- promocja
- W empik go
Niosący słońce - ebook
Niosący słońce - ebook
Z królestwa Middren mieli zniknąć bogowie. Jego władca kazał wyplenić wszystkich. Teraz jednak okazuje się, że sam zawarł nieświęty pakt z najniebezpieczniejszym z nich.
Bogobójczyni Kissen, która pomściła śmierć rodziny zamordowanej przez boginię ognia, obawia się, że moc Hseth może się odrodzić. Z jeszcze większą siłą i pragnieniem zemsty. Tymczasem przyjaciele Kissen borykają się z własnymi problemami. Inara i jej bożek niewinnych kłamstewek, Skedi, próbują dowiedzieć się czegoś więcej o łączącej ich więzi. Zaś Elogast, do niedawna rycerz króla Arrena, otrzymał najtrudniejsze w swoim życiu zadanie – ma zabić człowieka, którego niegdyś nazywał przyjacielem.
Wszyscy troje znów będą musieli wykazać się sprytem i mądrością. Przebudzeni bogowie zaczynają bowiem szeptać o nadchodzącej wojnie...
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8266-534-5 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Arren
SERCE ARRENA KRZYCZAŁO.
Odskoczył od paleniska. Bóstwo w jego piersi wyło: Hseth! Hseth! Hseth!
– Przestań! – wrzasnął Arren.
Zaczął szamotać się z plątaniną gałązek, mchu i płomieni wypełniającą pustkę między jego żebrami. Płomienie polizały boki jego palców, parząc go.
Hestra, bogini ognisk mieszkająca w miejscu, gdzie niegdyś znajdowało się jego serce, była zazwyczaj spokojna. Teraz wykrzykiwała jednak imię innej. Hseth. Wielka talicjańska bogini ognia.
– Proszę – powiedział Arren. – Przestań!
Nie przestała. Gorzej. Iskry trysnęły mu z brzucha i spadły na podłogę. A tam wyrastały lniane włókna, źdźbła słomy, sosnowe korzonki i małe kosteczki, odbijając blask paleniska, przy którym klęczał. Wypełzała mu z piersi.
Co się stało? Czekali wcześniej, aż Hseth wróci w chwale i napełni Arrena mocą najpotężniejszego bóstwa ognia, jakie kiedykolwiek istniało, w zamian za życie jego przyjaciela.
Nie przyjaciela. Już nie.
Hseth jednak nie powróciła, tak jak i jej obietnice. Bogini Arrena, Hestra, wysypała się na kamienie paleniska, odbierając mu swoje ciepło i światło i pozostawiając go wśród ciemnej pustki. Gdy odbudowywała się poza jego ciałem, opadł na niski stół z ciężkim dyszeniem. Najpierw była pąkiem, kokonem z gałązek. Później kokon otworzył się z trzaskiem i wypuścił kończyny z suchej trawy, mchu i hubki. Pojawiła się twarz z gałązek i płomienne oczy.
– Hestro – wyrzęził. Kiedy wyszła z jego piersi, poczuł, że krew mu stygnie, a oddech sprawia większy wysiłek. Śmierć szła na niego niczym fala, długo wcześniej wstrzymywana przez ogień. – Proszę.
W Blenradenie blask porannego słońca otworzył już niebo na oścież, ale tutaj, w Sakre, na dalekim zachodzie Middrenu, za oknami wciąż wisiała gęsta szarość przedświtu. Nie spali zapewne jedynie strażnicy przed jego komnatą i słudzy w kuchni. Nie mogli zobaczyć go w takim stanie. Zbudował swoją pozycję jako pogromca bogów, niszczyciel świątyń. Nikt nie mógł wiedzieć, że potrzebuje bóstwa do życia.
Hestra go nie posłuchała. Wyciągnął do niej rękę, ale bogini cofnęła się w palenisko i zniknęła z gniewnym sykiem.
I został z niczym. A nawet mniej niż z niczym. Przysięgła, że utrzyma go przy życiu, ubłagała go, żeby porozmawiał z Hseth i pojął wolę bogini oraz swój potencjał. Pomogła mu zdradzić wszelkie prawa, jakie kiedykolwiek ustanowił. W jednej chwili to wszystko zniknęło. Bez słowa zostawiła go na śmierć.
Kaprysy bogów. Zmienne jak pogoda w marcu.
Arren nigdy nie dał się tak łatwo oszukać. Ale coś mu to przyniosło: pod nieobecność Hestry świat stał się głośny. Zniknął stukot jego serca, ciepły szum krwi. Zamiast tego słyszał trzask rozżarzonego opału, iskry, które syczały przez chwilkę, zanim zgasły na kamieniach, deszcz bijący w okno i słabnący, w miarę jak jaśniało niebo. A przede wszystkim słyszał rozpaczliwy charkot swoich płuc starających się wciągać powietrze. Nic z tego nie wychodziło, nie bez Hestry, jego tajemnicy, jego wstydu. Bez niej umrze, zanim wzejdzie słońce. Wszystkie jego nadzieje przepadną.
Pomóż, pomyślał. Wbrew jego woli do umysłu wpełzło mu imię przyjaciela. Pomóż mi, Elogaście.
Elogast nie przybędzie. Był na wschodzie. Zdradzony i ranny. Zdradzony przez niego.
Arren został sam. Poświęcił swojego najbliższego przyjaciela, swojego brata, jedyną miłość, jaka mu pozostała, w zamian za moc pozwalającą zmienić świat, i zyskał na tym tylko nędzną śmierć w zamkniętej komnacie.
Pukanie do drzwi. Na początku ciche, nieśmiałe. Nie mógł odpowiedzieć. Pukanie stało się głośniejsze.
– Wasza wysokość?
Strażnicy. Słyszeli.
– Były jakieś hałasy… Panie?
Nie mogli poznać tego sekretu. Jeszcze nie. Nie byli gotowi.
Drzwi zadrżały w zawiasach, gdy strażnicy potrząsnęli za klamkę. Arren spróbował dźwignąć się na nogi.
– Nie… wchodźcie – chciał powiedzieć, ale wyszło z tego tylko chrypienie. Upadł na bok, przewracając stół, a leżące na nim kompasy i pisma rozsypały się po podłodze. Wzrok mu się rozmył. Hseth mu obiecała, obiecała. Talicja i Middren, zjednoczone, od jednego do drugiego brzegu Morza Kupieckiego. Zaczątek imperium, niepodważalnej miłości i władzy. Mógł się domyślić, że te obietnice nic mu nie przyniosą.
Drzwi pękły, kołysząc się na zawiasach i uderzając w ścianę na tyle mocno, że wzbiły kurz z gobelinów. Do środka weszła ramieniem naprzód dowodząca strażą Peta. Wyciągnęła swój wąski miecz i omiotła pomieszczenie wzrokiem w poszukiwaniu intruza, jednak go nie zobaczyła. Były tu tylko porozrzucane gałązki i trzaskający ogień.
– Panie! – wysapała z niepokojem, padając przed nim na kolana. Próbował złapać powietrze, odzyskać panowanie nad sobą, ale nie mógł już tego ukryć: żadnej krwi, żadnego opatrunku, a tylko otwarta, pusta rana. Oczy Pety natrafiły na wyrwę w jego piersi, ciemność, w której powinna być śmierć.
Minęły lata, odkąd topór boga wojny wbił mu się głęboko w kości, rozłupał mu napierśnik i roztrzaskał żebra na kawałki. Ślady pozostały tam, gdzie metal zbroi rozorał mu skórę, a rany zagoiły się w ciemnoczerwone blizny, przeplecione dymnym pismem Hestry. Intensywnie czarnym. Boska obietnica.
Peta wstała z twarzą pobladłą z przerażenia i uniosła dłonie nad jego ramiona. Kąciki oczu i ust miała poznaczone zmarszczkami po trudnym życiu, a jej posiwiałe włosy, krótko przycięte i prosto uczesane blisko głowy, lśniły w świetle, które przekradło się między rozpraszającymi się chmurami. Była prostolinijna i stanowcza, niezachwianie lojalna. Należała do nielicznych starszych wiekiem generałów, którzy nie uciekli podczas najgorszych dni wojny, nie wahała się też wieszać niedoszłych zamachowców na szubienicach, choć jeden był jej własnym kuzynem. Przekazała nawet rozkaz Arrena, by spalić włości Craierów do gołej ziemi. A on ją okłamał.
– Panie, ja… Kiedy? – Jej szorstka dłoń zatrzymała się nad ziejącą w jego piersi pustką. Kiedy to się stało? Od jak dawna kłamał? Teraz było już za późno. Znowu umierał, a nie było tu Elo, który by go podtrzymał.
– Wojna – zdołał wydusić z siebie Arren. Kręciło mu się w głowie, ciemność przesłaniała mu wzrok. Niech się dowiedzą, niech się wszyscy dowiedzą. Próbował przeżyć. Powinni być wdzięczni.
Ale jej twarz – wbrew temu, czego się spodziewał – nie wyrażała obrzydzenia. To był respekt.
Arren widział już wcześniej takie spojrzenia. Posyłane jego matce, kiedy była królową. Posyłane bogom. Dowódczyni straży nie pałała do niego nienawiścią. Podziwiała go.
Hestra i Hseth zapewniały go, że będzie wleczony ulicami jako zdrajca, jeśli świat się dowie, że ukrywał bóstwo. Że wszyscy uznają go za słabego jak jego matka, nielojalnego jak Elo. Uwierzył im.
Myśli pędziły przez głowę Arrena, gdy śmierć była coraz bliżej. Elo zawsze go za to chwalił, za szybkość myślenia i podejmowania decyzji. A jeśli Hseth się myliła? A jeśli nie potrzebował jej mocy, żeby być kochanym? A jeśli tu była opowieść zdolna zjednać sobie ich wiarę? Z tego się brali bogowie.
– Oddałem życie za Middren – powiedział, przykładając palce do dziurawej piersi. – Wszystko robiłem… dla Middrenu…
Peta pokiwała głową.
– Wiem… – potwierdziła.
Inni rycerze zaczynali rozumieć. Arren usłyszał skrzypienie, gdy jeden, potem drugi, a po chwili wszyscy padali przed nim na kolana.
Ale było za późno. Za późno na tę ostatnią próbę zyskania miłości, zyskania nadziei. Jego dłoń opadła na podłogę. Oddech osłabł. Nikt ze straży nie ważył się powiedzieć słowa.
Iskra wyskoczyła z paleniska w chwili, gdy świt przedarł się przez chmury. Pomknęła przez drewnianą podłogę i dywan, w górę po ręce Arrena i do otworu, gdzie było kiedyś serce. Tam rozkwitła.
Hestra. Zakorzeniła się w miejscu po sercu i jej moc znowu go wypełniła, ogrzewając mu krew i przyspieszając jej krążenie. Jego rzężące płuca wzdęły się od powietrza, napełniając jego ciało światłem i życiem. Oddychał.
Chwycił się ramienia dowodzącej, oszołomiony nagłą przemianą. Śmierci w życie. Mroku w światło, słońce oblało ich bowiem złotem.
Jeszcze jedna szansa.
Zmusił się, żeby w jego głosie zabrzmiała siła.
– Wszystko dobrze – oznajmił i dźwignął się do pozycji siedzącej. – Nic mi nie jest. – Nauczył się tego na polu bitwy, przesiąknięty strachem, o włos od śmierci. Jak przywoływać siłę, władzę, pewność. Wstał na chwiejne nogi bez pomocy Pety, starając się nie pokazywać, jak się wcześniej przeraził. Strażniczka cofnęła się, nie śmiała go dotknąć.
Nie okaże wstydu. Na wstydzie nie można zbudować nic dobrego. Stanął prosto, zapanował nad swoją twarzą, aby grymas bólu przerodził się w coś łagodniejszego, a następnie wyciągnął drżące dłonie i w pełni ukazał swoją odsłoniętą pierś. Ciemność wewnątrz była teraz rozświetlona ogniem Hestry, wypełniona zielonym mchem i gałązkami.
Klęczący strażnicy patrzyli na niego z rozdziawionymi ustami, niepewni. Mógł wykorzystać tę niepewność. Widział siebie w ich oczach. Był opowieścią, którą mogli powtarzać szeptem, mitem, który sam mógł zbudować.
Hseth nie żyje. Hestra nie dbała o zamieszanie, jakie wywołała. Jej myśli gwałtownie i boleśnie wdarły się do głowy Arrena. Bez podziękowań, bez przeprosin. Wielka bogini ognia nie żyje. Jej świątynie zburzone, jej moc przepadła.
Nie żyje. Arren zgrzytnął zębami. Wystarczy jedna przeklęta sytuacja kryzysowa naraz.
– Zawiedliśmy cię – wyszeptała Peta. Dwóch strażników ukłoniło się głębiej, a inny jęknął, przerażony tą myślą.
– Nie – zaprzeczył szybko Arren. – Nie, dowódczyni. Oddałem życie z własnej woli, żeby zabić boga wojny i ocalić nasze ziemie przed zagładą.
To nie była prawda – Arren nie zabił boga wojny – ale prawda nie miała znaczenia. Liczyła się opowieść. Mity, które tworzą bogów, powołują ich do życia w świątyniach. Historie, które łączą nadzieję i miłość, przeradzają je w wiarę.
Peta dotknęła dłonią spinającej jej płaszcz na ramieniu odznaki z łbem jelenia na tle wschodzącego słońca, symbolem władzy królewskiej Arrena. Jego zwycięstwa nad bogiem wojny, nad bóstwami, które przerósł. Wcześniej jego znakiem był młody lew, lecz dzielił go z Elo. Lew króla – tak nazywano jego przyjaciela. Arren musiał znaleźć sobie coś innego.
– Zrobiłem, co musiałem – powiedział cicho. Ile razy Hseth mówiła mu coś podobnego? – Poświęcenie to nie strata. Musieliśmy walczyć z falą ciemności, z chaosem bogów. Nadal z tym walczymy, nadal musimy z tym walczyć. – Hestra zajaśniała w jego piersi, gdy przyłożył tam dłoń.
Zaczekaj, skierował myśli w jej stronę z nadzieją, że go rozumie.
– Aby sprowadzić blask słońca z powrotem do nas, do Middrenu – powiedział Arren, zbierając swoje nadzieje w całość – aby zapomnieć o tych nocach grozy, wszyscy musimy być gotowi oddać życie, nawet jeśli nas to boli, nawet jeśli to wyzwanie dla samej naszej duszy.
Hestra się nie ruszała. Arren pozwolił, by blask słońca oświetlił jego zmierzwione loki, a płomień bogini zamigotał niemożliwie w jego sercu. Był bezbronny. Jedno bryddytowe ostrze wykończyłoby go tu i teraz.
– Jeśli i wy złożycie takie ofiary – powiedział – przysięgnijcie mi. – Rozcapierzył palce i przyłożył dłoń do pustki po sercu. Jak promienie słońca, jak jego znak. Jego historia.
Peta opadła na kolana i powtórzyła jego gest: dłoń na sercu z szeroko rozłożonymi palcami. Pozostali poszli w jej ślady, dłoń po dłoni. Płomienie Hestry znowu zamigotały, tym razem z rozkoszą, wyczuwszy to, czego także ona pragnęła bardziej niż czegokolwiek innego: wiarę. Przez chwilę każde z nich było we własnych oczach kimś więcej, niż kiedykolwiek mogło być. Kimś więcej niż synem niekochanym przez matkę. Kimś więcej niż księciem, któremu dopisało szczęście i wygrał bitwę, ale nie miał już przy sobie dowódcy, który dokonał tego wraz z nim. Kimś więcej niż drobnym bóstwem z małych świątyń, osłabionym i zapomnianym. Razem byli wspanialsi niż jego ciało, jaśniejsi niż jego korona. Byli wszystkim, czym kiedykolwiek chciał być.
– Niosący Słońce – powiedziała Peta. Arren niemal się roześmiał, na poły z zadowolenia, na poły z uniesienia. To było coś więcej niż sojusz z Hseth, niż zależność od jej mocy.
To był on.
Pozostali powtórzyli za nią.
– Niosący Słońce.
– Niosący Słońce.
To nie wystarczało, jeszcze nie. Potrzebne mu było coś więcej. Potrzebny był mu naród.
Musiał zostać bogiem.ROZDZIAŁ DRUGI
Skediceth
SZCZĘK MŁOTA O METAL WYZNACZYŁ KONIEC ich podróży.
Dwadzieścia trzy dni. Powrót przez góry, lasy i rzeki.
Nie tylko Skedi był teraz wyjęty spod prawa. Inara Craier, jego serdeczna towarzyszka, wiedziała już, że to król spalił jej dom i że także ona miała nie przeżyć. Wydawało się, że samo jej istnienie utrzymywano w tajemnicy przed Middrenem. Bezpieczny nie był również Elogast, rycerz uciekinier, dręczony bólem i gniewem, zdecydowany powstrzymać krwawe ambicje Arrena, zanim w całości pochłoną Morze Kupieckie. Przez całą wędrówkę polegali wyłącznie na Skedim, który maskował ich obecność swoimi słodkimi, niewinnymi kłamstewkami.
Po raz pierwszy był potrzebny, naprawdę potrzebny. I teraz, gdy nie czuł się taki samotny, ukrywanie się mu nie przeszkadzało. Nie żałował też, że zostawił Blenraden za sobą, wraz z widmami zapomnianych bogów i zburzonych świątyń. Głupotą było myśleć, że zdoła sam znaleźć tam sobie dom, w umierającym mieście, w którym nikt nie potrzebował kłamstw.
Kiedy więc zobaczyli Lesscję wyłaniającą się na horyzoncie, piękną niczym otwarty kwiat na szerokiej rzece, strach przepełnił go od brzucha po uszy i zatrząsł koniuszkami jego skrzydeł. Po drodze mieli do czynienia tylko z „teraz”. Musieli przetrwać. Dbać o swoje bezpieczeństwo.
Lesscja była „później”. Skedi bał się „później” i swojego w nim miejsca.
Mimo wszystko pomógł im przejść obok prowizorycznych zabudowań, stojących licznie na bezpieczniejszych obszarach mokradeł, oraz przez popołudniowe tłumy kupujących i handlarzy na targu pod miastem, szepcząc kłamstwa, które ćwiczył do znudzenia: nie jesteśmy nikim wyjątkowym, nikim ciekawym, macie swoje zadania, obowiązki, sprawy do załatwienia. Był zbyt zdrożony, żeby określić, czy chroni ich jego niewielka moc, czy też tempo życia w mieście.
Wieczorne dzwony jeszcze nie zabiły, kiedy minęli strażników w bramie, więc na ulicach panował gwar. Posłańcy doręczający wiadomości albo dostarczający towar przemykali obok z taczkami turkocącymi na płaskim bruku i gwizdali głośno na przechodniów, żeby zeszli im z drogi. Barkarze krzyczeli do siebie ponad kadłubami pełnymi ładunku, przybijając do portu i wypływając, mijając się w kanałach, przepływając pod mostami i uderzając o kamienne pomosty. W mieście nie brakowało też rzemieślników. Wytwórcy kafli siedzieli przy wystawach próbek przed swoimi zakładami i palili fajki, szczotkarze sprzedawali najświetniejsze wyroby z króliczej sierści, targując się z nowo przybyłymi klientami. A uczeni, biografowie, kupcy i podróżnicy spierali się nad gorącą herbatą, brzoskwiniowym hipginem albo wodą z dodatkiem węgla drzewnego – zależnie od stanu żołądka.
Poczuli ulgę, gdy znaleźli się w dzielnicy mieszkalnej bliżej domu Kissen, gdzie ulice były ciche i spokojne. Przechodzili pod sznurami z rozwieszonym praniem i mijali dzieci bawiące się na bruku z biało-czarnymi kociętami. Koń Kissen, Nogi, machał niecierpliwie ogonem, wiedział bowiem, dokąd idzie. Bezceremonialnie ciągnął Inarę w stronę kuźni, gdzie kiedyś przyprowadziła ich Kissen. Gdzie siostry czekały na jej powrót.
Inara spowolniła swój szybki wcześniej krok, gdy dobiegła ich pieśń młota, miarowy łoskot pracującego kowala. Dotarli do dużej bramy na metalowych zawiasach. Była otwarta, a nad nią wisiał prosty szyld z kowadłem i młotem, mówiący przechodniom, co się za nią znajduje. Yatho nie pracowała w pobliżu innych kuźni, bo uliczki były tam zbyt wąskie dla jej wózka. A kowalstwo, jak się dowiedział Skedi, nie należało do sztuk powszechnych w Lesscji – mieście nauki – więc jej eksperymentalne, misterne rzemiosło miało swoją własną siedzibę.
Właśnie tam, u celu, Inara zupełnie się zatrzymała. Skedi wyjrzał z torby, w której był schowany. Widział jej kolory, jej emocje, kłębiące się w kontrastujących odcieniach. Trudne do odczytania. Kolory Inary przypominały kiedyś klejnoty: koral i ametyst, cytryn i szmaragd. Jaskrawe, nieskrępowane radości i smutki dzieciństwa. Dziś już nie. Dzień po dniu blask jej uczuć stawał się coraz bardziej zmącony za sprawą leśnego mroku i pomarańczowego migotu płomieni, które spaliły jej dom i spadły wraz z Kissen do morza. Inara niosła ze sobą bagaż doświadczeń, które ją zmieniły. Było to dziwne. Bogowie nie zmieniali się tak szybko jak ludzie.
Ale gdzieś wśród tych kolorów Inary skrywał się niebiański błękit jej woli. Jej moc, która przełamała kłamstwa Skediego, rozplotła klątwę Elo, utrzymała wielką boginię Hseth na dystans. Moc, która wcale nie pasowała do człowieka.
– Świetnie się spisałaś, Inaro – odezwał się Elo, przystając obok niej. – W porządku. Ja im powiem.
On także się zmienił. Wcześniej wyprostowany, gładko ogolony mężczyzna przyginał się teraz ze zmęczenia i bólu, kuląc ramiona, aby chronić pierś. Włosy i broda mu urosły, suche i w nieładzie, a cienie pod oczami świadczyły o niewyspaniu. Przynajmniej odór jego ran zelżał, chociaż zioła wetknięte w pożółkłe bandaże nie mogły w pełni zamaskować woni gojącej się skóry.
Skedi całkowicie wysunął głowę z torby Inary. Nie podobał mu się panujący w niej zapach błota i zdobytej tu czy tam żywności. Warunki niegodne boga.
– Musimy im mówić? – spytał i zadrgały mu wąsiki. Był bogiem niewinnych kłamstewek, ale to była zimna, brutalna prawda. – Nie podoba mi się to. Możemy powiedzieć, że nie wiemy, co się stało, że być może ona jeszcze…
– Proszę, Skedi – powiedziała Inara ze ściśniętym gardłem. – Proszę, nie.
Słysząc ten ton, Skedi opuścił uszy. Wszyscy widzieli, jak Kissen wpadła do morza. Nawet jeśli przeżyła upadek w ramionach Hseth, z pewnością utonęła. Skediemu po prostu wydawało się, że to nie w porządku tak dławić wszelką nadzieję, mówić prawdę, która wywoła tyle cierpienia.
Inara zaczerpnęła powietrza.
– Ja im powiem, Elo – oświadczyła. – Znają mnie. Powinny to usłyszeć od kogoś, kogo znają.
Elo chrząknął na znak zrozumienia. Nogi nie zamierzał jednak dłużej czekać. Parsknął, sprytnie wyszarpnął wodze z ręki Inary i kłusem przebiegł przez bramę, kierując się prosto do koryta. Wiadomo, że koń od razu znajdzie wodę. Drugiego konia, Peonię, sprzedali wiele dni wcześniej za balsam i czyste bandaże, ale z Nogim nie umieli się rozstać.
Inara podążyła za wierzchowcem na dziedziniec, ściskając torbę ze Skedim, który znowu skulił się w środku, a Elo wciąż trzymał się blisko za nimi. Dziedziniec wyglądał tak, jak Skedi go zapamiętał: błotnisty i pobrużdżony śladami kół z wyjątkiem małego ogródka warzywnego przy stajni, poza zasięgiem kozy, gęstego od nowalijek. Kuźnia była otwarta, żeby wpuszczać świeże powietrze, i w jednym z trzech pieców płonął ogień. Przy nim Bea, czeladnik Yatho, uderzał młotem w długi, powyginany kawałek metalu. Pomimo gorąca miał na głowie wełnianą czapkę zasłaniającą uszy i cicho nucił do siebie. Chłopak źle znosił nadmierny hałas, ale jego kolory wydawały się spokojne i skupione. Sama Yatho stała, wspomagając się metalową podporą i przechylonym siodełkiem, i nawijała drut na kołowrót. W pobliżu nikogo innego nie było, więc Skedi znowu wychylił głowę ze swojej kryjówki.
Nogi zaczął głośno chłeptać wodę. Yatho podniosła głowę.
– Wróciliście! – wykrzyknęła, a jej barwy zajaśniały cytrynowym odcieniem. Najpierw zobaczyła Inarę i przesunęła dźwignię, żeby opuścić siodełko, po czym odpięła się i na nie przeniosła. – Bogom niech będą dzięki, już się zaczynałyśmy martwić… – Otarła twarz, rozmazując na piegach pył wraz z potem i plamami sadzy z pieca. Niedawno ogoliła włosy za uszami, ukazując więcej liściastych tatuaży.
Nagle stanęła, zauważając ich milczenie, Elogasta zamiast Kissen oraz Skediego. Kissen odeszła, żeby oddzielić Skediego od Inary. Wyraźnie jej się nie powiodło.
Żółte odcienie zbladły i aurę wokół Yatho zaplamiła burzowa, pełna wątpliwości szarość, barwa zimnego metalu.
– Gdzie jest Kissen? – spytała.
Zmiana była gwałtowna i całkowita, więc Skedi wiedział, że kobieta skrywała ten lęk tuż pod skórą, niczym oddech, którego nigdy do końca nie wypuściła.
– Kissen… – Głos Inary urwał się, nie mogła mówić dalej, a mrok wokół Yatho stał się głębszy, gęsty od przerażenia.
Wszystko będzie dobrze, powiedział Skedi prosto do umysłu Inary. Wszystko jest dobrze.
Nie okłamuj mnie, Skedi, odparła Inara tak ostro, że aż się skulił. Odchrząknęła, a Elo położył jej dłoń na ramieniu, podczas gdy jego kolory emanowały współczuciem.
– Tak mi przykro – powiedziała Inara ochrypłym głosem. – Yatho… ona nie żyje.
Skedi wiedział, że teraz to sobie wyobraża, ten upadek do morza. Albo – co gorsza – moment, w którym Kissen kazała im uciekać, a oni usłuchali.
Ciemność Yatho rozciągnęła się na zewnątrz, wypełniając przestrzeń wokół niej. Przez chwilę patrzyła błędnym wzrokiem, a później opuściła spojrzenie na swoje ręce. Silne, muskularne, puste.
– Twoja siostra oddała życie w Blenradenie – odezwał się Elo, który nie mógł znieść tego, jak Inara się trzęsie. – Chroniąc Inarę, Skediego i mnie. To najdzielniejsza kobieta, jaką znałem.
Yatho przyłożyła dłonie do oczu. Skedi skurczył się do rozmiarów myszy. Była taka cicha, gdy jej kolory spowijały ją niczym duszący opar. To go przeraziło. Skedi chciał ocalić ją przed tym faktem, zagłuszyć go kłamstwami. Ale jej żal był zbyt wielki, zbyt silny, zbyt głęboki. Jego moc nie była zdolna do odmiany takich emocji. Nie był wystarczająco silny.
– Jak? – spytała Yatho z gardłem tak ściśniętym, że zabrzmiało to jak szept.
– Hseth, bogini ognia – powiedziała Inara. – Yatho, Kissen powiedziała nam, co ją spotkało, kiedy była mała. Razem spadły do morza. Dokonała zemsty.
Yatho wydała z siebie cichy dźwięk – szloch czy śmiech? Jedno i drugie? Popatrzyła na Nogiego. Oczy miała suche, ale Skedi widział szarość wsiąkającą w jej skórę, wijącą się na niej niczym pnącza jej tatuaży. Jej oczy powędrowały w kierunku domu, na bramę, na warsztat. Skedi podążył za jej spojrzeniem. Na ścianie wisiały bryddytowe elementy nowej protezy. Dla Kissen.
– Bolało? – spytała.
Inara i Elo się zawahali. Oboje wiedzieli, że śmierć w płomieniach nie jest bezbolesna. Skedi wtrącił się z jednym ze swoich najlepszych kłamstw.
– Nie – powiedział. – Szybko było po wszystkim.
Yatho spojrzała na niego przez zmrużone powieki, mimo że wbrew sobie poczuła ulgę.
– Miałeś z tym coś wspólnego, kłamliwy bożku?
Skedi zjeżył sierść, ale poczuł, że nie ma dość energii, żeby dumnie zwiększyć swój rozmiar. Długie dni kłamania, unikania ciekawskich, osłaniania ich wszystkich odcisnęły na nim swoje piętno.
– Nie – odezwał się Elo. – To nie była jego wina, tylko moja.
Skedi odwrócił się, by spojrzeć na Elo, który miał zacięty, zdeterminowany wyraz twarzy. Zły pomysł. Zła prawda, żeby ją wyjawiać.
– Kissen oddała życie za Middren – stwierdził Elo – i za mnie.
Kolory Yatho wyostrzyły się, gdy jej gniew zalał ciemność zielenią.
– A dlaczego miałaby to zrobić?
Elo pokazał jej bandaże, które spowijały mu pierś pod koszulą. Z rany wciąż ciekło i na tkaninie widać było pociemniały kształt wielkiej dłoni Hseth.
– Żebym mógł zabić króla.ROZDZIAŁ TRZECI
Kissen
DRUGI RAZ W SWOIM ŻYCIU KISSEN OCKNĘŁA SIĘ w ramionach morskiego boga.
Wszystko ją bolało. Rana cięta na ramieniu, oparzenia prawej nogi, gdzie na wpół stopiona proteza przypaliła jej skórę. Skaleczenia, zadraśnięcia i stłuczenia po długich tygodniach niespokojnych nocy i ucieczek przed pościgiem przez dzikie ziemie. Jej ciało nosiło ślady stoczonych walk.
Teraz jednak wokół panowały spokój i cisza, jeśli nie liczyć szmeru fal wpełzających na kamienisty brzeg i po kawałeczku wciągających w głębiny stukoczące kamyki i muszelki. Minęło wiele czasu, odkąd ostatni raz słyszała dźwięk tego konkretnego wybrzeża.
Gwałtownie otworzyła oczy. Ponad nią morski bóg z jej dzieciństwa spoglądał na wschód, kontemplując wodę. Niebo za nim ciemniało zmierzchem i możliwą burzą.
– Kurwa – syknęła Kissen, wyrywając się z objęć Osidisena i lądując bezładnie na kamienistym podłożu. Wybrzeże wyglądało tak, jak je zapamiętała, chociaż nie widziała go od prawie czternastu lat. Pełne czarnych głazów, wznoszących się i kruszących niczym ruiny jakiegoś imperium. Wokół nich majaczyły wysokie, ciemne klify, przy których krążyły kormorany.
Osidisen spojrzał w dół. To tutaj ją zabrał, załamaną, osieroconą i poparzoną, kiedy bogini ognia Hseth zabiła jej rodzinę. To była jego święta zatoczka, znana całej wiosce jako miejsce, w którym morski bóg odpoczywał. Kissen dotknęła swojej piersi, gdzie nosiła życzenie, które złożył dla niej ojciec: jego życie za jej życie. Ciemny pierwotnie napis był teraz jasny – obietnica została spełniona, jej ojciec nie żył.
– Po co znowu mnie tu przytargałeś, szczurzy topielcu? – spytała ochrypłym głosem. – Prosiłam, żebyś mnie uratował, a nie zabierał na jakieś pustkowie. – Miejsce leżało o wiele mil od Morza Kupieckiego, gdzie poleciała w dół z blenradeńskich świątyń. Oczywiście jej wzrok przyciągnęły czarne urwiska od północnej strony zatoki. Jako dziecko widziała tam podpory domów w swojej wiosce, wstrząsanych wiatrem i morską bryzą. Teraz już nie. Klif się zawalił, a domy wraz z nim. Wioska zniknęła.
– Może przyjdzie ci do głowy – powiedział cicho Osidisen – żeby nie obrażać boga na jego terenie.
– Może przyjdzie ci do głowy, że gówno mnie to obchodzi.
Dźwignęła się na nogi, starając się nie patrzeć na swoją powyginaną, poskręcaną protezę. Czuła ból w brakującej prawej kończynie poniżej kolana. Ból fantomowy. Łydkę, goleń i kostkę ściskane gruchoczącym kości imadłem męczarni. I tak to powinno boleć. Gdyby noga nie była z metalu, Hseth spaliłaby ją do kości. Ale Kissen nie chciała na nią patrzeć. Jeszcze nie. Musiała sobie wmówić, że to wciąż jej noga i że ją podtrzyma, bo inaczej runęłaby na ziemię.
– Powiedz mi dlaczego – zażądała. Nie chciała być tutaj, tak blisko swojego dziecięcego cierpienia. Co o zniknięciu Kissen pomyśleliby jej wciąż żyjący krewni? Jej przyjaciele? Elo i Inara?
Pomyśleliby, że nie żyje. Serce i płuca ścisnęły jej się w piersi. Jak może im powiedzieć, że nie zginęła? Znajdowała się o kilka tygodni marszu od domu, w krainie, której bóstwo właśnie zabiła.
– „Dlaczego” to ostrzeżenie – powiedział Osidisen. Jego twarz przeobraziła się, gdy mówił, wodny nurt i broda z piany zmieniły się w coś bardziej ludzkiego. Jego skóra stwardniała, piana przerodziła się w szaro-białe kosmyki, lecz ciało pozostało całunem fal pochłaniającym światło w każdym miejscu, którego dotknął. Ostrzeżenie? To był bóg, który patrzył na jej pierwsze kroki, kiedy była mała, który pomagał jej znajdować smaczne małże i pływać we wzburzonej wodzie. Jakie ostrzeżenie mógł dla niej mieć? – Zobowiązanie – dodał.
Kissen pokręciła głową. Jego miłość sprawiła, że jej rodzina stała się celem, ofiarą dla Hseth. Niczego od niego nie chciała.
– Spełniłeś życzenie mojego ojca – stwierdziła z gniewnym grymasem. – Obietnica, która nas wiązała, już się wypełniła.
Osidisen parsknął śmiechem, jego broda pieniła się i wirowała, kiedy chichotał, zagłębiając się w wodę. Jego włosy zzieleniały, przemieniając się w kępy wodorostów, a później znowu stały się włosami. Złoty blask zachodzącego słońca tańczył na spienionych falach, aż napotkał fioletową chmurę nadciągającej burzy. Czyli Kissen spędziła tu cały dzień.
– Czekałaś pół swojego nędznego życia, zanim pozwoliłaś mi wypełnić ofiarę swojego ojca – stwierdził bóg. – A później dostarczasz mi kolejny dar.
Kissen się skrzywiła.
– Boginię ognia. Hseth – ciągnął Osidisen. – Wygnała mnie z tej krainy i z ludzkich serc, aby żyć z tajemnych pragnień przekupek i ich rodzin. Dałaś mi jej śmierć…
– To nie było dla ciebie – wycedziła Kissen przez zaciśnięte zęby. To było dla Inary, dla Elogasta. Dla jej rodziny. I dla niej samej.
– Ostrzeżenie będzie moją zapłatą.
Nie liczyły się dla niego jej intencje, tylko fakty. Zaklęła pod nosem.
– Udzielisz mi ostrzeżenia, a później co? – spytała. – Znowu mnie tu zostawisz? Zażądasz kolejnego daru, żeby zabrać mnie do domu? Co to będzie tym razem? Mój palec? Oko?
– Przysięgam, że zabiorę cię na ten brzeg, który teraz nazywasz domem, kiedy skończę ostrzeżenie – odparł lekceważąco Osidisen, zupełnie jakby nie zabrał jej niemal na drugi koniec świata. – To są szepty dzikiej głuszy i wody. Słyszałaś je już wcześniej, ale ich nie rozumiałaś.
Kiedy Middren przypadnie bogom, twoja rasa zginie pierwsza.
W jej umysł wdarło się mamrotanie nieistotnego bóstwa. Wodna zjawa zbyt duża na swoje bajorko zapłaciła za groźby ostatnim tchnieniem.
– I wiem – ciągnął Osidisen, świdrując ją wzrokiem, jakby szukał jej duszy – że nie uwierzysz słowom boga, a tylko własnym oczom.
Na wodzie zaczął się jakiś ruch. Statki dryfowały pod burzowymi chmurami i niskim welonem deszczu, niektóre z południa, inne z północy. Osidisen nie zwracał na nie uwagi, skupiając się na Kissen. Gdyby chciał, mógłby wtłoczyć swój głos do jej umysłu, odcisnąć na nim swoją wolę i wypełnić go myślami o przerażeniu i tonięciu. Choć osłabiony, wciąż był starym, na wpół dzikim bogiem z licznymi świątyniami. Kissen przesunęła językiem po swoim złotym zębie, po czym ostrożnie usiadła na ziemi. Z całego uzbrojenia został jej tylko kordelas o bryddytowym ostrzu, które zapewne zdołałoby najwyżej ukłuć Osidisena, gdyby postanowił ją zmiażdżyć. Nawet skórzane rękawice, które wciąż miała na dłoniach, te, za pomocą których wciągnęła Hseth do wody, były w strzępach, a wszyte w nie bryddytowe płytki przepadły. Przeciwnik miał przewagę i to jej się nie podobało.
– Więc jak brzmi ostrzeżenie, morski boże?
– Latem przyjdzie wojna – powiedział Osidisen – a przyniesie ją Talicja.
Kissen zamrugała, po czym prychnęła.
– Jestem bogobójczynią, wojna mnie nie dotyczy. To gra monarchów i polityków albo pazernych najeźdźców. Sam poprowadziłeś talicjańskie statki do brzegów Middrenu, jeszcze zanim się urodziłam. Wróciły stamtąd obładowane i zakrwawione.
Później, po dziesięciu latach najazdów i zatapiania statków, sojusz zawiązany przez Middren, Pinet i Restish przybył po talicjańskich wojów i ich napastnicze rodziny. Spustoszył wybrzeże, zrujnował mieszkańców i rozpędził rody przywódców na cztery wiatry. Kissen wychowała się na skraju Talicji, gdzie panował chaos swarów i korupcji, drobnych potyczek, krwawych długów i głodu. Jej rodzice trzymali się z dala od tego wszystkiego, aż przybyła Hseth i zabrała ze sobą bogactwa.
– To nie jest spór o łajby i owce – powiedział Osidisen. – Hseth planuje inwazję.
– Hseth jest martwa.
– Jej wola przetrwała i ona znów ożyje.
– E tam. To zajmie lata. – Nawet w wypadku popularnych bóstw budowanie miłości wyznawców, ofiary, dary, to wszystko wymagało czasu, zanim owe bóstwa znowu mogły się objawić w swoich świątyniach. Po ożywieniu i tak nie miały wspomnień z poprzedniego wcielenia, więc większość bóstw nigdy nie powracała po śmierci, a ich wyznawcy zaczynali czcić innych bogów. Takich, którzy wciąż żyli.
– Nie tym razem – odparł Osidisen i broda znowu obmyła mu pierś, a płaszcz zaczął wsiąkać w piasek. – Hseth powróci przed najkrótszą nocą, może wcześniej, i odrodzi się w kształcie woli, którą po sobie zostawiła. W kształcie władzy, w kształcie wojny.
Kissen obnażyła zęby. Kurwa, nie. Szalona bogini ognia miała swoją szansę i przegrała.
– Głosisz kłamstwa, stary boże.
Osidisen się zjeżył. Urósł i jego ciało zanurzyło się we wzburzonej wodzie.
– Nie jestem oszukańczym bóstwem, jak twój pierzasty towarzysz – warknął. – Jestem bogiem północnych mórz, wody i burzy. Jestem, kim jestem, i nie kłamię.
Włosy Kissen stanęły dęba od intensywności jego gniewu. Skąd wiedział, że podróżowała ze Skedicethem, bogiem niewinnych kłamstewek? Spojrzała ponad nim na statki z głupią nadzieją na odsiecz. Coś było z nimi nie tak.
– Mniej niż trzy mile na południe – powiedział Osidisen, wskazując, a jego woda się uspokoiła. – Poza moim zasięgiem z brzegu. Ruszaj. Przekonaj się, że mówię prawdę.
Już wiedziała: statki, w liczbie trzech, były bardzo zanurzone, zdecydowanie za bardzo, i holowały tratwy ledwie widoczne ponad falami. Miały dziwny ładunek: coś, co wyglądało jak małe klatki z metalu i łańcuchów. To było znajome. Tak jak znajomy był swąd spalenizny.
Kissen zupełnie nie zwracała już uwagi na Osidisena. Statki się zbliżały. Jeszcze jeden wypłynął zza skraju zatoczki, od strony, którą bóg wcześniej wskazał. Były to największe talicjańskie statki, jakie kiedykolwiek widziała, nie takie, jak jednostki kupców miedzianych, które widywała w Blenradenie. Na dziobach miały bryddyt, który miał trzymać morskie bóstwa na dystans. Zapewne dlatego Osidisen ich nie zauważył. Może Kissen zdoła je przywołać, poprosić o transport dalej na południe, dostać się do domu. Do rodziny.
Na tratwach zapanował ruch, załogi rozbiegły się po pokładach i za pomocą długich drągów zaczęły przechylać klatki. Kotwice? Pierwsza wtoczyła się do wody, a za nią szybko kolejne. Ich pozycję wskazywały boje z czerwonych beczek, które z pluskiem wyskoczyły na powierzchnię.
Osidisen się wzdrygnął. Włosy i broda mu się spieniły. Ból. Odwrócił się, by zobaczyć, co się stało, lecz wtem jego prawe ramię wybuchło rozbryzgiem wody. Bóg ryknął i Kissen zobaczyła, że uderzył go harpun z bryddytowym grotem.
Kissen dźwignęła się na nogi. Klatki, łańcuch. Też musiały być z bryddytu, wykute z bridhidańskiej rudy i żelaza. Wrzucone do zatoki Osidisena tworzyły barierę, której nie mógł pokonać. Nie, więzienie.
Od czasów Blenradenu nie widziała zastosowania bryddytu na taką skalę.
Osidisen wyrwał harpun i rzucił go z powrotem w stronę statku. Przebił żagiel, ale nie narobił poważniejszych szkód. Drugi harpun trafił w boga, ten przymocowany do liny, którą teraz szybko zwijano. Kissen widziała na statku kogoś odzianego w biel i wykrzykującego rozkazy, gdy przewrócili Osidisena na plecy i ciągnęli w stronę jego morza.
To nie był przypadkowy atak. Został zaplanowany. Bogobójstwo.
Bóg jej dzieciństwa krzyknął, gdy jego ciało uderzyło o kamienie w zatoczce, wydając dźwięk podobny do skrzypienia okrętu porwanego przez sztorm. Bryddyt był dla bogów bardziej śmiercionośny niż jakikolwiek metal dla ludzi. Słony zapach wnętrzności Osidisena zapiekł Kissen w nozdrza, krew dawnych ofiar wymieszana z prastarym morzem i dymem.
Co mogła zrobić? Co powinna zrobić? To była jej praca. Nienawidziła bogów. Nienawidziła Osidisena. Już od lat. Powinna czuć satysfakcję na widok słonych banieczek wylewających się z jego rany, kiedy wlekli go w fale jak worek dorszy. Nawet jeśli był kochankiem jej ojca. Obrońcą jej matki i braci. Bogiem, który ją właśnie ocalił. Co z tego, że ciągnęli go na śmierć?
Wbił w nią swoje ciemnoszare oczy. Był przestraszony, osaczony. Bezradny. Jak Skedi, jak Inara.
Zacisnęła zęby, wyciągnęła kordelas.
Pamiętał ją po tych wszystkich latach. Dotrzymał obietnicy. Zrobił więcej niż większość ludzi, których poznała.
– Szlag – mruknęła Kissen. Krawędzią klingi cięła linę, która trzasnęła i z sykiem cofnęła się do wody.
Uwolniony Osidisen chwycił harpun i wyrwał go sobie z ramienia. Spiorunował Kissen wzrokiem, ciało mu pociemniało, a szara barwa oczu przerodziła się w czerń zimnych głębin. Wiedział, że gdyby dziewczyna uległa instynktowi, sama by go wykończyła.
Osidisen z rykiem podniósł rękę i morze podniosło się wokół nich, wzbijając się na klif w postrzępionych strugach. Tarcza dla niej.
– Przedostań się do moich jaskiń! – zawołał bóg, po czym rzucił się w słone fale skażonego bryddytem morza. Załogi skierowały harpuny w stronę wody, ale przez jeden ze statków natychmiast przewaliła się fala, która podarła żagle.
Co ona zrobiła?
Za późno na żale. Teraz Kissen musiała jedynie przetrwać. Ruszyła naprzód, ufając, że pamięć poprowadzi jej kroki na północną stronę zatoczki. Każdy ruch wywoływał ból w kościach i przypominał jej, że proteza, którą się podpiera, jest nieodwracalnie pokrzywiona.
Dokładnie tam, gdzie zapamiętała, w wodzie. Na wpół ukryta szczelina w ścianie klifu, przykryta pływami niemal do krawędzi. Kissen schowała kordelas i skoczyła w dojmujący ziąb, odpychając się rękami i ciągnąc nogi za sobą. Fale wznosiły się wokół niej, rzucając nią na boki, chlastając jej nos i usta. Nie dawała rady.
Później poczuła na plecach prąd niczym dłoń. Popchnął ją w cień urwiska, prosto przez wąskie przejście. Wypłynęła na powierzchnię, spróbowała zaczerpnąć powietrza. Morze cofnęło się ze szmerem i bulgotem, zostawiając ją w ciemności.ROZDZIAŁ CZWARTY
Elogast
CIERPIENIE MOŻE ZABIĆ CZŁOWIEKA. TAK MÓWIŁY MU jego matki. Wyczerpanie, rozpacz, rana, złamane serce, zdrada. Jedno ukłucie serca można było wyleczyć, ale sto zatrzymałoby jego bicie. Z każdym oddechem Elo czuł w piersi ognistą dłoń Hseth, ból zdrady Arrena i to, co zrobił jemu, Inarze, Kissen. I strach przed tym, co mógł jeszcze zrobić.
Teraz siedział w domu, do którego powinna wrócić Kissen, wypełniał miejsce, które mu zostawiła, i czekał, aż będzie mógł wyjaśnić jej siostrom, co zrobił. Musiał naprawić krzywdy.
Nie tylko w imię pamięci Kissen, ale dla Inary, która siedziała zmęczona, z pustym wzrokiem skupionym na pustym palenisku. Dwunastolatka straciła matkę, dom, a teraz opiekunkę. Dziewczynka przez niemal cztery tygodnie zrywała wierzbową korę i gotowała ją, żeby oczyścić jego ranę, zmieniając i zaciskając cuchnące opatrunki, poszukując żywności i ukrywając przed nim swoją twarz, kiedy płakała.
Arren zapłaciłby, żeby skłonić Inarę do płaczu.
– Zrozumieją – powiedział łagodnie Skedi, przerywając ciszę w kuchni Kissen. Siedział przy dużym stole wśród papierów i metalowych drutów, fascynujących sprężyn i kółek zębatych, jakich Elo nigdy wcześniej nie widział. Ta przestrzeń nie przypominała luksusowych rezydencji matki ani tętniących życiem Dworu czy Kuźni w Sakre. Kojarzyła mu się z jego małą piekarnią. Skromna, ale przytulna.
– Nie kłam – szepnęła Inara. Zapinała pozostałe guziki czegoś, co kiedyś było wytworną aksamitną kamizelką, a teraz było oblepione brudem i postrzępione.
Skedi położył uszy. Nie pierwszy raz odrzuciła jego pociechę.
– Za niektórymi kłamstwami stoją dobre intencje, Ina – powiedział cicho Elo, współczując nieszczęsnemu bożkowi. Czy tego chciał, czy nie, Skedi budził w nim tkliwość. Był przydatny, czasami wredny, ale ogólnie życzliwy. Elo spotykał już gorszych bogów.
– Na przykład twoje kłamstwa, kiedy mówisz mi, że nie boli? Albo kłamstwa mojej matki, kiedy trzymała mnie zamkniętą w domu i przewodziła buntowi, co przyczyniło się do jej śmierci? – Zwróciła swoje jasnobrązowe oczy na Elo. – Albo kłamstwa Skediego, kiedy mi mówił, że wszystko będzie dobrze?
Skedi poruszył się na stole, zatrzepotał skrzydłami.
– Straciłaś całą wiarę we mnie, Ina? – spytał.
Inara wyraźnie złagodniała i przełknęła ślinę.
– N-nie. Nie chciałam… – Urwała. – Kissen nas tu przyprowadziła – powiedziała w końcu. Elo wyobrażał sobie Kissen w tym miejscu, zmęczoną i radosną na ten swój gburowaty i zadziwiająco uroczy sposób. – Nie znała mnie, ale przyprowadziła mnie do domu. A teraz nie żyje.
Poczucie winy. Wypełniło ich oboje po brzegi. Przez wszystkie dni wędrówki tutaj, gdy od każdego kroku zależało przetrwanie, nie analizowali duszących ich emocji. Elo był do tego przyzwyczajony – okropności wojny zmusiły go, żeby głęboko schował strach, rozpacz i lęk przed śmiercią, ugniatając je jak ciasto do upieczenia w piecu swoich trzewi, aż przypali się w połamane, rwące serce kawałki. Nawet teraz, trzy lata po ostatnich bitwach, wystarczył odbłysk światła od metalu, zapach błota, rozbryzg wody, i już czuł się przytłoczony, oddech mu przyspieszał, ciało reagowało bólem. Był dobrym żołnierzem, jego rany szybko się goiły, lecz i tak zapłacił cenę.
Co gorsza, nauczył innych robić to samo: odpychać to, zamykać swoje serce, nie baczyć na nic poza rozbłyskami ostrzy, rozkazami, tętnieniem krwi. W bogach i ludziach widzieć jedynie pył i rozpacz, ich krzyki zrównywać w myślach z błyskawicami jako coś równie przemijającego.
A teraz, z rozmysłem czy nie, nauczył tego Inarę. Ukrywania uczuć, tłumienia niewypowiedzianego wstydu. Dziecko. Nie wojownika.
– Ina, nic tutaj nie jest twoją winą – powiedział Elo, nachylając się nad ławką, by położyć dłoń na jej lokach. Były tak splątane, że zasugerował obcięcie ich krótko, ale odmówiła. – To nie jest brzemię, które powinnaś dźwigać. – To brzemię było jego. On wezwał boginię ognia. On obdarzył Arrena zaufaniem. – Jeśli chcesz mnie oskarżyć, jeśli chcesz płakać albo krzyczeć, możesz. – Chciał, żeby i jemu ktoś to powiedział, ale i tak już by nie potrafił. – Powinnaś.
Skedi usiadł na stole z rozedrganymi uszami, spięty, a Inara podniosła wzrok na Elogasta. Jej dłoń ściskała guziki tak mocno, że pobielały jej kłykcie.
– Nie mogę – wyszeptała, a oczy wciąż miała suche. – Myślę, że bym nie przestała.
– Nie musisz przestawać.
– Nie mogę stracić także ciebie.
Elo nie wiedział, czy serce może mu znowu pęknąć. Zamknął oczy, niepewny, co robić. W końcu przyłożył swoje czoło do czoła Inary tak samo, jak robiły jego matki, kiedy był mały, żeby poczuł się spokojny, bezpieczny.
– Zawdzięczam ci życie, Inaro – powiedział szczerze. – Zawsze będę twoim dłużnikiem. Jeśli jestem teraz czyimś rycerzem, to twoim. Twoim obrońcą, twoim bratem, wujem, ojcem, złoczyńcą. W jakiejkolwiek roli mnie potrzebujesz, odegram ją.
Dziewczynka pociągnęła nosem, lekko się przesunęła i odparła:
– Bądź moim dowódcą. Naucz mnie, jak walczyć.
Elo się cofnął.
– Mam moc – dodała. – Mogę jej jakoś użyć. Do pomocy. Jestem tego pewna.
Elo się zawahał. Czy mógł skorzystać z jej dziwnej mocy? Jej zdolność do porozumiewania się z bogami, unieważniania bądź kontroli ich władzy i woli, mogła być bardzo cenna.
Nie. Bez względu na gniew, bez względu na moc, Inara zasługiwała na dzieciństwo.
– Ja…
Rozległy się kroki w korytarzu i skrzypienie kół w błocie. Drzwi kuchni otworzyły się na oścież i do środka wpadła kobieta o dzikim wzroku. Ciemne włosy okalały delikatną, pobrużdżoną twarz, a jej szaty miały ciemnoszarą barwę charakterystyczną dla archiwistki.
Inara wstała i Skedi też się poruszył, machając z przestrachem skrzydłami i przeskakując prosto na ramię Elo. Kobieta się nie odezwała, ale zaczęła pokazywać coś Inarze dłońmi – wprawne, wyraźne znaki komunikacyjne. To musiała być żona, po którą poszła Yatho. Telle. Inara opisała tę kobietę jako spokojną i miłą, ale jej gesty były ostre jak noże, spojrzenie zaś – błagalne.
Inara wykonała jeden z gestów, których nauczyła go podczas wędrówki powrotnej. Przepraszam, przepraszam, przepraszam.
Elo wstał i stanął przed nią, podnosząc wyprostowane dłonie na znak pokoju, chociaż ręce mu się trzęsły. Telle wbiła w niego spojrzenie, po czym skierowała swój gniew właśnie na niego. Jej dłonie zatańczyły w mowie, którą Elo był w stanie pojąć tylko poprzez wyraz jej twarzy, a ta twarz wyrażała furię.
– Mówi, że skoro jej nie rozumiesz, jaki jest sens, żebyś tu był – wyszeptał Skedi.
W drzwiach pojawiła się Yatho, zdyszana, i dotknęła łokcia swojej żony, przerywając jej w pół zdania. Telle obróciła się roztrzęsiona i patrzyły na siebie w ciszy gęstej od emocji. Następnie Yatho zaciągnęła jedną ręką hamulec, wstała i objęła żonę. Po chwili Telle przytuliła się do niej. Yatho trzymała ją mocno, całowała w szyję i głaskała po plecach, podczas gdy ciałem Telle wstrząsał szloch. Inara złapała rękaw Elo i nie puszczała.
Po chwili, która wydawała się bardzo długa, Yatho i Telle się rozłączyły. Telle pomogła Yatho usiąść na wózku, po czym podeszła do beczki i nabrała trochę wody, żeby ochłodzić sobie twarz i szyję, a następnie przyłożyła dłonie do ściany beczki, żeby się uspokoić. Tym razem to ona pokazała ten znak: Przepraszam, a później dodała coś do Yatho.
Jej żona skinęła głową do Elo.
– Proszę. Opowiedz nam powoli i wyraźnie. Przetłumaczę wszystko, czego będzie potrzebowała.
Elo opowiedział całą historię tak zwyczajnie, jak tylko umiał, od błagań Arrena o jego pomoc po utarczkę z Canovanem i spotkanie z Kissen, Inarą, Skedim i demonami. Yatho stukała w mały mechanizm, kiedy Elo mówił, i zdawało się, że ten ruch uspokaja ją pomiędzy kolejnymi rundami tłumaczenia jego słów na migi.
Później opowiedział im o Blenradenie, o swojej dyskusji z Aan, o walce z Kissen, starannie pomijając ich miłosny epizod.
– Ty to zrobiłeś – powiedziała głośno Telle, zanim Elo w ogóle doszedł do końca. – Ty przyzwałeś boginię ognia, która ją zabiła. Która zabiła całą jej rodzinę.
Yatho odłożyła mechanizm, powoli i ostrożnie, jakby się bała, że go uszkodzi.
– Wyjdź – poleciła, po czym wskazała drzwi. – Wyjdź z naszego domu.
Nie wiedział, co się stanie, odezwał się Skedi i wszyscy z wyjątkiem Inary podskoczyli, gdy jego głos wwiercił się im w głowy. Nie prosił Kissen, żeby została i z nią walczyła.
– Wybacz nam – warknęła Yatho – ale nie wierzymy bogu niewinnych kłamstewek.
– Sądziłem, że ratuję człowieka, który był dla mnie jak rodzina – powiedział spokojnie Elo. – Nie chciałem, żeby Kissen lub Inara w tym uczestniczyły. Zamierzałem zginąć.
– Więc dlaczego nie zginąłeś? – spytała Telle, która odczytała jego słowa z ruchu warg. – Miałeś na karku demony i boginię, a jednak jesteś tu i żyjesz, a moja siostra nie. – Urwała i potarła sobie krtań. Na bogów, sprawiał jej ból, zmuszając ją do mówienia. Kissen albo by się teraz z niego śmiała, albo próbowała go udusić.
– Klątwa została złamana – wyjaśnił Elo, nie patrząc na Inarę, która wyciągnęła przekleństwo z jego ciała niczym truciznę. Czuł na sobie jej oczy, ale rodzina Kissen była rodziną veigi z Blenradenu. Kimkolwiek była Ina, musiała zachować ostrożność. – Kissen zabiła Hseth, żebyśmy mogli uciec.
– No to pokaż – powiedziała Yatho. – Tę złamaną klątwę. Powinna być biała, prawda?
Elo się zawahał. Klątwa, którą rozwiązała Inara, nie zostawiła żadnego śladu, bo boska wola została z niego wyciągnięta, nie zmiażdżona czy wypełniona. Do czego porównała to Inara? Do rozplątywania kolorów?
– Bogini Aan ją wydobyła – powiedział Skedi, a jego łapki zacisnęły się na ramieniu Elo. Ten powstrzymał się przed wyciągnięciem ręki, żeby pogłaskać bożka. Biedak chciał, żeby jego moc na coś się przydała, ale Yatho roześmiała się z goryczą.
– Kłamstwa – stwierdziła i westchnęła. – Wszystko kłamstwa. Canovan nie umie przyzywać demonów, przyzwie co najwyżej dobre karty do ręki podczas rozdania. Klątwy wymagają czegoś więcej niż sprzeczki z podróżnym.
Telle wydawała się jednak zamyślona.
– Musiał coś ochraniać – odezwała się Inara. – Ten bunt… Moja matka w nim uczestniczyła. Zdaje się, że napisała do niego.
Yatho i Telle wymieniły spojrzenia, ale Yatho pokręciła głową.
– Nie próbowałby skrzywdzić Kissen – powiedziała z westchnieniem. – I żaden z niego buntownik.
– Mylisz się – odparł Elo. – Nienawidził veigów, a także rycerzy, i pozwolił niewinnym zginąć. Chłopcu i staruszce. To była jego klątwa.
– To ty przynosisz śmierć tam, dokąd się udasz – warknęła Yatho. – Nie oskarżaj o to innych.
Elo skulił się i drżenie przebiegło przez jego pierś, po czym przeszło w dół, na ręce. Strumień wspomnień przepłynął przez jego umysł. Beznamiętna przechadzka wśród krzyków wiernych, którzy stracili swoje bóstwa, trzymanie sześcioletniej dziewczynki, złożonej w ofierze dzikiemu bogu wilków, wyciąganie starca z ruin, w które rycerze obrócili jego świątynię. Czy naprawdę mógł mieć pretensje do Canovana, że także on pogodził się z ubocznymi skutkami wojny? Kissen również zginęła, żeby on mógł żyć.
Może nigdy nie powinien ruszać się z piekarni.
Inara ujęła jego dłoń i ścisnęła.
– Proszę – powiedziała do Yatho i Telle, które odwróciły się ku niej z cieplejszym nastawieniem. – Pozwólcie, że wam udowodnimy. Zabierzcie nas do tego Canovana, zanim król spali więcej ludzi dla swojej władzy.