Nikt nie jest samotną wyspą - ebook
Nikt nie jest samotną wyspą - ebook
Thomas Merton – trapista, jeden z najbardziej znanych na świecie pisarzy katolickich – doskonale znając trudności, jakie otaczający świat stwarza dla rozwoju życia duchowego i życia modlitwy, uczy sposobów przezwyciężania owych przeszkód i pokazuje, jak nawiązać żywy kontakt z Bogiem, jak ocalić nasze prawdziwe człowieczeństwo. W przedmowie do książki Nikt nie jest samotną wyspą pisze: „Bez życia duchowego cała nasza egzystencja staje się iluzoryczna i zawieszona w próżni. Włączając nas w prawdziwy porządek świata, ustanowiony przez Boga, życie duchowe wprowadza nas w możliwie najpełniejszy związek z rzeczywistością – nie tą, którą sobie wyobrażamy, ale tą, którą sobie wyobrażamy, ale tą, która rzeczywiście istnieje. A czyni to, uświadamiając nam naszą prawdziwą osobowość i stawiając ją przed obliczem Boga”.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-210-4 |
Rozmiar pliku: | 925 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pozostawiając innym tworzenie systemów i rezygnując z próby ustalenia ogólnych zasad wyłożonych już nieraz gdzie indziej przez bardziej uprawnionych ode mnie, w tej książce pragnę jedynie podzielić się z czytelnikiem garścią własnych uwag o niektórych aspektach życia wewnętrznego. Uważam, że ono jest życiem prawdziwej osobowości człowieka, tego wewnętrznego „ja”, którego płomień bywa tak często tłumiony przez popioły niepokoju i daremnych trosk. Nasze życie wewnętrzne zmierza raczej do Boga niż do zadowolenia materialnych potrzeb, ale mimo to nie jest wcale życiem nierzeczywistym ani życiem ułudnych snów. Przeciwnie, bez życia duchowego cała nasza egzystencja staje się iluzoryczna i zawieszona w próżni. Włączając nas w prawdziwy porządek świata, ustanowiony przez Boga, życie duchowe wprowadza nas w możliwie najpełniejszy związek z rzeczywistością – nie tą, którą sobie wyobrażamy, ale tą, która rzeczywiście istnieje. A czyni to, uświadamiając nam naszą prawdziwą osobowość i stawiając ją przed obliczem Boga.
Ta książka jest więc niejako dalszym ciągiem poprzedniego tomu wydanego pod tytułem Posiew kontemplacji. Ale zamiast iść dalej od punktu, gdzie tamta praca się kończy – zawraca, aby raz jeszcze poruszyć pewne sprawy, które zaczynając pisać, uważałem za ogólnie znane. Te rozważania mają więc być prostsze, bardziej fundamentalne i bardziej szczegółowe. Mówią o kilku zasadniczych podstawach, na jakich opiera się życie wewnętrzne, i zostały przeznaczone dla nowicjuszy przygotowujących się w opactwie Gethsemani do stanu kapłańskiego. Być może odnajdą oni w tej książce niektóre wskazówki swego dawnego duchowego kierownika.
O. Ludwik
Opactwo Gethsemani,
styczeń 1955Wstęp
Choćby człowiek i jego świat zdawał się bardziej wykolejony i pogrążał się w największą rozpacz, póki pozostaje człowiekiem, jego własna ludzka natura nie przestaje mu mówić, że życie musi mieć jakiś sens. I tu tkwi przyczyna jego skłonności do buntu przeciwko samemu sobie. Gdyby mógł bez wysiłku dostrzec, jaki jest ten sens istnienia, i dojść bez trudu do swego ostatecznego celu, nie zwątpiłby nigdy w rzeczywistą wartość życia. A gdyby od razu stwierdził, że ono jest pozbawione sensu i celu, zagadnienie to nigdy by nie powstało. W obu wypadkach człowiek nie stanowiłby dla siebie tak wielkiego problemu.
Nasze życie, tak jako indywidualnych jednostek, jak i członków rasy wiecznie niespokojnej i w trudzie zdobywającej sobie świat, wykazuje nam jednak, że nasza egzystencja musi mieć jakiś sens. Część tego sensu jest jeszcze dla nas zakryta. Celem naszego życia jest poznanie go w całości i ułożenie według niego swojego istnienia. Mamy więc coś, dla czego warto jest żyć. Cały proces życia, wzrastania i wytwarzania swej osobowości to właśnie stopniowe uświadamianie sobie istoty tego sensu. Z wielu przyczyn nie jest to łatwe zadanie.
Po pierwsze – mimo że dola i przeznaczenie ludzi są im wszystkim wspólne, każdy z osobna musi w bojaźni i drżeniu wypracowywać swoje własne zbawienie. Zapewne możemy sobie wzajemnie pomagać w znalezieniu sensu życia. Ale w ostatecznym wyniku każda indywidualna jednostka jest odpowiedzialna za swoje własne zbawienie i za „odnalezienie siebie”. Jeżeli będzie stale przerzucać tę odpowiedzialność na innych, nie odszuka sensu własnej egzystencji. Nie możesz mi powiedzieć, kim jestem, a ja nie jestem w stanie uświadomić ci, kim ty jesteś. Jeżeli nie znasz twojej istoty, któż może cię zidentyfikować? Inni mogą ci nadać imię albo oznaczyć cię numerem, ale nie powiedzą ci, kim jesteś w rzeczywistości. To jest coś, co tylko ty sam możesz od wewnątrz poznać.
To doprowadza nas do drugiego zagadnienia. Chociaż w końcu jedynie sami możemy przekonać się, kim jesteśmy, instynktownie jesteśmy też skłonni do obserwowania, jaką drogą inni dochodzą do podobnych doświadczeń. Uczymy się żyć, żyjąc z innymi i tak jak inni – co ma swoje zarówno szkodliwe, jak i błogosławione strony.
Największym z czyhających tu niebezpieczeństw jest zbytnia skłonność do przyjmowania w dziedzinie problemów życiowych fałszywych pojęć innych ludzi. Jest w nas wrodzone lenistwo, skłaniające do szukania najłatwiejszych rozwiązań – to znaczy najpowszechniejszych w naszym środowisku. Dlatego optymistyczny pogląd na życie nie zawsze jest owocem cnoty. W takiej epoce jak nasza tylko ludzie grubo ciosani są w stanie zachować pogodny światopogląd, nie zmącony niepokojem. Taki optymizm jest zapewne wygodny, ale czy jest bezpieczny? Czy w świecie opanowanym przez kłamstwo niepokój nie jest bardziej ludzkim i prawdziwszym odruchem?
Ale niepokój jest oznaką duchowej niepewności, owocem pytań, które pozostały bez odpowiedzi. Odpowiedź może jednak przyjść tylko na postawione już pytanie. Istnieje o wiele gorszy niepokój, o wiele gorsza niepewność, wyrażająca się w obawie postawienia właściwych pytań – gdyż może się okazać, że nie ma na nie odpowiedzi. Jedna z chorób moralnych, którymi się w życiu społecznym zarażamy, pochodzi ze stłoczenia się w bladym świetle niewystarczających odpowiedzi na pytanie, którego nie ośmielamy się jasno postawić.
Są jednak także inne choroby. Jest lenistwo, które chce nadać sobie jakąś godność przez nazwanie się rozpaczą i odstręcza nas zarówno od pytań, jak i odpowiedzi. Jest także rozpacz, która przebiera się za naukę albo filozofię i zabawia się w mądre pytania i mądre odpowiedzi – a żadne z nich nie mają nic wspólnego z problemami życia. W końcu istnieje też najgorsza i najbardziej podstępna z rozpaczy, przywdziewająca maskę mistycyzmu lub proroctwa, aby wygłaszać prorocze odpowiedzi na prorocze pytania. Sądzę, że to właśnie może się stać zawodowym niebezpieczeństwem stanu zakonnego, chcę więc go zaraz na początku uniknąć, jak Amos wyjaśniający: „Nie jestem prorokiem i nie jestem synem proroka, ale jestem pasterzem skubiącym sykomory” (Am 7, 14).
Łudzenie się proroctwami – dość rozpowszechnione w naszych czasach – jest skrajnym przeciwieństwem ułud zbiorowych, trafiających się w każdej epoce. Fałszywy prorok zadowoli się każdą odpowiedzią, byle ona była jego własną, byle nie była odpowiedzią gawiedzi. Z drugiej strony mentalność stadna gotowa jest przyjąć każdą odpowiedź będącą w obiegu w jej gromadzie, byle ona nie była odpowiedzią proroka, chyba że ten nie żyje już przynajmniej od pięciuset lat.
Jeżeli mam jakieś pojęcie o rzetelności intelektualnej – czego wcale nie jestem tak zupełnie pewny – wydaje mi się, że uczciwa postawa znajduje się gdzieś pośrodku. Dlatego rozważania zawarte w tej książce mają być zarówno wierne tradycji, jak nowoczesne i moje własne. Nie zamierzam odchodzić w żadnym punkcie od tradycji katolickiej. Ale nie chcę także przyjmować jej twierdzeń na ślepo, bez ich zrozumienia i bez przetworzenia ich na własne przekonania. Wydaje mi się bowiem, że pierwszym obowiązkiem człowieka wierzącego jest uczynienie ze swojej wiary podstawy swego istnienia nie przez jej racjonalistyczne ujęcie, ale przez wcielanie jej w życie.
Te rozważania dotyczą zagadnień, które dla nas mają znaczną, a nawet absolutną wagę. Nie pretendują do rangi ostatecznych odpowiedzi na ostateczne pytania ani nawet do podejmowania tych zagadnień w najbardziej istotny sposób. Ale przynajmniej są to poglądy, do których sam doszedłem uczciwym myśleniem i które jednak mają jakieś znaczenie w moim życiu i życiu moich towarzyszy. Wskazują więc na coś, co w moim pojęciu jest sensem życia. Nie próbują zawrzeć w sobie jego całości ani nie obejmują jednym szerokim spojrzeniem wszystkiego, co w nim jest ważne. Są to po prostu uwagi o kilku sprawach, które, wydaje mi się, mają wielkie znaczenie. Jeżeli jest jakaś nić, która je ze sobą wiąże, powiedziałbym, że można ją tak wyrazić:
Każdy człowiek szuka w życiu swego zbawienia i zbawienia ludzi, z którymi żyje. Przez „zbawienie” rozumiem przede wszystkim pełne rozpoznanie, kim rzeczywiście jesteśmy. Potem mam na myśli rozwinięcie w miłości Boga i ludzi danych nam przez Stwórcę możliwości. Zaliczam tu również odkrycie, że człowiek nie jest w stanie odnaleźć siebie jedynie w sobie, ale że musi odnajdywać się w innych i przez innych. Można by wreszcie streścić te twierdzenia w dwóch zdaniach z Ewangelii: „Kto by chciał życie swe zachować, straci je” i „Miłujcie się wzajemnie, jakom i Ja was umiłował”. Zawarte są również w powiedzeniu św. Pawła: „Jesteśmy jedni drugich członkami”.
Zbawienie, o którym mówię, nie jest jedynie subiektywne ani psychologiczne – nie jest odnalezieniem siebie w porządku natury. Jest obiektywną i mistyczną rzeczywistością, odnalezieniem siebie w Chrystusie, w Duchu albo jeżeli wolicie – w porządku nadprzyrodzonym. Ono obejmuje, przetwarza i udoskonala przyrodzone poznanie samego siebie. Ono je do pewnego stopnia z góry zakłada, zwykle też sprowadza, a zawsze przerasta. To odkrycie nas samych jest więc zawsze i utraceniem siebie – jest śmiercią i zmartwychwstaniem. „Wasze życie jest ukryte z Chrystusem w Bogu”. Odnalezienie siebie w Bogu i Boga w sobie poprzez miłość, która razem z nami odnajduje wszystkich innych ludzi w Bogu, jest więc w istocie odkryciem nie nas samych, ale Chrystusa. Przede wszystkim jest uświadomieniem sobie, że „żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus”, a po wtóre wniknięciem w tę niezmierzoną tajemnicę, którą św. Paweł tak śmiało – i niejasno – naszkicował w swoich wielkich Listach: tajemnicę rekapitulacji, podsumowania wszystkiego w Chrystusie. Jest także ujrzeniem całego świata w Chrystusie, który jest jego początkiem i końcem. Jest zobaczeniem, jak wszystko, co istnieje, wypływa z Boga w Logos, który wciela się, zstępuje do najniższych głębi Swego własnego stworzenia i zgromadza wszystko ku Sobie, ażeby w końcu wszystko zwrócić Ojcu u schyłku czasu. Tak więc odszukać siebie nie znaczy tylko odnaleźć nasze biedne, ograniczone i niespokojne dusze, ale odnaleźć moc Boga, która wzbudziła z martwych Chrystusa „i przez którą i wasza budowa rośnie na zamieszkanie Boże w Duchu” (Ef 2, 22).
To odkrycie Chrystusa nie będzie nigdy prawdziwe, jeżeli stanie się ucieczką od nas samych. Przeciwnie, nie może być żadną ucieczką, musi być osiągnięciem pełni. Nie mogę odnaleźć Boga w sobie ani siebie w Nim, jeśli nie zdobędę się na odważne spojrzenie w twarz temu, kim rzeczywiście jestem, z całą moją słabością, i nie przyjmę innych takimi, jacy są – z wszystkimi ich ograniczeniami. Odpowiedź religii nie jest naprawdę religijna, jeżeli nie odpowiada rzeczywistości: ucieczka jest rozwiązaniem podyktowanym przez zabobon.
Ta sprawa zbawienia, ujęta intuicyjnie, jest niezmiernie prosta. Gdy jednak zaczniemy ją analizować, przemienia się w skomplikowany węzeł paradoksów. Stajemy się sobą, umierając dla siebie. Zyskujemy jedynie to, czego się wyrzekamy, a jeżeli oddamy wszystko, wszystko też zostaje nam dane. Nie możemy się odnaleźć w sobie, ale jedynie w bliźnich, a jednocześnie przed wyjściem ku innym musimy wpierw odkryć siebie. Trzeba nam zapomnieć o sobie po to, aby dobrze poznać, kim jesteśmy. Najlepszy sposób kochania siebie to miłowanie innych, lecz nie możemy ich miłować, jeśli nie miłujemy samych siebie, przecież napisano: „Kochaj bliźniego twego jak siebie samego”. Jeżeli kochamy siebie w sposób niewłaściwy, tracimy zdolność kochania kogokolwiek. Bo nie kochając siebie należycie, w istocie nienawidzimy siebie, a wtedy nie możemy też nie odczuwać nienawiści do innych. A jednak w pewnym znaczeniu powinniśmy ich właśnie nienawidzić i opuścić ich dla znalezienia Boga. Jezus powiedział przecież: „Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści ojca swego i matki a nadto i życia swego, nie może być uczniem moim” (Łk 14, 26). Co do tego „znalezienia” Boga, to znów nie możemy Go nawet szukać, jeśli Go już nie znaleźliśmy, a nie możemy Go znaleźć, jeśli On sam nas wpierw nie odszukał. Nie możemy zacząć Go szukać bez szczególnego daru Jego Łaski, ale jeśli będziemy czekać na jej impulsy, ażeby rozpocząć to szukanie, prawdopodobnie nigdy się do tego nie zabierzemy.
Jedyne zadowalające rozwiązanie problemu naszego zbawienia powinno więc być tak szerokie, żeby móc objąć oba bieguny wszystkich tych antynomii. Dlatego też musi być nadprzyrodzone. Z tego powodu wszystkie inne odpowiedzi na to zagadnienie są niedoskonałe; obejmują one jedno tylko z przeciwstawnych twierdzeń, z których drugie może być zawsze jego zaprzeczeniem.
Weźmy na przykład antynomię między miłością samego siebie a miłością bliźniego. Jak długo wchodzą w grę sprawy materialne, te dwa uczucia wydają się sprzeczne. Im więcej dóbr zachowam dla mego użytku, tym mniej pozostanie ich dla innych. Moje wygody i przyjemności są zawsze w pewnym znaczeniu odebrane komuś innemu. A powyżej pewnej miary są nie tylko odebrane innym, ale wprost ukradzione. Powinienem umieć wyrzekać się dobrych i miłych rzeczy po to, żeby je dać innym, którzy ich bardziej potrzebują ode mnie. W pewnym sensie muszę więc „nienawidzić” siebie, ażeby kochać bliźnich.
Istnieje jednak duchowy egoizm, który potrafi zatruć nawet dobry uczynek dawania czegoś innym. Dobra duchowe są cenniejsze od materialnych i moja samolubna miłość może także znaleźć wyraz w pozbywaniu się dóbr doczesnych na użytek bliźniego. Jeżeli mój dar zmierza do przywiązania go do siebie, nałożenia na niego długu wdzięczności lub wywarcia duchowej tyranii na jego duszę, to okazując mu miłość, w rzeczywistości kocham jedynie siebie samego. Jest to nawet większy i bardziej przewrotny rodzaj egoizmu, gdyż handluje nie ciałem i krwią, ale duszami innych ludzi.
Przyrodzona asceza daje nam rozmaite, lecz niewystarczające rozwiązania tego problemu. Każde z nich zawiera w sobie ukrytą pokusę. Pierwszą pokusą jest hedonizm Erosa. Oddajemy ze swego tylko tyle, ile potrzeba, aby dzielić z kimś wzajemnie rozkosze życia. Zgadzamy się na pewien egoizm, mając poczucie, że w ten sposób liczymy się z rzeczywistością. Nasze wyrzeczenie jest więc tylko metodą rozsądnego powiększania wzajemnych przyjemności. W świecie burżujów Eros potrafi nakładać maskę chrześcijańskiej miłości.
Następnie może pojawić się pokusa zniszczenia siebie dla miłości drugiego człowieka. Jedyną wartością staje się wówczas jego uczucie. Poświęcenie siebie wydaje się absolutnym dobrem. I żądanie tamtego jest również absolutem. Bez względu na to, czego pragnie ukochana istota, oddamy życie, a nawet duszę, żeby się jej przypodobać. To jest asceza Erosa, który ma sobie za punkt honoru iść za przedmiotem swojej miłości aż do piekła. Bo i jakąż większą ofiarę może człowiek złożyć na ołtarzu uczucia od poświęcenia własnej, nieśmiertelnej duszy?
W takiej ofierze właściwą miarą heroizmu staje się szaleństwo: heroizm tym większy, im powód ofiary bardziej pospolity.
Jeszcze inna pokusa wpada w przeciwną skrajność. Mówi nam wraz z Sartre’em: L’enfer, c’est les autres! (Piekło to inni ludzie!). W tym wypadku sama miłość staje się największą pokusą i największym grzechem. Ponieważ jest to grzech nieunikniony, jest więc też równocześnie piekłem. Ale i to jest zamaskowaną formą Erosa – Erosa samotności. Jest to miłość śmiertelnie raniona przez własną niemożność kochania, która ucieka od ludzi, żeby nie potrzebować im się dawać. Ale nawet w swojej samotności ten Eros jest jeszcze udręczony nieuchronnym głodem bratnich istot, już nie ze względu na nie, ale na własne dopełnienie.
Żadne z tych trzech rozwiązań nie jest wystarczające. Trzecie mówi nam, że powinniśmy kochać jedynie siebie. Drugie, że trzeba nam wyłącznie kochać innych. Pierwsze zakłada, że kochając innych, szukamy po prostu najskuteczniejszego sposobu kochania samych siebie. Prawdziwa odpowiedź, ta, która jest nadprzyrodzona, stwierdza, że powinniśmy kochać siebie po to, ażeby być zdolnymi do kochania bliźnich, że musimy odnaleźć siebie przez dawanie się innym. Słowa Chrystusa są jasne: „Będziesz kochał bliźniego twego jak siebie samego”.
To nie jest tylko pomocnicza wskazówka, ale raczej podstawowe prawo ludzkiego istnienia. Jest ono częścią pierwszego i najważniejszego przykazania i wypływa z obowiązku kochania Boga z całego serca, z całej duszy i ze wszystkich sił naszych. To podwójne przykazanie, ukazujące nam dwa oblicza tej samej miłości, wymaga od nas innego ascetyzmu, który jest odpowiedzią Agape, a nie Erosa.
Wszystko, co tu dalej powiedziano, opiera się na tej podstawie. Człowiek zostaje odcięty od siebie i od Boga przez egoizm, którym się oddziela od swego brata. Tego przedziału nie może uleczyć miłość znajdująca się tylko po jednej stronie przepaści. Miłość musi dosięgnąć obu jej brzegów i przyciągnąć je ku sobie. Nie możemy kochać siebie, nie kochając innych, i nie jesteśmy zdolni do miłości bliźnich, jeżeli jej nie mamy dla samych siebie. Ale samolubna miłość własnego „ja” odbiera nam zdolność kochania innych ludzi. Trudność tego przykazania tkwi w paradoksie, który każe nam kochać siebie niesamolubnie, ponieważ nawet tę miłość jesteśmy dłużni naszym bliźnim.
Ta prawda nigdy nie stanie się dla nas jasna dopóty, dopóki nie będziemy uważać, że każdy z nas indywidualnie stanowi centrum wszechświata. Nie istniejemy wyłącznie dla siebie i dopiero pełne przeświadczenie o tym fakcie pozwoli nam miłować się w sposób właściwy, a tym samym i kochać innych. Co rozumiem przez słuszną miłość samego siebie? Przede wszystkim mam tu na myśli chęć życia, przyjęcie go jako wielkiego daru i wielkiego dobra, nie z powodu tego, co nam ono daje, ale co pozwala nam dawać innym. Świat współczesny zaczyna coraz bardziej odkrywać, że siła i żywotność istnienia człowieka zależy od jego własnej ukrytej woli życia. Jest w nas bowiem także ciemna siła zniszczenia, którą ktoś nazwał „instynktem śmierci”. Ta siła, zrodzona przez zawiedzioną miłość własną, obracającą się przeciwko nam samym, może okazać się straszliwą potęgą. Jest to siła miłości własnej przeradzającej się w nienawiść, która uwielbiając siebie, uwielbia zarazem pożerającego ją potwora.
Jest więc rzeczą największej wagi, żebyśmy zgodzili się żyć nie dla siebie – tylko dla innych ludzi. Jeżeli to zrobimy, to przede wszystkim będziemy umieli spojrzeć w twarz naszym możliwościom i godzić się na ich granice. Dopóki się skrycie uwielbiamy, nasze braki nie przestają nas dręczyć poczuciem rzekomego upośledzenia. Ale kiedy zaczniemy żyć dla innych, przekonujemy się stopniowo, że nikt nie spodziewa się po nas, żebyśmy byli „jako bogowie”. Zobaczymy, że – tak jak wszyscy – mamy naturę ludzką, a więc jej słabości i braki, i że te nasze ograniczenia grają bardzo ważną rolę w naszym życiu. Bo właśnie z ich powodu potrzebujemy innych ludzi, a oni nas. Nie wszyscy mamy te same słabe strony, zastępujemy się więc i dopełniamy wzajemnie, każdy z nas dając właśnie to, czego brakuje drugiemu.
I tylko widząc tak siebie w prawdziwym kontekście ludzkości, jako członków rasy, której przeznaczeniem jest stać się jednym organizmem i „jednym ciałem”, zaczniemy pojmować znaczenie już nie tylko naszych osiągnięć, ale również niepowodzeń i klęsk naszego życia. Osiągnięcia nie należą wyłącznie do mnie – drogę do nich przygotowali inni. Ale i klęski nie są całkowicie moje. Mogą wypływać z niepowodzeń innych ludzi i zostają także wyrównane przez osiągnięcia moich bliźnich. Znaczenie i wartość mojego życia nie mogą więc mierzyć się całkowicie sumą osobistych wygranych. Można je ocenić jedynie w perspektywie zupełnego włączenia moich osiągnięć i niepowodzeń w osiągnięcia i niepowodzenia mojego pokolenia, środowiska i epoki. Zależą jednak przede wszystkim od mojej integracji z tajemnicą Chrystusa. Oto co w czasie poważnej choroby uświadomił sobie poeta John Donne, słysząc dzwon pogrzebowy, oznajmiający śmierć innego człowieka: „Kościół jest katolicki, uniwersalny – i takie są wszystkie jego poczynania, które są własnością nas wszystkich… Kto nie nadstawia ucha na dźwięk każdego dzwonu, bijącego przy jakiejkolwiek okazji? Ale kto może wyróżnić i oddzielić to podzwonne, które i jego kiedyś przeprowadzi przy zejściu z tego świata?”.
Każdy człowiek jest częścią mnie samego, bo ja jestem częścią i członkiem ludzkości. Każdy chrześcijanin jest częścią mojego ciała, ponieważ jesteśmy członkami Chrystusa. Wszystko, co robię, jest także zrobione dla nich, z nimi i przez nich. Wszystko, co oni zdziałają, jest także we mnie, przeze mnie i dla mnie. Ale każdy z nas pozostaje odpowiedzialny za swój udział w życiu całego ciała. Miłość nie może być tym, czym być powinna, jeżeli sobie nie uświadomię, że moje życie jest składową częścią życia całego nadprzyrodzonego organizmu. Tylko wtedy, kiedy ta prawda zajmuje absolutnie centralne miejsce w naszym życiu, inne zasady układają się we właściwy kontekst. Samotność, pokora, zaparcie się siebie, działanie i kontemplacja, sakramenty, życie zakonne, rodzina, wojna i pokój – wszystko to nabiera właściwego znaczenia jedynie przez swój stosunek do centralnej rzeczywistości, to jest do życia i działania Boga w tych, których On włączył w ciało Swego Chrystusa. Nic nie będzie miało sensu, jeżeli nie uznamy za Johnem Donne’em, że „nikt nie jest samotną wyspą, każdy jest częścią kontynentu, jednego głównego lądu”.Tylko miłość niesamolubna przetrwa
1. Nie znajdziemy nigdy szczęścia, szukając go wyłącznie dla siebie. Jeśliby miało być pomniejszone przez dzielenie go z innymi, to nie byłoby dość wielkie, aby nas móc nasycić. W zadowoleniu własnego „ja” mieści się chwilowe i fałszywe szczęście, ale ono zawsze prowadzi do cierpienia, ponieważ wyniszcza i zacieśnia ducha. Prawdziwe szczęście znajduje się jedynie w niesamolubnej miłości, takiej, która wzrasta w miarę udzielania się innym. Ponieważ miłość może się dawać bez końca, więc i jej potencjalne szczęście jest też nieograniczone. Nieskończone udzielanie się jest zasadą wewnętrznego życia samego Boga. On też zrobił z udzielania się bliźnim podstawowe prawo naszego istnienia, tak że miłując innych ludzi, najdoskonalej kochamy siebie. W bezinteresownym wysiłku najpełniej też rozwijamy nasze zdolności istnienia i działania.
Szczęście nie znosi jednak przymusu. Miłości nie wystarcza się udzielać – musi to czynić dobrowolnie. To znaczy, że trzeba ją dawać, nie należy jej jednak zabierać dla siebie. Niesamolubne uczucie, mające za przedmiot egoistę, nie przynosi doskonałego szczęścia; nie dlatego, żeby miłość potrzebowała wzajemności lub nagrody, ale dlatego, że zawiera się w szczęściu ukochanej istoty. A jeśli ta przyjmuje ją egoistycznie, to i ten, który kocha, nie może być zadowolony. Widzi, że jego miłość nie dała szczęścia, bo nie wzbudziła w ukochanym wzajemnej zdolności do niesamolubnego kochania.
Stąd powstaje paradoks: właśnie miłość wyzuta z egoizmu może spokojnie spocząć tylko w pełni odwzajemnionym uczuciu, ponieważ wie, że prawdziwy pokój znajduje się tylko w niesamolubnym sercu. Dla dobra ukochanej istoty godzi się na jej pełną oddania wzajemność. A w ten sposób sama się doskonali.
Darem miłości jest władza i zdolność kochania; skuteczne udzielanie się innym jest więc także jej przyjmowaniem. Miłość zachowuje się, tylko dając ją szczodrze, a dawać ją w pełni można tylko wtedy, jeżeli wzajemnie się jej doznaje.
2. Miłość nie tylko wyżej ceni dobro innego niż własne, ale nawet ich nie porównuje. Uznaje tylko dobro ukochanej istoty, które zarazem jest i moim. Miłość użycza wszelkiego dobra drugiemu człowiekowi, nie dzieląc go na części, tylko tak się ze swym przedmiotem identyfikując, że jego dobro staje się i moim. Używamy go w całości w jednym duchu, nie przepoławiając go ani nie dzieląc na dwie dusze. Tam, gdzie miłość jest naprawdę bezinteresowna, kochający nawet nie zapytuje, czy ma prawo zatrzymać dla siebie część tego dobra, którego pragnie dla przyjaciela. Miłość szuka całego swego pożytku w dobru ukochanej istoty i dzielenie go byłoby jej pomniejszeniem. Taki podział osłabiłby nie tylko działanie miłości, ale również i płynącą z niej radość. Gdyż miłość nie szuka wypływającej z niej samej radości – jej szczęście mieści się w skutku jej działania, to jest w dobru ukochanego. Jeśli więc moja miłość jest czysta, nie potrzebuję nawet pragnąć dla siebie zawartego w niej szczęścia. Miłość dąży tylko do jednego celu – do dobra ukochanej istoty. Nie dba o wszystkie inne jej skutki. Miłość jest więc sama dla siebie nagrodą.
3. Kochać kogoś – to pragnąć tego, co jest dla niego rzeczywiście dobre. Taka miłość musi opierać się na prawdzie. Jeśli nie widzi różnicy między dobrem a złem, a kocha ślepo jedynie dla samego kochania, jest raczej bliższa nienawiści niż miłości. Kochać ślepo to kochać samolubnie, gdyż celem takiego uczucia nie jest dobro drugiej istoty, tylko działanie miłości w naszej własnej duszy. Nie może ono nawet podszywać się pod miano miłości, o ile przynajmniej nie udaje, że szuka dobra ukochanej osoby. Ale jeśli nie dba o prawdę i nie zastanawia się nigdy, czy nie błądzi, już tym samym dowodzi swego egoizmu. Nie szuka bowiem prawdziwego dobra przedmiotu swojej miłości ani nawet dobra własnego. Nie interesuje się prawdą, ale jedynie sobą. Głosi zadowolenie z dobra pozornego – co jest uprawianiem miłości dla niej samej, bez względu na jej dobre lub złe następstwa.
Gdy taka miłość zrodzi się na poziomie cielesnej namiętności, łatwo ją rozpoznać. Jest samolubna, a więc w ogóle nie jest miłością. Ci, których uczucie nie wyrasta ponad żądze ciała, zazwyczaj nie zadają sobie nawet trudu oszukiwania się szlachetnymi pobudkami. Idą za swoją namiętnością. A ponieważ nie są zakłamani, są uczciwsi, jakkolwiek bardziej nieszczęśliwi, od tych, którzy udają miłość na szczeblu duchowym, nie zdając sobie sprawy, że ich „brak egoizmu” jest tylko iluzją.
4. Miłość chrześcijańska nie jest ani słaba, ani ślepa. Jest z natury swojej roztropna, sprawiedliwa, umiarkowana i mocna. Nasza miłość nie jest prawdziwa, jeżeli nie skupia w sobie wszystkich innych cnót. Nikt pragnący prawdziwie kochać nie przystanie na zafałszowaną miłość. Jeśli w ogóle mamy miłować bliźnich, musimy postanowić dobrze ich kochać. Inaczej nasza miłość będzie ułudą.
Pierwszym krokiem do niesamolubnej miłości jest uświadomienie sobie, że nasze uczucia mogą łatwo ulegać iluzjom. Trzeba nam najpierw je oczyścić, wyrzekając się szczęścia kochania jako samoistnego celu. Tak długo jak ono jest samo dla siebie celem, nie będziemy uczciwi ani wobec siebie, ani wobec tych, których kochamy; nie będziemy szukać ich dobra, tylko naszej własnej przyjemności.
5. Wynika z tego jasno, że aby kochać innych, musimy najpierw umiłować prawdę. A ponieważ miłość jest sprawą praktycznych i konkretnych stosunków między ludźmi, więc i prawda, którą trzeba nam umiłować, jeżeli chcemy kochać naszych braci, nie jest jedynie abstrakcyjną spekulacją. Jest prawdą moralną, w którą powinno się tchnąć życie i wcielić ją zarówno w ich, jak i w nasze istnienie. Ona jest też czymś więcej niż zimnym uświadomieniem sobie obowiązku wynikającego z zasad etycznych. Prawda, którą nam trzeba ukochać, gdy kochamy naszych braci, to konkretne przeznaczenie i świętość, jakie dla nich zaplanowała miłość Boga. Rzeczywista miłość bliźniego nie powinna się ograniczać do pragnienia jego szczęścia, zdrowia i pomyślności na tym świecie. Miłość nie może się zadowolić czymś tak ułamkowym. Kochając go, muszę w jakiś sposób wniknąć głęboko w tajemnicę miłości, jaką Bóg ma dla niego.
Pobudką moją ma być nie tylko sympatia ludzka, ale ta miłość boska, która objawiła się nam w Osobie Jezusa i wzbogaca nasze życie, wypełniając serca Duchem Świętym.
Prawda, którą mam umiłować, kochając mego brata, nie powinna być filozoficzną abstrakcją. Musi być zarazem nadprzyrodzona i konkretna, praktyczna i żywa. Nie używam tych słów w jakimś metaforycznym znaczeniu. Prawda, którą powinienem kochać w moim bliźnim, to sam Bóg żyjący w jego duszy. Trzeba mi odnaleźć w niej życie Ducha Bożego. A mogę rozeznać i śledzić to tajemnicze życie jedynie z pomocą tego samego Ducha Świętego żyjącego i działającego w głębi mojego serca.
6. Miłość chrześcijańska każe mi dążyć do czegoś większego niż zaspokojenie własnych pragnień, chociażby one zmierzały do pożytku bliźnich. Powinna uczynić ze mnie narzędzie Opatrzności Bożej w ich życiu. Muszę być przekonany i na wskroś przeniknięty tą świadomością, że bez mojej miłości nie będą może mogli dokonać tego, co Bóg dla nich zamierzył. Moja wola powinna się stać narzędziem woli Bożej i pomagać im w stworzeniu własnego przeznaczenia. Moja miłość ma być dla nich „sakramentem” tajemniczej i niesamolubnej miłości, jaką Bóg żywi dla nich. Ma być przekazywaniem im nie mojego własnego ducha, ale Ducha Świętego. Moje słowa do nich mają być słowami Chrystusa, który raczy się im przeze mnie objawiać.
Takie ujęcie miłości jest przede wszystkim konieczne dla księdza. Jest to jedna z cech łaski kapłaństwa. Można powiedzieć, że ona nie da się od niego oddzielić i że kapłan nie może być w zgodzie z sobą i z Bogiem, jeżeli nie stara się kochać ludzi miłością Bożą. Bo tylko taka miłość, mocna i pewna jak sam Duch Boży, może uchronić nas od godnej pożałowania pomyłki: obdarzania bliźnich uczuciem, które wprowadza ich w błąd i każe im szukać szczęścia tam, gdzie go nie można znaleźć.
7. Ażeby więc móc kochać ludzi doskonałą miłością chrześcijańską, muszę żyć w prawdzie z nimi, z samym sobą i z Bogiem. Prawdziwe dobro każdego człowieka jest zarazem jego własne i wspólne całemu Królestwu Bożemu. A to dlatego, że ono jest całe skoncentrowane w planach, jakie ma Bóg względem jego duszy. Przeznaczenie każdego z nas jest bowiem włączone przez Stwórcę w losy całego Królestwa. Im pełniej jesteśmy sobą, tym bardziej stajemy się zdolni do pracowania dla dobra całości Kościoła Bożego. Każda osobowość ludzka zostaje udoskonalona cnotami dziecka Bożego – te cnoty przejawiają się jednak w każdej w inny sposób, ponieważ urzeczywistniają się w życiu poszczególnych świętych w różnym układzie opatrznościowych okoliczności.
Jeżeli kochamy się wzajemnie w prawdzie, to miłość nasza otrzyma łaskę jasnowidzącej roztropności, która dostrzeże i uszanuje zamiary Boże względem każdej poszczególnej duszy. Wzajemna miłość ludzi powinna być zakorzeniona w głębokiej czci dla Opatrzności Bożej, tej pokornej czci, która składając nasze krótkowzroczne plany w ręce Stwórcy, stara się przede wszystkim wniknąć w niewidzialną pracę budowania Jego Królestwa. Tylko miłość wczuwająca się w zamiary Opatrzności może doskonale zjednoczyć się z jej działaniem w duszach. Wierne podporządkowanie się ukrytej pracy Boga w świecie przeniknie naszą miłość pietyzmem, to znaczy nadprzyrodzonym lękiem i poszanowaniem. Ten pietyzm i poszanowanie nadadzą naszej miłości bliźniego charakter religijny, bez którego ona nie może być nigdy doskonała. Bo miłość nie tylko musi szukać prawdy w życiu tych, którzy nas otaczają, ona musi ją tam znaleźć. Ale kiedy znajdujemy prawdę kształtującą nasze życie, to znaleźliśmy więcej niż ideę. Znaleźliśmy Osobę. Natknęliśmy się na działanie Tego, który jest dotąd ukryty, ale którego dzieło mówi nam, że jest święty i godzien uwielbienia. A w Nim odnajdujemy i siebie.
8. Samolubna miłość rzadko szanuje prawo ukochanego człowieka do pozostania autonomiczną osobą. Nie uznając jego rzeczywistego istnienia i nie pozostawiając jego osobowości swobody wzrastania i rozwijania się w samoistny sposób – chce przede wszystkim zatrzymać go pod swoim wpływem. Nalega, aby zastosował się do naszej woli i używa w tym celu wszelkich możliwych środków. Samolubna miłość więdnie i umiera, jeżeli nie jest podtrzymywana przejawami czułości ze strony ukochanej osoby. Dla takiego uczucia nasi przyjaciele istnieją jedynie po to, abyśmy mogli ich kochać. Chcemy uczynić z nich ulubione zwierzątka i utrzymywać ich ciągle w stanie oswojonych faworytów. Największą troską takiej miłości jest obawa wydostania się na wolność umiłowanych istot. Wymagamy, aby nam podlegały, gdyż jest to potrzebne do podsycania naszych własnych uczuć.
Samolubna miłość przybiera często pozory zaparcia się siebie, ponieważ godzi się na wszelkie ustępstwa dla ukochanej osoby, byle ją utrzymać w niewoli. Ale w istocie kupowanie tego, co jest najbardziej wartościowe w człowieku: jego integralności, wewnętrznej swobody i jego godności jako osoby ludzkiej, za dobra o wiele mniejszej ceny jest szczytem samolubstwa. A ten egoizm staje się jeszcze wstrętniejszy, gdy lubuje się w swoich ustępstwach i łudzi się, że one są aktami chrześcijańskiego poświęcenia.
Niesamolubna miłość, uczciwie szukająca prawdy, nie będzie robiła nieograniczonych ustępstw dla ukochanych osób.
Niech Bóg zachowa mnie od przyjaciela, który nigdy nie odważy się mnie zganić. Niech mnie uchroni też od takiego, co nieustannie będzie chciał mnie zmieniać i poprawiać. Ale jeszcze bardziej niech mnie obroni od człowieka, którego przywiązanie będzie szukać zadowolenia jedynie w moich zarzutach.
Jeżeli kocham bliźnich w prawdzie, to moja miłość będzie uczciwa nie tylko w stosunku do nich, ale również do mojej własnej osoby.
Nie mogę być uczciwy z nimi, jeśli nim nie jestem i wobec siebie.
„Pan bada sprawiedliwego i niezbożnego; lecz kto miłuje nieprawość, ma w nienawiści duszę swoją” (Ps 10, 6).
„Nieprawość” oznacza tutaj nierówny podział, niesprawiedliwość, która żąda więcej, niż mi się prawem należy, a daje innym mniej, niż powinni otrzymać. Kochać siebie bardziej niż bliźnich to być niewiernym zarówno im, jak i sobie. Im więcej chcę wykorzystać innych ludzi, tym mniej sam będę pełną osobą, bo chciwość posiadania tego, co mi się nie należy, zacieśnia i pomniejsza moją własną duszę.
Toteż człowiek zbytnio przywiązany do siebie nie jest zdolny do kochania kogokolwiek, łącznie z samym sobą. Jakże więc mógłby mieć nadzieję miłowania braci.
„Mąż złośliwy nęci bliźniego i prowadzi go drogą niedobrą” (Prz 16, 29).
9. Miłość chrześcijańska powinna nas nauczyć, że przyjaźń jest rzeczą świętą, nie jest więc ani święcie, ani miłosiernie opierać ją na kłamstwie. W pewnym znaczeniu możemy być przyjaciółmi wszystkich ludzi, gdyż nie ma na świecie człowieka, z którym nie mielibyśmy czegoś wspólnego. Ale byłoby fałszem mieć za dużo bliskich przyjaciół. Nie jest możliwe być naprawdę blisko z wieloma osobami, gdyż na świecie istnieje tylko bardzo mało ludzi, z którymi mielibyśmy wszystko wspólne.
Miłość musi być więc wierna tym, których kochamy, i nam samym, a także swoim własnym prawom. Nie mogę żyć w prawdzie wobec siebie, jeżeli będę udawał, że wiąże mnie jakaś głębsza wspólnota z człowiekiem, którego w rzeczywistości lubię raczej z egoistycznych i niegodnych pobudek.
Istnieje co prawda uniwersalna podstawa do przyjaźni z wszystkimi naszymi braćmi: wszyscy jesteśmy umiłowani przez Boga i powinienem pragnąć, aby wszyscy kochali Go z całej mocy. Niemniej faktem jest, że na tej ziemi nie zdołam wniknąć do głębi w tajemnicę ich miłości do Boga i Boga do nich.
Wielcy kapłani i święci, jak proboszcz z Ars, którzy wejrzeli w najskrytsze głębiny tysiąca dusz, mieli mimo to niewielu bliskich przyjaciół. Nikt nie jest bardziej samotny niż ksiądz o szerokim zasięgu duszpasterskim. Żyje w straszliwej pustyni, odcięty od świata tajemnicami swoich bliźnich.
10. Ze wszystkich tych wypowiedzi wynika jedna prawda: naszym przeznaczeniem jest kochać się wzajemnie tak, jak Chrystus nas umiłował. Przebywając na ziemi, Jezus miał bardzo mało bliskich sobie osób, a jednak kochał i kocha wszystkich ludzi i jest dla każdej duszy przychodzącej na ten świat najbliższym, poufnym przyjacielem. Żywoty wszystkich tych, których spotykamy i znamy, są wplecione w nasze własne przeznaczenie razem z istnieniami innych, z którymi nigdy osobiście się nie zetkniemy. Ale niektórzy ludzie (w bardzo niewielkiej liczbie) stali się naszymi bliskimi przyjaciółmi. Mając więcej wspólnego z nimi, możemy ich kochać bardziej niesamolubną miłością i w większym stopniu się z nimi wszystkim dzielić. Są nieodłączni od naszego losu, a więc i miłość do nich jest szczególnie święta; przez nią przejawia się Bóg w naszym życiu.
11. Cnota doskonałej miłości jest najwyższym hołdem złożonym wolności Boga. Świadczy, że On ma moc oddawania się tym, którzy Go kochają, nie naruszając czystości ich uczucia. Co więcej – niesamolubna miłość, otrzymując od Boga w darze Jego samego, staje się właśnie przez to zdolna do osiągnięcia doskonałej czystości. To nie kto inny, tylko sam Bóg stwarza czystość i miłość tych, którzy zarówno Jego, jak i bliźnich kochają w sposób doskonały.
Nie trzeba sobie wyobrażać miłości Bożej jako głodu. To jest uczta Królestwa Niebieskiego, do której wielki Król zaprosił licznych gości. Ale wielu z nich nie przyszło na tę ucztę, ponieważ pragnęło jeszcze czegoś poza nią: pola, żony, jarzma wołów. Nie wiedzieli, że gdyby szukali najpierw uczty i Królestwa, wszystko inne zostałoby im przydane.
Miłość nie jest głodem. Jest ona iuge convivium – wieczną ucztą nieznającą przesytu, wieczerzą, na której żywimy się, posługując innym raczej, niż jedząc sami. Jest także ucztą roztropności, przy której wiemy, ile dawać sobie wzajemnie podług sprawiedliwej miary.
„Tedy rzekł Pan: »Któż, mniemasz, jest wiernym a roztropnym szafarzem, którego postanowił Pan nad czeladzią swoją, aby jej wydzielił pszenicę w czasie oznaczonym? Błogosławiony ów sługa, którego Pan, gdy nadejdzie, znajdzie tak czyniącym«” (Łk 12, 42–43).
Ale karmić bliźnich miłością to karmić ich Chlebem Żywota, którym jest Chrystus, a także nauczyć ich kochać uczuciem nieznającym głodu.
„Jam jest chleb żywota: kto przyjdzie do Mnie, nie będzie łaknął, a kto wierzy we Mnie, nigdy pragnąć nie będzie” (J 6, 35).
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki