- W empik go
Nim nadejdzie świt - ebook
Nim nadejdzie świt - ebook
Podobno pierwsza miłość nie może trwać wiecznie. Podobno wypali się przy pierwszym podmuchu pędzącego życia… Czy na pewno?
Theo pragnie by rodzice byli z niego dumni. Uprawia kick-boxing, jak niegdyś jego ojciec. Gra na skrzypcach, spełniając marzenie matki. Jego życie wydaje się poukładane.
Vera chce tylko normalnego życia, lecz jej relacje z matką wykraczają daleko poza te panujące w zdrowej rodzinie. Żyje w stresie i spędza dni na spełnianiu wygórowanych oczekiwań matki.
Czy rodzące się pomiędzy Theo i Verą uczucie wystarczy, by przetrwać wszystko, co zgotował im los? I, co najważniejsze, czy zdążą nim nadejdzie świt. Alicja Wlazło udowadnia, że wystarczy jedno przypadkowe spotkanie, aby wywrócić czyjś świat do góry nogami i sprawić, że życie bez tej drugiej osoby wydaje się pozbawione sensu. „Nim nadejdzie świt” to wprawiająca w szybsze bicie serca, dająca nadzieję na lepsze jutro opowieść, która trzyma w napięciu do ostatnich stron, a dźwięk skrzypiec już zawsze będzie kojarzyć się tylko z Theo i Verą. Uwielbiam!
Aleksandra Bienio, Demoniczne książki „Nim nadejdzie świt” to powieść o relacjach rodzinnych, w których dzieci starają się być idealne, aby spełniać oczekiwania rodziców. Uczucie, które pojawia się między głównymi bohaterami, może ich ocalić, o ile nie będzie za późno…
Agnieszka Nikczyńska-Wojciechowska, Książki takie jak ty Słowo za słowem, niczym nuty na pięciolinii, tworzą historię równie porywającą i nieprzewidywalną, jak muzyka wymyślana wciąż na nowo. Miłość rodzi się niespodziewanie, między wersami lub z siłą pioruna. Alicja Wlazło zaskakuje i porywa nasze dusze w rytm muzyki dwóch serc. Czy jesteś w stanie złapać jej skrawki „Nim nadejdzie świt”? Polecam.
Marta Daft, Marta wśród książek
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-508-4 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Theo
Dźwięki rezonowały w moim wnętrzu. Nęciły raz ciszej, raz głośniej, szarpiąc struny duszy. A ja, kuszony ich słodkimi obietnicami, zanurzałem się coraz głębiej w elastycznej strukturze nowo poznanej melodii. Za każdym pociągnięciem smyczka odkrywałem nieco więcej, choć świat doznań nadal pozostawał częściowo ukryty w bezpiecznej sferze niedopowiedzeń.
Pochyliłem się, ugiąłem kolano, a stopę wysunąłem do przodu – nie potrafiłem dłużej utrzymać wrzących w moim wnętrzu emocji. Niczym nitki niewidzialnej energii przenikały do instrumentu, wydobywając na powierzchnię największe sekrety. W miarę jak dźwięki się wznosiły, myśli krążyły wokół przyszłości, a ta zbliżała się z prędkością nawałnicy. Pragnąłem tak wiele, a zarazem wystarczyłby mi okruch szczęścia.
Jaką drogę obrać? Iść za głosem serca, czy pójść w ślady ojca? Smyczek szarpał struny, gryf drżał, wyprostowałem się, próbowałem ukryć niepewność tak bezczelnie ujawnioną. Krople potu spływały po czole, znaczyły twarz i szyję, a koszula przylgnęła do ciała. Na horyzoncie zamajaczyła odpowiedź na nurtujące pytania; zagrałem szybciej, chciałem ją dogonić, lecz gnała na złamanie karku. Zamknąłem oczy, skupiłem się na tym jednym punkcie, który pogrywał ze mną w ciuciubabkę. Obraz zamajaczył, dźwięki stały się ostre, niecierpliwe, próbowałem nadać im łagodniejszych tonów, ale na próżno. Za bardzo, za szybko chciałem poznać odpowiedź, która...
– Theo!
Ręka ze smyczkiem zamarła, dźwięki ucichły jak od cięcia nożem. W pokoju zaległa cisza, jednak nie cieszyłem się nią długo.
– Theo.
Obróciłem głowę w kierunku, z którego dobiegał łagodny głos i otworzyłem oczy. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech.
– Tato! – sapnąłem i podszedłem bliżej. – Nie wiedziałem, że wróciłeś.
Uśmiechnął się szeroko i zamknął mnie w uścisku. Odniosłem wrażenie, że nie chce, aby ten moment przeminął. Spróbowałem się wyswobodzić, ale on tylko szepnął:
– Jeszcze chwila, Theo.
– No okej, ale wiesz, że mam już niemal osiemnaście lat?
Tata zaśmiał się, ścisnął mocniej, a zaraz potem wypuścił i przyjrzał mi się uważnie. Przeczesałem włosy, poczułem się nieswojo.
– Czemu tak mi się przyglądasz? – spytałem.
– Bez przyczyny – odparł. – Po prostu cieszę się, że cię widzę. Chodź na lunch, mama zrobiła tosty.
Odłożyłem skrzypce do futerału, a po chwili zeszliśmy na parter. W kuchni krzątała się mama, właśnie kończyła nalewać sok do szklanek. W pomieszczeniu rozchodził się zapach przypieczonego sera, szynki, a także ciasta drożdżowego dochodzącego w piekarniku. Przystanąłem w progu i obserwowałem, jak tata pochyla się do matki i całuje ją w policzek, a ona się uśmiecha. Nie mogłem się na nich napatrzeć, tak rzadki widok, a tak miły. Ojciec musiał poczuć na sobie moje spojrzenie, gdyż zaraz powiedział:
– Co tak stoisz? Lepiej usiądź i opowiadaj, co słychać u mistrza.
– Jaki tam ze mnie mistrz – mruknąłem cicho, lecz zająłem miejsce.
Rodzice również usiedli.
– Myślisz, że mama nie wspomniała o wygranych zawodach w kick–boxingu juniorów w zeszłym tygodniu? – kontynuował ojciec. – Albo o konkursie muzycznym, w którym brałeś udział w piątek?
– Nie rozpędzaj się tak, staruszku – przerwałem. – Nie wygrałem.
– Staruszku, co? – ojciec się obruszył, lecz w jego oczach błysnęły wesołe ogniki. – I nie myśl, że odwrócisz moją uwagę. Może nie wygrałeś, ale tylko przez to, że za bardzo zmieniłeś interpretację utworu i odbiegłeś od oryginału, czyż nie?
Sięgnąłem po tosta, mimowolnie unosząc kącik ust.
– Niby tyle cię nie ma w domu, a wiesz o wszystkim – odparłem. – Szpiegujesz nas, czy co?
– Byłoby dziwne, gdyby agent FBI nie czuwał nad własną rodziną – powiedział ojciec i puścił oko, a potem ugryzł chrupiącego tosta. Przymrużył oczy z zadowolenia i zwrócił się do matki: – Caroline, pycha!
Matka uśmiechnęła się, a zaraz potem pacnęła się w czoło.
– A właśnie! – przypomniała. – Wieczorem zjemy kolację we trójkę, prawda Brandon?
– Dokładnie – potwierdził ojciec, po czym spojrzał na mnie. – Więc lepiej się nie spóźnij.
– Nie zamierzam.
Rodzice jeszcze o czymś rozmawiali, lecz nie słuchałem, wystarczyło mi przebywanie w ich obecności. Widziałem ich ukradkowe spojrzenia, bijącą od nich radość, i sam też czułem się szczęśliwy. Chociaż oprócz szczęścia poczułem coś jeszcze, nieokreśloną tęsknotę za czymś, czego nigdy wcześniej nie pragnąłem. Chciałem być zrozumiany, znaleźć osobę, z którą mógłbym porozmawiać o wszystkim. Mieć kogoś, jak moi rodzice mieli siebie. Upiłem łyk soku. Tylko czy mi się to uda?
Ojciec klepnął mnie w ramię i wyrwał tym samym z zamyślenia.
– Lepiej się pospiesz, młody – powiedział. – Jeszcze się spóźnisz na lekcję gry.
Zerknąłem na zegarek, odsunąłem z piskiem krzesło i pognałem na górę po skrzypce.
– Na razie! – krzyknąłem jeszcze na pożegnanie, a następnie wybiegłem na zewnątrz.
Szedłem szybko, planowałem udać się prosto na zajęcia, jednak wtedy dostrzegłem pierwszą linię drzew, która znaczyła granicę Parku Forsyth. Przystanąłem, spojrzałem raz jeszcze na zegarek i zawahałem się. Nie wiedzieć czemu, miałem wrażenie, jakby park mnie wołał, a ja nie potrafiłem mu się oprzeć.
Zarzuciłem futerał na ramię i ruszyłem w kierunku rysującej się między budynkami zieleni.
Vera
Krople deszczu opadały na szerokie rondo kapelusza Very i nadawały mu wygląd przemoczonego liścia. Uniosła głowę i wystawiła twarz do chmur, pozwalając, by woda spadała prosto na skórę i przynosiła orzeźwienie. Vera chciała poczuć cokolwiek, nawet jeśli miałoby to być coś tak prozaicznego jak deszcz. Od dawna nie pamiętała, czym są uczucia. Nie pamiętała… czy może nie chciała pamiętać? Wszystko jedno. Owinęła się ciaśniej cienkim płaszczem z dzianiny i poprawiła przewieszony przez ramię pokrowiec. Nowe skrzypce spoczywały w nim spokojnie, czekając na pierwszy występ. Vera ścisnęła pasek od futerału i przełknęła zgromadzoną w ustach ślinę. Tak naprawdę to będzie również jej debiut. Co sobie myśleli? Posłać ją do szkoły muzycznej tylko po to, aby zbliżyła się do celu? Absurd.
Światło na przejściu dla pieszych zmieniło się na zielone i Vera ruszyła wraz z innymi na drugą stronę ulicy. Przeszła kolejnych kilka przecznic, aż dotarła do parku Forsyth. Znalazła to miejsce w pierwszych dniach pobytu w Savannah i od tej pory zaglądała tu niemal codziennie. Oczywiście, o ile pozwalała jej na to praca. Vera spojrzała na zegarek - ósma trzydzieści. Zostało jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia zajęć, mogła więc spokojnie cieszyć się pięknem parku. Alejki wydawały się mniej tłoczne niż zazwyczaj, a nieliczni odwiedzający ukrywali się pod parasolami oraz rozłożystymi koronami dębów. Gałęzie rosnących po obu stronach alejki drzew łączyły się i tworzyły baldachim, który dodatkowo chronił przed chłodem deszczu oraz częstymi porywami wiatru.
Vera szła dalej niepomna na otoczenie. Nie zadała sobie nawet trudu, by omijać kałuże. Weszła w jedną, woda rozprysła się, a brudne krople wsiąkły w muślinowy materiał spódnicy wystającej spod płaszcza i kontrastowały z bielą tkaniny. Dziewczyny to nie obchodziło. A w głowie, nie wiedzieć skąd, pojawiły się słowa:
Życie to nieustanna gra – przeżyją najbardziej wytrwali.
Gdy Vera przypomniała sobie, kto je wypowiedział, obręcz bólu ścisnęła serce. Pamięć nie zamierzała jednak jej tym razem odpuścić.
Matka – dostojna, a raczej wyniosła, zawsze zaciskała usta, jakby przed chwilą wychyliła duszkiem szklankę soku z cytryny. Choć nieskazitelnej twarzy nie znaczyła nawet jedna zmarszczka, a azjatyckie rysy, okrąglejsze policzki i łagodna linia podbródka powinny nadawać jej przyjazny wygląd, Vera nigdy nie pomyślała o niej w ten sposób. Co więcej, wiedziała, że matka zrugałaby ją za każde miłe słowo dokładnie tak, jak robiła to w przeszłości. Tak samo było tego dnia.
Sophia stała przed balkonowym oknem i spoglądała na ulicę. Verze zawsze zdawało się, że przeczesuje wzrokiem otoczenie w poszukiwaniu niebezpieczeństw, które widziała na każdym kroku. Vera natomiast przeciwnie – nigdzie ich nie dostrzegała.
Chwyciła skrzypce i zapakowała je do czarnego futerału. Zanim zamknęła wieko, przejechała dłonią po ciemnym drewnie, jeszcze lśniącym od niedawnego lakierowania. W pomieszczeniu unosił się gęsty dym papierosowy, jednak Verze wcale nie przeszkadzał; a raczej – dawno przestał. Chociaż przed Sophią nigdy by tego nie przyznała. Matka zakaszlała, a ręka Very zawisła w powietrzu w napiętym oczekiwaniu. Właściwie cała zdawała się w nim zawisnąć.
– Nie spóźnij się – wychrypiała Sophia, po czym zapaliła kolejnego papierosa.
– Nie zamierzam. Dobrze wiem, jak ważne jest dla ciebie to zadanie – odparła córka oschle.
Powietrze w salonie stężało od napięcia. Vera wiedziała, że zaraz pożałuje swych słów. Sophia zerknęła przez ramię, a od tego spojrzenia dziewczynę przeszedł lodowaty dreszcz. Czarne jak węgiel oczy przeszywały ją i wydzierały sekrety na powierzchnię, nie pozostawiając nic do ukrycia.
– To zadanie stanowi jednocześnie twoją inicjację – powiedziała spokojnie Sophia, choć jej głos ciął niczym sztylet. – Nie schrzań tego.
Vera nie mogła znieść więcej. Zatrzasnęła wieko futerału, po czym zacisnęła dłonie na delikatnej tkaninie spódnicy.
– Nie pomyślałaś czasem, że nie chcę w to brnąć? – zapytała córka podniesionym głosem.
Matka machnęła lekceważąco dłonią.
– Bzdura – prychnęła.
– Nie przekonamy się, jeśli nie pozwolisz mi zadecydować! Mam siedemnaście lat, do cholery!
Sophia odwróciła się i podeszła do córki. Powoli, ostrożnie, a zarazem z pewną dozą nonszalancji. Przypominała Verze jaguara podchodzącego świadomą zagrożenia ofiarę, która jednocześnie nie jest w stanie się poruszyć – zbyt oślepiona pięknem drapieżnika. Ostra woń anyżu oraz ambry przedzierała się przez odór tytoniu i tworzyła przyprawiającą o mdłości mieszankę. Matka stanęła przy córce i wolną dłonią chwyciła jej nadgarstek, po czym uniosła go na wysokość oczu. Rękaw swetra zsunął się niżej i odsłonił bladą skórę, tak nienaturalną na tle wiecznej opalenizny Sophii. Matka przysunęła drugą rękę, w której trzymała dopalającego się papierosa; końcówkę przystawiła do nadgarstka Very. Zatrzymała ją milimetry od skóry, dziewczyna ani drgnęła.
– Życie to gra, przetrwają najlepsi aktorzy – powiedziała Sophia. – A ty jesteś taka jak ja, Veronico. I radzę ci o tym nie zapominać.
Vera prychnęła.
– Bo mnie ukarzesz?
Matka uniosła kącik ust, a potem przystawiła papierosa do skóry córki. Pieczenie przyprawiało Verę o dreszcze, a krople potu wstąpiły na czoło. Próbowała uwolnić rękę, ale matka trzymała mocno, dopóki papieros całkiem nie zgasł.
Sophia przysunęła się jeszcze bliżej i ze słodkim uśmiechem wymruczała wprost do ucha córki:
– Nie, kochanie, nie ukarzę cię… Wyeliminuję.
Silny podmuch wiatru przyniósł zapach frezji i ocucił przytępione zmysły. Vera potrząsnęła głową i odegnała wspomnienie, chociaż nadgarstek nadal palił. Zupełnie jakby ktoś stale podgrzewał go zapalniczką. Przytrzymała pasek futerału i rozejrzała się po parku. Podeszła niespiesznie do wolnej ławki i przetarła mokre deski znalezioną chusteczką, a potem usiadła. Znajdująca się nieopodal fontanna koiła nerwy miarowym szumem spadającej wody i przywodziła na myśl górski strumień, niejako przenosząc Verę w błogi stan niebytu. Dziewczyna żałowała tylko, że nie będzie jej dane w nim pozostać. Chyba nawet unicestwienie byłoby lepsze niż obecne życie. Alejką przebiegła grupa ludzi. Ich przylegające do ciała stroje przesiąkły deszczem. Mieli cel i dążyli do niego bez względu na przeciwności losu. Vera drgnęła i potrząsnęła głową. Czy i ona znajdzie kiedyś swoje przeznaczenie?
Telefon w kieszeni zawibrował. Rozejrzała się, jednak w zasięgu wzroku nie dostrzegła niczego podejrzanego. Wyjęła więc aparat i odczytała wiadomość:
906 Jefferson St.
Szkoła Muzyczna
10.30
Droga Nathalie Taylor,
zgłoś się do George’a H. Miltona.
Vera przeczytała wiadomość dwukrotnie, zapamiętała informacje, a następnie wyjęła z telefonu kartę i przełamała na pół. Podniosła się z ławki i ruszyła w kierunku Jefferson St., po drodze wrzucając telefon i kartę do kosza. Dobrze znała okolicę, a cel podróży mieścił się niedaleko od parku. Naprawdę korzystnie się złożyło, pomyślała w duchu z przekąsem. Szkoda tylko, że nie wierzę w zbiegi okoliczności. Przez gęsto porośnięte gałęzie przebiły się nieśmiałe promienie wiosennego słońca i przegoniły przygnębiającą atmosferę. Vera przystanęła, zdjęła kapelusz, a następnie strząsnęła z niego resztki wody. Słońce grzało tak mocno, że dziewczyna miała wrażenie, iż usilnie pragnie poprawić jej nastrój i stara się przypomnieć dobre chwile. Problem w tym, że ona takich nie pamiętała. Już matka tego dopilnowała.
Vera chciała ruszyć dalej, gdy nagle z kimś się zderzyła. Kapelusz wyślizgnął się z dłoni, a ona z pewnością by upadła, gdyby przechodzień jej nie podtrzymał. Silna ręka otoczyła ją w talii. Palce Very oparły się na torsie nieznajomego, jednak gdy zdała sobie sprawę z sytuacji, zaraz cofnęła ręce. Chłopak uśmiechał się i nie wyglądał, jakby zamierzał szybko ją wypuścić. Rozczochrane jasne włosy oraz błękitne oczy przyciągały wzrok, a wesołe iskierki, które w nich rozbłysły, wydawały się Verze co najmniej nie na miejscu.
– Nic ci nie jest? – zapytał. Głos miał niski, jednak jego brzmienie przyjemnie drażniło uszy.
– Nie, dziękuję – powiedziała Vera. – Możesz mnie już wypuścić.
– A może jakaś mała nagroda? – ciągnął blondyn, rozciągając twarz w zawadiackim uśmiechu. – W końcu gdyby nie ja, z pewnością byś upadła.
Gdy nadal jej nie puszczał, Vera zacisnęła pięści. Z chęcią by go uderzyła, lecz w porę dostrzegła futerał na skrzypce przewieszony przez jego ramię i się opanowała. Czarny, z widocznymi śladami użytkowania, a mimo to zadbany. Zapragnęła uchylić wieko i sprawdzić, jaki skarb znajdował się w środku. Cholera, co to za myśli? Skup się, skup! Próbowała uczepić się rzeczywistości.
– Nagroda? – warknęła Vera. – Za to, że na mnie wpadłeś?
– O, wypraszam sobie. Nigdy bym na ciebie nie wpadł, gdybyś nie stała na środku alejki niczym statua wolności.
– Lepiej udawać posąg niż strusia pędziwiatra. Przynajmniej nie biegam bezmyślnie w kółko.
Sądziła, że chłopak się zdenerwuje, ale tylko się roześmiał, a później ją uwolnił. Wyminęła go niemal od razu, jednak chwilę potem zorientowała się, że ma puste ręce. Odwróciła się w kierunku intruza. Stał w rozkroku, całkowicie rozluźniony – w dłoniach obracał jej kapelusz i oglądał go z każdej strony niczym rzadki okaz. Złość wypełniła żyły, a instynkt kazał mieć się na baczności.
Szybkim krokiem podeszła do chłopaka. Wyciągnęła rękę i już miała złapać kapelusz, kiedy nieznajomy w ostatniej chwili uniósł go i założył sobie na głowę. Vera zatrzymała się i spojrzała na niego spod przymkniętych powiek. Słońce świeciło coraz bardziej, raziło w oczy i utrudniało klarowne widzenie. Zasłoniła ręką oczy i dopiero wtedy w pełni zdała sobie sprawę z niedorzeczności sytuacji, a także absurdalnego wyglądu chłopaka w damskim kapeluszu. Mimowolnie uniosła kąciki ust, a wargi uformowały się w uśmiech.
– Czyli potrafisz się uśmiechać – powiedział chłopak, po czym złożył szarmancki ukłon. Prędko się jednak wyprostował, ręką przytrzymawszy kapelusz, aby nie mogła go zabrać.
– Zdziwiłabym się, gdyby ktoś nie zaśmiał się na twój widok – odparowała.
Skrzyżowała ręce na piersiach i obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Na razie wydawał się niegroźny.
– Oj, to prawda, zdziwiłabyś się – powiedział dziwnie poważnie. Zaraz jednak dodał równie wesoło: – To jak z moją nagrodą?
Mocny powiew powietrza poruszył jej włosami, a pojedyncze pasma, które wymsknęły się z ciasnego warkocza, nawiał na twarz. Jednak przyniósł również silny zapach drzewa sandałowego. Aromat, który pobudził zmysły i postawił nerwy w stan gotowości. Zamrugała kilkakrotnie, zmieszana nowym doznaniem, lecz po chwili wrócił jej zdrowy rozsądek. Nie mogła się rozpraszać, nie teraz. Zacisnęła szczękę, usta ponownie ułożyły się w prostą linię.
– Oddaj moją własność, bo inaczej…
Nagle przysunął się blisko, ich twarze dzieliły zaledwie centymetry. Na policzku poczuła jego ciepły oddech, gdy szeptał:
– Bo inaczej co? Ukarzesz mnie?
Umysł zalała fala wspomnień; matka, papieros, eliminacja. Inicjacja i zadanie. Uniosła spojrzenie, próbowała nie dać po sobie znać, że ta bliskość coś znaczy. Bo nic nie znaczyła, nie mogła. Ukłucie bólu gdzieś w okolicy serca. Zaraz… To ja jeszcze mam serce?
– Nie drażnij mnie – ostrzegła i sięgnęła po kapelusz, jednocześnie zbliżając się jeszcze bardziej do chłopaka.
Ich policzki otarły się o siebie, a Verę przeszedł elektryzujący dreszcz. Odskoczyła na bezpieczną odległość, w dłoniach ściskając właśnie odzyskany kapelusz. Policzki paliły ją do żywego, lecz mimo to nie spuszczała spojrzenia z chłopaka. A ten wyglądał na równie zaskoczonego. Zaraz jednak ponownie przybrał rozluźnioną postawę, lekko niechlujną, i uśmiechnął się szeroko. Ale tym razem Vera nie dostrzegła w tym uśmiechu nic dziwnego. Był szczery, a ze szczerością nieczęsto miała do czynienia.
– Nazywam się Theo. A ty? – zagadnął.
Zdawało jej się, czy głos mu drżał? W głowie zapanował mętlik, jakiego jeszcze nie zaznała, a przecież już nie raz stykała się z mężczyznami. Właśnie, mężczyznami, a ten tutaj nadal sprawiał wrażenie niewinnego dzieciaka, ledwie opierającego stopę na progu dorosłości. Wyprostowała rondo kapelusza, po czym założyła go, ukrywając twarz w cieniu. Przytrzymała dłużej krawędź, jakby tylko w nim mogła znaleźć oparcie.
– Wiesz, ja… – zaczął Theo zrezygnowanym, nieco onieśmielonym głosem.
– Vera – powiedziała ledwie słyszalnie.
Dopiero potem zdała sobie sprawę z możliwych konsekwencji i zamarła.
Theo zrobił krok w jej stronę i wyciągnął rękę.
– Miło mi cię…
Obróciła się na pięcie i uciekła. Potrąciła jakąś kobietę, której krzyki niosły się jeszcze za nią długo, tak długo, zanim nie wydostała się z parku. Odetchnęła dopiero na Whitaker St. Zatrzymała się i oparła ręce o kolana, by wyrównać oddech. Co się z nią działo? Dlaczego, do cholery, zdradziła swoje imię? Doskonale wiedziała, że jeśli ktokolwiek ich śledził, mogła sprowadzić na chłopaka wyrok śmierci. A prawdopodobieństwo wynosiło jak zwykle pięćdziesiąt procent. Za dużo, by je lekceważyć, za mało, by zaprzątać myśli. Zresztą nie miała na to teraz czasu.
Zerknęła na zegarek, wskazówki wskazywały kilka minut po dziesiątej. Prędko przebyła resztę drogi. Przemoczone buty i skarpetki przyprawiały ją o dreszcze, jednak tym razem odczucie zimna było dobre, odwracało uwagę od niespodziewanego spotkania w parku.
Kilka minut później Vera stała przed gmachem Szkoły Muzycznej. Ściany pociągnięto żółtą farbą o ciepłym odcieniu, a ceglane dachówki wyróżniały budynek spośród reszty. Wysoki. smukły i ponadczasowy – właśnie takie pierwsze wrażenie wywarła na dziewczynie budowla.
Weszła po kamiennych stopniach prowadzących do dwuskrzydłych drewnianych drzwi i przystanęła przed nimi. Wzięła kilka głębszych oddechów i zaśmiała się w duchu.
Życie to gra, tak, matko? W takim razie…
Kurtyna w górę, niech przedstawienie się rozpocznie!
Uniosła dłoń do kołatki w kształcie paszczy lamparta i zastukała trzykrotnie. Drzwi się otworzyły, a pracownik placówki wpuścił Nathalie do środka. Szkoda, że pod maską nieśmiałego uśmiechu nie rozpoznał błyszczących kłów lisa.
Theo
Zająłem to samo miejsce, co zwykle. Gdy krzesło skrzypnęło pod ciężarem, oparłem się wygodnie i wyciągnąłem skrzypce. Ich biel przyciągała nie tylko mój wzrok. Lecz wiedziałem, że bardziej od lśniącego drewna wszyscy interesowali się moją osobą. Koledzy zazdrościli, koleżanki szukały sposobu, by choć przez chwilę ze mną porozmawiać. Jednak w ich gestach, oczach, postawie - we wszystkim wyczuwałem silne pożądanie, by uszczknąć choć kawałka otaczającej mnie aury. Zacisnąłem usta. Nie tego chciałem, nie takiego zainteresowania. Wystarczyło, że byłem zmuszony znosić je w przeszłości, teraz nie musiałem się na to godzić. Mogłem wytyczać własne ścieżki, a przynajmniej próbować.
Prychnąłem w duchu na wspomnienie nieoczekiwanego spotkania w parku Forsyth i uśmiechnąłem się do własnych myśli. Dziwna dziewczyna z tej Very, a mimo to zapragnąłem poznać ją bliżej. Przewieszony przez jej ramię futerał na skrzypce przeważał szalę, zbliżał. Intrygowała, chciałem ją spotkać raz jeszcze, lecz wiedziałem, że los rzadko spełnia nasze zachcianki. Stłumiłem westchnienie, gdy nagły ruch po prawej przywrócił mnie do rzeczywistości.
Siedząca obok dziewczyna o imieniu Clarise nachyliła się, a ściśnięte w zbyt małym staniku piersi sprawiały wrażenie, jakby miały zaraz wyskoczyć przez głęboko wycięty dekolt. Spojrzałem jej w oczy. Uśmiechnęła się i założyła płowe włosy za ucho, jednocześnie przechylając głowę na bok.
– Słyszałam twoją improwizację – zagadnęła.
– Tak? I co sądzisz? – Wiedziałem, że nie powinienem bawić się w podchody, a jednak nie potrafiłem się oprzeć.
– Och, strasznie mi się podoba lekkość, z jaką grasz! – zaszczebiotała i założyła nogę na nogę. Krótka spódniczka zsunęła się, odsłaniając udo do połowy. – Może mógłbyś mi udzielić kilku… dodatkowych lekcji?
Przesunęła się na skraj krzesła, a ja czekałem, aż spadnie i rozkwasi twarz. Przezornie cofnąłem się i odsunąłem skrzypce poza prawdopodobny obszar rażenia. Byłem do nich zbyt przywiązany.
– Uważam, że świetnie sobie radzisz – powiedziałem spokojnie. Nie spuszczałem wzroku, badając zmieniający się wyraz twarzy: z podziwu w zaskoczenie. – Nie potrzeba ci nauczyciela.
Drzwi otworzyły się i do sali ćwiczeń wszedł George H. Milton, nauczyciel muzyki. Sztywny jak tyka, zawsze w gotowości, z ciętą ripostą i odpowiedzią na każde zadane pytanie. Okulary półksiężyce opierały się na samym krańcu haczykowatego nosa. Za każdym razem, gdy nauczyciel się schylał, dziwiło mnie, że nie spadały. Szary dopasowany garnitur leżał na nim idealnie, a wyprasowana na sztywno koszula wprost raziła bielą. Łysina na środku głowy powiększyła się od ostatniego razu, kiedy go widziałem. A przynajmniej tak mi się wydawało, choć ostatnio w szkole byłem dwa tygodnie temu. Ta przerwa wynikała z napiętego planu zajęć. Nikt nie rozumiał sposobu, w jaki żyłem, a z każdym kolejnym dniem spędzonym wśród normalnych ludzi coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, że nikt z nich nigdy tego nie zrozumie. Treningi karate, kick–boxingu oraz samoobrony, na które zapisał mnie tata, gdy skończyłem osiem lat, trwały po dziś dzień i wypełniały każdą wolną chwilę w napiętym muzycznie grafiku. Ale mimo wszystko to lubiłem.
Dobrze pamiętałem, jak ojciec towarzyszył mi przy pierwszych treningach. Uwielbiałem walczyć. Jednak w momencie, gdy oberwałem naprawdę mocno od starszych kolegów, zwątpiłem. Wbiegłem na piętro do swojego pokoju. Zignorowałem wołania ojca docierające z kuchni, rzuciłem się na materac i przykryłem głowę poduszką, by ukryć łzy. Złość, a także zażenowanie zapanowały nade mną. Nie chciałem nikogo widzieć, z nikim rozmawiać, a w szczególności z nim.
– Można? – Tata zatrzymał się w progu, jak robił za każdym razem, i czekał, aż pozwolę mu wejść.
Nie odpowiedziałem, a w takich przypadkach zazwyczaj uznawał, że brak odmowy równa się zgodzie. Słyszałem, jak jego lekkie kroki odbijają się od desek. Przysiadł na skraju łóżka, materac ugiął się tak, że moje ciało przesunęło się bliżej ojca. Usłyszałem, jak wzdycha, a następnie poczułem na plecach jego dłoń i pokrzepiające klepnięcie.
– Jeśli chcesz porozmawiać, jestem – pamiętaj o tym. A nawet jeśli wyjadę na misję, dzwoń.
Odpowiedziała mu cisza, której tak nie lubił – nie w momencie, gdy pojawiały się problemy. Nie pamiętam, jak długo siedział i gładził moje plecy, ale wreszcie przestałem płakać, a ciężar na sercu jakby zelżał.
– Dobrze, to ja już pójdę do mamy – powiedział nagle.
Chciał wstać, lecz odwróciłem się i chwyciłem go za rękaw. Uśmiechnął się, sięgnął do nocnej lampki i zapalił światło. Dopiero, gdy jeszcze raz na mnie spojrzał, uśmiech zszedł z jego twarzy. Gdy dotknął mojego policzka, odwróciłem wzrok.
– Kto to zrobił? – zapytał poważnie. – Przysięgam, że jeśli to te gnojki z szóstki…
– Tato?
Ojciec umilkł, wziął kilka wdechów i dopiero wtedy odezwał się nieco spokojniej.
– Tak?
– Czy to wszystko ma sens? Te treningi? Skoro udało im się mnie pokonać, ja… nie chcę cię zawieść, a czuję się jak gówno. – Tama pękła i jednym tchem wyrzuciłem wszystkie obawy, a do oczu ponownie napłynęły łzy.
Ojciec przyciągnął mnie i przytulił. Poczekał, aż się uspokoję, a potem delikatnie się odsunął. Uniósł mój podbródek i tym samym zmusił, bym patrzył mu w oczy.
– Theo, jedna porażka nie czyni cię przegranym. Siłę i umiejętności nabywa się latami. Głowa do góry, jeśli tylko chcesz, w najbliższym czasie skupimy się bardziej na obronie i podstawowych ciosach.
– Dobrze – przytaknąłem.
– No, a teraz poczekaj, przyniosę coś, żeby cię opatrzyć.
Wstał i podszedł do drzwi. Zatrzymał się jednak w progu i dodał przyciszonym głosem:
– I nigdy nie wątp w swoją wartość, Theo. Jesteś moim synem, a ja zawsze będę z ciebie dumny, niezależnie od wyniku walki.
Uśmiechnąłem się na tamto wspomnienie. Pamiętałem, że po kilku miesiącach jeszcze intensywniejszych treningów ponownie dorwali mnie ci sami chłopcy – tylko że tym razem to oni uciekali w popłochu. To były dobre czasy, kiedy ojciec aż tyle nie pracował i nie znikał na całe tygodnie.
Profesor Milton odłożył futerał oraz grubą brązową teczkę na biurko. W niektórych miejscach skóra popękała, a materiał postrzępił się na krawędziach. Nauczyciel otworzył zapięcie z cichym trzaskiem, szmery na sali ucichły. Każdy wiedział, że od tego momentu zaczynają się prawdziwe ćwiczenia. A z Miltonem nikt nie chciał zadzierać. Jego przeciągłe spojrzenie, którym obrzucał uczniów, przywodziło na myśl wilka oceniającego zwierzynę. Kursanci natychmiast wyciągali instrumenty i sprawdzali, czy są dobrze nastrojone.
Na kurs uczęszczało dziesięć osób, ale wymiennie. Część zajęć odbywaliśmy w mniejszej grupie, jak ta dzisiaj; część, głównie teoretyczną, w całości. Natomiast kilka razy w tygodniu wykładowcy znajdowali czas, by udzielać nam dodatkowych indywidualnych lekcji. Tylko Milton stanowił wyjątek – nigdy nie godził się na prywatne zajęcia. A przynajmniej ja nic o tym nie wiedziałem.
– Dzisiaj przećwiczymy ostatni fragment symfonii, nad którą ostatnio rozpoczęliśmy pracę – zaczął profesor. – Jeśli ktoś z was był nieobec…
Drzwi ponownie zaskrzypiały i do sali wdarł się zapach świeżo skoszonej trawy oraz porannej bryzy. Głowy wszystkich odwróciły się w kierunku wejścia. Ja natomiast nic sobie z tego nie robiłem, bo i po co?
Salę wypełnił stukot miarowych kroków. Nieco nieśmiałe, choć silnie zaznaczone. Brzmiały zupełnie tak, jakby ich właściciel chciał się zakraść, lecz robił to na tyle nieudolnie, że z łatwością mógłbym przejrzeć jego intencje. Sięgnąłem po smyczek i wyjąłem go z wnętrza futerału. Za oknem zaszczekał pies.
– W czym mogę pomóc? – odezwał się Milton.
– Ja… Przepraszam, że przeszkodziłam, ale sekretarka kazała mi się udać prosto na salę ćwiczeń.
Zatrzymałem rękę w powietrzu. Ten głos… Podniosłem wzrok i… zdębiałem. Przed profesorem stała dziewczyna, na którą wpadłem w parku. Ciemnogranatowe, niemal czarne oczy i proste krucze włosy splecione w warkocz sięgający aż do pasa przyciągały wzrok. No i ten dziwaczny kapelusz o zbyt szerokim rondzie; przemoczony, zupełnie jak reszta ubrania. Luźny sweter mógł skrywać zarówno ciało modelki, jak i płaskie kształty. Vera. Nachyliłem się i oparłem łokieć na kolanie, w napięciu czekając na rozwój sytuacji.
Dziewczyna zdjęła kapelusz i kurczowo ściskała rondo w dłoniach. Czyżby aż tak się denerwowała? Nie takie sprawiała wrażenie w parku. Zmrużyłem oczy.
– Ach tak, powiedziano, że przyjdziesz, jednak spodziewałem się ciebie dopiero na kolejnej lekcji – wymamrotał zbity z tropu Milton. Przeszukiwał leżące na biurku dokumenty, lecz najwyraźniej nie znalazł zguby, gdyż zaraz ponownie odezwał się do dziewczyny: – Przypomnisz swoje imię, dziecko?
Uśmiechnęła się delikatnie i odpowiedziała:
– Jestem Nathalie. Nathalie Taylor.
Zamrugałem gwałtownie, prostując się na dźwięk oczywistego kłamstwa.
– Dobrze, zajmij miejsce i na razie przysłuchuj się próbie – odparł Milton, a potem zwrócił się do nas: – Zaczynamy!
Inni ponownie unieśli skrzypce, przygotowali nuty, oparli instrumenty o ramiona, lecz ja się ociągałem. Nie mogłem oderwać wzroku od dziewczyny. Usiadła w drugim rzędzie na lewo ode mnie, z dala od wszystkich, jakby nie chciała przeszkadzać. A może wolała się odizolować? Nieważne, nie teraz. Teraz liczyła się muzyka. Uniosłem skrzypce, a po chwili salę przepełniły pierwsze dźwięki symfonii.
Jednak pomimo usilnych starań ciągle myślałem o tajemniczej Verze.
Czy może raczej o Nathalie Taylor?