Nikt nie może wejść - ebook
Nikt nie może wejść - ebook
Mieszkają tam razem, w domu na końcu świata. Ale tylko ona opuszcza jego progi. I dobrze strzeże swojego sekretu. Weronika zmienia wszystko - miasto, pracę i wygląd. Przeprowadza się do małej wioski na skraju Ślężańskiego Parku Krajobrazowego i tam, w cichym i ciemnym miejscu, skrywa swoje sekrety. Mały pokój na poddaszu i jego tajemniczy mieszkaniec stają się sensem jej życia. Przygnieciona siecią kłamstw i pozorów Weronika wie jedno - nikt nie może się dowiedzieć. Nikt nie może wejść do tego domu. „Nikt nie może wejść" to wbrew pozorom historia o miłości, napisana w konwencji thrillera psychologicznego. Bohaterka toczy życiową bitwę - czy zwróci się w stronę przeszłości i utonie w odmętach śmierci? Czy da szansę życiu i pozwoli się kochać? Czy to, co wydaje się oczywiste, musi być właśnie takie? Ina Nacht stworzyła naprawdę świetny thriller psychologiczny. Historię, w której pod pozorami normalności skrywa się niejedna tajemnica. Wplecenie w fabułę nutki romansu jest dodatkową zaletą, dzięki której wszystko komponuje się w niebanalną, nieprzewidywalną i emocjonalną historię. Polecam ogromnie, Danuta Perszewska @ksiazkowa_nutka Miłość staje w szranki ze śmiercią, nauka kreuje zaświaty, prawda nagina rzeczywistość. Ina Nacht, w typowym, mrocznym stylu, budzi nowe namiętności nie gasząc starych, karierę zamienia w ucieczkę, a genetykę czyni bogiem. Fantastyczne, inne oblicze romansu i grozy! - Katarzyna Kmieć, @pani_ka_czyta
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8290-162-7 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przemiłów, ulica Świętojańska 16
Jest godzina szósta trzydzieści. Marcowy poranek przyniósł dziś lekkie opady śniegu, który topi się niemal natychmiast po dotknięciu błotnistej ziemi. Pozbawione liści drzewa uginają się od porywistego wiatru, a ciemno-granatowe niebo przytłacza krajobraz swoją ponurą barwą. Jest przerażająco szaro i zimno. Mimo że stoję w ciepłym salonie, trzymając w ręku kubek z parującą herbatą, czuję, że moje ciało sztywnieje od wewnętrznego chłodu.
Już za chwilę będę musiała wyjść na ten monochromatyczny świat i zmierzyć się z tym, co wciąż dla mnie nowe.
Ale to za chwilę.
Zaglądam jeszcze do małego piecyka, ulokowanego w kącie ciemnego pokoju. Mosiężną łopatką dorzucam węgla i szczelnie zamykam klapę. Rozkoszując się ostatnimi minutami domowego poranka, z lubością staję obok pieca i obserwuję zimowy krajobraz za oknem. Herbata przyjemnie rozgrzewa i rozluźnia mój zawiązany na supeł żołądek. Rano zwykle dosypuję do niej kilka zimowych przypraw. Kardamon, goździki, cynamon, anyż, kurkuma. Do tego łyżeczka miodu. Już kilka łyków tak przygotowanego naparu wystarcza, żebym poczuła przypływ sił. Muszę mieć energię, żeby zmierzyć się z wyzwaniami dnia.
Ale jeszcze za moment.
Szczelniej otulam się wełnianym swetrem i omiatam wzrokiem pełne cieni pomieszczenie.
Kilka miesięcy temu wynajęłam ten domek. Specjalnie używam słowa “domek”, gdyż to nie jest prawdziwy dom. Raczej kwatera letniskowa. Nieduży budynek z trójkątnym mocno spadzistym dachem, drewnianym gankiem i małym ogródkiem wygląda niemal identycznie jak trzydzieści innych chałupek w Przemiłowie. Na parterze znajduje się salon, prowizoryczna łazienka i uboga w sprzęty kuchnia. Strome schody prowadzą na poddasze, do małego pomieszczenia, które zapewne miało służyć za sypialnię.
Ja nazywam je inaczej.
W budynku jest bardzo ciemno – małe okna wpuszczają niewiele światła, a brązowe, drewniane ściany nie rozświetlają pomieszczenia.
Wypisz, wymaluj domek letniskowy z końca lat siedemdziesiątych.
Na szczęście chata ogrzewana jest za pomocą piecyka na węgiel i drewno, więc może być użytkowana przez cały rok.
Na szczęście dla mnie.
Ciemno, cicho, daleko od sąsiadów.
Jak tylko zobaczyłam to miejsce, zakrzyknęłam entuzjastyczne “biorę” do wymuskanej agentki nieruchomości.
Nie powstrzymało mnie bezbrzeżne zdziwienie widoczne na jej twarzy ani seria pytań: Jest pani pewna? Nie chce pani zobaczyć czegoś lepszego? O wyższym standardzie? Czegoś bliżej miasta?
Nie. Nie chciałam czegoś lepszego, świetlistego mieszkania z dębową podłogą i eleganckimi skandynawskimi meblami. Nie chciałam czegoś bliżej ludzi, miasta, udogodnień, jak sklepy czy zakłady fryzjerskie.
Chciałam ciemnej nory z dala od wszystkich. Bezpiecznego schronienia dla nas.
No i mam. Chatka na końcu świata w Przemiłowie.
Na razie jest tu prawie pusto, pewnie w sezonie letnim to się zmieni. Jednak do lata zostało jeszcze trochę czasu. Nie będę się teraz tym martwić.
Jeszcze raz spoglądam na zegarek. Jest szósta trzydzieści dziewięć. Pora zabierać się za poranne obowiązki.
Moją służbę.
Ostrożnie wchodzę na piętro domku. Delikatnie pukam w drewniane drzwi, za którymi ukrywam moje szczęście.
– Proszę. – Głos brzmi lekko, beztrosko, jak u małego chłopca. Jest inny od głosu, który pamiętam z minionych lat. Ale nie przejmuję się tym. Wierzę, że on wciąż tam jest.
Uchylam drzwi. Tylko trochę.
– Miałeś dobrą noc? – pytam szeptem przez szparę.
– Dobrą. – Chłopięcy głosik śmiesznie piszczy, a moje serce zalewa fala czułości.
– Masz jeszcze wodę?
– Mam.
Ilekroć z nim rozmawiam, zasycha mi w ustach. To nerwy. Zaciskam pięści i przełykam ślinę.
– Dobrze. W takim razie przyjdę do ciebie po powrocie z pracy. Zajmę się pokojem i przyniosę świeżą wodę. Teraz skupię się na schodach. – Zerkam na pokój. Jest tam. Czuję palenie w żołądku i przez chwilę trudno mi zebrać myśli. Pocieram skronie zdrętwiałymi palcami i mówię cicho:
– Pamiętaj o wszystkich zasadach. Uważaj. I pij wodę.
– Dobrze.
Anielski głos. Pełen słodyczy i dziecięcej naiwności. Głos z waty cukrowej i letniego popołudnia, głos z pluszowego misia i placu zabaw.
Bezszelestnie zamykam drzwi i szeptem dodaję:
– Kocham cię.
Zanim widok na pokój znika, słyszę jeszcze ciche:
– Tak, kocha.
Tak, kocha.
Wzdrygam się, bo przeszywa mnie dreszcz. Ale zaraz upominam się w duchu, że teraz nie czas na użalanie się na sobą.
Schodzę na dół i szybko wykonuję poranną sekwencję czynności. Zakładam gumowe rękawiczki, w misce przygotowuję ciepłą wodę z mocnym środkiem odkażającym i rozpakowuję nowy zestaw ścierek. Tak uzbrojona ponownie wdrapuję się po stromych schodach i poczynając od drzwi do jego pokoju, zaczynam szorowanie.
Dokładnie myję framugę, klamki, zdobienia drewnianych drzwi. Później zajmuję się poręczą, szczebelkami, podłogą, a na końcu pucuję każdy ze stopni. Jest ich jedenaście. Jedenaście stopni z wyżłobionym wzorkiem. Jedenaście stopni, które poleruję każdego dnia. Wkładam w to całe serce.
Wokół mnie unosi się silny zapach detergentu. Mocno trę sosnowe powierzchnie. W niektórych miejscach drewno zaczyna zmieniać kolor, pewnie przez działanie zbyt drażniących środków czyszczących. Ale nie interesuje mnie to. Szoruję, trę, poleruję.
Mocniej, jeszcze mocniej.
Czasami od tej pracy moje palce krwawią, a na rękach pojawiają się wypełnione ropą odciski.
Mocno, jeszcze mocniej. Nie może zostać tu nic podejrzanego; ani drobinka kurzu, ani gram mojego śladu biologicznego. Musi być sterylnie.
Kończę czyścić ostatni schodek. Zmęczona i zasapana odgarniam przedramieniem włosy opadające na czoło.
Zrobione. Ufff. Po południu zajmę się jego pokojem, a teraz czas do pracy. Pora poudawać trochę normalną mieszkankę Ślężańskiego Parku Krajobrazowego.
W łazience szybko doprowadzam się do porządku. Zmywam z siebie chlorowy zapach detergentu i poprawiam fryzurę. Zerknięciu w lustro towarzyszy nikłe poczucie zadowolenia.
Wzdycham i na palec serdeczny zakładam pierścionek. Jest złoty i ozdobiony absurdalnie dużym brylantem.
Teraz już tylko buty, torebka, ciepły płaszcz i czapka. No i spojrzenie na górę, na pokój, w którym mieszka słodki głos.
– Do zobaczenia, kochanie – szepczę, choć wiem, że on i tak nie usłyszy.
Naciskam klamkę i wychodzę zmierzyć się z szaro-burym światem.
***