze jednego pecha. Ich konie były już bardzo zmęczone, podczas gdy goniące ich darmackie wierzchowce zdążyły zażyć odpoczynku przez ostatnią dobę i dopiero teraz włączyły się do walki. Dlatego ucieczka zamieniła się w pogrom. Niczym rozpędzona powodziowa fala, podwładni Drakona zagarniali kolejne szeregi. Nikomu nie okazywali pardonu. Wyznaczali krwawy szlak, sami nie ponosząc przy tym praktycznie żadnych strat. Według przedbitewnych założeń, mieli zaprzestać pogoni u wylotu przełęczy. Jednak w bitewnym szale nie dostrzegli nawet momentu, gdy rozlali się na szeroką równinę. Dla uciekinierów, jedyną realną szansą na przeżycie, było dotarcie do znajdującej się w znacznym oddaleniu zielonej ściany lasu.
W tym akapicie pozwolę sobie na drobną ingerencję w dynamikę zdarzeń i przytoczę najbardziej popularną definicję tego koloru:
„Zielony. Jest symbolem nadziei, daje poczucie bezpieczeństwa, spokoju. Redukuje stres, łagodzi napięcie układu nerwowego u człowieka. Osoby lubiące i często wybierające ten kolor cechują się obowiązkowością, towarzyskością i bezkonfliktowością...”
Gdyby najbardziej empatycznym czytelnikom wydało się, iż są w stanie wczuć się w psychikę uciekinierów, to muszę Was niestety zmartwić. Jeśli tego dnia nie znajdowaliście się naprzeciw gęstej ściany iliryjskiego lasu, nigdy w pełni nie zrozumiecie, dlaczego to właśnie zielony jest kolorem Nadziei. Kiedy za waszymi plecami giną wasi przyjaciele i koledzy, ślubujecie wówczas bogom najbardziej nieprawdopodobne obietnice. I nieważnym jest, czy wierzycie w bogów głęboko, czy też zaledwie powierzchownie, albo wręcz wcale. Dopiero w takich okolicznościach zdajecie sobie w pełni sprawę, jak bardzo kochacie Życie.
Spośród pięciu tysięcy konnych nieprzyjaciół, którzy tego poranka ujrzeli wschodzące słońce, zaledwie jeden tysiąc miał być świadkiem kolejnego świtu. Ta liczba byłaby jeszcze mniejsza, gdyby nie darmackie konie oraz słabnący efekt magicznego specyfiku. Wbrew zapalczywości niektórych jeźdźców, wierzchowce nie zamierzały wjeżdżać w pełnym pędzie wprost w zielono-brązową barierę wielowiekowego lasu. Ścigający, w przeciwieństwie do ściganych, nie walczyli o ocalenie życia. A prymitywna żądza nieprzyjacielskiej krwi, to zdecydowanie zbyt słaba motywacja, by podejmować niepotrzebne ryzyko.
Darmaccy i skandyjscy kawalerzyści wycofywali się niespiesznie na swoje pierwotne pozycje. Po drodze wyłapywali rozproszone konie bojowe, które utraciły jeźdźców. Z końskich zwłok ściągali pękate juki. Zbierali broń, zdejmowali ze zwłok najcenniejsze elementy zbroi, odcinali sakiewki. Dobijali tych, z których życie nie zdążyło jeszcze ujść… Podczas tego odwrotu większość z konnych wojowników, w ciągu zaledwie kilkudziesięciu minut, zebrało większą fortunę, niż ich ojcowie przez całe życie…