Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nikodem Dyzma w Łyskowie - ebook

Data wydania:
1 lutego 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,00

Nikodem Dyzma w Łyskowie - ebook

Nikodem Dyzma w Łyskowie to znakomicie, świetnie napisana książka opowiadająca dzieje Nikodema Dyzmy, bohatera powieści Dołęgi Mostowicza w łyskowskim okresie jego życia, zanim jeszcze trafił do Warszawy, a potem do Koborowa, gdzie zrobił oszałamiającą karierę. Pomysł Tadeusza Zubińskiego by opisać życie i dzieje Dyzmy z tamtego okresu to pomysł znakomity, a sama książka doczekała się znakomitej recenzji Ryszarda K. Sławińskiego, który m.in. tak o niej pisze: Pomysł Tadeusza Zubińskiego, aby odsłonić mroki pobytu „naszego bohatera narodowego” w mitycznym Łyskowie i pokazać, że hochsztaplerzy muszą mieć sprzyjający klimat do ukształtowania swoich podstawowych nawyków, jest jednocześnie doskonałą okazją do pokazania naszej międzywojennej „zapyziałej” prowincji. Autor wprost zaskakuje mnogością szczegółów ówczesnego bytowania, dziś – anachronicznych, a przecież godnych wspomnienia. Jednocześnie książka uświadamia czytelnikowi, że „przeszłość to dziś tylko cokolwiek dalej”. Niekiedy bohater powieści jakby antycypował nieco wypadki, które nastąpiły w wiele lat później i wypowiadał słowa, których genialne, niezaprzeczalne autorstwo nie należy do fikcyjnych postaci lecz do obecnych realnych hegemonów intelektu.” Powieść Zubińskiego czyta się z równie zapartym tchem jak powieść Dołęgi Mostowicza, a po przeczytaniu chętnie się po nią sięga jeszcze nie jeden raz, by przeczytać ja po raz kolejny i kolejny...

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63972-04-2
Rozmiar pliku: 703 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nikodem Dyzma w Łyskowie

"Albo nie ma cnoty, albo nie ma nieśmiertelności"

Fiodor Dostojewski

- Kapralu, weźcie dwóch ludzi i pojedźcie ciupasem do sztabu wyfasować grochówkę. Byle migiem obrócić, bo wojsko głodne chodzi i do buntu mi dojdzie! - wykrzyknął, łykając kłębuszki pary porucznik Jerzy Winder. Stał na ganku małego dworku (jakby dworek mógł być czymś ogromnym, na przykład pałacem księcia Radziwiłła - pomyślał poirytowany, bo ta małość go pętała) i metodycznie dopinał guziki munduru, wygładzał kieszenie, poprawiał pas czyli ogólnie się ochędażał. Właściwie po co tyle zabiegów? W ten chłodny, mglisty poranek, opary nadrzewne bielały jak strupy mleczne, jeszcze trzymało się dużo wilgoci, lizane przez mizerne słoneczko, wiadomo głusza znaczy się prowincja. Właśnie rachityczny jego rąbek zapowiadał kolejny słotny, nieprzyjemny dzień. Mięsista rosa kołysała się na większych liściach i lśniła szczególnie perlistymi guzami na kręgach studni.

- Cholera znowu spadnie kapuśniaczek, a miało się przetrzeć - mruknął do siebie i przygryzł wargę z irytacją. Zza płotu dochodziło szczekanie psa, ależ uparta bestia!

- Wedle rozkazu, panie poruczniku - odmeldował się sprężyście kapral Bończuk, bystrzak, bo ten który jeszcze parę sekund temu osowiały siedział na studni i palił pierwszego tego dnia papierosa, w pozycji, którą nazywają ginekologiczną. Palił i ziewał, jednocześnie bo kapral Bończuk był bardzo sprytny, ba nawet ciut utalentowany. Podniósł, obciągnął nogawki spodni, choć porucznik Winder nie należał do tych po żołnierskim pysku ochoczo walących „pistoletów”, za to pozwalał żyć żołnierzowi. - Aha, jeszcze jedno, nie zapomnijcie zapytać, czy nie ma aby dla nas jakieś poczty? Dawno nic nie było. No żwawo ruszajcie z gazem, pośpieszcie się kapralu Bończuk.

Poranne słońce zachłannie przełamywało się w szkle okiennym złotymi poszarpanymi iskrami, to i kapral Bończuk oczy mrużył.

- Ta jee. Rozkaz! Zapytam o listy niemożebnie. Ej, wy tam, co się gapicie, Dyzma i Smutek, prędko do mnie, pojedziecie po śniadanie w trimiga - Kapral Bończuk obciągnął bluzę, przybrał.marsową minę, znaczy się nastroszył brwi. Przeczesał palcami twardymi jak zęby grabi zmierzwione włosy i mocno wcisnął polówkę na głowę. W piach wkręcił obcasem zapamiętale niedopałek, żeby jakaś tutejsza cholera nie miała pożytku z żołnierskiego. Jemu też chciało się jeść.

Szeregowy Smutek, flegmatyk i mruk, z nabożeństwem zgoła sakramenckim ale solidnie oporządzał na drogę, ogromną jak szopa na siano, kościstą kobyłę, smarkając z regularnością dobrze pracującego mechanizmu. Szeregowy Dyzma, ten który miał prostotę zdradzoną na mętnej twarzy z potępieńczym grymasem rezygnacji postękując jak cieląca się krowa ładował na furmankę termosy i kotły. Głośno liczył je z kresowym akcentem - Jeden, dwa, trzy... - Obaj Smutek i Dyzma z różną częstotliwością ziewali i mieli słomę we włosach. Tymczasem ze stodoły, chlewika, szop wychodzili inni żołnierze, leniwie przeciągając się. Któryś z nudów kopnął puszkę po konserwie, któryś pogwizdywał, któryś z namaszczeniem oddawał mocz pod płotem, nie krępując się, że okna dworku wychodzą na podwórze. Przy wygódce ustawiła się kolejka potrzebujących. - cholera same ślamazary, wojsko apostolskie, wcale nie gramotne - raz jeszcze mruknął porucznik Winder i wszedł do dworku. W korytarzu przed mdłym lustrem ze śladami malinowej szminki na obrzeżach przeciągnął dłonią po policzkach. - Oho, solidny zarost - oho wyglądam jak krzak dzikiego agrestu, zapuściłem się, muszę się koniecznie ogolić, parszywa służba, nuda i deszcze, tyle że inspekcje nie zaglądają i można się wyspać.

Kapral Bończuk ze swoim wojskiem jechał z turkotem wyboistym wygonem. Z jednej strony pola, prawie gołe, ze dwa lata nie obsiewane, z drugiej zalegały chaszcze i zarośla, pusto w szczególności. Jakieś ptaki mętnie skrzeczały. Kierowali się w stronę ciemnego boru przy jeziorze, w którym kwaterował sztab baonu, z kuchnią polową. Kapral Bończuk metodycznie (miał to wytrenowane) dłubał słomką w zębach. Szeregowy Smutek powoził z typową dla małorolnych chłopów rezygnacją, co tu mędrkować, trzeba konia gnać. Szeregowy Dyzma, przykurzony dwudniowym zarostem, jeżył się jak krzak dzikiego agrestu, (co jak co ale zarost to on miał jakby napędzany baterią elektryczną, rosło mu to cholerstwo w oczach) ze spuszczoną nogą na tyle furmanki, oparty o największy termos próbował drzemać. Strzępy rozmowy docierały do jego świadomości wytłumione. Kapral Bończuk odezwał się do szeregowego Smutka, który miał jedną niewątpliwą zaletę - nigdy nie sprzeciwiał się. - Ta wojna to paskudna rzecz, tyle dobra pomarnowała, tyle dobra poszło w błoto. A co wy, Smutek, macie inne zdanie?

- To się wi, pan kapral kształcony, lepiej wio niż nic, tak w naszych stronach gadają szkoleni - ochoczo przytaknął szeregowy Smutek, ogólnie znany jako baonowy przygłup, ale z natury człowiek pożyteczny. Szeregowy Smutek dzierżył na szczycie głowy tonsurkę - pamiątkę po niechlujnym życiu swego rodzica jak się wymawiał.

- Co może wiedzieć o politycznych sprawach taki włościanin jak wy, Smutek. Tyle waszej mądrości, co wam powie gniada, hejta, wiśta i prrr. Ot, taka ta cała wasza włościańska polityka.

- I mnie się tako tyż widzi - zgodził się smarkając szeregowy Smutek. Na jego opuchniętych wargach zabełtał się grymas, znaczy się uśmiech zadowolenia z samego siebie. Szeregowy Smutek to był niezły przygłup, milczek znakomity też Właściwie jedno go zajmowało. Lubił pojeść. Kapusty z kiełbasą, knedli wątrobianych, i barszczu czerwonego, takiego na boczku to już najbardziej.

- Eee... z nikim politycznie pogadać się nie da. Patrzcie, przecież oczy wy macie, a choćby tutaj, jaki wspaniały majątek, Koborowo się nazywa, ładnie nie? Bogata nazwa, siedzisko hrabiów Ponimirskich, nie byle kogo, dawniej tutaj grube miliony, majątek jak lalka, a dziś co? Ruina i zgliszcza, do szczętu ruina zaległa. Serce się kraje jak się na to patrzy. Czy to kiedyś się podniesie? Dałby Bóg, ale co ja wam takie rzeczy prawię, i tak od tego rozumu wam nie przybędzie, wy jesteście bęcwał.

- Wedle rozkazu panie kapralu - zgodził się szeregowy Smutek, wyjątkowo gromko.

Ocknął się Dyzma i zawołał prostując plecy, widać coś mu się frontowego przyśniło - Na rozkaz, panie kapralu, melduje posłusznie, że na tyły mam uważne baczenie. Dyzma chuchał w dłonie, ale nie z chłodu ale z jakieś ospałości. Dłonie miał żółte jak stary człowiek, nabrzmiałe, jak by je od środka coś rozsadzało, obsadzone przez archipelagi i stada:liszajów, szram, blizn, pryszczy i wągrów. Od zawsze jego dłonie nie podobały się ludziom, ciotka powiedziała, że ma ręce bandyty.

- Baczenie, wy baczenie, co wy durnia ze mnie chcecie zrobić? Co z wami Dyzma? Znowu spaliście? Oj Dyzma, Dyzma sami się wpraszacie do aresztu a może i pod mur traficie - kapral pokręcił głową, jak łeb paradnego konia z dezaprobatą, a że miał ochotę ponarzekać albo wyżyć się na kimś szukał pretekstu aby kogoś złajać. A tu w sama raz taki Dyzma znalazł się na podorędziu - Jeszcze to wasze nazwisko, takie dziwaczne Dyzma, a to imię, Nikodem prawosławne chyba - burknął kapral Bończuk, którego szeregowy Dyzma, właściwie nie wiadomo dlaczego, drażnił, czym, aha tą swoją nijakością. Kto to jest właściwie ten Dyzma? Obcy ale coś w nim jest takiego co człowieka jakoś od niego odpycha.

- Imię u mnie jest w należytym porządku, galante tak jak się należy i rzymsko - chrześcijańskie, nazwisko takie sobie, w naszych stronach był jeden znaczniejszy aptekarz Dyzma, który regularnie nad księdzem dobrodziejem baldachim nosił - wypalił Dyzma i pomyślał: Czego ta cholera się mnie czepia?

Ujechali kawałek wyboistym wygonem, i kapral Bończuk znowu zawołał - ty, Dyzma, nie śpij drabie, bo ci się przydarzy to samo co mojemu stryjecznemu bratu, w czasie wojny światowej. Też tak samiutko drzemał, jak zając pod miedzą, noc była, owinął się w koc i na zakręcie wyrzuciło go, dostał od tego wstrząśnięcia mózgu, i od tej pory przezywają go ludzie głupi Jakubek, i żadnego z niego pożytku ani baba ani urzędy nie mają. Żyje, dycha bo mój Bóg dozwolił, jak to mówią ruskie: poje, no to pójdzie pospać, pośpi no to pora pojeść. Parszywe takie życie, strasznie durackie.

- Nie ma strachu ze mną, teraz przecież biały dzień, a koc to mi cholery ukradli jeszcze w tamtym tygodniu - przytomnie zaripostował Dyzma. Podejrzliwy kapral Bończuk do końca nie został przekonany do wersji z kocem podawanej przez Dyzmę - sprzedał łapserdak jak nic państwowe mienie, taka cwana gapa z tego Dyzmy - pomyślał i jeszcze bardziej podejrzliwie łypnął okiem na Dyzmę. Ale jedno musiał przyznać: cholera nie daje radę tego Dyzmę rozgryźć. Dziwny typ, raz milczy jak głaz, innym razem paple jak żydowski handełes i te wiecznie nieobecne oczy, nie wiadomo czy do gardła skoczy czy podejmie pod kolana. Sprawnie uwinęli się z fasowaniem zupy. Dyzma ładował, a Bończuk liczył fasunek, wiadomo intendentura zawsze kradnie najwięcej na froncie. Tyle ma być zupy, tyle należy się chleba, rozlali trochę kawy, nie szkodzi, jakby co, doleje się wrzątku. W baonie blisko szarży trwało normalne, żołnierskie życie, nieomal jak w koszarach - przeciwieństwo tego, co mieli u siebie pod komendą łaskawego porucznika Windera. Dowódca baonu telegraficznego major Leon Sęp-Krukowicz, stary legun i srogi służbista objeżdżał konno posterunki, wyprostowany jak na manewrach, na karym, złośliwym ogierze. „przy szabli”, z orderami, choć to nie parada i warunki nieomal frontowe, ale zawsze on, polski oficer.. Dłonią w skórzanej rękawiczce, sztywno i bezdusznie oddawał honory na lewo i prawo, i na zapas. Lustrował, a miał bestia na wszystko oko, ani jeden niedopięty guzik nie umknął jego uwagi. Bończuk, Smutek i Dyzma spieszyli się, nie chcieli podpaść, mieli szczęście udało się, stary pierdoła jak go pieszczotliwie nazywał porucznik Winder nie czepiał się.

Niestety, ledwo ujechali wiorstę, kapral Bończuk trzepnął się w czoło. - Do licha, na śmierć zapomniałem, ale będę kwasy, zapomniałem o poczcie, porucznik będzie się wściekał, kopnij no się który z powrotem, my tutaj zaczekamy. Dyzma zeskoczył z furmanki, kalkulował, że jak się sam nie zgłosi, to i tak jego jako szybszego kapral wyznaczy na ochotnika - To ja na ochotnika polecę nazad, panie kapralu, obrócę w try miga.

- Dobra Dyzma, no to hulaj, ale miej baczenie, abyś bratku staremu pierdole nie wszedł w oczy, bo zada nam wszystkim bobu, aha jak się da to zwiń ze dwa koce.

- Dam se radę, nie ma strachu, ja jestem ten szczęściarz nieujawniony do tej pory!

Porucznik Winder bębnił palcami po stole, nerwy, być może, że to nerwy, albo nuda. Najpewniej i nerwy i nuda, jak tak dalej pójdzie przyjdzie się z tej nudy powiesić. Zaciskając zęby co chwila zerkał na podwórze, niecierpliwił się, jeszcze nie wrócili, grzebią się łamagi. Był zły, bo czekał na bardzo ważny list z domu, z Łyskowa. I coś mu podpowiadało, że właśnie dzisiaj list powinien nadejść, męska intuicja. Skuczno cholera skuczno żre człowieka - powtarzał w myślach. . Zresztą porucznik Winder, człowiek nie wojenny miał wrażenie, że przeszkadza żołnierzom w ziewaniu, pluciu, paleniu, kłóceniu się i obżeraniu czym popadnie. Generalnie - o w tym przypadku ten epitet był bardzo na miejscu w wojsku czuł się intruzem.

Spojrzał przez okno, potem na przeciwległą do okna ścianę: no tak znowu wokół banał. Na ścianie smęcił się portret dorastającej dziewczynki, też banalnej w lakierowanej oprawie, bardzo tandetnej i przygadywał mu ochryple zegar, którego czarne groty pokazywały, że jest pięć na siódmą. Świeca w lichtarzyku z emaliowanej blachy - o elektryczności nie ma co marzyć - ale ogólnie czysto, muślinowe zasłonki, pościel pachnąca lawendą czy czymś podobnym, ważne ani śladu robactwa, gospodyni tępi je perskim proszkiem po dawnemu ale skutecznie, no i kuchnia całkiem zjadliwa, wszystko świeże na czas podane, mogło być znacznie gorzej. Cóż jest jak jest..

Pani Barska, dzierżawczyni folwarku, w którym przyszło im kwaterować, postawiła mu wczoraj kabałę. Zapowiedziała, że po kabały należy się spodziewać rychło: listu albo wiadomości urzędowej. Zdecydowanie preferował otrzymać list.

Czekał na list od Lusi, no, ostatecznie spodziewał się otrzymać jakiś listu z domu. Podniecony i rozdrażniony pił herbatę z rumem i zagryzał niemiłosiernie twardym piernikiem, i to ma być ta słynna kuchnia kresowa, o której tyle się naczytał. Taka samo jak ta ziemia, godna politowania. Nędza, zabiedzone białoruskie dzieci, wychudłe i cherlawe, skrofuły, brud, i nigdy nie wysychające błoto, wrony, sroki. Rozlewiska, moczary, drewniane mostki nad groblami, ugory, febra dusi. Po jakiego grzyba my się tutaj pchamy? Tu nawet grzech jest drogi, bo grozi syfilisem, a na dodatek przyjemność wątpliwa. On, lubił tak myśleć o sobie: zamożny inteligent, nawykły do wygód w rodzaju łazienki z wanną, w której można się swobodnie wykąpać w wodzie z pianą, co było oznaką luksusu. Na poprzedniej kwaterze musiała mu wystarczyć miednica z wodą ustawiona na chybotliwym taborecie, a obok na szczerbatym talerzyku śliskie mydełko marnego gatunku

Przy tutejszych realiach rodzinny Łysków, w gruncie rzeczy też straszna dziura, jawił się prawdziwą Europą i oazą szczęśliwości.

- Macie pocztę? Dlaczego tak długo wam zeszło? Coście wyfasowali? - zwrócił się ziewając do kaprala Bończuka wchodzącego do izby.

- Melduję posłusznie, że znowu zafasowali my grochówę, na boczku, komiśniak i czarna kawa, kucharze ciągiem i ciągiem to samo, jedno klepią jak ksiądz na kazaniu, jedno umieją, panie poruczniku, ale poczta jest galanta.

- Dobra, niech pluton zje śniadanie, a potem zarządźcie czyszczenie sprzętu, dawajcie te listy.

- Niby czego, przecież znacznego sprzętu my nie mamy, ciągiem to samo - zauważył przytomnie kapral Bończuk i podał porucznikowi plik kopert różnego formatu. - Poczty szeregowy Dyzma dopilnował, jakby coś nie tak, to jego za łeb.

Porucznik Winder szybko, z pewną sztubacką nerwowością dokonał selekcji poczty przywiezionej dla plutonu - Mówicie, że Dyzma, taki zapobiegliwy?

- Tak jest, szeregowy Dyzma, taki wyrywny, znaczy się chętny i jeszcze dwa koce załatwił.

- Koce po co koce, nie ważne. W porządku, zabierzcie resztę, rozdajcie ludziom, i zarządźcie w końcu czyszczenie sprzętu, wozy taborowe opatrzyć, osie przesmarować, konie oporządzić, sami wiecie możecie odejść.

Bagnetem rozciął kopertę, wypadła jedna kartka złożona na dwoje. Zapisana ostrym, ale wyraźnym pismem, więc to ojciec napisał. Może to zaskoczenie, ale rejent Winder - rodzic wszystkie listy urzędowe pisał na maszynie, uznawał się za postępowca, ale tradycyjnie opatrując odręczną sygnaturą, ale listy prywatne wyłącznie odręcznie, w takich razach pozostał tradycjonalistą, no i dobrze. Porucznik półgłosem czytał - Kochany synu mój i nadziejo - to można sobie darować - mruknął. Czytał dalej - u nas, dzięki Najwyższemu, życie toczy się zwykłym trybem, żadnych istotnych zmian nie ma. W tych burzliwych latach to wielkie błogosławieństwo, nauczyłem się, że nowiny wcześniej niż później obracają się na gorsze. Mam, co sobie chwalę, dużo pracy kancelaryjnej. Inna rzecz, że nie wszyscy klienci teraz wypłacalni - to co zawsze - pomyślał porucznik i opuścił cały akapit. Dalej mogło być ciekawiej. Faktycznie, nie rozczarował się - u państwa Boczków, naczelnikostwa poczty, zdarzyła się wielka tragedia, zdechła ta wielka jak indyk papuga, ta co tak ładnie śpiewała hymn carski, musisz ją pamiętać - pamiętał - Pani Boczkowa dostała spazmów, rozchorowała się i na dwa dni doktor Januszkiewicz położył ją do łóżka. Nigdy byś nie uwierzył, że aż tak człowiek może się przywiązać do zwierzaka. Ja sam - informował syna rejent - noszę się z zamiarem przysposobienia sobie jakiegoś miłego stworzenia, może pieska, z tych francuskich piskliwych pikusiów, co byś mi poradził, może zdecyduje się na inną rasę? Osobiście sam przechorowałem się we własnej swej postaci, influenca plus katar, ale żebyś widział jak się mama trzyma wybornie. Tu i ówdzie przebąkują, zwłaszcza starozakonni, o rychłej demobilizacji. Nie brałbym tego na poważnie, ale podobny wniosek z lektury prasy, wystaw sobie, wyciągnął pan Jurczak, który, jak wiesz, jest ekspertem politycznym na cały powiat. Chcieliśmy się sami upewnić, i mama kazała postawić kabałę na tę okoliczność, ale wyszedł dwa razy Żyd, i sam wiesz co to oznacza? Żyd to wcale nie wojskowa karta - Uff, same plotki i bajki, ale o ciąży ani słowa, ani aluzji, dobra nasza, chociaż jeszcze ten bęcwał Jurczak się wtranżolił - poirytowany mruknął porucznik Winder.

Jakoś wewnętrznie rozbity po tej lekturze wstał ściskając dłoń w kułak, udało się, udało. Wyjrzał na podwórko. Żołnierze jedli grochówkę, pili z manierek kawę, słońce świeciło wyżej i jaśniej, jednak bezimienna błękitna mgła nad łąkami nie ustępowała, tyle że zbladła. Wciąż ponury ranek. Ponuro prychały konie, nuda, dusza wyje. - I co może zdarzyć się więcej - powiedział do siebie porucznik Winder. Doczytał końcówkę, niestety o Lusi Łaszczówiance ani słóweczka. Świetnie zdawał sobie sprawę, że ojciec nie uważa córki kolejarza za odpowiednią partię dla swojego syna, bądź co bądź oficera. Z drugiej strony, w Łyskowie mógł trafić gorzej, mógł zadurzyć się w którejś z sióstr Boczkównych, panna Boczek, jakże dumne nazwisko. Ale, ale, ostatnie zdanie listu brzmiało dwuznacznie - mam synu nadzieję, że miałeś czas, sposobność i motywację aby rzetelnie przemyśleć swoje upodobania względem młodych niewiast. I zdawkowe życzenia zdrowia i awansu. Awans, jakim cudem? Tutaj! Sukcesem będzie jak nie złapie syfilisu, albo z desperacji nie palnie sobie w łeb. Poczta służbowa, nudziarstwo, flaki z olejem, wyróżniała się jedynie odręczna notatka majora Sęp - Krukowicza, w której to dowódca baonu polecał przygotować wykaz podwładnych promowanych do awansów. Na najbliższą odprawę, czyli praktycznie w każdej chwili.- Cholera, niedobrze, tak na dobrą sprawę nie miał okazji poznać własnych żołnierzy, kogo z nich awansować? Jak to uzasadnić? Czym tu można się wykazać. Ostatecznie kaprala Bończuka można, podoficer i jak trzeba potrafi huknąć, ale tu wyraźnie stoi, że chodzi wyłącznie o szeregowych, w najgorszym razie zrobi się losowanie z czapki przyszło mu do głowy - i wypił kieliszek wódki. Sama myśl o obrzydliwej harówce w papierach była równie straszna jak perspektywa odprawy Sęp - Krukowicza. Stary choleryk, będzie się wydurniał, mizdrzył i puszył, te jego „pfanowie oficerowie”, polipy, jak Boga kocham, polipy. Będzie nudził o esprit de corps, jak on to ględzi - esprit de corps, to główna zaleta naszego korpusu oficerskiego. I tak będą tę żabę połykać przez godzinę i na stojąco. Major uważa, że rozum człowiekowi wchodzi do głowy przez nogi. Potrafił oficera przeciągnąć jak rekruta, ale ponoć świetny dowódca bo jeszcze z legionów. Tak czy inaczej jeszcze jeden zupacki - Kolumb się znalazł.

- Bończuk, chodźcie tu i dawajcie mi pisarza - wrzasnął na całe gardło. Kapral zjawił się od razu, jakby tkwił po drzwiami. Przywlókł ze sobą cherlawego okularnika z kapką smarku pod szpiczastym nosem. Kancelista magistracki, cudo z Radomia, aktualnie skarb - pisarz plutonowy. Bo Bogiem a prawdą do żadnej służby liniowej się nie nadawał, a na maszynie pisał biegle. Porucznik Winder pokiwał głową z zadowoleniem - Tak, trzeba od razu te wnioski awansowe wypełnić. Kapralu, trudno, będziemy awansować, podajcie mi chyżo trzy nazwiska szeregowców do awansu.

- Kiedy nie ma za bardzo kogo, żaden wybór, jak nie pijak to złodziej albo wszystko naraz, ale łapserdsak to już każdy, ale dla mnie to ganc pomada jak rozkaz to rozkaz - stropił się kapral Bończuk, i zakłopotany podrapał się za uchem, ale uśmiechnął się tak bardziej obleśnie.

- Jak to, nie ma w plutonie dobrych żołnierzy, jest rozkaz że mają być awanse, to będą, no... czekam. Może ten, jak mu tam, Dyzma, o Dyzma - ucieszył się porucznik i strzelił palcami - sami mówiliście, że taki chętny, i nazwisko dobre, samo sie pisze.

- Dyzma, kiedy on...

- Dyzma, sami go dzisiaj chwaliliście, siadajcie i piszcie jak należy, podajcie dane tego Dyzmy.

Cudo radomskie pochlipując i połykając grubą, tłustą ślinę odczytał z kajetu chropowatym tonem - Jest, Dyzma, imię - Nikodem, jedno imię, drugiego nie wykazał, narodowość polska, wyznanie - rzymsko - katolickie, wiek około 33 lat, syn NN i Genowefy, służącej, brak miejsca urodzenia. Napisane, że nie wie, bez rodziny, stanu wolnego, wykształcenie trzy klasy gimnazjum, bez zawodu, chyba nie karany, w ewidencji nic nie ma na ten temat.

- To wszystko, tak mało?

- Aha jest jeszcze dopisek, sam podaje, że wychował się w Kurlandii przy rodzinie matki, na wsi, podaje także, że lubi taniec i muzykę, chciał grać w orkiestrze, skierowano na przesłuchanie, ale stwierdzono brak słuchu muzycznego i złą koordynację ruchową.

- No to mamy coś, dobra, jeden Dyzma, a drugi, niech będzie ten Smutek.

- Melduję posłusznie, że szeregowy Smutek to durak, ciężko będzie względem awansu o nim napisać coś na rzeczy - wątpił na całego kapral Bończuk, bo wiadomo ogólnie w całej kompanii, że kapral Bończuk swój osobisty rozum posiada.

- Coś się wymyśli, piszcie szeregowy Smutek, niech będzie raz wesoły, i dopiszcie siebie, za wzorowe prowadzenie dokumentacji plutonu - polecił porucznik Winder pisarzowi.

- Tak jest panie poruczniku - pisarz wysunął język ponad dolną wargę i wolno kaligrafował w formularzach. Skoro, tylko skończył zapytał - panie poruczniku jest rozkaz przepisać na maszynie?

Winder zlustrował dokładnie rękopis. Czyste, przyjemne pismo, ani kleksika - Po jaką cholerę, tak w zupełności wystarczy, możecie odejść do własnych zajęć - i odłożył wnioski na komodę, zanim Bończuk z pisarzem opuścili izbę, jakby bał się, że zmieni zdanie. Natychmiast poczuł ulgę, a to, że co najmniej dwóch idiotów, cóż, Major Sęp - Krukowicz lubił coś tam skreślić, jakie to miało znaczenie, zwłaszcza teraz. Wiadomo, awansują szeregowych, czyli jednak szykują demobilizację. Jutro machnie jakieś uzasadnienie, dziś do tego nie miał głowy, swoje odwalił. Przeszedł do drugiego pomieszczenia, niby saloniku, z jaskrawo zielonymi tapetami i owalnym portretem jegomościa z wiechciem wąsów, jak to u nas, pod kartoflanym nosem, w kontuszu. Przodek pełny sarmata. Protoplasta rodu Barskich, wygląda, że zapił się na śmierć - wcale mu się nie dziwię, w tych stronach to jedyne rozsądne wyjście - pomyślał porucznik Winder, na pierwszy rzut oka widać, że moczymorda pierwsza klasa. Rzucił się na otomanę, nawet nie zdjął butów, nie chciało się. Nie odczuwał głodu ani łaknienia. Zagapił się w sufit, miał projekcję wspomnień. Jasna twarz dziewczyny, jak z pocztówki „Dziewczę i ułan”, dołeczki w policzkach, oczy duże i modre, włosy najpiękniejsze w Polsce, ciemnoblond, nieco kręcone, ale nie za bardzo, i te przyległości. Słowem przypomniał sobie pannę Lucynę Łaszczówiankę, córkę naczelnika stacji łyskowskiej. Ktoś postronny uznałby, że uroda coś niecoś banalna, ale ten postronny szybko zmieniłby zdanie gdyby przesiedział się w błotach za Białymstokiem trzeci miesiąc. Zapukano. Niechętnie wstał, poprawił mundur. - Proszę - sucho zachęcił.

Nieśmiało i teatralnie zarazem wsunęła głowę pani Barska. Za głową reszta, zasuszona w kawowobrunatnej sukni, cicha żałoba, z pretensjami. Filuternie zerknęła na otomanę rozmarzonym okiem, pąsik pojawił się na jej policzkach - Ojejku, mój Boże ja nie w porę, czy aby nie pan porucznik słabuje?

- W rzeczy samej trochę mnie głowa pobolewa - skłamał i odwrócił się półprofilem do interlokutorki. Tym samym mimochodem mignęła mu jego własna postać w lustrze. On sam - taki smukły, wyprostowany blondyn, z nieznacznymi śladami po ospie, okraszający twarz miłym uśmiechem.

- Ach, to głowa, wielka szkoda, bardzo wielka szkoda. Cóż, dzisiaj wieczorem zajeżdża do nas pewien bardzo przyzwoity gość, obywatel ziemski z dalszej okolicy, zresztą nasz dalszy krewny, zapowiadał już bodaj zawczoraj. Jego nazwisko Wąsowski, tak on z tych Wąsowskich, baron czy coś takiego. Obiecał się na partyjkę preferansa, może jakby pan porucznik znalazł czas i ochotę...

- Mówi pani partyjka preferansa, to w zasadzie zacna propozycja, gdybym znalazł czas i ochotę - głucho powtórzył porucznik Winder.

- Właśnie, jakby pan porucznik był tak uprzejmy i nas zaszczycił swą obecnością.

- Nie wiem, sam nie wiem, zobaczy się, może jakbym się napił dobrej i mocnej kawy i dostał kogutka, to kto wie, chyba bym się odważył.

- Ależ oczywiście, żaden kłopot, zaraz każę podać kawę i oczywiście migiem znajdzie się kogutek, może być i kakao, mam oryginalne van Houtena, zresztą ja sama panu porucznikowi przyniosę - niskim ciepłym w sumie miłym głosem z pięknym „królewiackim”akcentem zadeklarowała się. Pani Barska, jeszcze smaczna kobieta, ale już wokół wciąż kształtnych warg ujawniły się fałdy, ujawniające okrutne świadectwo upływu czasu i dodatkowo nos się pocienił.

- Nie, kakao nie, w żadnym przypadku, poproszę o kawę - gromko zaordynował porucznik Winder a po cichu do siebie mruknął Ale ze mnie gapa, szkoda, że nie kazałem sobie podać koniaczku.

Ciut ciut skwaszona pani Barska drobnymi kroczkami wyszła z pokoju, aby w tej drugiej kolejności z ostentacją wolno zamykać drzwi, wyraźnie na coś jeszcze liczyła. To coś właśnie szczególnie niepokoiło porucznika Windera.

Zwłaszcza, że potem na korytarzu fertyczna gospodyni długo szurała i mocowała się z Bogu ducha winną serwantką. Pani Barska, ach czcigodna matrona acz z pretensjami, i kokietka. A fizys u mniej taki mało czcigodny. Weźmy takie wargi: lepkie, trochę obrzmiałe, trochę opuchnięte, oczy piwne, wąskie, szelmowskie, niezła patrone byłaby z takiej w lepszym burdelu.

Jeszcze ta ujadająca bestyjka - pieszczoszka pani gospodyni się pojawiła. Pekińczyk, karłowaty, złotobury o czarnym małpim pyszczku okopconym złośliwą starością, wypełznął spod otomany i wlokąc ogon - demonstracja złego humoru - podążył do drzwi. Gdy do nich dotarł, zaczął je drapać i fukał, nie było innej rady, musiał porucznik Winder te drzwi otworzyć.

Nagłe zarządzenie odprawy zawsze źle wróżyło. Zawezwani w takim pośpiechu oficerowie czekali i zachodzili w głowę, o co tym razem chodzi, czyli co strzeliło do łba staremu? A mieli w tej materii bardzo przykre doświadczenia. Napełniono wódką kieliszki i uroczysty nastrój tylko ich w tym zagrożeniu upewniały. Pojawił się major, chrząkający pod orderami i przy szabli. Następnie przybrawszy marsową minę, chwilowego Napoleona badawczym spojrzeniem, jakby szukał pierwszej ofiary, powiódł po kadrze, mrużąc stalowosine oczy choleryka, w sposób jaki podpatrzył u Marszałka, czyli władczy i konkretny. Po tak przedsięwziętej lustracji odsapnął dla jeszcze większego efektu i przeciągając jakby mu się język przykleił do podniebienia zaczął. - Taak, moi pfanowie oficerowie, przykrość nas czeka, dobre życie się kończy, te bubki w stolicy pokój umyśliły sobie, nadchodzi czas zastoju, nieruchawka wręcz, ot i żołnierz, a szczególnie oficer, rdzewieje, ba gnije co niektóry, i co gorsza wielu do cywila musi powracać. Nowej wojny jakoś nie widać, oj niedobrze jest moi pfanowie oficerowie, cywil to nie jest życie dla żołnierza a dla oficera powiem wprost to antyczna tragedia ormiańska.

- Dla tej wiadomości opłacało się przyjechać - szepnął któryś z oficerów rezerwy. Porucznik Orestowicz, jakby inaczej, też z rezerwy, w cywilu literat, i do tego jak szeptano w kasynie pacyfista, nie wytrzymał. - Uff, nareszcie.

Ktoś dociekliwy bąknął drugiemu do ucha - dlaczego akurat tragedia ormiańska. Ten, mu szeptem objaśnił - stary do końca sfiksował, mieszają mu się Ormianie z bolszewikami, może chodziło mu o Greków.

Major zmroził zuchwalca spojrzeniem - Zwierzchność warszawska nakazała, sam sztab znaczy się, i jest dyrektywa, aby żołnierza z poboru, który wywodzi się z ziem, które nam nieszczęśliwie od obecnej Rzeczpospolitej odpadły... jakoś pod opiekę wziąć, zagospodarować w jakiś sposób, pfanowie oficerowie, że tak się wyrażę. Umilkł i wyczarował, na swym dumnym obliczu najsroższego ze swego arsenału marsów.

- A mnie się wydaje, że żołnierze to nie stare onuce aby ich zagospodarować - półgłosem wyrwał się ponownie porucznik Orestowicz. Miała być ta uwaga przeznaczona dla grona najbliżej stojących, ale jednak major usłyszał owo ględzenie.

- No i znów masz gadułę, znaj świerszczok swój szestok, nie pytany głosu publicznie nie zabiera, tumultu nie wprowadza, lepiej wypijmy pfanowie oficerowie, bo nam od gadania niektórych smak od wódki odejdzie.

Wypili zgodnie z rozkazem i major jako pierwszy poczerwieniał. - Jest nadzieja, że rychło starego pierdołę jasny szlag trafi - pomyślał porucznik Winder.

Major Sęp - Krukowicz kontynuował posapując: - Zdajcie sobie sprawę, pfanowie oficerowie, jak tym ludziom będzie ciężko i trudno odnaleźć się w nowej rzeczywistości, zatem czekam na propozycje.

Oczywiście pierwszy świetny pomysł wyszedł od kapitana Kulawika, cudownie łysego starego kawalera. - Na początek można by obejść towarzystwo z czapką.

Major poirytowany machnął ręką - Bzdura, zwierzchność wydaje rozkaz, a my je wypełniamy literalnie, albo starosta albo kapucyn, więcej inicjatywy was oczekuje pfanowie oficerowie. I ten głos majora w „dalszym ciągu”dudnił jakby, kartki w regulaminie odwracał Grdyka mu drgała znaczy się cały wchodził w to co mówił.

Muchy brzęczały pod sufitem i tłukły się o szyby a panowie kadra milczeli, patrzyli po sobie jakby chodziło o to kto ma zapłacić rachunek, i tylko jeden pomysł przychodził do głowy, żeby się znowu napić, major sapał, i z trudem tłumił gniew. Wreszcie, sam nie wiedzieć jak, porucznik Winder przerwał milczenie. - Ja mniemam, iż każdy z nas, oficerów, ma w swoich, rodzinnych stronach, w mieście albo okolicy, na majątku - specjalnie chciał dokuczyć kolegom, tym z majątkami, wiedząc, że kadra baonu telegraficznego, to mizerota - ustalone stosunki, koneksje, pozycję i rodziny naturalnie. Z nami społeczność się liczy, szczególnie po zwycięskiej wojnie, nasze słowo waży. Jakby tak każdy z nas wybrał sobie pod kuratelę choćby jednego rezerwistę, takiego spod Żytomierza albo niech będzie z Kurlandii albo rodem znad Berezyny, i temu jednemu wybranemu ułatwił start w cywilne życie, no i nad moralnym doskonaleniem danego rezerwisty miał nieustanne baczenie. Bo to macki komunistyczne, upadłe kobiety, hazard, choroby weneryczne oraz inne przypadłości młodości na takiego sierotkę żołnierzyka czyhają - zadramatyzował i szerokim gestem obu rąk swą przemowę doposażył.

Zasadniczo porucznikowi Orestowiczowi pomysł Windera, może i nie głupi nie przypadł do gustu. Ale, że nie znosił Windera, właściwie bez przyczyny, ot tak po polsku, dla własnej satysfakcji, żeby posiadać osobistego wroga i zmienił front. Stąd z udawanym zapałem podchwycił myśl Windera. - Wielce zacny koncept, taki rycerski, wszak i pan Wołodyjowski i pan Kmicic turbowali się losami swoich podkomendnych żołnierzy. Brawo mój drogi Jerzy, szczerze winszuję, powiedziałeś coś o Kurlandii, daj przykład, ty masz w plutonie tego Dyzmę, on jest z tamtych stron, poza tym sam go przedstawiłeś do awansu, nada ci się? - na wargach miał uśmiech pobłażliwie ironiczny, ale oczy zimne, czujne i stalowe, był kontent. Kierując się do zwierzchności prawił dostojnemu gościowi tak przesadzone pochlebstwa, że stojący z boku obawiali, że zwierzchność się obrazi. Przybrawszy dla pana majora na twarzy przymilny uśmieszek, ze sztuczną słodyczą w tonie, przyciszonym teatralnie i modulowanym na pochlebstwa głosie, prawił już nie tylko jawne, ale wręcz demonstracyjne dusery i komplementy. - Pan major to jest napoleońska głowa i właściwą decyzję podejmie natychmiastowo - zatokował

Major Sęp - Krukowicz zastrzygł jak koń uszami, który poczuł obrok. Zapalił się z mety do pomysłu i ożywiony, zaróżowiony jowialnie zadecydował - w pełni akceptuję, pełna zgoda, jako dobry przykład ja wam tego no, jak mu aha Dyzma, tę Dyzmę przydzielam porucznikowi Winderowi, bo sztuka dowodzenia moi panowie to sztuka podejmowana szybkich i konkretnych decyzji.

Na boczku posapujący ksiądz kapelan Karaś, który jakimś psim swędem znalazł się - pewnie liczył na niezłą wyżerkę - nabożnie oczy wznosił i małe krzyżyki pod brodą tłustym paluszkiem wyczyniał, znaczy się że on polowy urzędnik Pana Boga te zamiary aprobuje.

- Tak jest, przyjąłem do wykonania panie majorze - bąkał porucznik Winder czując, jak łatwo dał się podejść, i to komu, temu wymoczkowi Orestowiczowi. Zaraz i inni gorliwie gratulowali mu „wspaniałego pomysłu”. - Co ja zrobię z tym podarunkiem, ten Dyzma to cham i niezguła do kwadratu - w panice myślał porucznik Winder. I w jednej chwili cały animusz wyciekł z niego, wyglądał teraz staro i bezradnie.

Skutkiem tego niewczesnego pomysłu znudzonego oficera, przybywszy do Łyskowa swe pierwsze kroki Dyzma skierował do baru dworcowego. Usiadł na wysokim stołku, dyndał nogami. Gęsty, niebieskawy dym taniego tytoniu i gazetowych skrętów szczypał z początku w oczy, chwila minęła zanim przywykli: znaczy się jego oczy i on w całości.

- Jedno duże jasne - zamówił i ziewnął, jak znudzony turysta, nie zasłaniając ust. Ten gest widział u porucznika Windera, i wydał mu się bardzo elegancki.

- Pan mi wygląda, że ze świata - zainteresował się gruby barman wycierając szynkwas bez przekonania, tłuścioch był znawcą pijackiej duszy.

W szynkowni było wesolutko, wrzało, kotłowało się, jakby ktoś strzelił w stado kuropatw.

- Zgadł pan, panie ładny, ze świata, wojowało się sporo.

- Od razu widać, żeś pan nietutejszy, całkiem inny sznyt z pana kolegi wyłazi - barman postawił kufel. Trzepnął ścierką zachęcająco, no właśnie co czego? Żeby mu dać w mordę? Chyba nie bo barman swoją siłę posiadał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: