Nikt nie chciał wiedzieć - ebook
Nikt nie chciał wiedzieć - ebook
Kto kogo kryje?
Śledztwo, które stanowi największe wyzwanie w karierze Petry Delicado, zawiedzie ją z Barcelony do Rzymu.
Inspektor Petrze Delicado i jej podwładnemu, podinspektorowi Ferminowi Garzonowi, nieoczekiwanie przypadł w udziale denat, który przez pięć lat spoczywał w spokoju, najwyraźniej pogodzony z losem. Petra, świadoma i stanowcza, choć jak zwykle z nerwami na wierzchu, będzie musiała podjąć współpracę z włoską policją, aby rozwiązać sprawę, która wystawi na ciężką próbę jej przenikliwość i intuicję.
Śledztwo zostaje wznowione na wniosek wdowy po Alfonsie Siguanie, siedemdziesięcioletnim barcelońskim przedsiębiorcy z branży tekstylnej, zamordowanym w 2008 roku w drastycznych okolicznościach. Zwłoki Siguana zostały znalezione w apartamencie, do którego udał się w towarzystwie młodziutkiej prostytutki. Z początku podejrzenia skierowały się w stronę sutenera dziewczyny, lecz po niedługim czasie także i on został znaleziony martwy, a śledztwo umorzone z braku postępów.
Petra i Fermín muszą zmierzyć się z wieloma trudnościami, nie tylko z zalęknionym milczeniem jedynego świadka, prostytutki, oraz z zagmatwanym życiem zawodowym i osobistym nieżyjącego przedsiębiorcy. Policyjny duet ma też przeciwko sobie upływ czasu i konieczność prowadzenia śledztwa na nieznanym sobie terenie, w Rzymie. Te okoliczności łączą się dla Petry Delicado z osobistym ryzykiem i stanowią nowe wyzwanie dla jej dedukcyjnego talentu. Książka potwierdza mistrzostwo Alicii Giménez Bartlett, pod której piórem pani inspektor wyrasta na jedną z najbardziej interesujących postaci współczesnej prozy hiszpańskiej.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-824-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To było przerażające. Powoli szłam w kierunku otwartej trumny, ale nie widziałam, kto w niej leży. Trumna była okazała, ze szlachetnego politurowanego drewna. Wokół stały wielkie gromnice, a u stóp położono wieńce kwiatów. W miarę jak się zbliżałam, szłam coraz pewniejszym krokiem i czułam, że mój lęk gdzieś odpływa. Gdy już mogłam zajrzeć do środka, moim oczom ukazał się trup starego mężczyzny. Zmarły był odziany w elegancki czarny garnitur, z marynarką przepasaną trójkolorową szarfą i przyozdobioną licznymi odznaczeniami. Nigdy wcześniej go nie widziałam i nie wiedziałam, kim był za życia, ale musiało chodzić o jakąś ważną postać. Zdecydowanym ruchem sięgnęłam do torebki, skąd wyjęłam wielki nóż. Wiedziona nienawiścią, która wypływała ze mnie jak rwący potok i kierowała moją ręką, gwałtownie dźgałam raz za razem w pierś leżącego. Tak silne, zdecydowane ciosy byłyby zabójcze dla kogoś żywego, jednak z poszatkowanych zwłok wysypywały się jedynie trociny i strzępy starych papierów. To mnie jeszcze bardziej rozwścieczało i wiodło do kolejnych ekstatycznych ciosów noża, jakbym nie mogła pogodzić się z tym, że śmierć jest niczym dla kogoś, kto nie żyje.
Obudziłam się spocona, przejęta do głębi i drżąca. Nigdy nie śnią mi się koszmary, więc gdy tylko udało mi się zebrać myśli, zaczęłam się zastanawiać, czym był ten, który mi się właśnie przydarzył? Czyżby był to sen o podłożu freudowskim i należało go zinterpretować pod kątem figury ojca? Mało prawdopodobne. A może to reminiscencje okresu frankistowskiego, w których wyrażała się moja frustracja wywołana faktem, że dyktator spokojnie umarł ze starości w swoim łóżku? Zbyt przekombinowane. Przestałam tworzyć kolejne bezowocne hipotezy i porzuciłam poszukiwanie wyjaśnienia. Zamiast tego poszłam zaparzyć sobie kawę. Miało minąć wiele miesięcy, zanim zrozumiałam, że – wbrew wszelkiej logice – mógł to być sen proroczy, związany z moją pracą zawodową.
Ale zostawmy sny i zacznijmy od faktów. Jednym z zadań, jakie w Katalonii stają przed Policją Krajową, jest grzebanie się w przeszłości. To wydaje się absurdem, całkowitym paradoksem. Przecież wszyscy zgadzamy się co do tego, że praca policji powinna być wykonywana błyskawicznie i natychmiastowo. Że im szybciej uprzątnie się rozlaną krew, tym lepiej. Wyobrażamy sobie glinę z wydziału zabójstw jako uzbrojonego faceta, wytrenowanego we wgryzaniu się w świeżego, jeszcze ciepłego trupa. Ale nie, okazuje się, że ci teoretyczni specjaliści od teraźniejszości czasem bywają wysyłani w przeszłość, aby tam poszukiwać zabójców, którzy ulotnili się jak smużka dymu. Dziwne, ale prawdziwe: czas miniony jest nie tylko poletkiem historyków i poetów, ale także naszym. Zło też ma swoją archeologię.
Taką działalność fachowo nazywa się „wznowieniem umorzonego śledztwa”. Chodzi po prostu o ponowne przeprowadzenie dochodzenia w już raz zamkniętej sprawie karnej. Można by sądzić, że będzie to wykorzystaniem drugiej szansy, wiążącym się z dokonaniem nowych, oszałamiających odkryć. Coś jak ponowny start z odnowionymi siłami. Jednak to niemal nigdy tak nie wygląda. Prowadzenie śledztwa w sprawie sprzed wielu lat jest potwornie trudne, bo jak wszyscy dobrze wiemy, czas wszystko zamazuje i rozmywa. Niekiedy wraca się do jakiejś starej sprawy, w której podejrzanemu udało się uniknąć więzienia, bo w czasie, gdy doszło do zbrodni, nie istniały jeszcze badania DNA. Inną wznawia się dlatego, że przestępca bezkarnie uciekł z kraju; aż tu pewnego dnia ktoś składa doniesienie, że gdzieś się na niego natknął. Tak czy owak, konieczność wyłożenia sporych publicznych pieniędzy powoduje, że raz umorzonych spraw nie wznawia się lekkomyślnie, ot tak, od niechcenia.
Nasze śledztwo, którego podjęcie zlecono mnie i podinspektorowi Garzonowi, zostało wznowione na wniosek wdowy po zamordowanym. Wdowa zwróciła się do doświadczonego sędziego śledczego, Juana Muro, cieszącego się sławą kogoś, kto nigdy nie odpuszcza, i przekonała go o konieczności przeprowadzenia ponownego śledztwa w sprawie umorzonej w 2008 roku, pięć lat wcześniej. Jej małżonek, niejaki Adolfo Siguán, siedemdziesięcioletni przedsiębiorca z branży tekstylnej, został zamordowany w drastycznych okolicznościach o podłożu seksualnym. Zwłoki znaleziono w mieszkaniu, do którego sprowadził sobie tanią prostytutkę. Podejrzenia o zabójstwo skierowały się w stronę sutenera dziewczyny, ale i on po jakimś czasie został znaleziony martwy, w kurorcie Marbella. Chociaż jak się wydawało, istniały dość solidne poszlaki, śledztwo utknęło, a podejrzanego nie zdążono przesłuchać. Prostytutka spędziła jakiś czas w więzieniu za wspólnictwo, którego w gruncie rzeczy nie udało się udowodnić, a potem wszystko zatarły mijające miesiące i lata. I tak oto dotarliśmy do chwili obecnej, gdy wraz z podinspektorem Garzonem odziedziczyliśmy zamierzchłego denata, który do tej pory pozostawał milczący i jak należy przypuszczać, pogodzony ze swoim losem.
Mój pozbawiony rozsądku kolega okazywał zadowolenie. Utrzymywał, że nigdy przedtem nie dane mu było zajmować się żadną umorzoną sprawą i że dla człowieka w jego wieku nowe doświadczenie zawodowe jest czymś bardzo odświeżającym.
– Co więcej, pani inspektor... – dywagował – zawodowe czy prywatne, jakiekolwiek nowe doświadczenie w moich latach musi być postrzegane jako rarytas, jako dar niebios. Muszę tu napomknąć, że kilka dni temu po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się spróbować pasztetu oliwkowego, co niemalże przyprawiło mnie o łzy wzruszenia... To wznowione śledztwo jest jakby wyzwaniem i tak właśnie musimy je potraktować wraz ze wszystkimi komplikacjami, jakie za sobą pociągnie.
Dla mnie nie było to aż tak oczywiste. Jestem od niego młodsza, ale i tak komplikacje już od jakiegoś czasu przestały mi się wydawać wyzwaniami, lecz stały się tym, czym tak naprawdę są: cholernym zawracaniem głowy. Nie jestem kobietą, która lubiłaby wyzwania ani też jakieś sprawdzanie się; mój umysł nie rozkwita w zderzeniu z trudnościami, nie kręci mnie natykanie się na przeszkody. Zwykle nie rozumiem tych, którzy stawiają przed sobą coraz trudniejsze cele. Niepojętymi dziwakami wydają mi się na przykład alpiniści, zawzięcie wspinający się do chwili zamarznięcia na kolejnym szczycie, albo biegacze, którzy za linią mety bez tchu osuwają się na ziemię. Jestem mało uczuciowa, bliżej mi raczej do podejścia naukowego, jak dla lepszego wyjaśnienia pozwolę sobie stwierdzić. Naukowcami powoduje pragnienie zdobycia wiedzy, a nie tępy upór i chęć przezwyciężenia samego siebie. Czyżby Madame Curie odkryła rad, bo powtarzała sobie: „Będę badała do upadłego”? Doprawdy nie sądzę. Według mnie (mam nadzieję, że tak uważała także Madame Curie) robi się coś z chęci osiągnięcia jakiegoś rezultatu, z konieczności rozjaśnienia czegoś, co ukryte w ciemnościach. Jednak gdy już dotrze się do portu, po cóż współzawodniczyć samemu ze sobą i ponownie wypływać w morze w poszukiwaniu jeszcze dalszych ziem? Nie, należy umieć pogodzić się z własnymi ograniczeniami, żyć z nimi, brać je pod uwagę, gdy rozpoczyna się nowe działanie. Być może jestem świadoma własnych ograniczeń i znam ich wagę w swoim życiu lub też po prostu jestem bardziej zachowawcza, niż chciałabym przyznać. Tak czy owak, wiadomość o wznowieniu śledztwa w żadnej mierze nie wydała mi się czymś ekscytującym.
Także komisarz Coronas nie tryskał euforią. To właśnie nasz komisariat w swoim czasie prowadził sprawę Siguana, więc ponowne mącenie wody, aby na powierzchnię wypłynęło to, co już raz zakończyło się zawalonym śledztwem, musiało mu się wydawać niezasłużoną pokutą.
– Mamy, kurwa, przerąbane! – wykrzyknął. – Nie dość, że ta nieszczęsna sprawa kosztowała nas tyle bezużytecznego wysiłku, to jeszcze musimy zaczynać wszystko od początku! Co on sobie myśli, ten przeklęty sędzia? Że prawda objawi się po pięciu latach w blasku jasności, rozświetlając święte imperium prawa?! Przecież to sędzia weteran, a zachował się jak dzieciak bez doświadczenia. Wszyscy wiedzą, że jeśli nie pojawiła się żadna nowa, decydująca poszlaka, wznawianie śledztwa po tylu latach jest kompletną głupotą.
Komisarz nie miał jednak wyjścia i musiał pogodzić się z decyzją niewzruszonego sędziego Muro oraz przygotować się do stawienia czoła trupowi Siguana, który – metaforycznie rzecz ujmując – właśnie powstał z grobu. Gdy już upewniłam się, jak mało mój szef ceni sobie nałożone na nas zadanie, odważyłam się zapytać:
– A więc jak, panie komisarzu, dajemy z siebie wszystko czy wystarczy, że załatwimy sprawę po łebkach?
Gdy to usłyszał, jego twarz natychmiast się zmieniła, przybierając wyraz właściwy dla groźnego psa szykującego się do ataku.
– Że co? Co pani powiedziała, pani inspektor? Nie rozumiem pani pytania. Czyżby kiedykolwiek w tym komisariacie i pod moimi rozkazami zajmowała się pani jakąś sprawą „po łebkach”? Jeśli tak było, może pani być pewna, że nic mi o tym nie wiadomo.
– To tylko takie powiedzonko.
– Proszę sięgnąć po inny rejestr stylistyczny. Tutaj zawsze dajemy z siebie wszystko, prowadzimy śledztwo zajadle, nieugięcie, do wyczerpania, do upadłego. Żądam, abyście użyli wszystkich sił i umiejętności do wyjaśnienia, kto, do diabła, zabił tego faceta, przypuszczalnego mordercę Adolfa Siguana. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, w grę wchodzi honor tego komisariatu. Nielicznym dana jest druga okazja naprawienia błędów popełnionych w przeszłości.
– Tak jest, panie komisarzu! Przepraszam, panie komisarzu! – Moja odpowiedź zabrzmiała niemal jak odzew na komendę.
– I niech mi tu pani nie pokrzykuje jak jakiś sierżant pułkowy! Odnoszę wrażenie, że się pani ze mnie nabija. Niekiedy naprawdę mnie pani wkurza, pani inspektor.
Może istotnie nadużyłam nieco jego cierpliwości, niemniej Coronas już przed rozmową ze mną był w złym humorze. W głębi duszy dobrze go rozumiałam, a nawet trochę mu współczułam: konieczność wyznaczenia dwóch osób do zadań wykraczających poza codzienną rutynę nie była niczym zabawnym, a jeszcze gorsza jawiła się perspektywa ujawnienia ewentualnych błędów, jakie mogły zostać popełnione w przeszłości. Komisarz brał udział w tamtym, pierwszym śledztwie. Za to nie ponosiłam odpowiedzialności, sam będzie musiał sobie poradzić z tym, co namotał.
Analizując bowiem sytuację z optymistycznej perspektywy, zdałam sobie sprawę, że zajmowanie się dawno przebrzmiałą sprawą ma aspekt niewątpliwej czystości, zarówno na polu teorii, jak i praktyki policyjnej. Żadnego brnięcia w błocie manowców, na które wywodzi nas presja wydarzeń i konieczność szybkiej reakcji na świeżo popełnioną zbrodnię. Żadnego świadka chwilowo oszołomionego strachem lub namiętnością. Żadnego nacisku ze strony mediów... To było jak mistrzowska lekcja w Akademii Policyjnej, autentyczna okazja, aby na zimno zastosować cały mechanizm dedukcji. Oczywiście jak zawsze w ważnych kwestiach, problemem jest sposób podejścia. Mówiąc innymi słowy: nie miałam pojęcia, od czego zacząć. Gdy przedstawiłam tę wątpliwość metodologiczną Garzonowi, spędził dobre pięć minut na drapaniu się po nieogolonym podbródku, co w jego przypadku zawsze było niechybną oznaką, że coś wymyśli. Na koniec orzekł:
– Uważam, pani inspektor, że powinniśmy poprosić o radę któregoś z kolegów, który miał okazję zajmować się taką odgrzewaną sprawą, choćby po to, żeby dowiedzieć się, z której strony uchylić pokrywkę, że się tak wyrażę. Oczywiście, jeśli tylko pozwoli na to pani zawodowa duma.
– Moja duma, ogólnie rzecz biorąc, przepadła gdzieś tego dnia, gdy po raz pierwszy zostałam zmuszona poprosić o pomoc przy wymianie pękniętej opony.
– Nie umie pani sama tego zrobić? To nie do uwierzenia! Pani, kobieta tak samowystarczalna...
– Wystarczy, Ferminie! Proszę powstrzymać się od takich komentarzy. Wyzbyłam się dumy, jak już powiedziałam, co nie oznacza, że dam po sobie jeździć.
– Nie musi mi pani tego mówić.
– Czy moglibyśmy się w końcu skupić na tym, co ważne? Pana pomysł, aby zapytać któregoś z kolegów, wydaje mi się bardzo dobry. Czy ma pan na myśli kogoś, kto jest pod ręką?
– Bonillę. Inspektor Bonilla przed rokiem prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa, do którego doszło przed trzema laty. Młoda kobieta zgwałcona i zamordowana. Sprawa została umorzona z braku dowodów. Rodzina dziewczyny podejrzewała jej byłego narzeczonego. Przez cały ten czas wywierali presję na sędziego, aż zgodził się na wznowienie śledztwa. Na koniec udało się złapać winnego i, bingo! – okazało się, że to właśnie ten jej eks.
– Przypomina pan sobie, jak to się rozegrało?
– Facet znalazł sobie nową dziewczynę i Bonilla się tego uchwycił. Rozmawiał z nią całymi godzinami, aż zwierzyła mu się, że niekiedy jej narzeczony robi dziwne rzeczy i zachowuje się gwałtownie. Został zatrzymany, a po wielu dniach przesłuchań tak dobrze go przyciśnięto, że w końcu się przyznał.
– Nie wiem, czy my też znajdziemy kogoś, kogo udałoby się dobrze przycisnąć, ale od czegoś trzeba zacząć. Tymczasem przyciśnijmy Bonillę, a potem niech się dzieje wola nieba.
Daniel Bonilla był ode mnie o wiele młodszy. Był przedstawicielem tej nowej generacji policjantów, bardzo dobrze wyszkolonych, bardzo bystrych, którzy wstępują do służby z powołania. Nigdy dotąd nie miałam okazji z nim rozmawiać, ale zawsze podobał mi się jego wygląd aktywisty jakiejś niekonwencjonalnej organizacji pozarządowej. W naszym komisariacie miał opinię człowieka, któremu nie zależy na robieniu kariery, lecz na tym, żeby dobrze pracować. Bardzo chętnie się z nami spotkał, a rady, których nam udzielił, do dzisiaj wydają mi się jak najbardziej słuszne i przenikliwe.
– Nie chcę udzielać lekcji, bo to nie do mnie należy – zaczął. – Jedynie chciałbym was zapewnić, że aby móc poprowadzić takie wznowione śledztwo, należy całkowicie zmienić sposób myślenia. Pośpiech w obawie, że zabójca się wymknie, jest niepotrzebny, przeciwnie, spokój, dużo spokoju. Przecież zabójca już dawno się wymknął. I zawsze dbałość o szczegóły. Na początku jest bardzo dużo do przeczytania: cała instrukcja sędziego, a ponadto wszystkie raporty policyjne sporządzone w swoim czasie. Patrzeć, przyglądać się, analizować... Zamieniać wątpliwości w konkretne pytania, dopełniać i kwestionować wnioski, które sprawiają wrażenie wysnutych zbyt pochopnie.
– Kto prowadził uprzednio naszą sprawę? – spytałam.
– Juan Álvarez – błyskawicznie odpowiedział Garzón. – Potem poprosił o przenosiny do Cáceres, bo jego żona stamtąd pochodzi – dokończył, zdumiewając mnie doskonałą znajomością spraw personalnych naszej firmy.
– Przypuszczam, że ucieczka z miejsca porażki zawodowej także była przyczyną – dorzucił Bonilla. – Wiecie, jak to jest. Nie musicie koniecznie osobiście z nim rozmawiać. To, co ważne, jest na piśmie. Powinniście natomiast wyrobić w sobie nawyk, żeby zawsze mieć pod ręką akta sprawy i zaglądać do dokumentów w razie potrzeby. I chociaż, jak mówiłem, nie musicie się spieszyć, starajcie się myśleć o zbrodni tak, jakby dopiero co się zdarzyła; to pomoże wam pozbyć się wrażenia, że grzebiecie się w zakurzonych papierzyskach. Jak widzicie, mówię same oczywistości, nic, co naprawdę mogłoby wam pomóc, niemniej jednak w razie potrzeby możecie na mnie liczyć.
No cóż, zawsze był to jakiś początek, punkt startowy wyścigu, podczas którego – zgodnie z zaleceniami naszego doradcy – zamiast pędzić, mieliśmy poruszać się wolnym krokiem.
– No to jak, idziemy do pana czy do mnie? – spytałam podinspektora.
– Czyżby to była próba podrywu?
– Ale śmieszne. Chyba nie sądzi pan, że uda się nam przebrnąć przez te stosy dokumentów w samotności? Lepiej czytać wspólnie i notować skojarzenia, w miarę jak będą się pojawiać. To bardzo żmudne zajęcie i wątpię, czy znajdziemy na to dodatkowy czas w biurze. Będziemy musieli pracować po godzinach.
– Wspaniale się zaczyna. Jednego dnia u pani w domu, drugiego u mnie. Co pani na to?
– Cudownie. Ale żadnego piwka ani w ogóle żadnego alkoholu.
– Jedynie suche akta.
– Tak właśnie. Regulaminowo.
W moim domu dość łatwo było znaleźć chwilę spokoju. Przypomniałam sobie, że w tym tygodniu dzieci Marcosa nie miały zaplanowanych wizyt, co gwarantowało nam konieczną ciszę i skupienie. Sam Marcos też nie stanowił problemu, po prostu miałam zamiar poprosić go, żeby zamiast czytać w salonie, robił to w swoim gabinecie, co zapewniłoby nam swobodę działania. Tuż przed przyjściem podinspektora przygotowałam poczęstunek, niewielki, lecz w mniemaniu Garzona stanowiący niezbędny punkt programu.
Punktualnie o dziewiątej wieczorem mój kolega stał u drzwi. Przyniósł ze sobą tylko raporty policyjne, bo dokumentację sądową miałam ja. Marcos chciał się z nim przywitać, więc poczekałam, aż panowie zaspokoją swoją potrzebę powitalnych rytuałów. Gdy procedury społeczne dobiegły końca, przeszliśmy do salonu, gdzie uprzątnęłam wszystko ze stołu, na którym pozostał jedynie mój sprzęt komputerowy i wydruki. Podinspektor dumnie dzierżył w ręku swój nowy laptop – urodzinowy prezent od żony – który nauczył się już obsługiwać z pełną swobodą. Zasiedliśmy i uzgodniliśmy sposób postępowania.
– Zakupiłam dla nas po notesie. Kiedy coś z tego, co pan przeczyta, zwróci pana uwagę, proszę o zanotowanie. Na koniec porównamy zapiski i skomentujemy. Zgadza się pan?
– A jeśli zechcę skomentować coś w tej samej chwili, gdy będę to czytał, pani inspektor?
– Lepiej nie robić przerw, jednak jeśli będzie pan przekonany, że jakaś kwestia wymaga natychmiastowej wymiany zdań... Ale całkowicie wykluczam wszelkie zbędne uwagi czy dowcipy.
Zagłębiliśmy się w lekturze. Każde z nas czytało swoją część dokumentów. Stawiając czoło spostrzeżeniom sędziego, od czasu do czasu zapalałam papierosa. Za każdym razem, gdy Garzona dochodził zapach perfumowanego angielskiego tytoniu, niespokojnie wiercił się na krześle. Nalegania żony, przejętej stanem jego zdrowia, sprawiły, że jakiś czas temu rzucił palenie. Usiłowałam nie zwracać uwagi na to, co wyprawia podinspektor. W miarę jak posuwałam się naprzód, tekst odkrywał przede mną nowe aspekty tego morderstwa sprzed lat, którego wyjaśnianie przypadło nam w udziale.
Adolfo Siguán Mestre był fabrykantem tkanin, który potrafił wykorzystać rodowe dziedzictwo, zmodernizować produkcję odziedziczonego przedsiębiorstwa i otworzyć przed nim rynki zagraniczne. Fabryka przed laty wytwarzała jedynie tradycyjne tkaniny na męskie garnitury, lecz dzięki wprowadzeniu gruntownych reform udało jej się przetrwać historyczny kryzys katalońskiego włókiennictwa. Siguán dostosował się do nowego sposobu funkcjonowania mody i poszerzył ofertę o produkcję na potrzeby konfekcji damskiej, a do jego klientów dołączyli ważni kreatorzy mody, nie tylko z Hiszpanii, ale i z Francji oraz Włoch. Postawił na produkcję materiałów najwyższej jakości, nie angażując się w tanie wytwórstwo przeznaczone na mało wymagające rynki. Wydawało się, że firma zawsze dobrze prosperowała, niemniej jednak na kilka lat przed śmiercią Siguana pojawiły się jakieś poważne problemy finansowe, których natury sędzia bliżej nie określił. Sięgnęłam po notes, jeszcze niepokalany, i zanotowałam:
1. Dowiedzieć się, jakie były konkretne powody upadku przedsiębiorstwa.
2. Sprawdzić rachunki firmy pod kątem morderstwa Siguana.
Garzón wpatrywał się we mnie, gdy robiłam notatki, kręcił się i pochrząkiwał, co usiłowałam zignorować, ale po chwili nie wytrzymał i usłyszałam jego głos:
– Co pani napisała, pani inspektor?
– Uzgodniliśmy, że nie będziemy sobie przeszkadzać.
– Ale chodzi o to, że czuję się jakoś niepewnie. Nic nie umiem wyciągnąć z tego, co czytam.
Przyjrzałam mu się uważnie. Choć całe wieki temu osiągnął lata dojrzałe, w jego zachowaniu nadal przejawiały się dziecinne cechy. W skrytości ducha muszę przyznać, że mnie to bawi, więc zamiast posłać go do diabła, odpowiedziałam:
– Napisałam, że konieczne jest wyjaśnienie, dlaczego firma, której zawsze udawało się dostosować do panujących warunków i wspaniale funkcjonować, nagle zaczyna podupadać. Będzie trzeba także sprawdzić, co stało się z tą przeklętą firmą po zabójstwie jej właściciela.
– Ma pani umysł jasny jak słońce, pani inspektor. Ja bym nigdy na to nie wpadł.
– Czy da mi pan wreszcie spokojnie pracować?
Powrócił do swoich zajęć, w przesadny sposób gapiąc się w ekran laptopa, jak uczeń, który chce wyraźnie zademonstrować zainteresowanie lekcją. Po chwili ujrzałam, że chwyta za długopis, i pomyślałam, że mam zapewnioną chwilę spokoju. Siguán miał trzy córki z pierwszego małżeństwa i drugą żonę, pierwsza zmarła na raka lata temu. To właśnie ta druga żona, Rosalía Piñeiro, złożyła wniosek do sędziego o wznowienie postępowania. Szukałam w aktach jej danych, ale mało udało mi się znaleźć. Jedynie to, że była o dwadzieścia osiem lat młodsza od męża, nie wykonywała żadnego zawodu i że w chwili śmierci męża byli małżeństwem od siedmiu lat. Żaden z członków rodziny nie został uznany za podejrzanego podczas pierwszego śledztwa w sprawie. Wszyscy zostali przesłuchani jako świadkowie i zwolnieni przez sędziego śledczego bez postawienia im jakichkolwiek zarzutów.
Siguán, jak okazało się po jego śmierci, zwykł często korzystać z usług młodziutkiej prostytutki, Julii López. Szekspirowskie imię dziewczyny w takim kontekście sprawiło, że niemal się uśmiechnęłam. Julia w żadnym razie nie była luksusową prostytutką, nie pracowała w agencji towarzyskiej ani też nie dysponowała własnym lokalem na działalność. To była najzwyklejsza uliczna tania dziwka. Poszukiwała klientów w osławionej dzielnicy Raval i miała chłopaka, który zarazem był jej sutenerem. Wyspecjalizowali się w pewnego rodzaju przestępstwach, które wykraczały poza kupczenie ciałem. W tej samej chwili usłyszałam, że woła mnie mój kolega.
– A teraz, Garzón, co znowu? – spytałam głosem, w którym podinspektor mógł wyczuć chęć uduszenia go, zresztą nieodległą od moich rzeczywistych uczuć.
– Nie chciałbym uchodzić za niewychowanego, ale muszę nadużyć pani gościnności, pani inspektor. Czy nie znalazłoby się mianowicie coś do przekąszenia? Zaczynam odczuwać głód, a z doświadczenia wiem, że uczucie głodu znacznie zaburza moją zdolność koncentracji.
– Jest pan żarłoczny jak rekin, Ferminie. Czy nie mógłby pan przez chwilę się powstrzymać? Właśnie miałam się dowiedzieć, jakim procederem przestępczym parała się Julia wraz ze swym Romeem.
– Ja to pani powiem. Zresztą ten jej Romeo nazywał się w rzeczywistości Abelardo Quiñones, a to brzmi tak wieśniacko, że założę się, że pochodził z jakiejś dziury zabitej dechami. No więc dziewczyna wyspecjalizowała się w staruszkach. Im starszy, tym lepszy. Kiedy taki dziadyga już nabrał do niej zaufania, bo kilka razy sobie z nią użył, wypytywała, czy mieszka sam, a jeśli tak było, prosiła, żeby ją zabrał do siebie. Potem proponowała drinka, a gdy stary poszedł do łazienki albo się zagapił, wrzucała mu do kieliszka kilka pastylek rohipnolu. Gdy klient był już zamroczony, do akcji wkraczał amant, który ich śladem docierał na miejsce schadzki. Wystarczyło, żeby nasza dama przez telefon podała mu namiary i otworzyła drzwi, a potem wspólnie mogli zwędzić wszystko, co się dało: pieniądze, biżuterię, laptop... Zwijali się potem stamtąd spokojniutko. Przez niemal dwa lata praktykowali te zyskowne przestępcze wyczyny i proszę zgadnąć, ilu poszkodowanych zgłosiło się na policję? Ani jeden! Tak właśnie! Prawda, że trudno w to uwierzyć?
Słuchałam go z szeroko otwartymi oczami, ze zdumienia zapominając nawet o mruganiu. Widząc moją reakcję, wybuchnął zadowolonym śmiechem i ciągnął dalej:
– To nawet jest dość zabawne! Do przestępstw dochodzi, bo my, ludzie, jesteśmy, jacy jesteśmy. Niech pani sama powie, który wyliniały staruch byłby skłonny pochwalić się na komisariacie, że chciał sobie pociupciać, ale zamiast tego został do reszty oskubany? Proszę sobie wyobrazić, co powiedziałby wnuczek takiego poszkodowanego: „Dziadek wybrał się na panienki, ale został tak doszczętnie obrobiony przez panienkę i jej alfonsa, że stracił nawet sztuczną szczękę”!
W zdecydowany sposób przerwałam jego wybuchy śmiechu:
– Nie musi być pan aż tak obrazowy, Ferminie, i proszę, aby był pan nieco ciszej!
– Przecież mówiła pani, że pasierbów nie ma w domu!
– Ale ja tu jestem i uważam, że to pana przedstawienie jest w złym guście.
Podinspektor miał w nosie moje zgorszenie i nie przestawał rechotać, bo raport wydawał mu się czymś szczytowo dowcipnym. Natomiast dla mnie kontrast między prawniczym żargonem raportu a wulgarną ekspresją Garzona był na tyle dezorientujący, że trudno mi było złapać nić przewodnią zdarzeń.
– A dlaczego zamożny przedsiębiorca miałby korzystać z usług prostytutki tak niskiego sortu? – zadałam niemal retoryczne pytanie.
– A niech to, pani inspektor, przecież nie jest pani małym dzieckiem! Istnieje coś takiego, co się nazywa perwersją. Są faceci, dla których połowa przyjemności polega na tym, żeby dać się sponiewierać, żeby upaść najniżej, jak to tylko możliwe. No i tarzają się w tym bagnie! Chyba pani pojmuje?
– Tak, tak, oczywiście! – szybko krzyknęłam w obawie, że pogłębi wyjaśnienia we właściwym sobie obrazowym stylu. – Tak czy owak, to nie wyjaśnia, dlaczego go zabili.
– Wiem, ale nie powiem, jeśli nie dostanę czegoś do zjedzenia. I będzie pani musiała sama przeczytać cały ten upierdliwy prawniczy bełkot.
Tym razem to ja się roześmiałam. Podniosłam się i poszłam po piwo bezalkoholowe i wegetariańskie kanapki. Garzón czekał na mnie z otwartymi ramionami.
– Nareszcie coś, co można wrzucić na ruszt! – krzyknął, ale gdy spojrzał na tacę, zmienił się na twarzy i wycedził podejrzliwie: – Co to?
– Pieczywo pełnoziarniste z pomidorem, papryką, szparagami i majonezem. Bardzo zdrowe i pożywne. Nie chciałabym, aby zbyt ciężkie potrawy zaszkodziły naszej stuprocentowej wydajności.
– Nie, ja nie o tym. Ale to piwo? Bez alkoholu? Proszę tego nie brać do siebie, pani inspektor, ale jestem zmuszony stwierdzić, że piwo bezalkoholowe jest sprzeczne z moją filozofią życiową. Wolałbym już napić się wody z kranu, proszę sobie wyobrazić! Nigdy w życiu nie tknę kawy bez kofeiny, nie zjem niczego light, nie zapalę papierosa o obniżonej zawartości nikotyny... O nie! To byłoby tak, jakby publicznie przyznać się do nałogu i obiecywać poprawę! To jakieś oszukaństwo i poniżenie, któremu się z całej siły sprzeciwiam.
– No dobrze, niech pan już tak nie przeżywa, idę po normalne piwo.
– Jestem pani głęboko wdzięczny. Ale proszę mi powiedzieć, od kiedy cierpi pani na te porywy zdrowotności? Czyżbyśmy kiedykolwiek, pani i ja, przestali być profesjonalni z powodu napitku?
– Wolałabym o tym nie wspominać.
– Jak pani chce, ale musi pani wiedzieć, że ja po kieliszku jestem jak Sherlock Holmes, a po dwóch wstępuje we mnie też Watson. Po trzecim... Zostawmy to, umówmy się tylko, że alkohol pierwszorzędnie podnosi wydajność policyjną.
Uśmiechnęłam się i pozwoliłam, żeby swobodnie ulżył sobie filozoficznie i gastronomicznie. Gdy wreszcie przełknął ostatnie okruszki i wysączył resztki z butelki, przeszedł do konkluzji z raportów policyjnych.
– Ta śmierć Adolfa Siguana to był wypadek przy pracy. Jak się wydaje, facet miał silny organizm i rohipnol nie wywołał u niego tych samych efektów co u innych starców. Tak więc gdy pojawił się Romeo i wraz z Julią opróżniali mu kieszenie oraz grzebali w szufladach, poczciwiec ocknął się, zaczął krzyczeć i miotać przekleństwa. Nasze turkaweczki przestraszyły się i załatwiły go ciosem w głowę.
– A co się stało z Abelardem Quiñonesem?
– Znaleziono go po dwóch miesiącach w Marbelli. Zabity strzałem w głowę. Nabój wystrzelony z pistoletu parabellum, który z pewnością został zakupiony na czarnym rynku i którego nigdy nie odnaleziono. Nigdy też nie ustalono, kto go załatwił, ale ponieważ nie prowadził przykładnego życia, nasi koledzy doszli do wniosku, że mógł to zrobić ktokolwiek i z jakiegokolwiek powodu, niepowiązanego z zabójstwem Siguana. Na przykład porachunki między alfonsami czy jakieś narkotykowe biznesy... Któż to może wiedzieć!
– A dziewczyna?
– Dziwkę udało się złapać, bo nie uciekła z Barcelony. Jej koleżanka po fachu z Raval opowiedziała policji, co tamta ma zwyczaj wyprawiać ze staruszkami. Odnaleziono ją po niespełna trzech dobach i natychmiast wszystko wyśpiewała. Jedyne, czego nie chciała przyznać na komisariacie, to że to jej narzeczony zabił Siguana. Zamiast tego zaczęła pleść jakieś farmazony, że tamtego dnia zamiast Quiñonesa w domu pojawił się jakiś Włoch, rzekomo przez niego przysłany, którego nigdy przedtem nie widziała. Według niej to właśnie ten Włoch trzasnął w głowę przedsiębiorcę. Jak pani widzi, do końca usiłowała chronić swojego kochasia.
– I co się z nią dalej działo?
– Czytam szybciej od pani, ale jeszcze do tego nie doszedłem.
Rzuciłam się pospiesznie do komputera i torując sobie drogę w gąszczu prawniczych kwiecistości sędziego, po kwadransie znalazłam odpowiedni fragment o losach Julii, który przeczytałam podinspektorowi:
*
Julia López Atienza została skazana na krótkoterminową karę ograniczenia wolności, jako że nie została uznana za fizyczną sprawczynię czynu (cios w głowę, który został zadany ofierze, był zbyt potężny, aby można było posądzić o to słabe ręce tej kobiety), nie działała w intencji mordu i dotąd nie była karana. Została osadzona w zakładzie karnym Wad Ras, przy czym z zasądzonych czterech lat kary odbyła jedynie trzy, gdyż skorzystała z dobrodziejstwa skrócenia wyroku za dobre zachowanie. Stan faktyczny wskazuje na reedukację osadzonej, która podczas pobytu w więzieniu ukończyła cykl kursów dekoracji wnętrz.
Wybuch śmiechu Garzona był ogłuszający.
– Dekoracja wnętrz! Czy ja dobrze słyszę? Coś niezwykle odpowiedniego dla takiej dziewczyny! Z pewnością wciągnęła się w temat podczas obrabiania domów swoich klientów. Mógłbym się założyć, że ci biedni starcy charakteryzowali się całkowicie złym gustem. Wnętrza jej się nie podobały, więc na przyszłość postanowiła jakoś temu zaradzić.
– Niech pan będzie łaskawy nie nabijać się z systemu reedukacji więziennej. Rzadko zdarza się aż taki sukces!
– He, he! Dobre, pani inspektor. To co według pani dzieje się teraz z naszą Julią? Może zatrudniła ją rodzina królewska do gruntownego przemeblowania komnat dla infantek?
– Czy mógłby pan przestać wygadywać bzdury?
– Bzdurą byłoby sądzić, że taka osoba jak Julia López zmieni tryb życia i mentalność po zaledwie trzech latach spędzonych za kratkami.
– Przejawia pan niewiele wiary w rodzaj ludzki.
– A pani ma tę wiarę?
Przez chwilę milczałam, dopiłam piwo, westchnęłam i na koniec musiałam przyznać:
– Tak naprawdę to nie. Ale uważam, że niesłusznie byłoby zaprzeczać pewnym możliwościom. Są ludzie, którym życie nie dało nawet najmniejszej szansy na lepszy los, ludzie pozbawieni nadziei od urodzenia. I jeśli nagle zrozumieją, że można pójść inną drogą, na przykład uczyć się; jeśli ktoś im podsunie jakieś wyjście... Jestem przekonana, że mogą wykorzystać taką szansę.
Garzón wzruszył ramionami, prychnął, pomedytował, kilka razy sapnął i stwierdził:
– Nie będę się z panią sprzeczał.
– Dobrze by było odnaleźć tę dziewczynę. Ale w aktach nie figuruje żaden adres.
– W Wad Ras będą coś wiedzieli. Będziemy musieli się tam przejechać.
Zadumałam się przez chwilę, spoglądając na swoje dłonie, i raz jeszcze rozważyłam swoje słowa, zanim wypowiedziałam je na głos:
– Wie pan co, inspektorze? Ja tu widzę dużą, poważną sprawę. Zbyt wiele wątków pozostało niepowiązanych.
– Z tego, co dotychczas przeczytaliśmy, wnioskuję zupełnie przeciwnie. Mamy do czynienia z dwójką drobnych przestępców działających w rutynowy sposób. Pewnego dnia popełniają błąd i załatwiają jakiegoś gościa. Koleżanki po fachu dziewczyny ich wsypują. Dziewczyna zostaje złapana; facet, sprawca czynu, daje w długą, bo wie, że w grę wchodzi oskarżenie o zabójstwo. Po dwóch miesiącach wpada w jakieś tarapaty w obcym mieście, bo nie zna zasad funkcjonowania tamtejszego półświatka. A może jedynie dlatego, że jest intruzem, dostaje kulkę w głowę i szlus. Przeprowadzono gruntowne śledztwo, ale ani śladu sprawcy. Sprawa zawalona, a raczej w gruncie rzeczy sprawa zamknięta. Koniec kropka.
– A ten Włoch, o którym mówiła Julia?
– Na Boga, pani inspektor, jestem pod wrażeniem pani naiwności!
– Julia zostaje osądzona i osadzona w więzieniu, po co więc miałaby nadal chronić kochanka, który wtedy już nie żyje?
– A po co miałaby zmieniać swoje zeznania? To zawsze wzbudza podejrzenia sędziego. Przecież to nie ona została oskarżona o zabójstwo. Z nieba spadł jej jakiś Włoch i sam jeden wykonał całą mokrą robotę. Ponadto niech pani weźmie pod uwagę, że miłość zawsze jest wspaniałomyślna.
– Może i ma pan rację, ale będziemy musieli udowodnić te wszystkie założenia, o ile w ogóle nam się to uda. Być może istotnie sprawy nie ma, ale za to jest praca, nawał pracy!
– Pracy nigdy się nie boję, pod warunkiem że do czegoś się przydaje.
– Czy ktoś kiedyś panu gwarantował, że każda rzecz, którą robimy w toku śledztwa, do czegoś się przyda?
– Nigdy, przenigdy, ani razu!
– To dobrze, że ma pan tego świadomość, bo już się obawiałam, że nawet z tym nie dojdziemy do ładu!
Postanowiliśmy zakończyć spotkanie. Obydwoje mieliśmy jasność, jakie powinny być następne kroki, ale jak zwykle mieliśmy różne zdania co do kolejności, w jakiej powinny zostać wykonane. W końcu jednak uzgodniliśmy, że najrozsądniej będzie rozpocząć od wizyty u sędziego Muro. Umówiliśmy się zatem na następny dzień. Zawołałam Marcosa, żeby mógł się pożegnać z podinspektorem, i mąż z wielkim zadowoleniem opuścił swój gabinet. Jednak nie wiedzieć czemu zaproponował mojemu koledze kolejne piwo, a propozycja spotkała się z ochoczym przyjęciem. Powinnam była przewidzieć taki przebieg wydarzeń i wypuścić Garzona dyskretnie z domu, nie bacząc na zasady uprzejmości. To, że Marcos i Garzón spotkali się w mojej obecności, zmusiło mnie do połączenia ze sobą dwóch rozdzielnych aspektów mojego życia, czego szczerze nienawidzę. Zawsze myślę o sobie w dwóch różnych kategoriach, z jednej strony jako o policjantce, z drugiej jako o żonie, więc niezbyt dobrze znoszę sytuacje, w których ktoś należący do jednego kręgu nachalnie przenika do drugiego. Moja osobowość znajduje się wtedy pod ostrzałem. Przypomniałam sobie, że dawno temu zwierzyłam się z tych uwarunkowań mężowi i że nie wziął tego na serio, sądząc, że to tylko takie głupstwo bez znaczenia. Marcos uważa, że – nawet jeśli poważnie upieramy się przy czymś innym – wszyscy jesteśmy niepodzielnymi jednostkami. Dlatego moje wysiłki, aby równolegle prowadzić życie pod dwiema różnymi osobowościami, wydają mu się jakimś pogwałceniem natury ludzkiej, zupełnie zbytecznym, a nawet niebezpiecznie zagrażającym mojej stabilności emocjonalnej. Dowodziłam, że w swoim wcieleniu zawodowym jestem cyniczna, twarda i lekko obsesyjna, podczas gdy w życiu prywatnym jestem łagodna, miła i powściągliwa. Dobrze pamiętam, jaki Marcos miał wyraz twarzy po wysłuchaniu mojej autoprezentacji. Na jego usta wypłynął ironiczny uśmiech, a gdy poprosiłam go o wyjaśnienie, ograniczył się do stwierdzenia: „Nie widzę aż takiej różnicy” i po sekundzie uzupełnił to krótkie zdanie wykrętem: „Z pewnością w komisariacie także jesteś miła”. Aż za dobrze wyłapałam sarkazm i tym bardziej utwierdziłam się w moim niezachwianym przekonaniu, że nadal powinnam pokazywać dwa różne oblicza w dwóch różnych rolach życiowych.
Niestety jednak tej nocy zarówno mój kolega z pracy, jak i mój małżonek poczuli gwałtowny zapał do życia towarzyskiego i nasiloną skłonność do prowadzenia przyjacielskiego dialogu. Obserwowałam ich uważnie – w nadziei na to, że w płynnej wymianie banalnych komentarzy nastąpi choćby minimalne zawahanie, aby wykorzystać tę okoliczność i uznać spotkanie za zakończone – ale bezowocnie, bo kwestie i repliki padały jedna za drugą, roiły się jak owady nad kałużą, rozrastały jak pleśń w wilgotnych zakątkach. Co gorsza, zaniepokoiło mnie to, że Garzón zaczął wyjawiać Marcosowi pewne detale sprawy. Po każdej takiej niedyskrecji mój mąż z autentyczną ciekawością szeroko otwierał oczy i starał się wyszukać w pamięci jakieś skojarzenia.
– Przed pięcioma laty... Nie, nie pamiętam, żebym coś o tym czytał. To prawda, jestem raczej roztargniony, a ponieważ moje życie nie wykracza poza rutynę, trudno mi jest sprecyzować daty wydarzeń.
– To prawda. Zawsze robisz to samo, tyle że z innymi żonami – rzuciłam, sama zaskoczona swoją złośliwością.
– Jasny gwint, pani inspektor, ależ ma pani jadowity języczek! – niepewnie zażartował podinspektor, w głębi duszy przerażony perspektywą uczestniczenia w małżeńskiej kłótni. Natomiast Marcos wcale się nie speszył.
– Tak, w tamtym czasie byłem żonaty z Silvią. Ale to mi nie pomaga w przypomnieniu sobie tej sprawy. Zresztą nigdy nie komentowaliśmy doniesień prasowych.
– Nie nadano temu śledztwu większego znaczenia – oznajmił Garzón.
– Może też media nie rozgrzebywały spraw z takim niezdrowym upodobaniem jak teraz – dodałam.
– Nie mam pojęcia, jak sobie poradzicie ze zbadaniem czegoś, co wydarzyło się pięć lat temu – zauważył Marcos.
Jasno zrozumiałam, że to doskonała okazja, żeby z tym wreszcie skończyć.
– Zostawmy tę sprawę w spokoju. Czy nie wydaje się wam, że czas do łóżka? Jutro wszyscy musimy być na nogach od samego rana.
– Nie bój się, Marcosie, ja nie jestem tak hermetycznie zamknięty w sobie jak pani inspektor. Jeśli jesteś zainteresowany naszą pracą, to z chęcią ci opowiem, gdy tylko zdarzy się coś ciekawego.
Zagotowałam się z wściekłości i poczułam, że robię się czerwona na twarzy.
– Z całą pewnością nic takiego pan nie zrobi! Ta sprawa jest tak samo tajna, jak każde inne śledztwo. To natomiast, co pan zrobi, to uda się pan zaraz do domu, a jutro punktualnie o ósmej chcę pana widzieć w komisariacie.
– Na rozkaz! – kpiąco wykrzyknął Garzón i jeszcze przez chwilę żartował sobie z moim mężem, który odprowadził go do wyjścia. Gdy Marcos wrócił od drzwi, zrobił dokładnie to, czego się spodziewałam: zaczął wyrzucać mi moje zachowanie.
– Jak mogłaś być taka brutalna w stosunku do biednego Fermina?
– Biedny Fermín i ja znamy się jak łyse konie i wiemy, jak daleko możemy się posunąć.
Ciągle jeszcze marudził na temat moich szorstkich słów, dopóki nie zgasiliśmy światła. To wydarzenie było dla mnie kolejnym dzwonkiem alarmowym, utwierdzającym mnie w przekonaniu, że dobrze robię, chcąc oddzielić swoje życie zawodowe od osobistego. Ponadto było dowodem na to, że takie odgrzewane śledztwo stanowi większą podnietę dla ciekawości ludzkiej niż świeżo popełniona zbrodnia.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------