Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nina: powieść Jerzego Duruy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nina: powieść Jerzego Duruy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 388 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

Pan de Ga­ra­man­te nie był już mło­dy, ale cho­ciaż po jego fa­lu­ją­cych wło­sach, tak czar­nych nie­gdyś prze­su­nę­ły się już pierw­sze przy­mroz­ki sta­ro­ści, cho­ciaż kształ­ty za­okrą­gli­ły się nie­co, a choć stra­cił daw­niej­szą ele­gan­cyą, i ner­wo­wą gięt­kość, któ­rą się za­chwy­ca­ły ko­bie­ty, hra­bia Mel­chior wy­glą­dał jesz­cze bar­dzo do­brze i mógł so­bie po­win­szo­wać, że szczę­śli­wie okrą­żył strasz­ny przy­lą­dek pięć­dzie­siąt­ki. Cerę miał ogo­rza­łą, lecz świe­żą i zdro­wą, twarz męz­ką, ogo­lo­ną bro­dę, je­żą­cą się na po­zór, lecz mięk­ką w do­tknię­ciu. Twarz tę roz­ja­śnia­ły oczy błę­kit­ne, spo­koj­ne i ła­god­ne, któ­re umia­ły w po­trze­bie uzbro­ić się w de­li­kat­ne ostrze iro­nii, i kry­ły w ką­ci­kach po­wiek, jak usta, w drwią­cem swem za­gię­ciu pew­ną dozę im­per­ty­nen­cyi. Wy­so­ki, bar­czy­sty, o rę­kach du­żych, lecz bar­dzo pięk­ne­go ry­sun­ku, ta­kim był pod wzglę­dem fi­zycz­nym pan de Ga­ra­man­te. Je­dy­ny syn daw­ne­go gwar­dzi­sty Ka­ro­la X-go, odzie­dzi­czył po ojcu prze­szło sto ty­się­cy fran­ków rocz­ne­go do­cho­du i ape­tyt po­trzeb­ny do ich zje­dze­nia. Zo­staw­szy pa­nem ma­jąt­ku, w bar­dzo krót­kim prze­cią­gu cza­su, za­czął z lek­ka nad­gry­zać ka­pi­tał. Na nie­szczę­ście głód przy­cho­dzi przy sto­le i hra­bia wkrót­ce po­dwo­ił por­cye. Po­dró­że, we­so­łe przy­ję­cia je­sie­nią w jego pa­ła­cu, po­lo­wa­nia, ko­nie kar­ty, a zwłasz­cza ko­bie­ty wy­rzą­dzi­ły strasz­ne szczer­by w jego oj­co­wiź­nie. Aby się ustat­ko­wać, wziął so­bie ko­chan­kę, pre­tek­stem, że ujed­nost­ko­wa­nie swo­ich wy­bry­ków, jest za­rów­no ak­tem mo­ral­no­ści, jak oszczęd­no­ści, że zresz­tą tego ro­dza­ju zwią­zek trwal­szy do cza­su za­stę­pu­je mał­żeń­stwo i słu­ży mu nie­ja­ko za no­wi­cy­at. Ale ko­chan­ka, któ­rą so­bie wy­brał i żeby się przy­go­to­wać do ży­cia mał­żeń­skie­go, mała blon­dy­necz­ka o nie­za­po­mi­naj­ko­wych oczach, była jed­nym z tych fał­szy­wych anio­łów, co w so­bie kry­ją sza­ta­nów. Pod do­tknię­ciem jej drob­nej rącz­ki, du­ka­ty hra­bie­go za­czę­ły się to­czyć z sza­lo­ną szyb­ko­ścią, a gdy już prze­wi­dy­wa­ła ry­chły ko­niec tego kosz­tow­ne­go tań­ca, po­rzu­ci­ła go, zo­sta­wu­jąc mu za je­dy­ną pa­miąt­kę ich związ­ku, ma­leń­ki mlecz­ny zą­bek w dzie­ciń­stwie stra­co­ny. Pan de Ga­ra­man­te, ka­zał wpra­wić zą­bek swo­jej ko­chan­ki w pier­ścio­nek i od­tąd no­sił go cią­gle na pal­cu. Jed­ni twier­dzi­li, że szcze­gól­niej­szy ten pier­ścio­nek był sym­bo­licz­nym wy­ra­zem jego żalu do płci nie­wie­ściej, inni wi­dzie­li w nim tyl­ko do­wód pa­miąt­ki, jaką za­cho­wał o tej uro­czej i żar­łoc­nej buzi. Bądź co bądź, hra­bia nie oże­nił się. Zo­sta­ło mu już tyl­ko dwa­dzie­ścia ty­się­cy fran­ków do­cho­du; lata bie­gły, a z la­ta­mi na­cho­dzi­ły go reu­ma­ty­zmy i dzi­wac­twa. – Je­den po­wód wię­cej, żeby się oże­nić!– mó­wi­li to­wa­rzy­sze jego we­so­łych po­chu­la­nek. On – od­po­wie­dział, że był za sta­rym dla mło­dej dziew­czy­ny; a że się jest za­wsze za­mło­dym dla sta­rej pan­ny, za­jął więc miej­sce w sze­re­gach we­te­ra­nów ce­li­ba­tu, sta­no­wią­cych re­zer­wę w ar­mii czyn­nej ga­lan­te­ryi męz­kiej. Wy­bra­ny ten kor­pus nie wy­ru­sza do ata­ku; ale po­nie­waż usta­wa jego upo­waż­nia ma­ru­der­stwo, służ­ba więc jest do­syć czyn­ną. Za­cią­gnię­cie się w te sze­re­gi, na­stę­pu­je zwy­kle oko­ło czter­dzie­ste­go pią­te­go roku ży­cia; nie­któ­rzy de­zer­tu­ją w dzie­sią­tek lat póź­niej, żeby się oże­nić ze swo­ją ku­char­ką; inni wolą umrzeó na po­ste­run­ku i do tych ostat­nich na­le­żał pan de Ga­ra­man­te.

Po znik­nię­ciu swej nie­wier­nej, hra­bia Mel­chior urzą­dził so­bie ży­cie we­dle za­sad ego­istycz­ne­go do­świad­cze­nia.

W 1876 roku sprze­dał swój za­mek bo­ga­te­mu cu­krow­ni­ko­wi, Hek­to­ro­wi Pas­se­mard za­strzy­maw­szy tyl­ko na grun­tach oj­co­wi­zny mały pa­wi­lo­nik, z za­strze­żo­nem pra­wem po­lo­wa­nia. Tam spę­dzał lato w to­wa­rzy­stwie jed­ne­go ze swych daw­nych do­jeż­dża­czy, któ­ry peł­nił za­ra­zem obo­wiąz­ki lo­ka­ja i ku­char­ki. Zimą za­miesz­ki­wał w Pa­ry­żu, nie w żad­nym wspa­nia­łym apar­ta­men­cie, któ­re­go utrzy­ma­nie i opła­ta za­cią­ży­ły­by zby­tecz­nie na jego bu­dże­cie, ale w jed­nym z tych miesz­ka­nek, zło­żo­nych z sa­lo­ni­ku i sy­pial­ni, któ­re pew­ne klu­by wy­naj­mu­ją swo­im człon­kom. Nie jest się u sie­bie – za­pew­ne, ale nie jest się też i zu­peł­nie w ho­te­lu; jest to coś po­śred­nie­go po­mię­dzy do­mo­wem ogni­skiem a nu­me­rem. Ma się licz­ną służ­bę; w po­trze­bie moż­na ka­zać za­nieść list przez klu­bo­we­go strzel­ca, co jest w do­brym to­nie, stół jest do­sko­na­ły i nic pra­wie nie kosz­tu­je, ma się, nie się­ga­jąc do port­mo­net­ki, dzien­ni­ki i prze­glą­dy klu­bo­we, jego po­wo­zy, miej­sce w jego loży i jego bi­le­ty na roz­ma­ite wy­sta­wy. Jest to pew­ne­go ro­dza­ju ura­to­wa­niem po­zo­rów, czło­wiek wy­da­je się mniej bied­nym, gdy się ocie­ra co­dzień o bo­gac­two dru­gich, i łu­dzi tem nie­tyl­ko dru­gich, ale i sie­bie. Ob­raw­szy so­bie ta­kie schro­nie­nie w klu­bie, moż­na pod wa­run­kiem nie do­tknię­cia nig­dy kar­ty, pro­wa­dzić ten sam tryb ży­cia przy dwu­dzie­stu ty­sią­cach fran­ków, jak daw­niej przy sie­dem­dzie­się­ciu. Ma się, zgo­da na to, tyl­ko po­wierz­chow­ny zby­tek. Czem­że róż­ni się dzi­siaj pla­ty­na od sre­bra? kie­dy me­tal się świe­ci, któż my­śli o spraw­dza­niu jego wła­sno­ści i cię­ża­ru? Tak żył hra­bia Ga­ra­man­te, Nikt pra­wie nie mógł się do­my­śleć, że był nie­mal zruj­no­wa­nym, tak zna­jo­mość ży­cia pa­ryz­kie­go, uczy­ni­ła go mi­strzem w sztu­ce oby­wa­nia się reszt­ka­mi for­tu­ny.

Świąt w ogó­le nie jest spra­wie­dli­wym dla sta­rych ka­wa­le­rów. Na­zy­wa ich za­wsze sa­mo­lu­ba­mi, a bar­dzo czę­sto zgryź­li­wy­mi, ma­nia­ka­mi i pe­dan­ta­mi. Jest to oszczer­stwo i po­dej­rze­wam, że to sta­re pan­ny pu­ści­ły je w obieg, gdyż jak wia­do­mo, od­zna­cza­ją się on za­wsze su­ro­wo­ścią, po­dob­ną do ura­zy wzglę­dem bez­żen­nych męż­czyzn. Znam prze­cież ta­kich sta­rych ka­wa­le­rów, któ­rzy są naj­mil­szy­mi ludź­mi pod słoń­cem, a pan de Ga­ra­man­te, na­le­żał do ich licz­by. Po­sia­dał on tę przy­jem­ną cno­tę to­le­ran­cyi, któ­ra na­da­je taki urok sto­sun­kom ze scep­ty­ka mi. Pes­sy­mizm jego, owoc do­świad­cze­nia, nie był gorz­ki, lecz uśmiech­nię­ty. Roz­cza­ro­wa­ny ze wszyst­kie­go na nic nie pio­ru­no­wał. Po­błaż­li­wa jego fi­lo­zo­fia brzy­dzi­ła się na­pa­da­nia­mi, czy to na rze­czy tego świa­ta, czy na lu­dzi. Po­gar­dzał tro­chę temi ostat­nie­mi, ale bez mi­zan­tro­pii i po­ka­zy­wał to tyle wła­śnie, żeby nie dać do zro­zu­mie­nia, że go nie wy­wio­dą w pole. Używ­szy sze­ro­ko ży­cia, po­znał się póź­no na ni­co­ści wszyst­kie­go, ale nie uwa­żał się za upo­waż­nio­ne­go tą smut­ną wie­dzą do otwar­cia szko­ły roz­cza­ro­wy­wa­nia dru­gich. Lu­bił mło­dzież i nie obu­rzał się wca­le na jej sza­leń­stwa. "Bo – mó­wił – je­że­li do­brze jest cof­nąć się z ja­kiejś dro­gi, po­trze­ba na­przód wejść na nią." Re­li­gia jego, za­rów­no jak prze­ko­na­nie le­gi­mi­stycz­ne, były to przed­mio­ty, nad któ­re­mi nie lu­bił się roz­sze­rzać. W głę­bi, kon­we­nan­se gra­ły tam więk­szą rolę, niż wia­ra. Wie­rzył w po­wrót kró­la tyle pra­wie, co w Ob­ja­wie­nia się Mat­ki Bo­skiej w Lo­ur­des, któ­re wy­da­wa­ły mu się rze­czą bar­dziej bu­du­ją­cą, niż praw­do­po­dob­ną. Tyl­ko – po­czy­ty­wał to za obo­wią­zek wzglę­dem sa­me­go sie­bie, na­zwi­ska, ja­kie no­sił, tra­dy­cyj ro­dzin­nych i sto­sun­ków świa­to­wych stać po stro­nie wy­znaw­ców mi­sty­cy­zmu tak w po­li­ty­ce jak w re­li­gii. – Czło­wiek ten nie nu­dził się nig­dy. Wszyst­ko dla nie­go sta­no­wi­ło przed­miot do spo­strze­żeń; wszyst­ko go ob­cho­dzi­ło; nic nig­dy nie ro­biąc, był jed­nym z naj­bar­dziej za­ję­tych lu­dzi w Pa­ry­żu. W isto­cie, nic bar­dziej po­chła­nia­ją­ce­go niż fla­ne­rya, gdy się jej kto tak, jak on odda. Jest to ro­dzaj ga­pio­stwa psy­cho­lo­gicz­ne­go, któ­re za­trzy­mu­je się przed wi­do­kiem na­mięt­no­ści ludz­kich, jak ga­pio­stwo ulicz­ne, przed wy­sta­wa­mi skle­pów. Hra­bia w ten spo­sób zgro­ma­dził nie­po­strze­że­nie wspa­nia­ły zbiór do­ku­men­tów z dzie­jów ser­ca ludz­kie­go i ra­dość dla nie­go była wiel­ką, gdy po­więk­szył swo­je mu­zeum spo­strze­że­niem ja­kie­goś rzad­kie­go ob­ja­wu. Parę razy my­ślał o ska­ta­lo­go­wa­niu swo­ich zbio­rów. Ale rzu­ciw­szy okiem na swój pier­ścio­nek, po­wie­dział so­bie za­raz: "Tom My­śli! Mak­sym! coś na wzór la Ro­che­fau­cau­lol! I na co? Ko­muż by się przy­da­ło moje do­świad­cze­nie, sko­ro ja sam z nie­go nie sko­rzy­sta­łem?"

Każ­dy zbie­racz, jak wia­do­mo ma swo­ję spe­cy­al­ność.

Spe­cy­al­no­ścią pana de Ga­ra­man­te, była du­sza ko­bie­ty. Tu­taj ze zwy­kłe­go ama­to­ra, stał się zna­ko­mi­tym znaw­cą. Wy­stu­dy­ował w ca­łej jej nie­lo­gicz­nej i twier­dzą­cej kom­pli­ka­cyi, w jej sprzecz­no­ściach, sła­bost­kach, dzi­wac­twach, znał ją do głę­bi, jak do­bry ze­gar­mistrz zna ze­ga­rek, a w po­trze­bie był­by po­ka­zał cały me­cha­nizm i nie­do­strze­żo­ne kó­łecz­ka, któ­re wpra­wia­ją w nich wiel­ką sprę­ży­nę ko­bie­cą: mi­łość. Jak wszy­scy ci, któ­rzy dużo żyli, ale, któ­rzy nie wa­la­li swe­go ser­ca po jego szu­mo­wi­nach; jak każ­dy, kto ko­chał choć­by przez dzień je­den, na kim, choć­by przez chwi­lę spo­czął pro­mień praw­dzi­wej mi­ło­ści, pan de Ga­ra­man­te miał dla ko­biet sym­pa­tyą peł­ną sza­cun­ku i de­li­kat­no­ści, po tro­sze ja­kąś li­to­sną i po­dob­nym był wtem do lu­dzi nie­gdyś bar­dzo po­boż­nych, co już nie­mi nie są… ale za­cho­wu­ją ro­dzaj re­li­gij­nej tkli­wo­ści dla ko­ścio­ła, w któ­rym się zwy­kli byli mo­dlić. Nie miał on dla tych, co upa­dły, tej cięż­kiej po­gar­dy łu­dzi, któ­rzy nie zna­ją ży­cia i nie wie­dzą, jak bar­dzo grunt jego jest śli­skim dla drob­nej, ko­bie­cej nóż­ki. Gdy opo­wia­da­no przy nim o upad­ku, mó­wił, że to był może tyl­ko fał­szy­wy krok, że się nig­dy nie jest pew­nym tych rze­czy, a choć­by się było, trze­ba uda­wać, że się nim nie jest. Nie zna­czy­ło to by­najm­niej, żeby wie­rzył w cno­tę ko­biet; dały mu tyle do­wo­dów swej lek­ko­myśl­no­ści. Ale nie lu­bił, żeby się roz­wo­dzo­no nad tym przed­mio­tem. Był­by chciał, żeby sa­lo­ny zor­ga­ni­zo­wa­ły spi­sek mil­cze­nia do­ko­ła tych drob­nych ko­bie­cych sła­bo­stek, aby miesz­czań­stwo, któ­re­go nie lu­bił – nie ob­rzu­ca­ło bło­tem uro­czych ko­biet wiel­kie­go świa­ta, grze­szą­cych tyl­ko bra­kiem roz­wa­gi. Po­mi­mo swo­ich pięć­dzie­się­ciu lat i osa­mot­nie­nia, na ja­kie go wiek ska­zy­wał, hra­bia był za­wsze nad­ska­ku­ją­co grzecz­nym, jak w naj­pięk­niej­szych cza­sach swo­ich kon­kiet, i miał w ca­łem swo­jem obej­ściu z płcią pięk­ną coś ry­cer­skie­go, co się co­raz bar­dziej z każ­dym dniem za­tra­ca. Ko­bie­tom się to po­do­ba­ło; bo ko­bie­ty lu­bią, żeby im po­da­wa­no na­wet pu­deł­ko cu­kier­ków z taką miną, jak gdy­by się było go­to­wym dać so­bie dla nich gło­wę roz­trza­skać.ROZ­DZIAŁ II.

Po sprze­da­ży zam­ku, pan de Ga­ra­man­te, za­mknął się naj­przód ści­śle w swo­jej ustro­ni my­śliw­skiej, nie chcąc mieć żad­nej stycz­no­ści z tą ro­dzi­ną par­we­niu­szów, któ­rych moż­na ru­basz­ność zda­wa­ła się urą­gać jego ary­sto­kra­cyi w pie­nięż­nych opa­łach. Ale na wsi trud­no się uchy­lić od ty­ra­nii są­siedz­twa. Cu­krow­nik zło­żył mu wi­zy­tę, któ­rą mu­siał od­dać. Pani do Pas­se­mard przy­ję­ła go z od­zna­cze­niem i w taki spo­sób, jak gdy­by go za coś prze­pra­sza­ła; po­czem przed­sta­wi­ła mu nie­śmia­ło swo­ję cór­kę Ninę i syna Mau­ry­ce­go. Hra­bia nie lu­bił sa­mot­no­ści, gdyż mógł ją za­lud­niać tyl­ko swe­mi wspo­mnie­nia­mi, co w pięć­dzie­sią­tym roku ży­cia jest za­wsze do­syć smut­nym prze­glą­dem. Rad więc, że wi­dzi ja­kieś inne twa­rze, niż mie­dzia­ne ob­li­cze swe­go do­jeż­dża­cza, oka­zał się bar­dzo uprzej­mym i za­po­mi­na­jąc, że ma przed sobą tych han­dla­rzy cu­kru, któ­rych bo­gac­two wy­własz­czy­ło jego bie­dę, po­rzu­cił za­kre­ślo­ne so­bie z góry sta­no­wi­sko wy­nio­słej, chłod­nej grzecz­no­ści, na któ­rem miał za­miar się utrzy­mać. Za­pro­sze­nie na obiad na­stą­pi­ło wkrót­ce po tej wi­zy­cie. Przy­jął je i zwol­na dość czę­ste sto­sun­ki za­wią­za­ły się po­mię­dzy pa­wi­lo­nem a zam­kiem; a na­stęp­nie za­cny hra­bia, ra­czył za­szczy­cić swą obec­no­ścią ze­bra­nie, ja­kie pań­stwo Pas­se­mard przyj­mo­wa­li w swo­im ho­te­lu na bul­wa­rach Ma­le­sher­bes.

W kil­ka dni po­tem pan de Ga­ra­man­te, za­szedł­szy przy­pad­kiem w tam­tą stro­nę, przy­po­mniał so­bie, że wi­nien jest wi­zy­tę swo­im są­sia­dom ze wsi. Sa­lon, gdzie go wpro­wa­dzo­no, był jed­ną z tych wiel­kich kom­nat, któ­rych ume­blo­wa­nie bez cha­rak­te­ru na­da­je się rów­nie do­brze do sali mi­ni­ster­stwa, me­ro­stwa lub wspól­ne­go sa­lo­nu, lub po­cze­kal­ni ame­ry­kań­skie­go den­ty­sty. Wiel­kie fi­ran­ki z pą­so­we­go ada­masz­ku u okien, krze­sło, ka­na­py i fo­te­le po­kry­te są samą ma­te­ryą z gazy, kan­de­la­bry i zwier­cia­dła ze zło­co­ne­go brą­zu, wszyst­ko to było cięż­kie, bo­ga­te i brzyd­kie.

Po­cze­kaw­szy tro­chę pan de Ga­ra­man­te, wstał zie­wa­jąc i rzu­cił obo­jęt­nym wzro­kiem na kil­ka ob­ra­zów opa­trzo­nych jesz­cze wy­sta­wo­we­mi nu­me­ra­mi. Te płót­na, gdzie pod pre­tek­stem im­pres­sy­oni­zmu ry­su­nek, ko­lo­ryt i kom­po­zy­cya za­stą­pio­ne były róż­no­barw­ną ma­za­ni­ną nie za­trzy­ma­ły dłu­go spoj­rze­nia hra­bie­go, któ­ry w bra­ku wy­kształ­ce­nia ar­ty­stycz­ne­go, wy­two­rzył so­bie, jak wie­lu lu­dzi świa­to­wych pe­wien dy­le­tan­tyzm, któ­re­go sąd nie był po­zba­wio­ny sma­ku i by­stro­ści.

– Wi­docz­nie – po­my­ślał so­bie – ten gbur Pas­se­mard, ob­sta­lo­wał te ob­ra­zy u ta­pi­ce­ra, któ­ry mu do­star­czył me­bli – i ro­zej­rzał się do­ko­ła drwią­co, z za­do­wo­le­niem czło­wie­ka, któ­ry ro­zu­mem mści się za swo­ję bie­dę.

W tej chwi­li drzwi się otwar­ły i pani Pas­se­mard we­szła do sa­lo­nu. Była to oty­ła ko­bie­ta z twa­rzą czer­wo­na­wą iro­nicz­nie za­sa­pa­na. Jej atła­so­wa czar­na suk­nia po­kry­ta dże­tem, by­ła­by może pięk­ną na ra­mio­nach in­nej; na niej uwy­dat­nia­ła tyl­ko nie for­tun­nie zbyt­nią oty­łość, po­łą­czo­ną z bra­kiem pro­por­cyi w kształ­tach. W spoj­rze­niu jej prze­bi­ja­ła się pew­na ar­ro­gan­cya, ja­kiej się na­by­wa, sta­jąc się mi­lio­ne­rem, po­łą­czo­na z ro­dza­jem nie­spo­koj­nej bo­jaź­li­wo­ści, ja­kiej nie­któ­rzy par­we­niu­sze nig­dy się po­zbyć nie mogą. Uj­rzaw­szy pana de Ga­ra­man­te, kła­nia­ją­ce­go się jej z wdzię­kiem, im­po­nu­ją­ca ta oso­ba zmię­sza­ła się bar­dzo, spró­bo­wa­ła się uśmiech­nąć uprzej­mie, wy­beł­ko­ta­ła nie­zro­zu­mia­łe: "Pan hra­bia" i za­czę­ła sa­pać gło­śno, co za­wsze ozna­cza­ło u niej wiel­kie za­kło­po­ta­nie.

– Wy­ba­czy pani, że po­zwo­li­łem so­bie przyjść w dniu nie re­cep­cyj­nym – ozwał się hra­bia z wła­ści­wą mu dwor­sko­ścią. Prze­cho­dzi­łem pod okna­mi pań­stwa i wstą­pi­łem.

– Pa­nie hra­bio – po tym za­szczy­cie, jaki nas spo­tkał, żeś pan ra­czył przy­jąć udział w na­szem ma­łem ze­bra­niu…

– Ma­łem ze­bra­niu! wspa­nia­łym wie­czo­rze – chcesz pani po­wie­dzieć.

– Och! to było tak so­bie zwy­czaj­nie – wy­mó­wi­ła pani Pas­se­mard z tą py­szał­ko­wa­tą skrom­no­ścią, któ­ra spusz­cza oczy, na­dy­ma­jąc się jed­no­cze­śnie.

– Nie wiem do­praw­dy, co pani na­zy­wa zwy­czaj­nym ze­bra­niem, ale za­pew­niam pa­nią, że ta or­kie­stra cy­gań­ska, gra­ła za­chwy­ca­ją­co, że de­kla­ma­cya była bar­dzo pięk­ną a ko­la­cya przy­nio­sła za­szczyt ku­cha­rzo­wi i piw­ni­cy pań­stwa.

– Tak… za­pew­ne… tak też do­wo­dzi We­lu­ti­na w So­irée pa­ris­sien­ne, któ­ra nie wiem zkąd do­wie­dzia­ła się o na­szem ze­bran­ku… i wspo­mi­na o nim w swo­jej kro­ni­ce.

Hra­bia po­wścią­gnął lek­ki uśmie­szek, jaki mu się po ustach prze­wi­nął. Znał on do­sko­na­le prze­mysł sław­nej We­lu­ti­ny i wie­dział, ja­kie­mi dro­ga­mi do­cho­dzi się do tych wzmia­nek.

– Istot­nie, pani, czy­ta­łem ar­ty­kuł w klu­bie po śnia­da­niu. Ra­czo­no mnie wy­mie­nić po­mię­dzy go­ść­mi pań­stwa.

Pani Pas­sa­mard za­czer­wie­ni­ła się tro­chę, za­kasz­la­ła i z przy­mu­szo­nym uśmie­chem wy­rze­kła….

– Do­praw­dy, te dzien­ni­ki są ta­kie nie­dy­skręt­ne….

– Są od tego, pani. Mam tyl­ko do za­rzu­ce­nia We­lu­ti­nie, że nie wy­ra­zi­ła się z do­sta­tecz­ne­mi po­chwa­ła­mi o ta­len­cie, z ja­kim cór­ka pań­stwa gra na cy­trze.

– To praw­da – wszak cy­tra, to in­stru­ment bar­dzo dys­tyn­go­wa­ny, pa­nie hra­bio?

– Bar­dzo dys­tyn­go­wa­ny, pani.

– Nina gra wca­le nie ale, to też nie ża­łu­ję, że jej da­łam Mus­so­li­ni'ego za pro­fes­so­ra. Bo wi­dzi pan, pa­nie hra­bio, my z mę­żem je­ste­śmy bar­dzo am­bit­ni dla na­szej Niny.

– Ma­cie pań­stwo zu­peł­ną słusz­ność.

– O! pan jej nie znasz. Wi­dzia­łeś ją pan tyl­ko na wsi i to parę razy za­le­d­wie. Ale wieś, to nie jej ży­wioł. Nu­dzi się tam: jej po­trze­ba Pa­ry­ża, to­wa­rzystw, te­atru – zwłasz­cza te­atru!

– Cór­ka pani tak bar­dzo lubi te­atr?

– Czy go lubi? Prze­pa­da za nim. To też by­wa­my w te­atrze, jak moż­na naj­czę­ściej. No i Nina sama gry­wa w te­atrach ama­tor­skich, jak praw­dzi­wa ak­tor­ka, po­wia­dam panu hra­bie­mu.

– To bar­dzo pięk­nie.

– O tak! Nina jest bar­dzo uta­len­to­wa­ną, a przy­tem ma że­la­zną wolę, jak oj­ciec. To też, gdzie jej za­brak­nie zdol­no­ści, tam przy­cho­dzi upór. Ma­lar­stwo nie szło jej zra­zu….

– Jak­to! cór­ka pani zaj­mu­je się tak­że ma­lar­stwem?

– Ależ tak. Dla­cze­góż­by nie? Al­boż to ona jed­na? Wy­sta­wia­ła na­wet ze­szłe­go roku. Te trzy ob­ra­zy oto, to są jej.

– Po­dzi­wia­łem je, wszedł­szy – rzekł hra­bia grzecz­nie – nie do­my­śla­jąc się, że ręka, któ­ra je na płót­no rzu­ci­ła, jest tą samą, co mnie przed kil­ku dnia­mi grą na cy­trze cza­ro­wa­ła.

– Po­zwo­li pani so­bie po­win­szo­wać, z ty­lo­ma ta­len­ta­mi cór – ka pani za­słu­gi­wa­ła­by na­by­cie w mniej pro­za­icz­nych, niż na­sze, cza­sach.

– Ona to sama za­wsze po­wta­rza, a oj­ciec jej jest tego zda­nia, że ma słusz­ność. Ale co do mnie, czy wie pan hra­bia, co po­wiem? Uwa­żam, że się za­nad­to sztu­kom pięk­nym od­da­je. Chcia­ła­bym, żeby się ode­rwa­ła tro­chę od swo­ich ksią­żek, pędz­li i nut. Bo, prze­cież, trze­ba bę­dzie, żeby kie­dyś po­szła za mąż. Nie jest już prze­cież smar­ka­tą. A pro­wa­dzić dom, zwłasz­cza taki, jaki ona mieć bę­dzie, to rzecz nie­zbyt ła­twa i wy­god­na. Ale cóż! nie słu­cha­ją mnie, ani oj­ciec ani cór­ka, i wiem, że im się wy­da­ję zbyt prak­tycz­ną z mo­je­mi po­glą­da­mi. Cóż pan hra­bia o tem my­śli, pro­szę od­po­wie­dzieć szcze­rze?

– Od­po­wiedź bar­dzo trud­na, ła­ska­wa pani. Nad­zwy­czaj mało znam pan­nę Ninę; ale uwa­żam ją za oso­bę bar­dzo hoj­nie od na­tu­ry upo­sa­żo­ną. Poj­mu­ję, że mi­łość wła­sna pana Pas­se­mar­da, może się roz­ko­szo­wać tem po­łą­cze­niem tylu ta­len­tów, z któ­rych je­den wy­star­cza zwy­kle na­szym pa­nien­kom. Może też i pani ma słusz­ność, ży­cząc so­bie, żeby ta­len­ta, upra­wia­ne z ta­kiem po­wo­dze­niem przez cór­kę pani, nie po­chła­nia­ły jej zby­tecz­nie, i żeby grun­tow­ne wy­kształ­ce­nie….

Pani Pas­se­mard wy­pro­sto­wa­ła się na­gle i rze­kła z dumą:

– Pa­nie hra­bio! moja cór­ka zło­ży­ła eg­za­mi­na.

– O! w ta­kim ra­zie wszyst­ko jest jak naj­le­piej! – od­parł tam­ten z nie­do­strze­żo­nym od­cie­niem iro­nii.

W tej chwi­li drzwi sa­lo­nu otwar­ły się i wszedł Hek­tor Pas­se­mard, a za nim wy­so­ki mło­dzie­niec, któ­re­go hra­bia przy­po­mniał so­bie, jako wi­dzia­ne­go w Char­mil­les, przed kil­ku mie­sią­ca­mi.

– Pan hr.. mój ko­cha­ny są­siad! – rzekł pan Pas­se­mard po­pra­wia­jąc się z ży­wo­ścią – jak­że mi przy­jem­nie.

I wstrzą­snął po­da­ną mu ręką hra­bie­go.

– Po­zwól pan przed­sta­wić so­bie, mo­je­go mło­de­go przy­ja­cie­la Ga­sto­na Hen­riot.

I do­dał, pa­trząc hra­bie­mu w oczy i mie­rząc każ­dy wy­raz.

– Pra­cow­nik pa­nie, chło­piec wiel­kiej za­słu­gi, któ­ry chce tak, jak ja być sy­nem swo­ich dzieł.

Mło­dzie­niec skło­nił się z lek­ka hra­bie­mu z tą dum­ną grzecz­no­ścią, któ­rej się na­uczyć nie moż­na.

– Pan de Ga­ra­man­te – cią­gnął da­lej Pas­se­mard – mój są­siad ze wsi, któ­ry mi sprze­dał Char­mil­les.

– Ach! tak pa­nie – rzekł hra­bia do Ga­sto­na, ze swo­im pięk­nym uśmie­chem – wi­dzisz pan we mnie daw­ne­go wła­ści­cie­la, któ­ry te­raz musi się ogra­ni­czać pro­stym my­śliw­skim pa­wi­lo­nem.

Cza­sy są te­raz cięż­kie dla daw­nych, hi­sto­rycz­ny­oh zam­ków. Ale, ale, ko­cha­ny pa­nie Pas­se­mard, po­dob­no bu­ra­ki nie ob­ro­dzi­ły w tym roku?

Cu­krow­nik łą­czył, jak wie­lu mi­lio­ne­rów dumę ka­pi­ta­li­sty, z tym fał­szy­wym wsty­dem do­rob­kie­wi­cza, któ­ry nie może znieść, żeby zna­no do grun­tu źró­dło jego bo­gactw, na­wet wte­dy, gdy to źró­dło nie jest nie czy­ste. Mie­nił się chęt­nie "sy­nem swo­ich dzieł," ale nie lu­bił okre­ślać ści­ślej ro­dza­ju tych dzieł i znaj­do­wał w ogól­ni­ko­wo­ści tego wy­ra­że­nia, coś uro­czy­ste­go, co mu po­chle­bia­ło. Do­pa­trzył więc w za­py­ta­niu hra­bie­go cień zło­śli­wo­ści, do ja­kiej ten mistrz w sztu­ce sa­lo­no­wych, de­li­kat­nych do­cin­ków był bar­dzo zdol­nym, i udał, że go nie sły­szał.

– Gdzie Nina? – za­py­tał na­gle żony.

– W swo­im po­ko­ju za­pew­ne….

– Nie, w pra­cow­ni – prze­rwał Ga­ston.

– Więc bądź ła­skaw iść po­wie­dzieć jej, że je­ste­śmy tu­taj.

– Pan Hen­riot jest krew­nym pań­stwa? – za­py­tał hra­bia pani Pas­se­mard, gdy mło­dzie­niec wy­szedł.

– Nie; ale jest tak, jak­by do­mo­wym, to­wa­rzy­szem mo­ich dzie­ci. Mój mąż za­stę­pu­je mu ojca, bo bied­ny chło­piec jest sie­ro­tą od lat kil­ku.

– I cóż robi?

– Nic… to jest ma­lu­je. Jest uczniem szko­ły sztuk pięk­nych.

– Był­bym wo­lał, żeby się był wziął do prze­my­słu – wtrą­cił Pas­se­mard – bo ob­cho­dzi mnie ten chło­piec jako je­dy­ny syn mo­je­go daw­ne­go nad­zor­cy Hen­riot. Ale ani spo­so­bu! Chce być ar­ty­stą, a nie ma zła­ma­ne­go gro­sza. Hal cóż ro­bić! skoń­czył dwa­dzie­ścia pięć lat, niech – że więc so­bie ra­dzi. Wiem, że ma zdol­no­ści, że pra­cu­je i że ma­lar­stwo już mu się po­tro­szę opła­cać za­czy­na. Ale za­wsze ho­ły­szow­ski za­wód.

– Je­steś pan bar­dzo su­ro­wym. A pani wspo­mi­na­ła mi przed chwi­la, że pan się tak szczy­cisz ma­lar­skim ta­len­tem swo­jej cór­ki?

Pas­se­mard po­ru­szył się, jak­by obu­rzo­ny.

– Ale cóż zno­wu; czy pan przy­pad­kiem uwa­ża, że to wszyst­ko jed­no?

Po­czem z ru­basz­nym śmie­chem, któ­ry we­dług nie­go miał być spryt­nym.

– Wi­dzisz pan – do­dał – ja je­stem czło­wiek prak­tycz­ny! i ma­lar­stwa tak bar­dzo nie ce­nię. No, na­tu­ral­nie, po­chle­bia mi to, że moja cór­ka po­tra­fi oto two­rzyć ta­kie rze­czy – i wska­zał na ob­ra­zy, któ­rym się już hra­bia przy wej­ściu przy­glą­dał – ale, żeby w tem szu­kać chle­ba i ka­ry­ery, o! to halt! Wolę moje bu­ra­ki. Po­ło­żył na­cisk na bu­ra­kach, aby za­zna­czyć, że zro­zu­miał zło­śli­wość hra­bie­go.

Drzwi się otwar­ły i wszedł Ga­ston.

– I cóż – za­gad­nę­ła pani Pas­se­mard – a Nina?

– Pra­cu­je na gó­rze, jak mó­wi­łem, prze­bra­ła się, wró­ciw­szy i nie może zejść do sa­lo­nu.

– Achal – rzekł pan Pas­se­mard, wy­bu­cha­jąc śmie­chem, wło­ży­ła za­pew­ne swój ma­lar­ski ko­stium i nie śmie się po­ka­zać. No to my pój­dzie­my ją tam zła­pać.

– Ależ mężu! – wy­krzyk­nę­ła pani Pas­se­mard.

– Pa­nie! – rzekł z ci­cha Ga­ston Hen­riot to­nem bo­le­sne­go bła­ga­nia, co nie uszło uwa­gi hra­bie­go i pod­nie­ci­ło żywo jego cie­ka­wość.

– No cóż? Cze­muż obo­je tak na mnie pa­trzy­cie? Prze­cież trze­ba, żeby pan de Ga­ra­man­te nasz dom obej­rzał.

– Cóż, ko­cha­ny są­sie­dzie, czy pan nie masz nic prze­ciw­ko temu?

Hra­bia się za­wa­hał. Wi­docz­nie ten prze­gląd nie po­do­bał się pani Pas­se­mard i Ga­sto­no­wi: cóż więc miał zro­bić, czy pod­dać się próż­nej fan­ta­zyi cu­krow­ni­ka, czy też speł­nić nie­me ży­cze­nie jego żony i przy­ja­cie­la i po­że­gnać się! Ale cie­ka­wość zwy­cię­ży­ła gal­lan­te­ryą; obu­dził się w nim in­stynkt ob­ser­wa­to­ra.

– Słu­żę panu chęt­nie – od­po­wie­dział.

– Może na­le­ża­ło­by uprze­dzić Ninę? – ozwał się nie­śmia­ło Ga­ston.

– A to po co? Raz na za­wsze mój chłop­cze, nie wtrą­caj się do nie two­ich rze­czy – od­po­wie­dział szorst­ko pan Pas­se­mard.

Wy­raz ży­we­go nie­za­do­wo­le­nia od­ma­lo­wał się na twa­rzy mło­de­go czło­wie­ka. Hra­bie­mu, któ­ry z za­ję­ciem śle­dził grę jego ru­chli­wej fi­zy­ogno­mii, wy­da­ło się na chwi­lę, że mło­dzie­niec za­po­mni o osza­no­wa­niu na­leż­nem swo­je­mu opie­ku­no­wi. Ale na prze­stra­szo­ny znak pani Pas­se­mard, Ga­ston nie od­po­wie­dział nic i po­grą­żył się w ja­kiejś mil­czą­cej re­zy­gna­cyi, któ­ra nada­ła urok dziw­nej me­lan­cho­lii jego męz­kiej twa­rzy.

– Hm! hm! – po­my­ślał hra­bia. – Ten człop­czyk ma krew i wolę. Po­do­ba mi się.

Wy­szli wszy­scy z sa­lo­nu i Pas­se­mard su­mien­nie po­ka­zy­wał hra­bie­mu wszyst­kie wy­go­dy i za­le­ty swe­go miesz­ka­nia. Wy­chwa­lał z ko­lei błę­kit­ne atła­so­we obi­cie sa­lo­ni­ku, wschod­nie por­ty­ery w przed­po­ko­ju, bi­lard, umyśl­nie spro­wa­dzo­ny z New-Yor­ku, kre­dens w sali ja­dal­nej z Flo­re­noyi, sre­bro, por­ce­la­nę, wszyst­ko. Roz­kosz mu spra­wia­ło ta­kie roz­ta­cza­nie swe­go bo­gac­twa przed ubó­stwem tam­te­go.

Pani Pas­se­mard za­dą­sa­na z po­cząt­ku, roz­ch­mu­rzy­ła się wkrót­ce, po­ta­ki­wa­ła gło­wą, wy­mie­nia­ła ceny, otwie­ra­ła, sa­piąc szu­fla­dy i strze­py­wa­ła chu­s­tecz­ką od nosa pył z me­bli, na­rze­ka­jąc na kurz w pa­ryz­kich miesz­ka­niach.

Hra­bia słu­chał i pa­trzył z do­bro­tli­wym i tro­chę drwią­cym uśmie­chem.

– To mój ga­bi­net – ozwał się Pa­sa­emard z pew­ną uro­czy­sto­ścią w gło­sie.

Hra­bia za­uwa­żył na ko­min­ku po­pier­sie Rze­czy­po­spo­li­tej.

– O! o! – rzekł, – nie wie­dzia­łem, że pan je­steś ta­kim re­pu­bli­ka­ni­nem, ko­cha­ny pa­nie Pas­se­mard.

I rzu­cił uko­śne spoj­rze­nie na czer­wo­ną wstą­żecz­kę, świe­cą­cą w bu­to­nier­ce cu­krow­ni­ka.

– A dla­cze­góż­by nie? – od­po­wie­dział tam­ten, z pew­no­ścią sie­bie.

Bez­wąt­pie­nia, nie mo­głem od­rzu­cić krzy­ża, jaki mi zwa­lo­ny rząd ofia­ro­wał, ale by­łem za­wsze czło­wie­kiem po­stę­po­wym, za­wsze, i nie wi­dzę, dla­cze­go nie miał­bym sta­nąć po stro­nie in­sty­tu­cyi ro­zum­nie li­be­ral­nej, ja­kie Fran­cya so­bie dała.

– Wie­rzaj mi pan, że nie wi­dzę w tem nic nie­wła­ści­we­go – od­po­wie­dział pan de Ga­ra­man­te.

– Tak, po­rzą­dek w swo­bo­dzie i swo­bo­da w po­rząd­ku, oto mój pro­gram­mat.

– Jest pro­sty i ja­sny – rzekł hra­bia, nie mru­gnąw­szy okiem.

– Bez wąt­pie­nia, ale pan go nie po­dzie­lasz, jak są­dzę, pan je­steś ka­wa­le­rem pra­wa bo­skie­go, pa­nie hra­bio.

Po raz pierw­szy użył tego ty­tu­łu w roz­mo­wie i pan de Ga­ra­man­te, za­uwa­żył, że go wy­mó­wił z pew­nym na­ci­skiem.

– Mój dro­gi pa­nie Pas­se­mard, nie bę­dzie­my się zaj­mo­wa­li dzi­siaj, je­że­li pan po­zwo­lisz bo­skiem pra­wem. Jest to kwe­stya rów­nież. Zo­staw­my ją, i skończ­my prze­gląd prze­ślicz­nej pana sie­dzi­by.

– Bar­dzo chęt­nie. Ga­sto­nie, nie wiesz przy­pad­kiem, czy Mau­ry­cy wró­cił?

– Nie są­dzę. Po­je­chał na wy­ści­gi i za­pew­ne jesz­cze go nie­ma.

– Syn pani bar­dzo lubi ko­nie?

– Nie­ste­ty, pa­nie hra­bio, bar­dziej jesz­cze wy­ści­gi, niż ko­nie.

– Tak – rzekł Pas­se­mard z za­do­wo­le­niem – Mau­ry­cy jest jed­nym z naj­za­pa­leń­szym spo­rst­me­nów.

– Czy utrzy­mu­je wy­ści­go­we ko­nie?

– Nie, ale może z cza­sem….

– Co zno­wu, Hek­to­rze – prze­rwa­ła pani Pas­se­mard – to by­ło­by sza­leń­stwem.

– A dla­cze­go? Al­boż to inni mło­dzi lu­dzie tego nie ro­bią. To na­da­je ton, pew­ne sta­no­wi­sko… robi wresz­cie mło­dzień­ca gło­śnym. – Nie­praw­daż, ko­cha­ny są­sie­dzie?

– Mój Boże! – od­parł hra­bia – jest wie­le spo­so­bów sta­nia się gło­śnym… Jed­nym z nich w isto­cie jest utrzy­my­wa­nie sta­jen. Ale są i inne.. Cóż pan o tem my­ślisz, pa­nie Hen­riot?

– Wy­ba­czysz pan, nie mam zda­nia w tym wzglę­dzie.

– O! to nie Ga­sto­na o to py­tać. On tem wszyst­kiem gar­dzi – za­wo­łał Pas­se­mard. – Dla nie­go nic nie ist­nie­je po za ma­lar­stwem… A te­raz pa­nie Ga­ra­man­te, szy­kuj pan nogi; pój­dzie­my na górę i po­ka­żę panu to, co mam naj­cen­niej­sze­go….ROZ­DZIAŁ III.

We­szli po scho­dach, za­trzy­ma­li się przed wspa­nia­łym fla­mandz­kim go­be­li­nem tre­ści my­to­lo­gicz­nej, za­sła­nia­ją­cym drzwi. Pas­se­mard uchy­lił je ostroż­nie, zaj­rzał do środ­ka i od­wra­ca­jąc się za­raz, po­ło­żył pa­lec na ustach, dla na­ka­za­nia, mil­cze­nia. Po­czem wszedł, stą­pa­jąc ostroż­nie po gru­bym Wschod­nim dy­wa­nie, któ­ry tłu­mił od­głos jego kro­ków. Hra­bia zdzi­wio­ny tą ta­jem­ni­czo­ścią, Ga­ston Hen­rio­fe tro­chę bla­dy i pani Pas­se­ra­ard we­szli… za nim.

Była to jed­na z tych wiel­kich kom­nat, jaką jest obec­nie moda urzą­dzać na wzór pra­cow­ni ma­la­rzy. Przez jed­nę ścia­nę, szklan­ną całą świa­tło wpły­wa­ło stru­mie­nia­mi. Me­bli było nie­wie­le. Tu­taj wiel­ka skrzy­nia w sty­lu od­ro­dze­nia o rzeź­bio­nych drzwicz­kach i mar­mu­ro­wych in­kru­sta­cy­ach, tam, kre­dens w tym­że sa­mym sty­lu, ob­cią­żo­ny pięk­ną wło­ską por­ce­la­ną; wiel­ki ku­fer

0 mo­sięż­nych ozdo­bach, krze­sła z pro­stem opar­ciem, po­kry­te wy­tła­cza­ną skó­rą, for­te­pian przy­kry­ty na­wpół ja­skra­wą ja­poń­ską ma­te­ryą, prze­ty­ka­ną zło­tem. Pod ścia­ną na­prost szyb sze­ro­ka i niz­ka oto­ma­na, a na niej rzu­co­ny nie­dba­le dy­wan per­ski. Z obu stron zwier­cia­dła nad ko­min­kiem w czar­nych ra­mach, dwie pal­my zło­ta­we, dłu­gie i gięt­kie, łą­czą­ce się ze sobą pod su­fi­tem, na mar­mu­ro­wej kon­so­li, za­miast ze­ga­ru, pięk­na ko­pia Per­se­usza Ben­we­nu­ta, a po obu jego stro­nach dwie cza­ry cy­ze­lo­wa­ne w sta­rem sre­brze. W wiel­kich fa­jan­so­wych wa­zo­nach ro­śli­ny pod­zwrot­ni­ko­we o błysz­czą­cych sztyw­nych li­ściach, na ścia­nach kil­ka pół­mi­sków mo­sięż­nych, kil­ka szki­ców ołów­ko­wych, a w środ­ku su­fi­tu za­miast ży­ran­do­la ol­brzy­mi mor­ski ptak z roz­po­star­te­mi skrzy­dła­mi.

– Hę, cóż pan na to? – rzekł Pas­se­mard z ci­cha. – Ład­nie jej, nie­praw­daż?

Przed sta­lu­ga­mi ple­cy­ma ku drzwiom zwró­co­na z pa­le­tą i malsz­to­kiem w ręku pan­na Nina stoi i ma­lu­je. Czar­ny ak­sa­mit­ny to­czek a la Rem­brand, nie­dba­le na lewe uszko wło­żo­ny, po­kry­wa wło­sy, któ­rych gę­ste kę­dzio­ry, z ru­da­wo­zło­tym po­ły­skiem wy­my­ka­ją się z pod nie­go i roz­sy­pu­ją po sze­ro­kim koł­nie­rzu z we­nec­kiej ko­ron­ki, po­kry­wa­ją­cym jej szczu­płe nie­co ra­mio­na. Strój jej skła­da się z czar­nej ak­sa­mit­nej blu­zy, bez pa­ska i ta­kich­że ob­ci­słych pan­ta­lo­nów, za­pię­tych na gu­zi­ki po­wy­żej kost­ki i od­sła­nia­ją­cych pą­so­we poń­czo­chy, w któ­rych mo­de­lu­ją się nóż­ki dłu­gie i wy­pu­kłe, obu­te w trze­wi­ki o sta­lo­wych sprzącz­kach. W tem męz­kiem prze­bra­niu pan­na Nina, wy­glą­da­ła tak na chłop­ca, że hra­bia z trud­no­ścią ją po­znał i nie mógł po­wścią­gnąć lek­kiej ozna­ki zdzi­wie­nia. – W tej­że chwi­li ona cof­nę­ła się km… nie­mu, od­wra­ca­jąc i prze­chy­li­ła gło­wę na bok, jak czy­nią ma­la­rze, chcąc so­bie zdać spra­wę z ef­fek­tu to­nów na za­czę­tem płót­nie. To jej po­ru­sze­nie, obu­dzi­ło wiel­kie­go duń­skie­go doga, któ­ry drze­mał u stóp swo­jej pani, a któ­ry te­raz pod­niósł le­ni­wie gło­wę, otwo­rzył w prze­cią­głem ziew­nię­ciu swą ró­żo­wą pasz­czę o spi­cza­stych, zę­bach i na­gle, nad­sta­wiw­szy krót­kie swe wil­cze uszy, zwró­cił ku drzwiom zło­ta­we, fos­fo­rycz­nie błysz­czą­ce oczy i po­zo­stał tak nie­ru­cho­my, pa­trząc przed sie­bie z upar­tem wy­tę­że­niem.

– Dzień do­bry, Bib­ciu! – za­wo­łał pan Pas­se­mard swym we­so­łym, ru­basz­nym gło­sem, – przy­pro­wa­dzam ci go­ścia. Nina… drgnę­ła i od­wró­ci­ła się na­gle. Jej czy­sty grec­ki pro­fil, zmie­nił się z lek­ka i coś twar­de­go prze­mknę­ło w oczach – ale trwa­ło to tyl­ko chwi­lę. Rzu­ci­ła nie­znacz­ne spoj­rze­nie w zwier­cia­dło i kła­dąc pędz­le i pa­le­tę, zbli­ży­ła się ku przy­by­łym z tą po­gar­dli­wą i wspa­nia­łą swo­bo­dą, jaką daje ko­bie­cie świa­do­mość wiel­kiej pięk­no­ści.

– Pan de Ga­ra­man­te – rze­kła gło­sem po­waż­nym, któ­re­go ton zdzi­wił hra­bie­go – ra­czy wy­ba­czyć, ze go przyj­mę w ta­kim stro­ju. Zda­je mi się, że pro­si­łam cię Ga­sto­nie….

– Nie łaj go – prze­rwa­ła pani Pas­se­mard – to twój oj­ciec uparł się ko­niecz­nie, żeby tu przyjść. Ro­zu­miesz prze­oież – do­da­ła pra­wie szep­tem – że ani ja, ani Ga­ston nie lu­bi­my tego cu­dac­kie­go prze­bra­nia i….

– Pani – rzekł hra­bia – kła­nia­jąc się – to ja po­wi­nie­nem pro­sić o prze­ba­cze­nie. Oj­ciec pani nie po­wie­dział mi, że wcho­dząc tu­taj, prze­rwę jej pra­co­wi­tą sa­mot­ność.

– Nie masz do mnie żalu, co? Opro­wa­dza­łem pana de Ga­ra­man­te po miesz­ka­niu, poj­mu­jesz więc Bib­ciu….

– Mój oj­cze, pro­si­łam cię już, że­byś mi oszczę­dził tego śmiesz­ne­go przy­dom­ku – rze­kła pół­gło­sem, z na­ka­zu­ją­cem ścią­gnię­ciem brwi, któ­re zmą­ci­ło na­gle po­go­dę jej pięk­nej twa­rzy.

Za­czę­to zwie­dzać pra­cow­nię! Pan Ga­ra­man­te, jak wie­le lu­dzi dzi­siaj po­chwy­tał na wy­sta­wach i wy­prze­da­żach pe­wien za­pas uświę­co­nych wy­ra­żeń, ja­kie­mi han­dla­rze "oso­bli­wo­ści, " lub ama­to­ro­wie lu­bią pstrzyć swo­je roz­mo­wy. Oświad­czył więc, że skrzy­nie były epo­ko­we, a krze­sła wy­da­ły mu się bar­dzo czy­ste­go sty­lu.

Ta­bo­re­ty o krę­co­nych nóż­kach, po­cho­dzi­ły za­pew­ne z szes­na­ste­go w, po pew­nych jed­nak zna­kach moż­na było są­dzić, że na­le­żą do pe­ry­odu przej­ścio­we­go. Nina i Ga­ston po­ta­ki­wa­li, lub za­prze­cza­li, a że obo­je mie­li tak­że do­sta­tecz­ny za­pas ta­kich wy­ra­żeń, więc roz­mo­wa sta­ła się zu­peł­nie nie­zro­zu­mia­łą dla pań­stwa Pas­se­mard, któ­rzy po­mi­mo tego pro­mie­nie­li w du­chu.

– Istot­nie, pani – rzekł hra­bia – całe urzą­dze­nie tej pra­cow­ni zdra­dza gust wy­twor­ny i wy­kształ­co­ny. Ar­ty­stycz­ny in­stynkt pani kie­ro­wał nią za­pew­ne w wy­bo­rze tych ma­te­ryj, tych me­bli, tych przed­mio­tów sztu­ki i tego za­chwy­ca­ją­ce­go ko­stiu­mu.

Ni­nie kom­ple­ment ten wiel­ką spra­wił przy­jem­ność, i na­tu­ral­nie nie po­spie­szy­ła z ob­ja­śnie­niem, że wszyst­ko to, co hra­bia chwa­lił, do­star­czo­nem jej było przez jed­ne­go z tych spe­cy­ali­stów, któ­rzy się zo­wią ar­chi­tek­ta­mi apar­ta­men­tów. Ar­ty­ści ci sko­ja­rze­ni z tan­de­cia­rza­mi, ukła­da­ją ume­blo­wa­nie sty­lo­we z ła­two­ścią re­stau­ra­cyj­ne­go kel­ne­ra, ukła­da­ją­ce­go menu ko­la­cyi; kła­dą sta­ro­żyt­ność w pro­gram­mie, jak tam­ten za­pi­su­je ostry­gi, je­że­li się tego żąda. Za­wód ich jest ko­rzyst­ny i za­szczyt­ny: sprze­da­ją do­bry smak hur­tow­nie i de­ta­licz­nie. Po­mię­dzy "ama­to­ra­mi" wszel­kie zwie­dza­nie apar­ta­men­tu, jest po­dob­nem do eks­per­ty­zy. Hra­bia skoń­czyw­szy swo­ję, zna­la­zł­szy dla wszyst­kie­go słów­ko tech­nicz­ne i uprzej­me za­mie­rzał odejść, lecz Nina za­trzy­ma­ła go na fi­li­żan­kę tu­rec­kiej kawy, któ­rą sama za­czę­ła przy­rzą­dzać na jed­nym z tych sto­licz­ków bar­dzo niz­kich, ma­lo­wa­nych na pa­so­wo i oto­czo­nych de­li­kat­ną zło­co­ną gal­le­ryj­ką, ja­kie po­cho­dzą z Kon­stan­ty­no­po­la. Przy­klę­kła jed­nem ko­la­nem na po­sadz­ce, i lek­ko po­chy­lo­na w po­zie dziw­nie wdzięcz­nej uwy­dat­nia­ją­cej wszyst­kie po­wa­by jej wiot­kiej ki­bi­ci, usta­wia­ła cie­niuch­ne fi­li­żan­ki i od­mie­rza­ła pach­ną­cy pro­szek Wschod­niej kawy.

Pan de Ga­ra­man­te sie­dzą­cy na so­fie po­chy­lił się ku Ga­sto­no­wi i rzekł mu pół­gło­sem:

– Jaki ład­ny ob­ra­zek, nie­praw­daż?

Mło­dzie­niec po­chy­lił gło­wę na znak zgo­dy, ale nic nie od­po­wie­dział. Nina na­to­miast pod­chwy­ci­ła sło­wa hra­bie­go.

– Znaj­du­jesz pan? – rze­kła i na ustach jej za­igrat uśmiech, któ­ry nadał jej za­gad­kwy wy­raz ko­kie­te­ryi wy­ra­fi­no­wa­nej i okrut­nej, sta­no­wią­cy urok ko­bie­cych głów, ma­lo­wa­nych przez ta­jem­ni­cze­go Vin­ci. – Je­stem pew­ną, że Ga­ston nie po­dzie­la pań­skie­go zda­nia. Nie uzna­je on w ma­lar­stwie te­ma­tów zbyt no­wo­cze­snych, w ro­dza­ju, ja­kie ja na­przy­kład mo­gła­bym w tej chwi­li do­star­czyć. Ga­ston jest klas­sy­kiem. Dla nie­go tyl­ko Gre­cy, Tro­ja­nie w wiel­kich ka­skach, sie­dzą­cy na ol­brzy­mich ko­niach. Nie­praw­daż, mój dro­gi, że wej­dziesz do In­sty­tu­tu i za­sią­dziesz w zie­lo­nem ubra­niu obok pana Ga­ba­ne­la?

Wy­mó­wi­ła to ostat­nie sło­wa to­nem po­gar­dli­wej iro­nii, któ­ra prze­su­nę­ła cień smut­ku po twa­rzy mło­dzień­ca. Jed­nak­że od… po­wie­dział na­tych­miast, utkwiw­szy w nią to pięk­ne spoj­rze­nie, któ­re­go męz­ką pew­ność i przej­rzy­stość za­uwa­żył już był pan de Ga­ra­man­te.

– Być może, Nino. Istot­nie, przy­zna­ję się, że nie ce­nię ma­za­nin pana Mo­rin­co­urt o tyle, o ile nie gu­stu­ję w jego po­ezy­ach. W każ­dym ra­zie po­sta­ram się, do­wieść ci, że ko­cha­jąc na­mięt­nie sztu­kę i sza­nu­jąc ją….

– Mo­rin­co­urt, im­pres­so­ni­sta, po­eta cmen­tar­nych wi­dzia­deł – prze­rwał hra­bia. – Czyż pani istot­nie ce­nisz bar­dzo jego ma­lar­stwo.

– O! nie mów pan jej o nich? – rze­kła pani Pas­se­mard – prze­pa­da za nie­mi.

– Tak – po­parł mąż – chcia­ła na­wet brać lek­cye od nie­go, po­mi­mo, że Ga­ston jej to naj­go­rę­cej od­ra­dzał.

– A! – rze­kła Nina zło­śli­wie – nic dziw­ne­go – Ga­ston jest za­zdro­sny o vice-hra­bie­go.

Mło­dzie­niec wstał na­gle i gło­sem nie­co drżą­cym:

– My­lisz się, Nino – rzekł. – W panu Me­rin­co­urt lek­ce­wa­żę ar­ty­stę i po­gar­dzam czło­wie­kiem. Po­mię­dzy mo­jem lek­ce­wa­że­niem i po­gar­dą nie­ma miej­sca dla cze­go in­ne­go.

I wy­szedł, skło­niw­szy się lek­ko hra­bie­mu, któ­ry zdję­ty na­głą sym­pa­tyą dla tego smut­ne­go i dum­ne­go mło­dzień­ca, prze­pro­wa­dził go do drzwi przy­chyl­nym wzro­kiem.

– Ga­ston cier­pi dziś sta­now­czo je­den ze swo­ich na­pa­dów złe­go hu­mo­ru i gwał­tow­no­ści – rze­kła Nina, po­da­jąc fi­li­żan­kę hra­bie­mu.

– Nie wiem, co on cier­pi do tego bied­ne­go Mo­rin­co­urt! – za­wo­łał pan Pas­se­mard – Za­zdrość ar­ty­stycz­na, za­pew­ne.

– Jak­że panu sma­ku­je ta kawa, ko­cha­ny są­sie­dzie?

– Do­sko­na­ła! lep­szej i na wscho­dzie nie pi­łem!

– Pan zwie­dza­łeś Wschód? – za­py­ta­ła Nina cie­ka­wie. Wes­tchnę­ła zlek­ka i po chwi­li.

– Je­steś pan bar­dzo szczę­śli­wym – do­da­ła.

– Zwie­dza­łem, pani, – od­po­wie­dział hra­bia. – Daw­niej gdy nie by­łem star­cem, mia­łem uspo­so­bie­nie wę­drow­ca, jak te wiel­kie pta­ki – do­dał, wska­zu­jąc na su­fit. – To mewa, nie­praw­daż?

– Tak, a ra­czej, to jej od­mia­na, któ­rą na­zy­wa­ją go­elan­da­mi.

Na brze­gach Bry­ta­nii, ry­ba­cy uwa­ża­ją ją za zwia­stun­ki bu­rzy. To też ko­bie­ty, ile kroć sły­szą ich krzyk prze­raź­li­wy, po­wta­rza­ją zwrot­kę sta­rej bre­toń­skiśj pio­sen­ki.

Go­ëlan­dy! Go­ëlan­dy!

Od­daj­cie nam mę­żów; od­daj­cie ko­chan­ków!

– Nina! – rze­kła skrom­nie pani Pas­se­mard.

– Mama za­po­mi­na, że mam dwa­dzie­ścia trzy lata….
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: