Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nikodem. Terapeuta duszy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 czerwca 2019
Ebook
21,25 zł
Audiobook
29,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
21,25

Nikodem. Terapeuta duszy - ebook

Kobiety ufają mu bezgranicznie, a on właśnie dzięki swoim terapeutycznym zdolnościom ratuje je z życiowych opresji i poczucia braku własnej wartości. Jego kojący głos i pomocne dłonie nie tylko pomagają im podźwignąć się z kryzysu, ale też rozpalają wyobraźnię. Za te emocje są w stanie zapłacić każdą cenę, i płacą – ale czy Nikodem jest naprawdę tym, za kogo uważają go jego klientki? Jak wygląda prawdziwe życie kogoś, kto nazywa siebie terapeutą duszy i czy warto oddać się w jego ręce?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64980-92-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Nikodem dotknął tabliczki, jakby była talizmanem. Została zawieszona kilka sekund wcześniej na drzwiach wejściowych. Czarne litery wyryte na niewielkim złotym prostokącie oznajmiały:

NIKODEM

TERAPEUTA DUSZY

– Się nie boi, będzie się trzymać. Jest niezawodna. – Mężczyzna ubrany w robocze spodnie przyglądał się Nikodemowi, który gładził złotą wizytówkę.

– Liczę na to – odparł Nikodem.

Dźwięk telefonu przerwał tę konwersację.

– Chyba telefon szefa dzwoni.

Nikodem zamknął drzwi i podszedł do parapetu, gdzie podskakiwała komórka, wydzwaniając mantrę OM.

– Zapraszam, pani Barbaro. Tak, Baśniowa trzynaście mieszkania siedem. Piątek, trzynasta zero zero.

Zapisał informację w kalendarzu rozłożonym na parapecie. Odłożył obok kalendarza pióro błyszczące złotem i wyłączył komórkę. Telefon za telefonem, klientka za klientką. Był zaskoczony. Jeszcze pół roku wcześniej ledwie starczało mu pieniędzy na opłacenie rachunków za wynajmowaną od znajomego kawalerkę. Od tygodnia zajmował lokum udostępnione mu wspaniałomyślnie przez siostrę bawiącą z nowym partnerem w Australii. Patrzył teraz z okna stumetrowego mieszkania na podmiejskim osiedlu. Po ulicach pędzili ludzie – mali, szarzy i strasznie zgarbieni. Nic dziwnego, zbliżał się już koniec listopada. Deszcz polewał tę biedę z nędzą obficie, nie dając nadziei na odrobinę słońca.

Nikodem odwrócił się od okna, by nasycić się śnieżnobiałą poświatą bijącą od świeżo pomalowanych ścian. Oczywiście użył farby ekologicznej – nie mógł pozwolić na to, by jego oczyszczoną aurę zatruły jakieś chemikalia. Naprawdę musiał dbać o takie właśnie szczegóły. W salonie znajdowały się jedynie trzy wygodne fotele zgromadzone wokół niewielkiego stolika wyłożonego mozaiką. Oprócz tego w jednym z kątów stała gigantyczna lampa z soli morskiej – naturalny jonizator powietrza.

– Mistrzu, gdzie wieszamy obraz? – Głos fachowca, wynajętego do pomalowania i wykończenia mieszkania, wyrwał Nikodema z rozmyślań. Zamrugał powiekami i podszedł do największej ściany w salonie.

– Sam środek. Centrum – wypowiedział te słowa powoli. – Zaznaczyłem panu wysokość.

– No to chwilunię, mistrzu, muszę zawołać sąsiada, bo chyba nie uniosę tego cudeńka – sapnął mężczyzna, mocując się z pakunkiem o wymiarach dwa na trzy metry. – Ciężkie to cholerstwo okropnie.

– Ćśśś – zasyczał Nikodem. – Proszę nie używać takich sformułowań. – Jego wzrok spoczął na winowajcy, który kiwnął głową. – To obniża wibracje, rozumie pan? Wszystko tu było oczyszczane, troszkę uważniej, rozumiemy się? I proszę nikogo nie wołać, pomogę panu. – Pokręcił głową z niezadowoleniem. Ze swoich stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu spoglądał na pustą ścianę, wypatrując małej kropki, którą narysował jeszcze wczoraj na wysokości wyciągniętego ramienia.

Mężczyzna w uniformie pochlapanym farbą niemalże na paluszkach przeszedł do pomieszczenia obok. Po chwili pojawił się w salonie, taszcząc dwumetrową drabinkę. Rozstawił ją pod ścianą i wskazując punkt na ścianie zapytał:

– Tutaj?

Nikodem kiwnął głową. Nieprzyjemny dźwięk wiertarki i sypiący się ze ściany pył nakazały mu otworzyć szeroko okno. Jeszcze trzy lata temu sam dźwigał drabiny i wieszał obrazy w mieszkaniach pod Londynem. Starsze panie wskazywały mu palcami ozdobionymi rodową biżuterią miejsca, gdzie należało przestawić kredens albo pomalować ścianę. Z całą pewnością nie chciałby wracać do tamtych czasów. Wpadający z ulicy chłód i wilgotne powietrze podziałały na niego jak prysznic.

– Wieszamy to cudo, szefie?

– Prosiłem, żeby tak do mnie nie mówić, prawda?

– No niby tak – sapnął mężczyzna.

Nikodem podszedł do obrazu i schylił się, by go dźwignąć i umieścić na pożądanej wysokości. Przez chwilę słychać było sapanie i stękanie zarówno Nikodema, jak i pana Krzysztofa, które z powodzeniem mogło przypominać seks w zaawansowanej fazie.

– No, chyba jest w porząsiu. – Pan Krzysio delikatnie dotknął obrazu, poprawiając jego położenie o jakieś dwa milimetry. Odszedł trzy kroki w tył, dotykając pośladkami jednego z białych skórzanych foteli. Nikodem, widząc to, syknął:

– No do cholery jasnej! Przecież prosiłem pana, żeby uważać. Całe portki w farbie i ociera się pan ciągle o meble! Głuchy pan jest czy co?

Mężczyzna demonstracyjnie odsunął się od fotela o cały metr. Przez chwilę przyglądał się w milczeniu powieszonemu dziełu, bojąc się wyrazić swoją opinię na jego temat.

Obraz przedstawiał kolorowe wiry przypominające tajfun. Złoto, fiolet, zieleń i róż przeplatały się z delikatnymi seledynowymi kuleczkami. W dole, w rogu widniał podpis autora i tytuł: Stwarzanie siebie. Nikodem. Okalająca obraz rama była lekko złocona, bez jakichkolwiek ozdób.

– Hmm… to pana obraz, mistrzu? – zapytał pan Krzyś.

Cisza i bezczelny uśmiech pana Krzysia obdzierały obraz i jego twórcę z patosu i jakichkolwiek podwójnych znaczeń.

– Pozwoli pan, że zapłacę i się pożegnamy. – Nikodem spojrzał przenikliwym wzrokiem na pracownika. – Ile się należy?

– Normalnie muszę takie dziełko walnąć mojej Staśce, wie pan? Najwięcej chyba mnie zakosztuje rama. Należy się trzy i pół tysiączka.

– Słucham? – Nikodem był lekko zbity z tropu – Aż tyle? Przecież malował pan mieszkanie tylko dwa dni.

– Oj, mistrzu. – Pan Krzyś pociągnął nosem, jakby poczuł smród. – Przecież po farby trzeba było pojechać i wystawić te stare klamoty na śmietnik. Pozasłaniać podłogę i listwy. W domu mnie nie było już prawie dwie doby, no! Już tam Staśka lata od kuchni do okna, w tę i nazad i czeka na mnie ze schabowymi. Tak że, mistrzu, to mała sumka jest. Trzy i pół tysiączka się należy, jakem rzekł. – Pan Krzyś ukłonił się i dodał głośno: – Włala!

Prawdę powiedziawszy, Nikodem bez problemu mógł zapłacić nawet dwa razy większą sumę. Czterokrotnie wyższą też. Denerwowało go jedynie, że on, świadcząc usługi w obszarze dużo subtelniejszym, ma płacić podobne kwoty za coś tak przyziemnego jak malowanie mieszkania. Za dwa dni pracy trzy i pół tysiąca. A niech to!

Wyszedł do sypialni i powrócił ze zwitkiem banknotów.

– Proszę! – Wcisnął w otwartą dłoń pana Krzysia pieniądze. Coś go jednak zatrzymało. – Przepraszam na moment.

Wyjął pieniądze z dłoni zaskoczonego mężczyzny i wrócił do sypialni. Podszedł do lustra i spojrzał na swoje odbicie. Zobaczył mężczyznę ze złością w oczach ściskającego z całej siły zwitek banknotów w prawej pięści. Usta miał zaciśnięte, z kącikami opadającymi w dół. Nie tak, nie tak, Nikodemie. Weź oddech. Jak by to zrobił Serge? Twarz Nikodema rozjaśniła się w uśmiechu. No tak, właśnie tak. Nikodem wyprostował się, lewą dłonią dotknął swojej piersi i powrócił do salonu.

Pan Krzyś patrzył na swojego zleceniodawcę z lekko uchylonymi ustami. Nikodem poruszał się powoli, z uśmiechem na ustach.

– Proszę – powiedział nieco ciszej i delikatnie wsunął banknoty do wnętrza sękatej dłoni pana Krzysia. – Niech panu służą i pozwolą na dobre życie. – Położył własną dłoń na banknotach i przymknął na chwilę oczy. Następnie wydał dźwięk, który nie był ani oddechem, ani śpiewem. Coś pomiędzy głoską „o” a głoską „u”.

Pan Krzyś spoglądał nieco zdezorientowany na człowieka w błękitnej tunice i białych luźnych spodniach. Próbował uwolnić się z uścisku dryblasa, ale nie zdążył. Nikodem zamknął dłonie pana Krzysia i pieniądze w swoich łapskach i trzymał je w geście przypominającym modlitwę.

– Niech dobro, które dajesz, powraca do ciebie. Niech praca, którą wykonałeś, pomaga ci wzrastać. Bądź światłem, które daje innym energię. Bądź energią, która wypełnia wszechświat. – Tu Nikodem otworzył oczy i spojrzał na osłupiałego mężczyznę. Wprost w jego wystraszone lekko oczy. – Namaste! – dodał i przeniósł dłonie na głowę pana Krzysia. – Bądź błogosławiony – szepnął.

– No co pan. – Pan Krzyś wyrwał się spod wielkich dłoni Nikodema i strzepnął z siebie niewidoczne błogosławieństwo. Wyprostował się. – Dziękuję – powiedział i jak prawdziwy człowiek interesów sięgnął do obszernej kieszeni swojego uniformu. Schował pieniądze i wyciągnął wizytówkę pobrudzoną żółtą farbą. – Jakby coś, niech pan mistrzunio dzwoni. Jestem do usług.

– Możliwe, że skorzystam jeszcze – stwierdził Nikodem, odkładając wizytówkę trzymaną koniuszkami palców na sam skraj mozaikowego blatu. Pochylił się, składając dłonie jak do modlitwy i skłonił lekko głowę. – Dziękuję raz jeszcze.

Pan Krzyś odzwierciedlił gest klienta, uśmiechając się pod wąsem, następnie skierował kroki do wyjścia. Po drodze pochylił się i dźwignął niewielką skrzynkę z narzędziami. Nikodem otworzył w tym czasie drzwi wejściowe, patrząc na powolne ruchy pana Krzysia. Jeszcze przez chwilę słychać było kroki mężczyzny w głębi klatki schodowej. Nikodem zamknął drzwi i oparł się o nie, podziwiając swoje nowe królestwo. Uśmiechnął się i przymknął oczy. U jego stóp leżało całe miasto. Ludzie, którym mógł pomóc w odnalezieniu szczęścia, zdrowia i bogactwa. Tyle było przed nim możliwości. Klientki mnożące się z dnia na dzień jak wirusy były dla niego złotodajnym deszczem. Wszystko szło jak z płatka, poza jednym. Poczuł lekkie ściśnięcie w żołądku. Patrycja. Była jedyną osobą, która od pół roku nie odpowiedziała na żaden jego mail ani zwykły pocztowy list. Żadne pieniądze, tłumy wielbicielek i zachwyt osobą Nikodema nie mogły mu zastąpić jednego – spojrzenia Patrycji, jej miękkich włosów. Oddałby wszystko, by móc jej pokazać, że wszystko się zmieniło. Że nie jest tym, kim był jeszcze rok albo dwa lata wcześniej. Że razem mogą więcej i że to właśnie dla niej stał się tym, kim jest dziś. Zacisnął bezwiednie pięści, lecz po chwili rozprostował je, słysząc wibracje swojego telefonu. Podszedł szybkim krokiem do parapetu w salonie i podniósł komórkę do ucha, przesuwając po ekranie palcem.

– Dzień dobry, pani Jolu. Oczywiście. Już zapisuję. Piątek, godzina piętnasta. Adres, zgadza się, całkiem nowy adres, Baśniowa trzynaście mieszkania siedem. Oczywiście, że pamiętam panią. Zapraszam. Do zobaczenia, kochana.

*

Pracę zaczynała o siódmej trzydzieści. Otwierała szklane drzwi, przekręcając stary zardzewiały klucz w zamku – zawsze dwa razy w lewą stronę. Krok po kroku szła na zaplecze i otwierała drzwi na parking. Zazwyczaj po kilku minutach podjeżdżał jej dostawca – Błażej.

– Dzień dobry!

– Witaj, kochany, kawy ci zrobić?

– Nie, dziękuję, jeszcze trochę do rozwiezienia zostało.

Zdejmował czapkę z kaszkietem, lekko się kłaniał i wyjmował naręcza pachnących róż, żonkili i co tam jeszcze było w sezonie. Następnie podchodził do starszej pani, niezmiennie całował ją w malutką pomarszczoną dłoń i odjeżdżał. Stała jeszcze chwilę, wpatrując się w zarys postaci, a następnie w spaliny ciągnące się za samochodem. Szeptała coś pod nosem, trzymając dłonie na piersiach. Czasami z jej ust padało: „Z Bogiem”, czasami słowa, których znaczenia nie zrozumiałby zwykły przechodzień. Coś pomiędzy modlitwą a zaklęciem – lekko rzewne i śpiewne tony. Zamykała oczy na chwilę, następnie je otwierała i wchodziła na zaplecze, żeby rozłożyć kwiaty do wazonów. To była najbardziej obiecująca chwila dnia. Patrząc na kolor frezji i róż, wiedziała, kogo dzisiejszego dnia przyciągną. Białe zwiastowały piękne panie ubrane w szynszylowe futra, jeśli to była zima. Czerwone rozedrganych mężczyzn, próbujących kupić wyznanie miłosne. Najciekawsze były klientki sięgające po pierwsze stokrotki. Były to młode kobiety, które odkrywały, że własnoręcznie kupiony bukiet jest cenniejszy nad wszystko. Maria uwielbiała moment, w którym błyszczące oczy kupujących opowiadały historie ich zawodów miłosnych, kłótni małżeńskich, wielkich porywów serca lub odkryć, że zmysły to poezja codzienności.

Umiała czytać wszystko, co dotyczyło losu ludzkiego. Rozpoznawała los człowieka po wyglądzie portfela, po tonie głosu, ale przede wszystkim po spojrzeniu. Nie trzeba jej było żadnych szkół, kursów, przewodników. Wystarczyło mieć otwarte serce i czujne spojrzenie. Dostała je od życia jak bonusowe wynagrodzenie za każdy dzień, który uczciwie przeżyła pomimo tragedii, jaką jej życie zafundowało. Za to, że przed nią nie uciekła.

Jak co rano obserwowała dom, w którym prawdopodobnie nikt nie mieszkał na stałe. Znajdował się vis-à-vis kwiaciarni, a jednak nigdy ani mężczyzna, ani kobieta, których czasami widywała, nie zajrzeli tu do niej. Ale tego ranka było coś, co przykuło uwagę Marii bardziej niż zwykle. Założyła okulary, by stwierdzić, czy to prawda, czy tylko błąd zmęczonego oka. W oknie piętrowego domku zobaczyła kobietę opartą czołem o szybę. I miała pewność dzięki okularom, że kobieta wyraźnie patrzyła w jej kierunku. A w jej oczach zobaczyła coś, co znała na pamięć z przeszłości. Była to tęsknota za miłością. Maria przyglądała się jeszcze chwilę. Przygarbiona sylwetka kobiety, zmęczenie i wzrok utkwiony w dali tworzyły z niej nieruchomy pomnik. Coś drgnęło w sercu Marii, podskoczyło, a na jej twarzy wykwitł grymas podobny do płaczu, jednak nie zapłakała. Obserwowanie dramatów ludzkich było częścią jej życia, ale mogła sobie na to pozwolić, zrozumiawszy, że nic nie przynosi większej ulgi niż zrozumienie najprostszej prawdy o życiu. Była ona krótka i banalna. Żyjąc, umieramy każdego dnia, zostawiając wyobrażenia i iluzje, że miało być lepiej. Dopiero kiedy dostrzegamy, że właśnie teraz jest owo najlepiej, najpełniej i najprawdziwiej, nie czekając na jutro, zaczynamy żyć.

*

Konstancja oglądała dom na Akacjowej 12 kawałek po kawałku. To prawda, kupili go z Janem prawie cztery lata temu. To był jeszcze czas pozornego bycia razem. Razem wybrali kolor elewacji, kolor ścian we wnętrzu, zabudowę kuchni i glazurę do małej, zgrabnej łazienki. Podstawowe meble. Nie przykładała się zbyt mocno do wystroju domku, bo czuła, że ich pierwszy dom, położony w przeciwnej części miasta, jest jej domem. Początkowo bywali w domku na Akacjowej czasami, by nacieszyć się kolejnym nabytkiem, drobną inwestycją, która z czasem mogła się stać dodatkowym dochodem.

Potem przyszła choroba Konstancji i zupełnie osobny rozdział w ich życiu. Zajęta badaniami i kolejnymi wizytami u lekarzy, pobytem na oddziale, traceniem włosów, a potem odzyskiwaniem ich, nie miała sił, by przemieszczać się dalej niż od sypialni do kuchni. Albo z domu do szpitala. Oddalali się od siebie. Ich dni, oddechy, marzenia i miejsca, w których przebywali. Porządki, które podjęła jakiś czas temu, sprowadziły ją tutaj, do domku na przedmieściach. Była silniejsza, a na pewno na tyle silna, by zmierzyć się z tymi obszarami swojego życia, gdzie już dawno straciła kontrolę. To był jeden z tych obszarów. W zlewie znalazła dwa kieliszki po winie, które powąchała, by potwierdzić to, co czuła już od dłuższego czasu. Pościel w łóżku stojącym w sypialni była rozrzucona. Konstancja spojrzała na ten nieład z ciekawością. Fałdy ułożone z kołdry odtwarzały dość wiernie kształty ciał osób, które spały tutaj tydzień temu, a może jeszcze wczoraj.

Nie czuła obrzydzenia, patrząc na miejsce schadzek Jana, doznawała raczej chłodu. Czuła się jak w sali kinowej, z dodatkową możliwą opcją. Opcją tą było włączenie lub wyłączenie wszelkich efektów dodatkowych, takich jak dotknięcie mokrego deszczu albo wciągnięcie nosem zapachów, które rozchodzą się z kuchni. Ona jednak była zwykłym obserwatorem, jak w kinie, gdzie filmy są czarno-białe, a jedynym podkładem dźwiękowym są własne myśli. Zresztą, nie było ich zbyt wiele. Po prostu stwierdzała fakty, patrząc na otaczające ją przedmioty i ich wzajemny układ. Nie mieszkała tutaj i nie zamierzała przeżywać jakichkolwiek historii, których nie była świadkiem. Podeszła do okna na piętrze, przysłoniętego firanką w liściasty wzór. Uchyliła ją delikatnie i spoglądała na pustą ulicę. Był poranek i prawie nic się nie działo. Zupełnie jak od dłuższego czasu w jej własnym życiu – panował w nim spokój, niezakłócony żadnymi większymi emocjami. Może czasami, gdy Jana nie było w domu przez cały weekend, myślała o tym, że mogłoby być inaczej. Może tak. Ale weekend się kończył i zaczynała powtarzać cały schemat zgodnie z grafikiem wywieszonym na lodówce w domu, gdzie Jan i ona mieszkali nadal razem. I tylko czasami, tak jak teraz, gdy cisza wyostrzała jej wszystkie zmysły, czuła, że czegoś jej w tym poukładanym świecie brakuje.ROZDZIAŁ 2

Kawa latte dla pana. Dwanaście pięćdziesiąt. – Patrycja wprawnym ruchem postawiła na barze wysoką filiżankę z niewielkim uszkiem w owalnym kształcie. Na wierzchu kawy wysypany został przez nią ten sam wzór co zawsze. Czekoladowe, lekko pokruszone serce.

Mężczyzna w błękitnej koszuli uśmiechnął się i podał banknot.

– Dziękuję. Reszty nie trzeba. – Popatrzył na czekoladowy wzór, po czym zatrzymał wzrok na twarzy Patrycji. – Merci.

Dziewczyna skłoniła lekko głowę i po odliczeniu kwoty włożyła napiwek do tylnej kieszeni w dżinsach. Widziała jeszcze, jak klient kątem oka łypie w zagłębienie między jej piersiami. Tyle jego – pomyślała i zebrała szybkim ruchem okruchy z baru.

Nie przepadała za lepkimi spojrzeniami mężczyzn, ale była świadoma, że jej uroda przyciągała i wzrok, i napiwki ludzi. Bo kobiet również. Kafejka, w której pracowała, znajdowała się na parterze biurowca. Wejść można było zarówno z zewnątrz, jak i ze środka budynku – dwoje drzwi wpuszczało tutaj klientów w garniturach bądź w okryciu wierzchnim. Patrycja po kilku miesiącach pracy w tym miejscu bezbłędnie rozróżniała, skąd pochodzili ludzie, nawet jeśli nie widziała, którędy dostali się do kawiarni. Ci z zewnątrz byli bardziej spięci, czekali zazwyczaj na jakieś spotkanie. Tutejsi, jak ich w myślach nazywała, wpadali na lunch albo pogawędkę. Byli więc zazwyczaj na luzie, skłonni do rozmowy albo flirtu. Ale tego akurat miała powyżej dziurek w nosie, zwłaszcza po rozstaniu z Nikodemem. Rozpoznawała na kilometr ślicznych panów, chcących uciec na chwilę od żony i dzieci. Bardziej interesowali ją mężczyźni nieszukający niczego poza odosobnieniem przy szklanym stoliku. A już najbardziej interesował ją człowiek, który zmierzał właśnie w kierunku baru. Delikatny fioletowy kołnierzyk wychylający się spod szafirowego garnituru i spojrzenie zielonoszarych oczu przyciągały Patrycję jak magnes. Czekała, aż zasiadł na wysokim stołku barowym i zapytała go, siląc się na niezobowiązujący ton głosu:

– To co zawsze?

– Tak – odparł.

Nie patrzył jednak na Patrycję w sposób, jakiego potrzebowała. Ot, śledził jej zgrabne ruchy, moment, gdy wyjmowała filiżankę do espresso, spodek i miniaturową łyżeczkę, na to jak robiła półobrót i jak kierowała się do ekspresu i odmierzała starannie porcję aromatycznych ziaren. Patrzył na nią tak, jak patrzy się na codzienną reklamę w telewizji, poprzedzającą serwis informacyjny. Kątem oka i bez większych emocji.

– Proszę. – Postawiła przed nim filiżankę. Chciałaby dodać coś jeszcze, jakieś: „Jak mija dzień?” albo: „Fajnie, że już czwartek”, ale nie była w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. Żadnym też słowem, które przychodziło jej na myśl, nie była w stanie przyciągnąć uwagi tego właśnie mężczyzny. Ich niemal bezsłowne spotkanie powtarzało się codziennie o tej samej porze, z wyjątkiem niedziel i sobót, kiedy biurowiec był po prostu zamknięty i wpadali tu wyłącznie ludzie z zewnątrz.

– Patrycja, pozwól proszę – usłyszała zza zaplecza. Paweł, manager i dostawca w jednym, ruchem dłoni zapraszał ją do siebie. Zostawiła mężczyznę pijącego kawę przy barze i oddaliła się w kierunku metalicznych drzwi, oddzielających bar od zaplecza. – Odpuść sobie – szepnął Paweł.

– Co takiego? – stęknęła Patrycja.

– Przestań polować. Facet nie jest dla ciebie.

– Przecież nic nie robię – odparła, czując, jak robi jej się gorąco. Co za cham! Gdyby nie był jej przełożonym, powiedziałaby natychmiast, co myśli na temat takich uwag.

– Patrycja, popatrz na mnie. – Paweł wycelował wzrokiem w jej biust, a następnie w oczy z wysokości swoich dwóch metrów wzrostu. – Odpuść sobie, rozumiesz?

Nic nie odpowiedziała. Podwójnie patowa sytuacja. Nie była przyzwyczajona do braku zainteresowania swoją osobą, a już na pewno nie miała doświadczenia, by dostawać po łapkach.

– Facet jest nietykalny, rozumiesz? Nie-ty-kal-ny. – Paweł strzelił oczami w górę i w dół, co prawdopodobnie miało pokazywać kształt biurowca, w którym się znajdowali. – Jest prezesem tego całego bałaganu, rozumiesz?

Aha, czyli dla niej są tylko żonaci albo podrywacze, ale z niższych półek, tak? No nieźle. Uśmiechnęła się.

– Jasne.

Dokładnie tego potrzebowała. Zakazu i prowokacji. Niedostępności i odmowy. Krew tętniła jej w nogach, brzuchu i w czaszce. Była wulkanem i lawą jednocześnie. Patrycja popatrzyła w oczy managera, odkręciła się na pięcie, podeszła do baru i zapytała jakby nigdy nic zakazanego mężczyznę:

– A może ciasteczko do espresso? Jest dziś świeże i smaczne, z nowej cukierni – słyszała swój głos jak przez watę. Był wyraźny i zdecydowany.

Spodziewała się wszystkiego, ale nie tego, co zobaczyła pół metra od swojej twarzy. Mężczyzna uniósł twarz znad filiżanki. W jego oczach tlił się uśmiech.

– Poproszę – powiedział i zapytał: – Jak pani ma właściwie na imię?

– Patrycja – odparła.

Skłonił się w jej stronę tak, że poczuła zapach jego włosów, skóry i dobrych kosmetyków.

– Jestem Jan – przestawił się.

Wszystko w niej śpiewało. Myśl o tym, jak mogłaby się do niego zbliżyć, zupełnie wyparowała jej z głowy. Właśnie sam się zbliżył i próbował ją poznać. Zauważył ją.

– Lubię, gdy robisz mi kawę – dodał.

Dopił ostatnie krople mocnego napoju, odstawił filiżankę na miniaturowy spodeczek. Ujął ciastko w palce i zawinął je w serwetkę.

– Dziękuję – powiedział. – Zobaczymy się jutro.

Skinął lekko głową i zostawił ją. Z niepewnością i ciekawością tego, co dalej.

*

Każde wejście na strych było dla niej przeglądem własnej historii. Historii wszystkich nieudanych i niedokończonych pasji, chwilowych zachwytów. Światów, które na chwilę zapełniały w jej życiu pustkę, a następnie odpływały, ustępując miejsca nowym, równie chwilowym zajęciom i miłościom.

Drewniane pojemniki do decoupage’u, pudełeczka na biżuterię wypełniały miejsce na lewo po wejściu na strych. Oprócz tego kleje, preparaty do spękań, stosy serwetek z wzorami, które zachwyciły kiedyś jej oczy. Nieco dalej, w pobliżu małego okienka, widniały blejtramy i sztaluga. Pod nimi, jak w hołdzie nieskończonym projektom, rozłożone były tubki z zaschniętymi farbami, kilka pędzli, cerata pobrudzona czerwoną i żółtą farbą. Najwięcej miejsca zajmowały mosiężne misy i leżące obok nich dwa granatowe materace. Stał też parawan w japońskie wzory. Masaż dźwiękiem, do którego służyły te wszystkie przedmioty, również trafił do leżakowni jakieś dwa lata temu. Jej wzrok padł na stosy włóczek i stare ciuchy, z których zamierzała wyczarować wyposażenie modnego butiku. Wszystko to przypominało jej o planach, które poza chwilowym podekscytowaniem pozostawały w jej myślach. Dlatego nie lubiła tutaj zaglądać, a takie szperanie we wspomnieniach duszy było dla niej drażniące i przygnębiające. Szukała w tym całym bałaganie książki, o którą poprosił ją Jan. Niewinna książeczka Kena Robinsona, którą pożyczył im przyjaciel. Teraz niesamowicie potrzebna.

– Trzeba by to posprzątać – cicho syknęła. – Albo wyrzucić.

Była to jednak myśl, która nie miała szans na realizację. W jakiś sposób posprzątanie tego wszystkiego byłoby procesem rozliczenia się z rzeczywistością, która ją przytłaczała. Podsumowaniem wszystkiego, co było zaczęte i nieskończone. Zresztą mogłoby się to dla niej skończyć jedynie nawrotem rozstrajających ją myśli. Nikomu by się taka nie przydała, a już najmniej sobie samej. Westchnęła i krzyknęła w dół schodów:

– Nie ma tej książki, nie ma jej tu na pewno. Myślę, że szybciej ściągniesz ją przez Internet, niż znajdziesz tutaj.

Spojrzała w kierunku otworu, który prowadził na strych. Widniała tam głowa jej męża. Rozglądał się przerażonym nieco wzrokiem po tej krainie bezładu, próbując przeczytać tytuły okładek widniejących tu i ówdzie. Zrozumiał dość szybko bezsens tych poszukiwań i westchnął.

– Idę na dół. Rzeczywiście zamówię ją przez Internet – powiedział.

Jan zniknął, pozostawiwszy Konstancję w chaosie przedmiotów. Coś ją dusiło, może kurz, może zbyt duża ilość wspomnień, a może coś wręcz przeciwnego? Może był to chłód, odczuwany, kiedy rozmawiała z Janem albo załatwiała jakieś sprawy, które mogłaby nazwać wspólnymi. Już od dość długiego czasu jej ścieżki nie były ścieżkami Jana. Wkradło się między nich coś na kształt powinności, która zastąpiła czułość i ciepło. Nie było w tym nic szkodliwego, nikt na nikogo nie warczał, nie krzyczał. Ale też nikt nikogo nie przytulał i nie pocieszał. Ot – zdawkowe muśnięcie w drzwiach wejściowych albo lekko zakłopotane spojrzenie rano w sypialni. Żadne z nich od tego nie umarło, ale żadnemu też nie chciało się żyć bardziej.

– Będziemy jeść jakąś kolację? – pytanie Jana dopadło ją, gdy była na ostatnim schodku prowadzącym ze strychu na piętro.

– A co, chcesz coś zrobić? – odpowiedziała pytaniem, z nutą ironii.

Cisza była najlepszą odpowiedzią. Jan przygotowywał czasami obiad lub kolację, o ile był w domu lub o ile miał ochotę. Obydwa warunki nader rzadko pojawiały się w ich wspólnym życiu. Konstancja z racji przebytej choroby nie pracowała zawodowo, więc jej pracą było zajmowanie się domem. Wynikało to z logiki i z realiów. Z nich dwojga była osobą, która spędzała najwięcej czasu w domu i miała głowę do planowania tych wszystkich drobnych zajęć.

– Widzę tu jakieś ogórki i pomidory. Może chleb do tego, co? – Jan spojrzał w kierunku Konstancji, która właśnie weszła do kuchni.

– Ja nie będę już jeść, jest po osiemnastej – odparła.

Jan popatrzył w jej kierunku. Pomidor już nie pachniał jak wcześniej, a ogórek był bardzo zimny w dotyku. To popołudnie miał wolne od spotkań. Od wszystkich spotkań, i tych w firmie i tych, które jak drobne przyjemności fundował sobie w domku na Akacjowej.

– Tak, w zasadzie już za późno – powiedział, chociaż ssało go w żołądku. – Pójdę lepiej zamówić tę książkę.

Ostatnie słowo wypowiedział prawie szeptem, bo stał w kuchni zupełnie sam. Słychać było jedynie szum wody puszczanej przez Konstancję do wanny i cicho pobrzmiewający głos piosenkarki z radiowej Trójki. Śpiewała coś o życiu, o morzu i o marzeniach. Jan odłożył warzywa do lodówki i zgasił światło w kuchni. Przez okno ich wymarzonego niegdyś domu obserwował pogrążone w mroku miasto. Było ciemno, jak na listopad przystało. Drzewa pozbawione liści kołysały się, zapowiadając kolejny dzień ich życia. Dzień zmierzający ku ciemnościom. Nie tylko grudniowym.

*

Co może sprawić, żeby na twarzy zakwitł uśmiech? Szczególnie w ponury listopadowy poranek? Nawet jeśli wszystkie poranki do tej pory były żałosne i beznadziejne? Oczekiwanie. Tajemnica. Niespodzianka od losu.

Patrycja szybkimi ruchami nakładała podkład na twarz, przyglądając się swojemu odbiciu w starym, zaśniedziałym lusterku. Wisiało ono w obskurnej łazience, której ściany pokryte były żółtomiodową farbą olejną. Sięgnęła po tusz do rzęs do pudełka, które stało na małej dwukilogramowej pralce. Nawet toaletka, która codziennie rano przypominała jej o brzydocie tego świata, nie była w stanie zepsuć jej dzisiaj humoru.

Ten mężczyzna uśmiechnął się do niej.

I zapytał, jak ma na imię.

Co prawda była to rozmowa o niczym. O ciasteczku i o tym, jak brzmią ich imiona. Ale jednak była. Mógł ją przecież olać, uśmiechnąć się i nie rozmawiać nawet chwili dłużej, a jednak odpowiedział na jej zaproszenie. A dziś był kolejny dzień jej pracy w „Fantazji” i z całą pewnością można sprawdzić, czy to była chwilowa słabość, czy też początek czegoś nieskończenie przyjemnego. Nagroda dla Patrycji za wytrwałość.

Zgarnęła jednym ruchem kosmetyki do saszetki w czerwone róże i spojrzała raz jeszcze na swoje odbicie.

– Nieźle, mała. – Uśmiechnęła się i pocałowała taflę lustra.

Wyjrzała przez okno, żeby sprawdzić temperaturę. Pięć stopni Celsjusza i deszcz. Wcisnęła na nogi długie czarne kozaki z wysokim na osiem centymetrów obcasem. W sumie tylko dwie przesiadki i za pół godziny będzie w barze. Poczuła pulsowanie w prawej stopie. Niestety – halluks, o którym zapomniała dzięki jesiennym rozlazłym botkom, przypomniał jej o swoim istnieniu w zbyt obcisłych butach.

Dam radę – pomyślała i narzuciwszy na siebie czarny cienki płaszcz, zatrzasnęła drzwi wynajmowanego mieszkania. Natychmiast stanęła twarzą w twarz z właścicielką, która stała na wycieraczce. Mieszkały drzwi w drzwi, więc zdarzało im się widywać nawet codziennie, dziś jednak właścicielka wyraźnie na nią czekała.

– Pani do pracy? – Otyła kobieta opasana fartuchem w koszmarnie żółte słoneczniki zagrodziła Patrycji drogę. Sięgnęła do przepastnej kieszeni na wypukłym brzuchu i wręczyła lokatorce dwie białe koperty. – Przyszły wczoraj, to żem odebrała. I przypominam, że do jutra czynsik opłacamy. Żeby mi tu spóźnienia nie było, jak ostatnim razem.

Patrycja sięgnęła po koperty z lekkim obrzydzeniem na twarzy. Odciski tłustych palców widniały tu i ówdzie, jakby ktoś chciał pod światło sprawdzić zawartość obu listów. W powietrzu unosił się zapach odsmażanej kiełbasy, posypanej obficie cebulą.

– Pamiętam, pani Kęska, pamiętam, ale teraz już przepraszam, bo ucieknie mi autobus.

– A to nie da się cieplej ubrać? – Kobieta spoglądała z dezaprobatą na obcasy i cieniutki płaszcz obciskający szczupłą sylwetkę Patrycji, ale nie otrzymała żadnej odpowiedzi prócz stukotu obcasów na schodach. – Ech – jęknęła sama do siebie i kiwając się na boki, przewędrowała do drzwi własnego mieszkania.

Na dworze było naprawdę parszywie. Patrycja stanęła pod daszkiem przystanku autobusowego, ale pomimo tej ochrony krople deszczu siekały jej kolana wystające spomiędzy fałd cienkiego płaszcza. Przytrzymując torebkę pod pachą, rozerwała bok jednej z kopert. Wysunął się z niej róg mniejszej koperty. Warknęła pod nosem. Tyle razy prosiła matkę, by nie odsyłała jej listów od Nikodema. Trzeba będzie znowu do niej zadzwonić. Odpisałaby temu palantowi, ale po co ma wiedzieć, gdzie ona mieszka albo skąd wysyła list? A i tak nie ma czasu na odstawianie szopki z wysyłaniem listów z podmiejskiej poczty. I cóż takiego napisał tym razem?

Przepraszam Cię i jak zawsze proszę – odezwij się chociaż słowem.

Twój Nikodem.

Czyli jak zawsze to samo.

Fajtłapa, który nie rozumie, że jej przeznaczeniem są inni mężczyźni. Baran, pomyślała i podarła list na malutkie kawałeczki, które spłynęły do klatki ściekowej wraz ze strumieniami deszczu. Trzeba to będzie zakończyć raz na zawsze, inaczej gość nigdy nie odpuści. Westchnęła głęboko i uniosła wysoko głowę. Na wysokości sklepu z butami pojawił się autobus, na który czekała. I pomimo nieprzyjemnych myśli przypomniała sobie, że być może dziś powtórzy się sytuacja z piątkowego południa. Jan i jego głębokie spojrzenie. A później jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze. I już nigdy nie będzie sama. Uśmiechając się do własnych myśli, wyciągnęła nogę w bucie na obcasie, by przejść nad kałużą. Brak przyzwyczajenia do obcasów i dziura, która kryła się w czeluściach kałuży, sprawiły jednak, że Patrycja straciła równowagę i po prostu usiadła w samym środku błotnistego dołka w ulicy.

– Noż kurwa mać! A niech to! – Podniosła się, mocząc dodatkowo rękawy płaszcza i rękawiczki w kałużach rozsianych wokół jak grzyby. Spojrzała na zachlapaną kartkę, która wypadła jej z dłoni. Woda rozmyła litery napisane najprawdopodobniej piórem wiecznym. Jednak podpis widoczny był niczym ostrzeżenie. – NIKODEM – odczytała na głos. – Nawet tu mnie prześladujesz!

Patrycja podniosła się i z żalem patrzyła, jak jej autobus odjeżdża z przystanku. Pod wiatą stało dwóch nastolatków, którzy nawet nie próbowali ukryć rozbawienia całą sytuacją.

– Na co się gapicie? No! – Na twarzy Patrycji malowała się skrajna agresja. Czuła, jak fala gorąca zbliża się do jej skroni. – Spadajcie mi stąd, ale już, bo jak… – Nie musiała nawet kończyć. Dwaj nastolatkowie odskoczyli jak oparzeni w kierunku, w którym odjechał autobus.

Patrycja stała wściekła i czuła, jak woda kapie jej z majtek, spódnicy i rajstop, wpływając mikroszczelinami do skórzanych kozaczków. Krople deszczu, a być może szarej wody z kałuży spływały do łokci, chłodząc wybuch złości. Uprzytomniła sobie, że ma na sobie swoją najlepszą białą bluzkę. Pomimo deszczu zdjęła z siebie płaszcz i zobaczyła bure plamy sięgające od nadgarstków aż po łokcie. Spódnica, która jeszcze pięć minut temu była w kolorze chabrów, nie była ani niebieska, ani granatowa.

– No żeż kurwa mać! – krzyknęła i założyła mokry płaszcz. Jeszcze chwilę dygotała z zimna i ze złości. Spojrzała przez ulicę i zobaczyła swoje wybawienie. Butik, który widywała każdego dnia, zamajaczył jej przed oczami jak zapowiedź ratunku. – Jednak dobry los mnie nie opuszcza – powiedziała półgłosem.

Na wystawie sklepu odzieżowego, pod szyldem o nazwie „Kobitka”, sprzedawczyni postawiła właśnie manekin, prawdopodobnie płci żeńskiej. To, w co ubrana była plastikowa postać, było uosobieniem delikatności i dzikości jednocześnie. Patrycja, rozglądając się na wszystkie strony jak myśliwy na łowach, podeszła do okna wystawy. Sukienka, w którą ubrano manekin, była błękitna. Tu i ówdzie zdobiły ją delikatne zielono-granatowe kółeczka. Coś pomiędzy mandalami a puszkami bawełny. Były bardzo subtelne, bowiem o sile rażenia sukienki decydował przede wszystkim wycięty dekolt i cudny krój od pasa w dół. Patrycja śmiałym ruchem otworzyła drzwi sklepu i szeroko uśmiechnęła się do sprzedawczyni.

– Poproszę sukienkę z wystawy – prawie krzyknęła.

– Może pani przymierzy? – Kobieta z niewielkim ciążowym brzuszkiem wyciągała manekin postawiony przed chwilą w okienku wystawowym. – Chociaż, wie pani – spojrzała na Patrycję z błyskiem w oku – wygląda jak szyta na panią właśnie. Rozmiar trzydzieści cztery, zgadza się? – Nie zdążyła dodać jednak nic więcej, ponieważ Patrycja stała już przy kasie z wyciągniętą kartą. Widząc tę determinację, sprzedawczyni podeszła i błyskawicznie wyciągnęła torbę w żółte tulipany, w którą włożyła złożoną sukienkę. – Płaci pani trzysta dwadzieścia złotych.

Patrycja przytknęła kartę do portalu płatniczego. Po jej głowie przemykały niezliczone myśli. Jedną z nich była wizja bardzo niezadowolonej twarzy pani Kęski. Niezapłacony czynsz. I jakieś kromki chleba posmarowane dżemem. Superjedzenie, które pamiętała z dzieciństwa. Supertanie i suche, ale zapychające przynajmniej bezlitośnie burczący żołądek. Rozmyślania przerwał jej dźwięk wydobywający się z terminala.

– Teraz PIN poproszę i zielona strzałeczka.

Podwójne brzdęknięcie obwieściło Patrycji, że stała się posiadaczką nowej skóry. Nowej siebie.

– Proszę. Dodałam pani rajstopki w gratisie. Granatowe. – Sprzedawczyni wręczyła Patrycji szeleszczącą torbę z zakupem.

Patrycja uśmiechnęła się i bez słowa wyszła z butiku. Furkocząc torbą z obiecującą zawartością, przebiegła przez ulicę i nie zważając uwagi na mokry płaszcz, buty i inne niedogodności, czekała spokojnie na autobus. Całą sobą czuła, że pomimo przykrego falstartu zaczyna się właśnie całkiem dobry czas. Czas pod nową gwiazdą, której na imię Jan.ROZDZIAŁ 3

Podglądał Patrycję od momentu, w którym ją namierzył. Może i nie chciała się z nim kontaktować, ale tego mu zabrać nie mogła. Każdemu wolno patrzeć i tęsknić.

Każdy przyjazd pod „Fantazję” był jego narkotykiem. Z jednej strony patrząc na Patrycję, uśmierzał swój ból, z drugiej podtrzymywał wizje i marzenia, które nieodłącznie były z nią związane. Siedząc w wygodnym audi, patrzył na jej zręczne ruchy, gdy podawała klientom kawę w małych filiżankach. Miała w sobie zadziorność, którą uwielbiał. W figurze i ruchach Patrycji było coś, w czym mężczyźni zakochiwali się w pięć sekund. Choć drobna i eteryczna, była jednocześnie zdecydowana w swoim sposobie bycia. Niemal białe włosy opadały jej na ramiona i stwarzały zjawiskową aurę wokół jej twarzy. Tak, Patrycja była jedyna w swoim rodzaju.

– Nie przeszkadza ci, że wygląda jak dziwka?

– Dziwka? No coś ty? Patrycja to anioł.

Mimo że od rozmowy z Andrew minął szmat czasu, te słowa wciąż do niego wracały. Zaskoczony tym skojarzeniem zrozumiał, że nigdy w ten sposób o niej nie pomyślał. I nie chciał myśleć. Nie.

Dotknął swojego wyrzeźbionego na siłowni brzucha. Nie był już wielkim brunatnym niedźwiedziem. Miał trzydzieści trzy lata, wyglądał jednak dużo młodziej. Patrycja była młodsza od niego o trzy lata. Zawsze zadbana, wysportowana, z gładką cerą i paznokciami, które fascynowały go kolorystyką.

Znał na pamięć grafik Patrycji w „Fantazji”. Wiedział, kiedy może ją zastać w pełni sił, a kiedy wychodzi z kafejki zmęczona. Zresztą starał się raczej nie zatrzymywać pod „Fantazją”, gdy kończyła pracę. Zawsze istniało ryzyko, że wpadną na siebie, a jedno wiedział na pewno – nie był gotów na spotkanie. Jeszcze nie. Miesiąc obserwacji na przełomie października i listopada wystarczył mu, by podjąć decyzję o próbie nawiązania kontaktu innego niż przez pisane odręcznie listy. Jednak każdego dnia wpatrywał się w Patrycję, czując, że potrzebuje odrobinę więcej czasu. Wszystko, ale to absolutnie wszystko sprzyjało tej decyzji. Nie bał się już o kasę – płynęła do niego strumieniami. Nie bał się o to, że nie spodoba się Patrycji – wiedział, że jest w jej typie. Bał się tylko jednego – że Patrycja zobaczy w nim tego faceta, od którego uciekła, i że ktoś wykorzystując jego niepewność i ociąganie, pojawi się i skradnie jej uwagę. Patrzył przez pewien czas z niepokojem na faceta, który kręcił się po zapleczu. Wyglądał na szefa, jednak nie stanowił zagrożenia – Patrycja patrzyła na niego z dużą dozą niechęci. Owszem, niektórzy klienci wyraźnie byli przez nią obłaskawiani, ale nic poza tym. Ot, przypuszczał, zwykły uśmiech i wdzięczność za napiwki. Taki fach.

Patrzył na nią dzisiaj wyjątkowo długo, bo jedna z jego klientek odwołała wizytę, dzięki czemu miał na to czas. Wyglądała cudownie – sukienka, którą miała na sobie, pokazywała bezwstydnie talię i rowek między piersiami. Nawet zza szyby swojego audi i szyby „Fantazji” Nikodem dostrzegał te niuansiki. Patrycja wyglądała apetycznie. Niestety, to samo prawdopodobnie musiał myśleć mężczyzna, który pił kawę z niewielkiej filiżanki i raz po raz rzucał spojrzenia w kierunku Patrycji. Co gorsze, ona nie pozostawała na to obojętna. Niby to przypadkiem podchodziła do klienta i o coś pytała, uśmiechając się.

Nie, nie był to widok, którym Nikodem chciałby uprzyjemnić sobie dzień. Prawda jednak była taka, że poza podglądaniem Patrycji trzeba by podjąć jakieś kroki. Sprawić, by zrozumiała, że on, Nikodem jest jej jedynym przeznaczeniem. Nie można było dłużej czekać. Ale jeszcze nie dziś, pomyślał, jeszcze nie dziś. Przekręcił kluczyk w stacyjce i odjechał spod biurowca. Jednak w jego myślach zagościł niepokój. I uwierał go jak niechciany kamyk w wygodnym bucie.

*

– I wytrwaj w tej asanie, teraz właśnie, gdy myślisz, że to koniec, weź oddech, przepuść go przez ciało i powoli go wypuść. – Młody instruktor w obcisłych legginsach przechadzał się po sali i cierpliwie, przyciszonym głosem wyjaśniał tajniki dobrego ustawienia w asanie. Czasami podchodził i delikatnie dotykał ćwiczącej osoby, wskazując, gdzie należy wyciągnąć ciało lub zmienić ułożenie.

Konstancja poczuła słodki zapach pomarańczy wymieszany z drzewem cedrowym. Może jeszcze bergamotka, może coś więcej.

– Dobrze, pani Konstancjo. – Instruktor dotknął jej łopatek. – W uttanasanie chodzi o proste plecy, a pomagają w tym pięty wbite w podłogę. Proponuję wziąć klocki. – Schylił się i przysunął pod jej dłonie dwa drewniane bloki. – O, widzi pani, od razu lepiej. Każde ciało jest inne. Każda asana jest inna. Każda sesja przynosi coś nowego.

– Dziękuję – szepnęła Konstancja, nie otwierając oczu. Pozwalała sobie od niedawna na drobne eksperymenty jak ten właśnie. Ćwiczenie z zamkniętymi oczami. Wycofanie wszystkich zmysłów do wnętrza, tak żeby poczuć, gdzie wędruje jej oddech i jak każdy mięsień jej ciała poddawany jest dyscyplinie w kolejnych ustawieniach ciała.

– A teraz relaks, proszę położyć sobie koc na macie, przykryć się, założyć skarpety. Okno pozostawię otwarte. – Instruktor podchodził co chwilę do ćwiczących i pomagał ułożyć koc albo bolster pod kolanami. Następnie otworzył szeroko okno. – Pamiętaj, że oddech zawsze pomoże ci odkleić się od myśli, od tego wariata, jakim jest umysł. Pozwól sobie na odpoczynek. Weź wdech od podbrzusza i przeprowadź go do samego czubka głowy. Powolutku. Łagodnie.

Konstancja nie słyszała kolejnych słów. Zawsze pod koniec zajęć odpływała. Czasami budziło ją własne chrapanie, czasami Damian – młody instruktor, dotykał delikatnie jej dłoni. Godzina intensywnych ćwiczeń wystarczała, żeby jej ciało żądało odpoczynku i odlotu. Zresztą od czasu zakończenia chemioterapii i naświetlań męczyła się dużo szybciej. Pracując intensywnie w firmie, nie znała znaczenia słowa odpoczynek. Dopiero od dwóch lat uczyła się, jak zwalniać tempo i słuchać tego, co mówi jej ciało. A i tak nauka szła opornie. Po dwudziestu latach pracy na sto dwadzieścia procent trudno jej było zaakceptować, że wartością w życiu może być opiekowanie się sobą i dbanie o zdrowie. Bezproduktywność, zarówno zawodowa, jak i finansowa, męczyły ją okropnie. Siedziały na niej jak dwa glejaki i nie pozwalały przyjąć, że wystarczy być.

– Konstancja – szepnął ktoś obok niej.

Odwróciła się i zobaczyła kobietę w różowej opasce na włosach.

– Poznajesz mnie?

– Niezupełnie – odpowiedziała Konstancja zaspanym głosem.

Na macie obok leżała kobieta przykryta kocem. Sądząc po rozmiarach góry utworzonej przez koc, jej ciało miało rozmiar XL.

– To ja, Olga – szepnęła nieznajoma.

– Przepraszam, ale nie kojarzę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: