- W empik go
Nina: powieść Jerzego Duruy - ebook
Nina: powieść Jerzego Duruy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 388 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pan de Garamante nie był już młody, ale chociaż po jego falujących włosach, tak czarnych niegdyś przesunęły się już pierwsze przymrozki starości, chociaż kształty zaokrągliły się nieco, a choć stracił dawniejszą elegancyą, i nerwową giętkość, którą się zachwycały kobiety, hrabia Melchior wyglądał jeszcze bardzo dobrze i mógł sobie powinszować, że szczęśliwie okrążył straszny przylądek pięćdziesiątki. Cerę miał ogorzałą, lecz świeżą i zdrową, twarz męzką, ogoloną brodę, jeżącą się na pozór, lecz miękką w dotknięciu. Twarz tę rozjaśniały oczy błękitne, spokojne i łagodne, które umiały w potrzebie uzbroić się w delikatne ostrze ironii, i kryły w kącikach powiek, jak usta, w drwiącem swem zagięciu pewną dozę impertynencyi. Wysoki, barczysty, o rękach dużych, lecz bardzo pięknego rysunku, takim był pod względem fizycznym pan de Garamante. Jedyny syn dawnego gwardzisty Karola X-go, odziedziczył po ojcu przeszło sto tysięcy franków rocznego dochodu i apetyt potrzebny do ich zjedzenia. Zostawszy panem majątku, w bardzo krótkim przeciągu czasu, zaczął z lekka nadgryzać kapitał. Na nieszczęście głód przychodzi przy stole i hrabia wkrótce podwoił porcye. Podróże, wesołe przyjęcia jesienią w jego pałacu, polowania, konie karty, a zwłaszcza kobiety wyrządziły straszne szczerby w jego ojcowiźnie. Aby się ustatkować, wziął sobie kochankę, pretekstem, że ujednostkowanie swoich wybryków, jest zarówno aktem moralności, jak oszczędności, że zresztą tego rodzaju związek trwalszy do czasu zastępuje małżeństwo i służy mu niejako za nowicyat. Ale kochanka, którą sobie wybrał i żeby się przygotować do życia małżeńskiego, mała blondyneczka o niezapominajkowych oczach, była jednym z tych fałszywych aniołów, co w sobie kryją szatanów. Pod dotknięciem jej drobnej rączki, dukaty hrabiego zaczęły się toczyć z szaloną szybkością, a gdy już przewidywała rychły koniec tego kosztownego tańca, porzuciła go, zostawując mu za jedyną pamiątkę ich związku, maleńki mleczny ząbek w dzieciństwie stracony. Pan de Garamante, kazał wprawić ząbek swojej kochanki w pierścionek i odtąd nosił go ciągle na palcu. Jedni twierdzili, że szczególniejszy ten pierścionek był symbolicznym wyrazem jego żalu do płci niewieściej, inni widzieli w nim tylko dowód pamiątki, jaką zachował o tej uroczej i żarłocnej buzi. Bądź co bądź, hrabia nie ożenił się. Zostało mu już tylko dwadzieścia tysięcy franków dochodu; lata biegły, a z latami nachodziły go reumatyzmy i dziwactwa. – Jeden powód więcej, żeby się ożenić!– mówili towarzysze jego wesołych pochulanek. On – odpowiedział, że był za starym dla młodej dziewczyny; a że się jest zawsze zamłodym dla starej panny, zajął więc miejsce w szeregach weteranów celibatu, stanowiących rezerwę w armii czynnej galanteryi męzkiej. Wybrany ten korpus nie wyrusza do ataku; ale ponieważ ustawa jego upoważnia maruderstwo, służba więc jest dosyć czynną. Zaciągnięcie się w te szeregi, następuje zwykle około czterdziestego piątego roku życia; niektórzy dezertują w dziesiątek lat później, żeby się ożenić ze swoją kucharką; inni wolą umrzeó na posterunku i do tych ostatnich należał pan de Garamante.
Po zniknięciu swej niewiernej, hrabia Melchior urządził sobie życie wedle zasad egoistycznego doświadczenia.
W 1876 roku sprzedał swój zamek bogatemu cukrownikowi, Hektorowi Passemard zastrzymawszy tylko na gruntach ojcowizny mały pawilonik, z zastrzeżonem prawem polowania. Tam spędzał lato w towarzystwie jednego ze swych dawnych dojeżdżaczy, który pełnił zarazem obowiązki lokaja i kucharki. Zimą zamieszkiwał w Paryżu, nie w żadnym wspaniałym apartamencie, którego utrzymanie i opłata zaciążyłyby zbytecznie na jego budżecie, ale w jednym z tych mieszkanek, złożonych z saloniku i sypialni, które pewne kluby wynajmują swoim członkom. Nie jest się u siebie – zapewne, ale nie jest się też i zupełnie w hotelu; jest to coś pośredniego pomiędzy domowem ogniskiem a numerem. Ma się liczną służbę; w potrzebie można kazać zanieść list przez klubowego strzelca, co jest w dobrym tonie, stół jest doskonały i nic prawie nie kosztuje, ma się, nie sięgając do portmonetki, dzienniki i przeglądy klubowe, jego powozy, miejsce w jego loży i jego bilety na rozmaite wystawy. Jest to pewnego rodzaju uratowaniem pozorów, człowiek wydaje się mniej biednym, gdy się ociera codzień o bogactwo drugich, i łudzi tem nietylko drugich, ale i siebie. Obrawszy sobie takie schronienie w klubie, można pod warunkiem nie dotknięcia nigdy karty, prowadzić ten sam tryb życia przy dwudziestu tysiącach franków, jak dawniej przy siedemdziesięciu. Ma się, zgoda na to, tylko powierzchowny zbytek. Czemże różni się dzisiaj platyna od srebra? kiedy metal się świeci, któż myśli o sprawdzaniu jego własności i ciężaru? Tak żył hrabia Garamante, Nikt prawie nie mógł się domyśleć, że był niemal zrujnowanym, tak znajomość życia paryzkiego, uczyniła go mistrzem w sztuce obywania się resztkami fortuny.
Świąt w ogóle nie jest sprawiedliwym dla starych kawalerów. Nazywa ich zawsze samolubami, a bardzo często zgryźliwymi, maniakami i pedantami. Jest to oszczerstwo i podejrzewam, że to stare panny puściły je w obieg, gdyż jak wiadomo, odznaczają się on zawsze surowością, podobną do urazy względem bezżennych mężczyzn. Znam przecież takich starych kawalerów, którzy są najmilszymi ludźmi pod słońcem, a pan de Garamante, należał do ich liczby. Posiadał on tę przyjemną cnotę tolerancyi, która nadaje taki urok stosunkom ze sceptyka mi. Pessymizm jego, owoc doświadczenia, nie był gorzki, lecz uśmiechnięty. Rozczarowany ze wszystkiego na nic nie piorunował. Pobłażliwa jego filozofia brzydziła się napadaniami, czy to na rzeczy tego świata, czy na ludzi. Pogardzał trochę temi ostatniemi, ale bez mizantropii i pokazywał to tyle właśnie, żeby nie dać do zrozumienia, że go nie wywiodą w pole. Używszy szeroko życia, poznał się późno na nicości wszystkiego, ale nie uważał się za upoważnionego tą smutną wiedzą do otwarcia szkoły rozczarowywania drugich. Lubił młodzież i nie oburzał się wcale na jej szaleństwa. "Bo – mówił – jeżeli dobrze jest cofnąć się z jakiejś drogi, potrzeba naprzód wejść na nią." Religia jego, zarówno jak przekonanie legimistyczne, były to przedmioty, nad któremi nie lubił się rozszerzać. W głębi, konwenanse grały tam większą rolę, niż wiara. Wierzył w powrót króla tyle prawie, co w Objawienia się Matki Boskiej w Lourdes, które wydawały mu się rzeczą bardziej budującą, niż prawdopodobną. Tylko – poczytywał to za obowiązek względem samego siebie, nazwiska, jakie nosił, tradycyj rodzinnych i stosunków światowych stać po stronie wyznawców mistycyzmu tak w polityce jak w religii. – Człowiek ten nie nudził się nigdy. Wszystko dla niego stanowiło przedmiot do spostrzeżeń; wszystko go obchodziło; nic nigdy nie robiąc, był jednym z najbardziej zajętych ludzi w Paryżu. W istocie, nic bardziej pochłaniającego niż flanerya, gdy się jej kto tak, jak on odda. Jest to rodzaj gapiostwa psychologicznego, które zatrzymuje się przed widokiem namiętności ludzkich, jak gapiostwo uliczne, przed wystawami sklepów. Hrabia w ten sposób zgromadził niepostrzeżenie wspaniały zbiór dokumentów z dziejów serca ludzkiego i radość dla niego była wielką, gdy powiększył swoje muzeum spostrzeżeniem jakiegoś rzadkiego objawu. Parę razy myślał o skatalogowaniu swoich zbiorów. Ale rzuciwszy okiem na swój pierścionek, powiedział sobie zaraz: "Tom Myśli! Maksym! coś na wzór la Rochefaucaulol! I na co? Komuż by się przydało moje doświadczenie, skoro ja sam z niego nie skorzystałem?"
Każdy zbieracz, jak wiadomo ma swoję specyalność.
Specyalnością pana de Garamante, była dusza kobiety. Tutaj ze zwykłego amatora, stał się znakomitym znawcą. Wystudyował w całej jej nielogicznej i twierdzącej komplikacyi, w jej sprzecznościach, słabostkach, dziwactwach, znał ją do głębi, jak dobry zegarmistrz zna zegarek, a w potrzebie byłby pokazał cały mechanizm i niedostrzeżone kółeczka, które wprawiają w nich wielką sprężynę kobiecą: miłość. Jak wszyscy ci, którzy dużo żyli, ale, którzy nie walali swego serca po jego szumowinach; jak każdy, kto kochał choćby przez dzień jeden, na kim, choćby przez chwilę spoczął promień prawdziwej miłości, pan de Garamante miał dla kobiet sympatyą pełną szacunku i delikatności, po trosze jakąś litosną i podobnym był wtem do ludzi niegdyś bardzo pobożnych, co już niemi nie są… ale zachowują rodzaj religijnej tkliwości dla kościoła, w którym się zwykli byli modlić. Nie miał on dla tych, co upadły, tej ciężkiej pogardy łudzi, którzy nie znają życia i nie wiedzą, jak bardzo grunt jego jest śliskim dla drobnej, kobiecej nóżki. Gdy opowiadano przy nim o upadku, mówił, że to był może tylko fałszywy krok, że się nigdy nie jest pewnym tych rzeczy, a choćby się było, trzeba udawać, że się nim nie jest. Nie znaczyło to bynajmniej, żeby wierzył w cnotę kobiet; dały mu tyle dowodów swej lekkomyślności. Ale nie lubił, żeby się rozwodzono nad tym przedmiotem. Byłby chciał, żeby salony zorganizowały spisek milczenia dokoła tych drobnych kobiecych słabostek, aby mieszczaństwo, którego nie lubił – nie obrzucało błotem uroczych kobiet wielkiego świata, grzeszących tylko brakiem rozwagi. Pomimo swoich pięćdziesięciu lat i osamotnienia, na jakie go wiek skazywał, hrabia był zawsze nadskakująco grzecznym, jak w najpiękniejszych czasach swoich konkiet, i miał w całem swojem obejściu z płcią piękną coś rycerskiego, co się coraz bardziej z każdym dniem zatraca. Kobietom się to podobało; bo kobiety lubią, żeby im podawano nawet pudełko cukierków z taką miną, jak gdyby się było gotowym dać sobie dla nich głowę roztrzaskać.ROZDZIAŁ II.
Po sprzedaży zamku, pan de Garamante, zamknął się najprzód ściśle w swojej ustroni myśliwskiej, nie chcąc mieć żadnej styczności z tą rodziną parweniuszów, których można rubaszność zdawała się urągać jego arystokracyi w pieniężnych opałach. Ale na wsi trudno się uchylić od tyranii sąsiedztwa. Cukrownik złożył mu wizytę, którą musiał oddać. Pani do Passemard przyjęła go z odznaczeniem i w taki sposób, jak gdyby go za coś przepraszała; poczem przedstawiła mu nieśmiało swoję córkę Ninę i syna Maurycego. Hrabia nie lubił samotności, gdyż mógł ją zaludniać tylko swemi wspomnieniami, co w pięćdziesiątym roku życia jest zawsze dosyć smutnym przeglądem. Rad więc, że widzi jakieś inne twarze, niż miedziane oblicze swego dojeżdżacza, okazał się bardzo uprzejmym i zapominając, że ma przed sobą tych handlarzy cukru, których bogactwo wywłaszczyło jego biedę, porzucił zakreślone sobie z góry stanowisko wyniosłej, chłodnej grzeczności, na którem miał zamiar się utrzymać. Zaproszenie na obiad nastąpiło wkrótce po tej wizycie. Przyjął je i zwolna dość częste stosunki zawiązały się pomiędzy pawilonem a zamkiem; a następnie zacny hrabia, raczył zaszczycić swą obecnością zebranie, jakie państwo Passemard przyjmowali w swoim hotelu na bulwarach Malesherbes.
W kilka dni potem pan de Garamante, zaszedłszy przypadkiem w tamtą stronę, przypomniał sobie, że winien jest wizytę swoim sąsiadom ze wsi. Salon, gdzie go wprowadzono, był jedną z tych wielkich komnat, których umeblowanie bez charakteru nadaje się równie dobrze do sali ministerstwa, merostwa lub wspólnego salonu, lub poczekalni amerykańskiego dentysty. Wielkie firanki z pąsowego adamaszku u okien, krzesło, kanapy i fotele pokryte są samą materyą z gazy, kandelabry i zwierciadła ze złoconego brązu, wszystko to było ciężkie, bogate i brzydkie.
Poczekawszy trochę pan de Garamante, wstał ziewając i rzucił obojętnym wzrokiem na kilka obrazów opatrzonych jeszcze wystawowemi numerami. Te płótna, gdzie pod pretekstem impressyonizmu rysunek, koloryt i kompozycya zastąpione były różnobarwną mazaniną nie zatrzymały długo spojrzenia hrabiego, który w braku wykształcenia artystycznego, wytworzył sobie, jak wielu ludzi światowych pewien dyletantyzm, którego sąd nie był pozbawiony smaku i bystrości.
– Widocznie – pomyślał sobie – ten gbur Passemard, obstalował te obrazy u tapicera, który mu dostarczył mebli – i rozejrzał się dokoła drwiąco, z zadowoleniem człowieka, który rozumem mści się za swoję biedę.
W tej chwili drzwi się otwarły i pani Passemard weszła do salonu. Była to otyła kobieta z twarzą czerwonawą ironicznie zasapana. Jej atłasowa czarna suknia pokryta dżetem, byłaby może piękną na ramionach innej; na niej uwydatniała tylko nie fortunnie zbytnią otyłość, połączoną z brakiem proporcyi w kształtach. W spojrzeniu jej przebijała się pewna arrogancya, jakiej się nabywa, stając się milionerem, połączona z rodzajem niespokojnej bojaźliwości, jakiej niektórzy parweniusze nigdy się pozbyć nie mogą. Ujrzawszy pana de Garamante, kłaniającego się jej z wdziękiem, imponująca ta osoba zmięszała się bardzo, spróbowała się uśmiechnąć uprzejmie, wybełkotała niezrozumiałe: "Pan hrabia" i zaczęła sapać głośno, co zawsze oznaczało u niej wielkie zakłopotanie.
– Wybaczy pani, że pozwoliłem sobie przyjść w dniu nie recepcyjnym – ozwał się hrabia z właściwą mu dworskością. Przechodziłem pod oknami państwa i wstąpiłem.
– Panie hrabio – po tym zaszczycie, jaki nas spotkał, żeś pan raczył przyjąć udział w naszem małem zebraniu…
– Małem zebraniu! wspaniałym wieczorze – chcesz pani powiedzieć.
– Och! to było tak sobie zwyczajnie – wymówiła pani Passemard z tą pyszałkowatą skromnością, która spuszcza oczy, nadymając się jednocześnie.
– Nie wiem doprawdy, co pani nazywa zwyczajnym zebraniem, ale zapewniam panią, że ta orkiestra cygańska, grała zachwycająco, że deklamacya była bardzo piękną a kolacya przyniosła zaszczyt kucharzowi i piwnicy państwa.
– Tak… zapewne… tak też dowodzi Welutina w Soirée parissienne, która nie wiem zkąd dowiedziała się o naszem zebranku… i wspomina o nim w swojej kronice.
Hrabia powściągnął lekki uśmieszek, jaki mu się po ustach przewinął. Znał on doskonale przemysł sławnej Welutiny i wiedział, jakiemi drogami dochodzi się do tych wzmianek.
– Istotnie, pani, czytałem artykuł w klubie po śniadaniu. Raczono mnie wymienić pomiędzy gośćmi państwa.
Pani Passamard zaczerwieniła się trochę, zakaszlała i z przymuszonym uśmiechem wyrzekła….
– Doprawdy, te dzienniki są takie niedyskrętne….
– Są od tego, pani. Mam tylko do zarzucenia Welutinie, że nie wyraziła się z dostatecznemi pochwałami o talencie, z jakim córka państwa gra na cytrze.
– To prawda – wszak cytra, to instrument bardzo dystyngowany, panie hrabio?
– Bardzo dystyngowany, pani.
– Nina gra wcale nie ale, to też nie żałuję, że jej dałam Mussolini'ego za professora. Bo widzi pan, panie hrabio, my z mężem jesteśmy bardzo ambitni dla naszej Niny.
– Macie państwo zupełną słuszność.
– O! pan jej nie znasz. Widziałeś ją pan tylko na wsi i to parę razy zaledwie. Ale wieś, to nie jej żywioł. Nudzi się tam: jej potrzeba Paryża, towarzystw, teatru – zwłaszcza teatru!
– Córka pani tak bardzo lubi teatr?
– Czy go lubi? Przepada za nim. To też bywamy w teatrze, jak można najczęściej. No i Nina sama grywa w teatrach amatorskich, jak prawdziwa aktorka, powiadam panu hrabiemu.
– To bardzo pięknie.
– O tak! Nina jest bardzo utalentowaną, a przytem ma żelazną wolę, jak ojciec. To też, gdzie jej zabraknie zdolności, tam przychodzi upór. Malarstwo nie szło jej zrazu….
– Jakto! córka pani zajmuje się także malarstwem?
– Ależ tak. Dlaczegóżby nie? Alboż to ona jedna? Wystawiała nawet zeszłego roku. Te trzy obrazy oto, to są jej.
– Podziwiałem je, wszedłszy – rzekł hrabia grzecznie – nie domyślając się, że ręka, która je na płótno rzuciła, jest tą samą, co mnie przed kilku dniami grą na cytrze czarowała.
– Pozwoli pani sobie powinszować, z tyloma talentami cór – ka pani zasługiwałaby nabycie w mniej prozaicznych, niż nasze, czasach.
– Ona to sama zawsze powtarza, a ojciec jej jest tego zdania, że ma słuszność. Ale co do mnie, czy wie pan hrabia, co powiem? Uważam, że się zanadto sztukom pięknym oddaje. Chciałabym, żeby się oderwała trochę od swoich książek, pędzli i nut. Bo, przecież, trzeba będzie, żeby kiedyś poszła za mąż. Nie jest już przecież smarkatą. A prowadzić dom, zwłaszcza taki, jaki ona mieć będzie, to rzecz niezbyt łatwa i wygodna. Ale cóż! nie słuchają mnie, ani ojciec ani córka, i wiem, że im się wydaję zbyt praktyczną z mojemi poglądami. Cóż pan hrabia o tem myśli, proszę odpowiedzieć szczerze?
– Odpowiedź bardzo trudna, łaskawa pani. Nadzwyczaj mało znam pannę Ninę; ale uważam ją za osobę bardzo hojnie od natury uposażoną. Pojmuję, że miłość własna pana Passemarda, może się rozkoszować tem połączeniem tylu talentów, z których jeden wystarcza zwykle naszym panienkom. Może też i pani ma słuszność, życząc sobie, żeby talenta, uprawiane z takiem powodzeniem przez córkę pani, nie pochłaniały jej zbytecznie, i żeby gruntowne wykształcenie….
Pani Passemard wyprostowała się nagle i rzekła z dumą:
– Panie hrabio! moja córka złożyła egzamina.
– O! w takim razie wszystko jest jak najlepiej! – odparł tamten z niedostrzeżonym odcieniem ironii.
W tej chwili drzwi salonu otwarły się i wszedł Hektor Passemard, a za nim wysoki młodzieniec, którego hrabia przypomniał sobie, jako widzianego w Charmilles, przed kilku miesiącami.
– Pan hr.. mój kochany sąsiad! – rzekł pan Passemard poprawiając się z żywością – jakże mi przyjemnie.
I wstrząsnął podaną mu ręką hrabiego.
– Pozwól pan przedstawić sobie, mojego młodego przyjaciela Gastona Henriot.
I dodał, patrząc hrabiemu w oczy i mierząc każdy wyraz.
– Pracownik panie, chłopiec wielkiej zasługi, który chce tak, jak ja być synem swoich dzieł.
Młodzieniec skłonił się z lekka hrabiemu z tą dumną grzecznością, której się nauczyć nie można.
– Pan de Garamante – ciągnął dalej Passemard – mój sąsiad ze wsi, który mi sprzedał Charmilles.
– Ach! tak panie – rzekł hrabia do Gastona, ze swoim pięknym uśmiechem – widzisz pan we mnie dawnego właściciela, który teraz musi się ograniczać prostym myśliwskim pawilonem.
Czasy są teraz ciężkie dla dawnych, historycznyoh zamków. Ale, ale, kochany panie Passemard, podobno buraki nie obrodziły w tym roku?
Cukrownik łączył, jak wielu milionerów dumę kapitalisty, z tym fałszywym wstydem dorobkiewicza, który nie może znieść, żeby znano do gruntu źródło jego bogactw, nawet wtedy, gdy to źródło nie jest nie czyste. Mienił się chętnie "synem swoich dzieł," ale nie lubił określać ściślej rodzaju tych dzieł i znajdował w ogólnikowości tego wyrażenia, coś uroczystego, co mu pochlebiało. Dopatrzył więc w zapytaniu hrabiego cień złośliwości, do jakiej ten mistrz w sztuce salonowych, delikatnych docinków był bardzo zdolnym, i udał, że go nie słyszał.
– Gdzie Nina? – zapytał nagle żony.
– W swoim pokoju zapewne….
– Nie, w pracowni – przerwał Gaston.
– Więc bądź łaskaw iść powiedzieć jej, że jesteśmy tutaj.
– Pan Henriot jest krewnym państwa? – zapytał hrabia pani Passemard, gdy młodzieniec wyszedł.
– Nie; ale jest tak, jakby domowym, towarzyszem moich dzieci. Mój mąż zastępuje mu ojca, bo biedny chłopiec jest sierotą od lat kilku.
– I cóż robi?
– Nic… to jest maluje. Jest uczniem szkoły sztuk pięknych.
– Byłbym wolał, żeby się był wziął do przemysłu – wtrącił Passemard – bo obchodzi mnie ten chłopiec jako jedyny syn mojego dawnego nadzorcy Henriot. Ale ani sposobu! Chce być artystą, a nie ma złamanego grosza. Hal cóż robić! skończył dwadzieścia pięć lat, niech – że więc sobie radzi. Wiem, że ma zdolności, że pracuje i że malarstwo już mu się potroszę opłacać zaczyna. Ale zawsze hołyszowski zawód.
– Jesteś pan bardzo surowym. A pani wspominała mi przed chwila, że pan się tak szczycisz malarskim talentem swojej córki?
Passemard poruszył się, jakby oburzony.
– Ale cóż znowu; czy pan przypadkiem uważa, że to wszystko jedno?
Poczem z rubasznym śmiechem, który według niego miał być sprytnym.
– Widzisz pan – dodał – ja jestem człowiek praktyczny! i malarstwa tak bardzo nie cenię. No, naturalnie, pochlebia mi to, że moja córka potrafi oto tworzyć takie rzeczy – i wskazał na obrazy, którym się już hrabia przy wejściu przyglądał – ale, żeby w tem szukać chleba i karyery, o! to halt! Wolę moje buraki. Położył nacisk na burakach, aby zaznaczyć, że zrozumiał złośliwość hrabiego.
Drzwi się otwarły i wszedł Gaston.
– I cóż – zagadnęła pani Passemard – a Nina?
– Pracuje na górze, jak mówiłem, przebrała się, wróciwszy i nie może zejść do salonu.
– Achal – rzekł pan Passemard, wybuchając śmiechem, włożyła zapewne swój malarski kostium i nie śmie się pokazać. No to my pójdziemy ją tam złapać.
– Ależ mężu! – wykrzyknęła pani Passemard.
– Panie! – rzekł z cicha Gaston Henriot tonem bolesnego błagania, co nie uszło uwagi hrabiego i podnieciło żywo jego ciekawość.
– No cóż? Czemuż oboje tak na mnie patrzycie? Przecież trzeba, żeby pan de Garamante nasz dom obejrzał.
– Cóż, kochany sąsiedzie, czy pan nie masz nic przeciwko temu?
Hrabia się zawahał. Widocznie ten przegląd nie podobał się pani Passemard i Gastonowi: cóż więc miał zrobić, czy poddać się próżnej fantazyi cukrownika, czy też spełnić nieme życzenie jego żony i przyjaciela i pożegnać się! Ale ciekawość zwyciężyła gallanteryą; obudził się w nim instynkt obserwatora.
– Służę panu chętnie – odpowiedział.
– Może należałoby uprzedzić Ninę? – ozwał się nieśmiało Gaston.
– A to po co? Raz na zawsze mój chłopcze, nie wtrącaj się do nie twoich rzeczy – odpowiedział szorstko pan Passemard.
Wyraz żywego niezadowolenia odmalował się na twarzy młodego człowieka. Hrabiemu, który z zajęciem śledził grę jego ruchliwej fizyognomii, wydało się na chwilę, że młodzieniec zapomni o oszanowaniu należnem swojemu opiekunowi. Ale na przestraszony znak pani Passemard, Gaston nie odpowiedział nic i pogrążył się w jakiejś milczącej rezygnacyi, która nadała urok dziwnej melancholii jego męzkiej twarzy.
– Hm! hm! – pomyślał hrabia. – Ten człopczyk ma krew i wolę. Podoba mi się.
Wyszli wszyscy z salonu i Passemard sumiennie pokazywał hrabiemu wszystkie wygody i zalety swego mieszkania. Wychwalał z kolei błękitne atłasowe obicie saloniku, wschodnie portyery w przedpokoju, bilard, umyślnie sprowadzony z New-Yorku, kredens w sali jadalnej z Florenoyi, srebro, porcelanę, wszystko. Rozkosz mu sprawiało takie roztaczanie swego bogactwa przed ubóstwem tamtego.
Pani Passemard zadąsana z początku, rozchmurzyła się wkrótce, potakiwała głową, wymieniała ceny, otwierała, sapiąc szuflady i strzepywała chusteczką od nosa pył z mebli, narzekając na kurz w paryzkich mieszkaniach.
Hrabia słuchał i patrzył z dobrotliwym i trochę drwiącym uśmiechem.
– To mój gabinet – ozwał się Pasaemard z pewną uroczystością w głosie.
Hrabia zauważył na kominku popiersie Rzeczypospolitej.
– O! o! – rzekł, – nie wiedziałem, że pan jesteś takim republikaninem, kochany panie Passemard.
I rzucił ukośne spojrzenie na czerwoną wstążeczkę, świecącą w butonierce cukrownika.
– A dlaczegóżby nie? – odpowiedział tamten, z pewnością siebie.
Bezwątpienia, nie mogłem odrzucić krzyża, jaki mi zwalony rząd ofiarował, ale byłem zawsze człowiekiem postępowym, zawsze, i nie widzę, dlaczego nie miałbym stanąć po stronie instytucyi rozumnie liberalnej, jakie Francya sobie dała.
– Wierzaj mi pan, że nie widzę w tem nic niewłaściwego – odpowiedział pan de Garamante.
– Tak, porządek w swobodzie i swoboda w porządku, oto mój programmat.
– Jest prosty i jasny – rzekł hrabia, nie mrugnąwszy okiem.
– Bez wątpienia, ale pan go nie podzielasz, jak sądzę, pan jesteś kawalerem prawa boskiego, panie hrabio.
Po raz pierwszy użył tego tytułu w rozmowie i pan de Garamante, zauważył, że go wymówił z pewnym naciskiem.
– Mój drogi panie Passemard, nie będziemy się zajmowali dzisiaj, jeżeli pan pozwolisz boskiem prawem. Jest to kwestya również. Zostawmy ją, i skończmy przegląd prześlicznej pana siedziby.
– Bardzo chętnie. Gastonie, nie wiesz przypadkiem, czy Maurycy wrócił?
– Nie sądzę. Pojechał na wyścigi i zapewne jeszcze go niema.
– Syn pani bardzo lubi konie?
– Niestety, panie hrabio, bardziej jeszcze wyścigi, niż konie.
– Tak – rzekł Passemard z zadowoleniem – Maurycy jest jednym z najzapaleńszym sporstmenów.
– Czy utrzymuje wyścigowe konie?
– Nie, ale może z czasem….
– Co znowu, Hektorze – przerwała pani Passemard – to byłoby szaleństwem.
– A dlaczego? Alboż to inni młodzi ludzie tego nie robią. To nadaje ton, pewne stanowisko… robi wreszcie młodzieńca głośnym. – Nieprawdaż, kochany sąsiedzie?
– Mój Boże! – odparł hrabia – jest wiele sposobów stania się głośnym… Jednym z nich w istocie jest utrzymywanie stajen. Ale są i inne.. Cóż pan o tem myślisz, panie Henriot?
– Wybaczysz pan, nie mam zdania w tym względzie.
– O! to nie Gastona o to pytać. On tem wszystkiem gardzi – zawołał Passemard. – Dla niego nic nie istnieje po za malarstwem… A teraz panie Garamante, szykuj pan nogi; pójdziemy na górę i pokażę panu to, co mam najcenniejszego….ROZDZIAŁ III.
Weszli po schodach, zatrzymali się przed wspaniałym flamandzkim gobelinem treści mytologicznej, zasłaniającym drzwi. Passemard uchylił je ostrożnie, zajrzał do środka i odwracając się zaraz, położył palec na ustach, dla nakazania, milczenia. Poczem wszedł, stąpając ostrożnie po grubym Wschodnim dywanie, który tłumił odgłos jego kroków. Hrabia zdziwiony tą tajemniczością, Gaston Henriofe trochę blady i pani Passeraard weszli… za nim.
Była to jedna z tych wielkich komnat, jaką jest obecnie moda urządzać na wzór pracowni malarzy. Przez jednę ścianę, szklanną całą światło wpływało strumieniami. Mebli było niewiele. Tutaj wielka skrzynia w stylu odrodzenia o rzeźbionych drzwiczkach i marmurowych inkrustacyach, tam, kredens w tymże samym stylu, obciążony piękną włoską porcelaną; wielki kufer
0 mosiężnych ozdobach, krzesła z prostem oparciem, pokryte wytłaczaną skórą, fortepian przykryty nawpół jaskrawą japońską materyą, przetykaną złotem. Pod ścianą naprost szyb szeroka i nizka otomana, a na niej rzucony niedbale dywan perski. Z obu stron zwierciadła nad kominkiem w czarnych ramach, dwie palmy złotawe, długie i giętkie, łączące się ze sobą pod sufitem, na marmurowej konsoli, zamiast zegaru, piękna kopia Perseusza Benwenuta, a po obu jego stronach dwie czary cyzelowane w starem srebrze. W wielkich fajansowych wazonach rośliny podzwrotnikowe o błyszczących sztywnych liściach, na ścianach kilka półmisków mosiężnych, kilka szkiców ołówkowych, a w środku sufitu zamiast żyrandola olbrzymi morski ptak z rozpostartemi skrzydłami.
– Hę, cóż pan na to? – rzekł Passemard z cicha. – Ładnie jej, nieprawdaż?
Przed stalugami plecyma ku drzwiom zwrócona z paletą i malsztokiem w ręku panna Nina stoi i maluje. Czarny aksamitny toczek a la Rembrand, niedbale na lewe uszko włożony, pokrywa włosy, których gęste kędziory, z rudawozłotym połyskiem wymykają się z pod niego i rozsypują po szerokim kołnierzu z weneckiej koronki, pokrywającym jej szczupłe nieco ramiona. Strój jej składa się z czarnej aksamitnej bluzy, bez paska i takichże obcisłych pantalonów, zapiętych na guziki powyżej kostki i odsłaniających pąsowe pończochy, w których modelują się nóżki długie i wypukłe, obute w trzewiki o stalowych sprzączkach. W tem męzkiem przebraniu panna Nina, wyglądała tak na chłopca, że hrabia z trudnością ją poznał i nie mógł powściągnąć lekkiej oznaki zdziwienia. – W tejże chwili ona cofnęła się km… niemu, odwracając i przechyliła głowę na bok, jak czynią malarze, chcąc sobie zdać sprawę z effektu tonów na zaczętem płótnie. To jej poruszenie, obudziło wielkiego duńskiego doga, który drzemał u stóp swojej pani, a który teraz podniósł leniwie głowę, otworzył w przeciągłem ziewnięciu swą różową paszczę o spiczastych, zębach i nagle, nadstawiwszy krótkie swe wilcze uszy, zwrócił ku drzwiom złotawe, fosforycznie błyszczące oczy i pozostał tak nieruchomy, patrząc przed siebie z upartem wytężeniem.
– Dzień dobry, Bibciu! – zawołał pan Passemard swym wesołym, rubasznym głosem, – przyprowadzam ci gościa. Nina… drgnęła i odwróciła się nagle. Jej czysty grecki profil, zmienił się z lekka i coś twardego przemknęło w oczach – ale trwało to tylko chwilę. Rzuciła nieznaczne spojrzenie w zwierciadło i kładąc pędzle i paletę, zbliżyła się ku przybyłym z tą pogardliwą i wspaniałą swobodą, jaką daje kobiecie świadomość wielkiej piękności.
– Pan de Garamante – rzekła głosem poważnym, którego ton zdziwił hrabiego – raczy wybaczyć, ze go przyjmę w takim stroju. Zdaje mi się, że prosiłam cię Gastonie….
– Nie łaj go – przerwała pani Passemard – to twój ojciec uparł się koniecznie, żeby tu przyjść. Rozumiesz przeoież – dodała prawie szeptem – że ani ja, ani Gaston nie lubimy tego cudackiego przebrania i….
– Pani – rzekł hrabia – kłaniając się – to ja powinienem prosić o przebaczenie. Ojciec pani nie powiedział mi, że wchodząc tutaj, przerwę jej pracowitą samotność.
– Nie masz do mnie żalu, co? Oprowadzałem pana de Garamante po mieszkaniu, pojmujesz więc Bibciu….
– Mój ojcze, prosiłam cię już, żebyś mi oszczędził tego śmiesznego przydomku – rzekła półgłosem, z nakazującem ściągnięciem brwi, które zmąciło nagle pogodę jej pięknej twarzy.
Zaczęto zwiedzać pracownię! Pan Garamante, jak wiele ludzi dzisiaj pochwytał na wystawach i wyprzedażach pewien zapas uświęconych wyrażeń, jakiemi handlarze "osobliwości, " lub amatorowie lubią pstrzyć swoje rozmowy. Oświadczył więc, że skrzynie były epokowe, a krzesła wydały mu się bardzo czystego stylu.
Taborety o kręconych nóżkach, pochodziły zapewne z szesnastego w, po pewnych jednak znakach można było sądzić, że należą do peryodu przejściowego. Nina i Gaston potakiwali, lub zaprzeczali, a że oboje mieli także dostateczny zapas takich wyrażeń, więc rozmowa stała się zupełnie niezrozumiałą dla państwa Passemard, którzy pomimo tego promienieli w duchu.
– Istotnie, pani – rzekł hrabia – całe urządzenie tej pracowni zdradza gust wytworny i wykształcony. Artystyczny instynkt pani kierował nią zapewne w wyborze tych materyj, tych mebli, tych przedmiotów sztuki i tego zachwycającego kostiumu.
Ninie komplement ten wielką sprawił przyjemność, i naturalnie nie pospieszyła z objaśnieniem, że wszystko to, co hrabia chwalił, dostarczonem jej było przez jednego z tych specyalistów, którzy się zowią architektami apartamentów. Artyści ci skojarzeni z tandeciarzami, układają umeblowanie stylowe z łatwością restauracyjnego kelnera, układającego menu kolacyi; kładą starożytność w programmie, jak tamten zapisuje ostrygi, jeżeli się tego żąda. Zawód ich jest korzystny i zaszczytny: sprzedają dobry smak hurtownie i detalicznie. Pomiędzy "amatorami" wszelkie zwiedzanie apartamentu, jest podobnem do ekspertyzy. Hrabia skończywszy swoję, znalazłszy dla wszystkiego słówko techniczne i uprzejme zamierzał odejść, lecz Nina zatrzymała go na filiżankę tureckiej kawy, którą sama zaczęła przyrządzać na jednym z tych stoliczków bardzo nizkich, malowanych na pasowo i otoczonych delikatną złoconą galleryjką, jakie pochodzą z Konstantynopola. Przyklękła jednem kolanem na posadzce, i lekko pochylona w pozie dziwnie wdzięcznej uwydatniającej wszystkie powaby jej wiotkiej kibici, ustawiała cieniuchne filiżanki i odmierzała pachnący proszek Wschodniej kawy.
Pan de Garamante siedzący na sofie pochylił się ku Gastonowi i rzekł mu półgłosem:
– Jaki ładny obrazek, nieprawdaż?
Młodzieniec pochylił głowę na znak zgody, ale nic nie odpowiedział. Nina natomiast podchwyciła słowa hrabiego.
– Znajdujesz pan? – rzekła i na ustach jej zaigrat uśmiech, który nadał jej zagadkwy wyraz kokieteryi wyrafinowanej i okrutnej, stanowiący urok kobiecych głów, malowanych przez tajemniczego Vinci. – Jestem pewną, że Gaston nie podziela pańskiego zdania. Nie uznaje on w malarstwie tematów zbyt nowoczesnych, w rodzaju, jakie ja naprzykład mogłabym w tej chwili dostarczyć. Gaston jest klassykiem. Dla niego tylko Grecy, Trojanie w wielkich kaskach, siedzący na olbrzymich koniach. Nieprawdaż, mój drogi, że wejdziesz do Instytutu i zasiądziesz w zielonem ubraniu obok pana Gabanela?
Wymówiła to ostatnie słowa tonem pogardliwej ironii, która przesunęła cień smutku po twarzy młodzieńca. Jednakże od… powiedział natychmiast, utkwiwszy w nią to piękne spojrzenie, którego męzką pewność i przejrzystość zauważył już był pan de Garamante.
– Być może, Nino. Istotnie, przyznaję się, że nie cenię mazanin pana Morincourt o tyle, o ile nie gustuję w jego poezyach. W każdym razie postaram się, dowieść ci, że kochając namiętnie sztukę i szanując ją….
– Morincourt, impressonista, poeta cmentarnych widziadeł – przerwał hrabia. – Czyż pani istotnie cenisz bardzo jego malarstwo.
– O! nie mów pan jej o nich? – rzekła pani Passemard – przepada za niemi.
– Tak – poparł mąż – chciała nawet brać lekcye od niego, pomimo, że Gaston jej to najgoręcej odradzał.
– A! – rzekła Nina złośliwie – nic dziwnego – Gaston jest zazdrosny o vice-hrabiego.
Młodzieniec wstał nagle i głosem nieco drżącym:
– Mylisz się, Nino – rzekł. – W panu Merincourt lekceważę artystę i pogardzam człowiekiem. Pomiędzy mojem lekceważeniem i pogardą niema miejsca dla czego innego.
I wyszedł, skłoniwszy się lekko hrabiemu, który zdjęty nagłą sympatyą dla tego smutnego i dumnego młodzieńca, przeprowadził go do drzwi przychylnym wzrokiem.
– Gaston cierpi dziś stanowczo jeden ze swoich napadów złego humoru i gwałtowności – rzekła Nina, podając filiżankę hrabiemu.
– Nie wiem, co on cierpi do tego biednego Morincourt! – zawołał pan Passemard – Zazdrość artystyczna, zapewne.
– Jakże panu smakuje ta kawa, kochany sąsiedzie?
– Doskonała! lepszej i na wschodzie nie piłem!
– Pan zwiedzałeś Wschód? – zapytała Nina ciekawie. Westchnęła zlekka i po chwili.
– Jesteś pan bardzo szczęśliwym – dodała.
– Zwiedzałem, pani, – odpowiedział hrabia. – Dawniej gdy nie byłem starcem, miałem usposobienie wędrowca, jak te wielkie ptaki – dodał, wskazując na sufit. – To mewa, nieprawdaż?
– Tak, a raczej, to jej odmiana, którą nazywają goelandami.
Na brzegach Brytanii, rybacy uważają ją za zwiastunki burzy. To też kobiety, ile kroć słyszą ich krzyk przeraźliwy, powtarzają zwrotkę starej bretońskiśj piosenki.
Goëlandy! Goëlandy!
Oddajcie nam mężów; oddajcie kochanków!
– Nina! – rzekła skromnie pani Passemard.
– Mama zapomina, że mam dwadzieścia trzy lata….