Niszczyciel królestw - ebook
Niszczyciel królestw - ebook
Powieść, która szturmem wdarła się na szczyt bestsellerów New York Timesa!
Pełna akcji i niebezpiecznych niespodzianek nowa, oszałamiająca seria fantasy pióra Victorii Aveyard, autorki bestsellerowej serii „Czerwona królowa”, rozpoczyna się w miejscu, gdzie gaśnie wszelka nadzieja.
Kto sięgnie po miecz, gdy zawiedli bohaterowie?
Nad Allward nadciąga dziwny mrok.
Czuje to nawet Corayne an-Amarat, żyjąca w małym miasteczku nad brzegiem morza.
Wkrótce dziewczyna odkrywa prawdę: jest ostatnią potomkinią prastarego rodu i jedyną nadzieją na to, by ocalić świat od zniszczenia. W swej walce nie będzie jednak sama. W miarę jak ciemność gęstnieje, Corayne gromadzi drużynę osobliwych sprzymierzeńców. Są wśród nich:
Giermek zmuszony wybierać między domem a honorem.
Nieśmiertelny szukający pomsty za złamaną obietnicę.
Żądna krwi skrytobójczyni.
Mówiąca zagadkami prastara wiedźma.
Fałszerz z mroczną przeszłością.
Chcąca wyrównać rachunki łowczyni nagród.
Razem stają do walki z niezwyciężonym, bezwzględnym przeciwnikiem, gotowym obrócić w popiół wszystkie królestwa, i armią, jakiej w Allawrdzie jeszcze nie widziano.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-81-8 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Niewyśpiewana pieśń
Żaden z żyjących śmiertelników nie widział nigdy Wrzeciona.
Opowieści o nich żyły w miejscach, o których pamiętano, i takich, o których dawno już zapomniano, w ludziach dotkniętych magią, istotach z innych światów. Jednakże żadne Wrzeciono nie zapłonęło od wieków. Ostatnie przepadło tysiąc lat temu. Portale zostały zamknięte, bramy zawarte na głucho. Wiek przejścia dobiegł końca. Allward został odcięty od innych światów.
I tak musi pozostać, pomyślał Andry Trelland. Dla dobra nas wszystkich.
Giermek pomógł przywdziać swemu panu zbroję i nie bacząc na pierwsze krople deszczu, począł zaciskać paski i zapinać sprzączki na barczystej posturze sir Grandela Tyra. Miodowobrązowe palce Andry’ego z wyćwiczoną wprawą radziły sobie ze znajomą skórą i złotą stalą. Zbroja rycerza lśniła, świeżo wypolerowana, naramienniki i napierśnik ukształtowano na podobieństwo ryczącego lwa – symbolu królestwa Galland.
Niemrawy świt próbował przedrzeć się przez wiosenne, deszczowe chmury wiszące gęsto nad pogórzami i szczytami gór. Przypominało to stanie w izbie z wyjątkowo niskim stropem. Andry odetchnął, smakując wilgotne powietrze. Świat napierał na niego ze wszystkich stron.
Ich konie – w sumie było ich trzynaście – związane razem i zbite w gromadę w poszukiwaniu ciepła, rżały cicho. Andry żałował, że nie może do nich dołączyć.
Towarzysze Królestwa czekali na polanie u stóp wzgórza. Niektórzy, strzegąc drogi pielgrzymów wiodącej między drzewami, czekali na wroga. Inni patrolowali oplecioną bluszczem świątynię, której białe kolumny przywodziły na myśl kości starego szkieletu. Wyryte na niej znajome słowa były dziełem Starszych – te same litery Andry widział w mitycznej Ionie. Budowla była wiekowa, starsza od dawnego cesarstwa Cor, wzniesiona dla Wrzeciona, które od wieków pozostawało nieaktywne. Wieża dzwonnicza milczała. Andry nie wiedział, dokąd prowadziło niegdyś Wrzeciono. Nikt o tym nie mówił, a on nie miał odwagi zapytać. Mimo to wyczuwał je niczym zapach, który lada chwila uleci z wiatrem, pozostałość dawno utraconej potęgi.
Sir Grandel wydął wargi. Bladoskóry rycerz spojrzał gniewnie na niebo, świątynię i stojących w dole wojowników.
– Uwierzyć nie mogę, że bladym świtem jestem już na nogach – warknął, nie panując nad głosem.
Andry puścił jego utyskiwania mimo uszu.
– Skończone, panie – rzekł i cofnął się o krok.
Bacznie przyjrzał się rycerzowi, wypatrując choćby najmniejszej skazy, niedociągnięcia, czegokolwiek, co mogłoby mu przeszkodzić w nadchodzącej bitwie.
Rycerz wypiął pierś. Od trzech lat Andry służył jako giermek sir Grandela. Był to człowiek arogancki, lecz Andry wiedział, że żaden z wielkich rycerzy nie grzeszy skromnością. Tego od nich oczekiwano. Teraz uznał, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, poczynając od stalowych butów sir Grandela, aż po zakute w stal knykcie jego rękawic. Zaprawiony w bojach rycerz był uosobieniem siły i odwagi, czempionem Lwiej Straży królowej. Budzącym lęk i podziw.
Jak zawsze Andry wyobraził sobie siebie w tej samej zbroi, z lwem na piersi, zieloną peleryną na ramionach i ojcowskim mieczem w dłoni, tym samym, który wisiał teraz na ścianie w matczynym saloniku. Nieużywany od lat, pokryty kurzem, niemal pęknięty na pół.
Giermek pochylił głowę, odganiając od siebie ową myśl.
– Jesteś gotów, panie.
– Z pewnością czuję się gotów – odparł rycerz, opierając urękawicznioną dłoń na rękojeści miecza. – Po tylu dniach wleczenia swych starczych kości przez Ward. Ile czasu minęło, odkąd opuściliśmy dom, Trellandzie?
– Dwa miesiące, panie – odrzekł Andry bez zastanowienia. – Niemal dwa, co do dnia.
Potrafił zliczyć dni, tak jak potrafił zliczyć własne palce. Każdy dzień w drodze był przygodą, przeprawą przez doliny, góry i pustkowia, do królestw, których w najśmielszych snach nie miał nadziei ujrzeć na własne oczy. U boku wojowników, których sława dorównywała ich umiejętnościom i którzy wszyscy, co do jednego zasługiwali na miano bohaterów. Ich misja dobiegała końca, bitwa wisiała w powietrzu. Andry nie bał się jej, lecz tego, co czekało go później.
Szybka, prosta droga powrotna do domu. Plac ćwiczeń, pałac, chora matka i nieżyjący ojciec. Kolejne cztery lata chodzenia za sir Grandelem z sali tronowej do piwniczki z winem.
Sir Grandel, nie bacząc na zakłopotanie giermka, mówił dalej:
– Otwarte Wrzeciona i powrót dawno zaginionych królestw. Wszystko to bzdury. Gonienie za bajeczkami dla dzieci – mruczał, zginając i rozprostowując palce. – Za duchami.
Pokręcił głową, patrząc na swych gotowych do walki Towarzyszy. Ich stroje i barwy różniły się jak klejnoty w koronie. Spojrzenie wodnistych oczu rycerza na chwilę zatrzymało się na kilku z nich.
Andry podążał za wzrokiem sir Grandela, przyglądając się wyprostowanym, sztywnym postaciom, których zbroje były dziwne, a zachowanie jeszcze dziwniejsze. Choć podróżowali razem od wielu dni, niektórzy Towarzysze wciąż wydawali się obcy. Zagadkowi niczym słowa maga, dalecy i nierzeczywiści jak mit. A przecież stoją tu, przede mną.
– To nie duchy – bąknął Andry, patrząc, jak jeden z nich kroczy dumnie pod murami świątyni. Jasne włosy miał zaplecione w warkocz, sylwetkę barczystą i niewiarygodnie wysoką. Potrzeba było dwóch ludzi, by dźwignąć miecz wiszący u jego pasa. Dom, pomyślał Andry, choć jego prawdziwe imię było znacznie dłuższe i trudniejsze do wymówienia. Książę Iony. – Starsi są ludźmi tak samo jak my.
Łatwo dawało się ich odróżnić od innych wojowników. Starsi trzymali się na uboczu. Było ich sześciu, każdy przywodził na myśl piękny posąg, odmienny od pozostałych, a jednak do nich podobny. Różnili się od ludzi jak ptaki od ryb. Legendy mówiły, że byli dziećmi innych gwiazd, zaś nieliczne opowieści nazywały ich istotami z innego świata.
Nieśmiertelnymi. Andry wiedział.
Wiecznie młodymi, pięknymi, długowiecznymi, odległymi i… zagubionymi. Nawet teraz nie mógł przestać się gapić.
Nazywali siebie Vederami, lecz dla reszty Wardu, dla śmiertelników, którzy znali ich wyłącznie z pradawnej historii i popadających w zapomnienie opowieści, byli Starszymi. Nie zostało ich wielu, lecz zdaniem Andry’ego Trellanda wciąż byli potężni.
Wychynąwszy zza świątyni, książę Starszych podniósł wzrok, a spojrzenie jego szafirowych oczu spoczęło na giermku. Andry pośpiesznie opuścił głowę, wiedząc, że nieśmiertelny potrafił usłyszeć ich rozmowę. Jego policzki oblały się rumieńcem.
Sir Grandel ani drgnął. Widoczne pod osłoną hełmu oczy były twarde i zimne jak stal.
– Czy nieśmiertelni krwawią, giermku?
– Nie wiem, panie – odparł Andry.
Wzrok rycerza prześlizgnął się po pozostałych. Starsi przybyli ze wszystkich zakątków Wardu, wynurzając się z na wpół zapomnianych enklaw. Andry zapamiętał ich, tak jak zapamiętywał dworzan – zarówno po to, by sir Grandel nie zbłaźnił się w towarzystwie, jak i po to, by zaspokoić własną ciekawość.
Pośród Starszych najbardziej osobliwy widok stanowiły dwie kobiety-wojowniczki. Ich obecność zdumiała śmiertelników, a zwłaszcza rycerzy z Gallandu. Nawet jeśli nie budziły lęku, Andry wciąż był nimi zaintrygowany. Rowanna i Marigon przybyły z Sirandel, z głębokich ostępów Zamkowej Kniei, podobnie jak Arberin. Patrząc na ich rude włosy, blade, lisie twarze i purpurowe kolczugi opalizujące jak skóra węża, Andry domyślał się, że są ze sobą blisko spokrewnione. Przypominały jesienny las, w którym słońce bezustannie walczy z cieniami. Nourowie przybyli z Hiziru, pustynnej enklawy na Wielkich Piaskach Ibalu. Zdaniem Andry’ego przypominali zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Nie nosili zbroi, lecz owijali się ciasno zwojami jedwabiu w kolorze zgaszonego różu, z szarfami zdobionymi bogato cennymi klejnotami. Ich skóra miała odcień złota, brązowe oczy obwodzili czarną kredką i fioletowym cieniem, a czarne włosy zaplatali w misternej roboty warkoczyki. Był również Surim, który przebył z nich wszystkich najdłuższą drogę. Ze swoją brązową skórą i głęboko osadzonymi oczami wciąż uginał się pod ciężarem podróży z Tarimu, jak pod ciężkim futrem. Jego mocnej budowy kuc przywiózł go tu aż z rozległych stepów Temurijonu.
Dom kojarzył się Andry’emu z dębem i porożem. Pod ciemnozieloną opończą nosił skórzany pancerz, na którym wytłoczono wielkiego jelenia, symbol jego enklawy i monarchini. Dłonie miał gołe. Na palcu lśnił pierścień z kutego srebra. Jego domem była Iona, ukryta w wąwozach otoczonego górami Calidonu. Gdzie po raz pierwszy zebrali się Towarzysze. Andry dobrze je pamiętał: nieśmiertelne miasto mgieł i kamienia, rządzone przez nieśmiertelną panią w szarej sukni.
Głos sir Grandela wyrwał go z zamyślenia.
– A co z książętami, w których żyłach płynie krew Corów, potomkami starego imperium? – syknął głosem ostrym niczym brzytwa. – Może i są skażeni magią Wrzecion, ale też są śmiertelnikami, jak my wszyscy.
Andry Trelland dorastał w pałacu i doskonale wiedział, jak brzmi zazdrość.
Cortael ze Starego Cor stał sam na kamienistej drodze pielgrzymów i nieugięty wpatrywał się w cienie lasu, przyczajony niczym wilk w swoim leżu. On również miał na sobie pelerynę w barwach Iony, a jego stalowy napierśnik zdobiło odlane w metalu poroże. Ciemnorude włosy opadały mu na ramiona niczym krew o zmierzchu. Cortael nie służył żadnemu królestwu śmiertelników, lecz na jego srogiej twarzy, czole i w kącikach ust widać było drobne zmarszczki. Zdaniem Andry’ego miał jakieś trzydzieści pięć lat. Tak jak Starsi, był dzieckiem Wrzeciona, synem przejścia, którego śmiertelni przodkowie przyszli na świat pod gwiazdami innego królestwa.
Podobnie jak jego miecz. _Ostrze Wrzeciona._ Naga broń odbijała widoczne w górze niebo i emanowała szarym blaskiem, pokryta znakami, których nikt z żyjących nie potrafił już odczytać.
Rycerz zmrużył oczy.
– Czy oni też krwawią?
– Nie wiem – mruknął Andry, odrywając wzrok od ostrza.
Sir Grandel poklepał giermka po ramieniu.
– Może się dowiemy – odrzekł, schodząc ze wzgórza. Jego ciężka zbroja grzechotała przy każdym kroku.
Mam nadzieję, że nie, pomyślał Andry, gdy jego pan dołączył do pozostałych śmiertelników. Sir Grandel stanął w szeregu obok kuzynów North: dwóch pozostałych rycerzy z Gallandu. Edgar i Raymond Northowie byli równie strudzeni tą wyprawą jak sir Grandel, a ich zmęczone twarze odzwierciedlały jego własną.
Bress Byczy Jeździec wcisnął się między nich, uśmiechając się od ucha do ucha pod rogatym hełmem. Najemnik dokuczał rycerzom przy byle okazji, ku ich niezadowoleniu i uciesze Andry’ego.
– Myślałem, że nie chwycisz za miecz. Tak czy inaczej, przed walką powinieneś pomodlić się do bogów – rzekł ktoś głębokim, gładkim głosem.
Odwróciwszy się, Andry ujrzał kolejnego rycerza wychodzącego spomiędzy drzew. Okran z Kasy, wspaniałego królestwa na południu, zbliżając się, skłonił głowę. Pod jedną pachą trzymał hełm, pod drugą swoją włócznię. Na jego perłowobiałej zbroi pysznił się, krzycząc, kasański orzeł; skrzydła miał rozpostarte, szpony rozcapierzone, gotowe pochwycić swą zdobycz. Uśmiech Okrana był niczym spadająca gwiazda jaśniejąca bielą na jego czarnej jak węgiel skórze.
– Panie – odrzekł z ukłonem Andry. – Wątpię, by bogowie chcieli wysłuchać słów giermka.
Okran uniósł brew.
– Oto, co słyszysz od sir Grandela Tyra?
– Wybacz mu, panie. Ciągnąca się tygodniami podróż przez pół królestwa dała mu się we znaki. – Obowiązkiem giermka było służyć panu zarówno czynem, jak i słowem. – Nie chciał urazić ciebie ani nikogo innego.
– Nie obawiaj się, giermku. Nie należę do ludzi, którym przeszkadza bzyczenie much – odparł rycerz z południa i machnął zwinnymi palcami. – Przynajmniej nie dziś.
Andry zapanował nad niestosownym uśmiechem, który cisnął mu się na usta.
– Nazywasz sir Grandela muchą?
– A gdyby tak było, powiedziałbyś mu o tym?
Giermek nie odpowiedział i jego milczenie stanowiło wystarczającą odpowiedź.
– Dobry chłopak. – Kasańczyk roześmiał się, a zaraz potem nałożył hełm i poprawił ametystowy nosal. Rycerz Orła nabierał kształtu jak bohater wyłaniający się ze snu.
– Lękasz się, panie? – Słowa wyrwały się Andry’emu, zanim zdążył ugryźć się w język. Twarz Okrana złagodniała, dodając mu odwagi. – Boisz się złodzieja i jego czarownika?
Kasańczyk milczał przez chwilę, ruchy miał nieśpieszne, wystudiowane. Omiótł wzrokiem świątynię, polanę i stojącego na jej skraju Cortaela, który pełnił wartę na drodze. Z drzew skapywały krople deszczu, cienie zmieniały barwę z czarnej na szarą. Wszystko zdawało się ciche i spokojne.
– To Wrzeciono stanowi zagrożenie, nie ludzie, którzy go szukają – odparł łagodnie.
Mimo usilnych starań Andry nie mógł o nich nie myśleć. Złodziej miecza, mag nikczemnik_._ Ich dwóch przeciwko Towarzyszom: tuzinowi wojowników, z których połowę stanowili Starsi. To będzie rzeź, proste zwycięstwo, powiedział sobie i zmusił się do skinienia głową.
Kasańczyk zadarł brodę.
– Starsi zwrócili się do śmiertelnych władców i wysłano mnie w odpowiedzi, podobnie jak waszych rycerzy. Niewiele wiem o krwi Corów czy magii Wrzecion, a jeszcze mniej w nie wierzę. Skradziony miecz, rozdarte przejście? Wszystko to wygląda mi na konflikt dwóch braci, a nie coś, czym powinny zajmować się wielkie królestwa Wardu. – Prychnął pogardliwie i pokręcił głową. – Lecz nie moja to sprawa wierzyć w słowa władcy Starszych czy ostrzeżenia Cortaela. Moim zadaniem jest walczyć. Ryzyko zaniechania jest zbyt wielkie. W najgorszym wypadku nic się nie wydarzy. Nikt nie przyjdzie. – W jego ciemnych, ciepłych oczach pojawiło się niezdecydowanie. – W najlepszym, ocalimy królestwo, zanim dowie się, że było w niebezpieczeństwie.
_– Kore-garay-sida._
Andry z łatwością sięgnął po język matki, tak dobrze wyuczony przez niego w dzieciństwie. Słowa smakowały niczym miód.
_Taka jest wola bogów._
Okran zamrugał zaskoczony, a zaraz potem rozciągnął usta w zniewalającym uśmiechu.
– _Ambara-garay_ – odparł, kończąc modlitwę skinieniem odzianej w hełm głowy. _Zaufaj bogom._ – Nie mówiłeś, że władasz kasańskim, giermku.
– Matka mnie nauczyła, panie – rzekł Andry, prostując się nieco. Choć mierzył niemal sześć stóp, czuł się niski w porównaniu ze smukłym cieniem Okrana. Dorastając w Ascalu, Andry przywykł do tego, że ludzie zwracają uwagę na jego ciemniejszą skórę, był jednak dumny z dziedzictwa, którego dowodziła. – Urodziła się w Nkonabo, jako córka domu Kiane. – Rodzina jego matki była znana nawet na północy.
– Szlachetny to ród – rzekł Okran, nadal się uśmiechając. – Powinieneś odwiedzić mnie w Benai, kiedy to wszystko się skończy i wrócimy do dawnego życia.
Benai, pomyślał Anry. Miasto kutego złota i ametystu, wybudowane na zielonych brzegach Nkonu.
Ojczyzna, której nigdy nie widział, nagle zaczęła nabierać kształtów, a opowieści snute przez matkę rozbrzmiewały w jego głowie niczym pieśń. To jednak nie trwało długo. Deszcz był zimny, a rzeczywistość nie pozwalała o sobie zapomnieć. Miną trzy, cztery lata, nim Andry zostanie rycerzem.
To cała wieczność, pomyślał. Tyle innych rzeczy muszę przemyśleć. Moją pozycję w Ascalu, moją przyszłość, mój honor. Poczuł, że ogarnia go przygnębienie. Rycerze nie mogą podróżować według woli. Mają obowiązek chronić słabszych, pomagać bezbronnym, a przede wszystkim służyć królestwu i królowej. Nie zwiedzać.
Muszę też pomyśleć o matce, teraz, kiedy stała się taka słabowita.
Andry zmusił się do uśmiechu.
– Kiedy to wszystko się skończy – powtórzył, patrząc na Okrana, który lekkim krokiem schodził ze wzgórza po wilgotnej trawie.
Zaufaj bogom_._
Na pogórzach wielkich gór Allwardu, otoczony bohaterami i nieśmiertelnymi, Andry z pewnością czuł obecność bogów. Któż inny posłałby na taką ścieżkę giermka, syna szlachcianki z dalekiego kraju i nisko urodzonego rycerza? Młodzieńca, który nie dziedziczył zamku i w którego żyłach nie płynęła królewska krew?
Jutro, kiedy to wszystko się skończy, nie będę tym samym chłopcem.
Na skraju polany nieśmiertelny książę Iony dołączył do Cortaela. Zmysły Starszego skupione były na lesie. Nawet ze wzgórza Andry widział jego posępną minę i nieco wysuniętą szczękę.
– Słyszę ich – powiedział. Słowa zabrzmiały niczym trzask bicza. – Pół mili stąd. Jest ich dwóch, tak jak się tego spodziewaliśmy.
– Powinniśmy uważać na czarodzieja! – zawołał Bress. Ostrze topora na jego ramieniu błysnęło niczym uśmiech posłany zaciągniętemu chmurami niebu.
Nieśmiertelni z Sirandel spojrzeli na niego, jak gdyby mieli do czynienia z dzieckiem.
– My zapewnimy wam bezpieczeństwo, Byczy Jeźdźcu – odrzekł Arberin łagodnym głosem, w którym pobrzmiewał obcy akcent jego rodzimej mowy.
Najemnik zacisnął usta.
– Czerwony to oszust, nic więcej! – zawołał Cortael, nawet się nie odwracając. – Otoczcie świątynię, zachowajcie szyk. – Potomek Corów był urodzonym przywódcą, nawykłym do wydawania rozkazów. – Taristan spróbuje prześlizgnąć się między nami i otworzyć przejście, nim zdołamy go zatrzymać.
– Nie uda mu się – zagrzmiał Dom, dobywając swego wielkiego miecza.
Okran uderzył drzewcem włóczni o ziemię na znak, że się z nim zgadza, a kuzyni North potrząsnęli tarczami. Sir Grandel wyprostował się, zacisnął zęby i wyprężył pierś. Nieśmiertelni dołączyli do szeregu uzbrojeni w łuki i miecze. Byli gotowi.
Niebo w końcu się otworzyło i zimny, miarowy deszcz przerodził się w ulewę. Andry zadrżał, gdy strużki wody wcisnęły się pod ubranie i spłynęły mu po plecach.
Cortael uniósł miecz i skierował ostrze w stronę drogi. Krople deszczu spływały mu po twarzy, lecz on był niczym posąg, któremu niestraszna żadna pogoda. Andry wiedział, że Cortael jest śmiertelnikiem, jednak w tamtej chwili wydawał się wieczny. Jak skrawek utraconego świata dostrzeżony przez szparę w zamykających się drzwiach.
– Towarzysze królestwa – zaczął Cortael donośnym głosem.
Gdzieś nad górami przetoczył się grzmot. Bogowie Wardu patrzą, pomyślał Andry. Czuł na sobie ich spojrzenia.
Deszcz jeszcze bardziej przybrał na sile, strugi wody ściekały z nieba, zmieniając trawę w grząskie błoto.
Cortael ani drgnął.
– Ten dzwon nie rozbrzmiał od tysiąca lat – ciągnął. – Od tego czasu żadna stopa nie postała w świątyni i nikt nie przeszedł przez Wrzeciono. Mój brat zamierza być pierwszy. Nie zrobi tego. Nie uda się mu. Zło, które go tu przywiodło, tutaj się zakończy.
Ostrze miecza rozbłysło, odbijając światło błyskawicy. Cortael zacisnął dłoń na rękojeści.
– We krwi Corów i Ostrzu Wrzeciona jest dość mocy, by zniszczyć portal. Naszym obowiązkiem jest powstrzymać mojego brata, nie pozwolić mu wejść do tych ruin, ocalić królestwo i Ward. – Spoglądał na swoich towarzyszy. Andry zadrżał, gdy rycerz omiótł go wzrokiem. – Dziś walczymy dla jutra.
Determinacja Cortaela nie zagłuszyła lęku, który narastał w sercu Andry’ego Trellanda, lecz dodała mu sił. Nawet jeśli miał tylko patrzeć i zmywać krew, nie wzdrygnie się. Będzie służył Towarzyszom i Wardowi w każdy możliwy sposób. Nawet ktoś taki jak giermek potrafił być silny.
– Ten dzwon nie rozbrzmiał od tysiąca lat – powtórzył Cortael. Wyglądał jak żołnierz, nie jak książę. Śmiertelnik, który nie miał pochodzenia, a tylko obowiązek. – I nie rozbrzmi przez kolejny tysiąc.
Huknął grom, tym razem nieco bliżej.
I zadźwięczał dzwon.
Towarzysze spojrzeli po sobie zdumionym wzrokiem.
– Utrzymajcie szyk – przypomniał im Dom. Nagły podmuch wiatru szarpnął jego złotymi włosami. – To sprawka Czerwonego. Iluzja!
Brzmienie dzwonu zdawało się głuche, a zarazem dźwięczne, brzmiało jak wezwanie i ostrzeżenie. Andry wyczuwał jego gniew i smutek. Miał wrażenie, że dźwięk odbija się echem zarówno w przeszłości, jak i w przyszłości, niesiony przez wieki i królestwa. Rozsądek podpowiadał mu, by trzymał się jak najdalej od dzwonu, on jednak stał jak wrośnięty w ziemię, z całych sił zaciskając pięści.
Nie wzdrygnę się.
Sir Grandel obnażył zęby i uderzył dłonią w pierś. Stal szczęknęła o stal.
– Ze mną! – wykrzyczał dawny bitewny okrzyk lwiej straży. Northowie odpowiedzieli mu do wtóru.
Andry poczuł to w piersi.
Stojąc na wzgórzu, dostrzegł dwie postaci, które szły w górę ścieżki, co rusz niknąc pośród deszczu. Ten, którego nazywano Czerwonym, słusznie odziany był w pelerynę koloru świeżo przelanej krwi. Na głowie miał kaptur, lecz Andry widział jego twarz. Twarz maga. Był młody, gładko ogolony, skórę miał bladą, włosy koloru pszenicy. Nawet z tej odległości widać było jego zaczerwienione oczy. Zobaczywszy Towarzyszy, mag zamrugał i przez chwilę mierzył ich wzrokiem od stóp do głów. Poruszył bezgłośnie ustami, formując słowa, których nikt nie był w stanie usłyszeć.
Drugi mężczyzna nie nosił zbroi, lecz zniszczony skórzany pancerz i pelerynę koloru błota. Był szubrawcem, cieniem własnego brata. Spod hełmu, który zasłaniał mu twarz, wysypywały się ciemnorude kędziory.
Jego ostrze, takie samo jak to, które dzierżył w dłoni Cortael, wciąż jeszcze było schowane w pochwie wysadzanej czerwonymi i purpurowymi klejnotami – zachód słońca zamknięty w dłoni. Złodziej miecza.
A więc tak ma wyglądać koniec królestwa, pomyślał zdumiony Andry.
Cortael trzymał wzniesiony miecz.
– Jesteś głupcem, Taristanie.
Dzwon zabrzmiał kolejny raz, kołysząc się na wieży.
Drugi syn Starego Cor stał w milczeniu zasłuchany w bicie dzwonu. Nagle się uśmiechnął, błyskając białymi zębami.
– Ileż to czasu minęło, bracie?
Cortael stał nieporuszony.
– Od urodzenia – ciągnął Taristan, samemu odpowiadając na zadane przez siebie pytanie. – Założę się, że świetnie się bawiłeś, dorastając w Ionie. Błogosławiony przez Wrzeciono od pierwszego oddechu. – Mimo pozornej swobody i niemal wesołego tonu w głosie Taristana, Andry wyczuwał jego podenerwowanie. Przypominał zdziczałego psa krążącego wokół wyćwiczonego ogara. – Aż do ostatniego.
– Chciałbym powiedzieć, że miło było cię spotkać, bracie – odezwał się Cortael.
Stojący u jego boku Dom spoglądał spode łba.
– Oddaj, coś zabrał, złodzieju.
Szybkim ruchem Taristan chwycił za wiszący u pasa miecz, odsłaniając kilka cali ostrza. W strugach deszczu zalśniła stal pokryta pajęczyną wyrytych na niej słów.
Taristan uśmiechnął się krzywo.
– Jeśli chcesz, możesz spróbować mi go odebrać, Domacridhanie – rzekł. Pełne imię Starszego zabrzmiało niezgrabnie w jego ustach, jak gdyby nie było warte jego wysiłku. Zakołysał pochwą, jakby drażnił się z nimi wszystkimi. – Jeśli jesteś taki jak krypty twoich przodków, niechybnie zawiedziesz. Zresztą, kim jesteś, by odmawiać mi tego, co należy mi się z tytułu urodzenia? I nawet jeśli jestem młodszy, sprawiedliwość nakazuje, by każdy z nas posiadał ostrze naszych przodków, naszego zaginionego królestwa.
– To się źle skończy – warknął Cortael. – Poddaj się, a nie będę zmuszony cię zabić.
Taristan przesunął stopę, poruszał się z gracją tancerza, nie jak wojownik. Cortael wykonał podobny ruch i wyciągnął ostrze ku szyi brata.
– Starsi uczynili cię tym, kim jesteś, Cortaelu – ciągnął Taristan. – Wojownikiem, mędrcem, panem śmiertelników i nieśmiertelnych. Dziedzicem, który odbuduje dawno utracone imperium. A wszystko po to, byś uczynił dokładnie to, co ja uczyniłem: na nowo otworzył Wrzeciona. Połączył królestwa. Pozwolił ich mieszkańcom wrócić do domów, których nie widzieli od wieków. – Zerknął na Doma. – Czyżbym się mylił, Starszy?
– Otwarcie Wrzeciona stanowi zagrożenie dla wszystkich królestw. Dla własnych celów zniszczyłbyś świat – warknął Dom, którego powoli opuszczał spokój.
Tristan uczynił krok, błoto mlasnęło pod jego stopami.
– Dla jednych oznaczałoby to zniszczenie. Dla innych chwałę.
Całun spokoju opadł z ramion Starszego niczym zrzucona opończa.
– Potworze! – ryknął Dom, płynnym ruchem unosząc własny miecz.
Taristan wyszczerzył zęby w kpiącym uśmiechu.
Jemu to się podoba, pomyślał z odrazą Andry.
Dom obnażył zęby.
– Nie możesz siłą otworzyć Wrzeciona. Konsekwencje…
– Szkoda twych słów – wtrącił Cortael. – Jego los jest przesądzony.
Taristan się zatrzymał.
– Mój los jest przesądzony? – syknął. Jego łagodny, niebezpieczny głos był niczym ostrze ukryte pod jedwabiem. Wściekłość wzbierała w nim jak burza nad ich głowami.
Stojący na wzgórzu Andry poczuł, że serce bije mu mocniej, a oddech przyśpiesza.
– Zabrali cię, wyszkolili i wmówili ci, że jesteś kimś wyjątkowym, odrodzonym cesarzem, potomkiem Corów, zrodzonym z Wrzeciona. – Taristan gotował się z wściekłości. – Ostatnim z prastarego rodu, przeznaczonym do wielkich czynów. Miałeś sięgnąć po Stare Cor, podbić je i nim władać. Cóż za chwalebne przeznaczenie dla pierworodnego syna rodziców, których nie dane nam było poznać.
Z paskudnym grymasem chwycił oburącz hełm i zdarł go z głowy, odsłaniając twarz.
Andry rozdziawił usta, z których dobył się stłumiony krzyk.
Bracia patrzyli na siebie, jeden był lustrzanym odbiciem drugiego.
Bliźniacy.
Choć Taristan wyglądał przy Cortaelu jak żebrak przy królu, Andry z trudem odróżniłby jednego od drugiego. Mieli identyczne urodziwe twarze, przenikliwe oczy, mocne szczęki, wąskie usta i roztaczali wokół siebie osobliwą aurę tych, w których żyłach płynęła krew Wrzecion. Niepodobni do innych śmiertelników z wyjątkiem samych siebie.
Zdumiony Cortael zatoczył się w tył.
– Taristanie – rzekł, a jego głos niemal utonął w deszczu.
Złodziej miecza długim, powolnym ruchem wyciągnął własne Ostrze Wrzeciona. Klinga zaśpiewała w harmonii z dzwonem – świszczący oddech w zderzeniu z głębokim rykiem.
– Każdy sen, który śniłeś, został ci dany. Każda ścieżka, po której kroczyłeś, została wybrana zawczasu – przemówił Taristan. Deszcz siekł ostrze strumieniami. – W dniu twoich narodzin zdecydowano o twoim przeznaczeniu, Cortaelu. Twoim, nie moim.
– Co więc teraz wybierzesz, bracie?
Taristan zadarł głowę.
– Wybieram życie, którym powinienem był żyć.
Piekielny dzwon rozbrzmiał po raz kolejny, tym razem nieco głębiej.
– Dałeś mi szansę, bym mógł się poddać. – Taristan wykrzywił usta w uśmiechu. – Obawiam się, że nie mogę zrobić tego samego. Roninie?
Czarnoksiężnik uniósł ręce, wyciągając przed siebie białe jak śnieg dłonie. Sirandelczycy byli szybsi, niż Andry się spodziewał, i trzy strzały przeszyły ze świstem powietrze. Celowali tam, gdzie należało – w serce, gardło i oko. Wszystkie trzy strzały spłonęły jednak zaledwie kilka cali od twarzy Ronina. Za nimi posypały się kolejne. I tym razem czerwony rozbłysk zmienił je w niewiele więcej niż smugi dymu na deszczu.
Cartael podniósł miecz wysoko nad głowę, chcąc rozpłatać Ronina na pół.
Jednakże Taristan był szybszy i sprawnym ruchem sparował cios. Stal szczęknęła o stal.
– Tego, czego ciebie uczono w pałacu, ja uczyłem się w błocie – syknął, zbliżając twarz do bliźniaczej twarzy brata.
Mag złączył dłonie i rozległ się chrzęst kamienia, huk gromu i wściekłe skwierczenie, jak syk oliwy na rozgrzanej patelni. Groza ogarnęła Andry’ego, gdy spojrzał na świątynię, która jeszcze chwilę temu świeciła pustkami. Ciężkie odrzwia rozwarły się na zewnątrz, popychane dziesiątkami białych dłoni pokrytych popiołem i sadzą. Spod rozdartej, popękanej skóry wyzierały kości lub jątrzące się czerwone rany. Andry nie widział twarzy stworów, za co dziękował losowi. Nawet nie chciał sobie wyobrażać, jakie okropieństwa mogły sobą przedstawiać. Wnętrze świątyni pulsowało oślepiającym, białym światłem, podczas gdy wylewające się zza drzwi mroczne cienie gnały w stronę polany.
Towarzysze odwrócili się w kierunku zamieszania, a na ich twarzach odmalowało się przerażenie.
– Popielnicy – jęknęła Rowanna z Sirandel.
W jej szeroko otwartych złotych oczach Andry dostrzegł strach, który on sam czuł, choć nie miał pojęcia, co znaczyły jej słowa. Na chwilę odwróciła uwagę od świątyni i spojrzała w stronę wzgórza, na konie. Nietrudno było zgadnąć, co chodzi jej po głowie.
Chciała uciec.
Stojący w dole Cortael warknął Taristanowi w twarz, a ich ostrza spotkały się ze szczękiem.
– Wrzeciono?
Jego bliźniak zerknął w bok.
– Zostało już otwarte, a przejście się dokonało. – Błyskawicznym ruchem huknął Cortaela łokciem w twarz. Wojownik zatoczył się i runął na ziemię, ze złamanego nosa buchnęła szkarłatna krew. – Masz mnie za idiotę?
Dom rzucił się na niego z bitewnym okrzykiem Starszych na ustach. Z gracją poruszał się po łuku do chwili, gdy mag uniósł rękę i muśnięciem odrzucił go kilka jardów do tyłu.
Dziesiątki żywych trupów wysypywały się ze świątyni, tratując się nawzajem. Tu i ówdzie ohydne, okaleczone ciała pełzały na połamanych kończynach, grzechocząc wewnątrz brudnych, czarnych zbroi. Przypominali śmiertelników, lecz nimi nie byli; wyglądali, jakby ktoś lub coś wywróciło je na drugą stronę. Większość ściskała w dłoniach wysłużoną broń: zardzewiałe, żelazne miecze, wyszczerbione topory, pęknięte sztylety i strzaskane włócznie. Połamane, lecz wciąż ostre i wciąż śmiertelnie niebezpieczne. Na hordę posypał się grad strzał i pierwsza fala padła pod ostrzałem Sirandelczyków jak pszenica pod ostrzem kosy. Można ich było zabić, lecz ich oddziały stale rosły w siłę. Bił od nich charakterystyczny smród dymu i palonego mięsa, a wiejący z wnętrza świątyni – z Wrzeciona – gorący wicher, niósł tumany popiołu.
Andry nie mógł się ruszyć ani oddychać. Patrzył w osłupieniu, jak poznaczona bliznami, skrwawiona armia ożywieńców z utraconego królestwa runęła na Towarzyszy. Byli żywi? Czy martwi? Nie potrafił powiedzieć. Nierównym kręgiem otoczyli Taristana i Cortaela, jak gdyby przykazano im, by pozwolili braciom walczyć.
Włócznia tańczyła w dłoniach Okrana, kreśląc szerokie łuki i rozpłatując kolejne gardła. Rycerze Gallandu walczyli zaciekle w trójkącie odwróceni do siebie plecami, a ostrza ich mieczy były czarne od sadzy i czerwone od krwi. Surim i Nour przywodzili na myśl rozmazane smugi z krótkimi mieczami i sztyletami tańczącymi im w dłoniach. Pozostawiali po sobie śmierć i zniszczenie, gdy, prąc do przodu, wycinali sobie ścieżkę wśród oddziałów wroga. Stwory walczyły, a piskliwe, schrypnięte wrzaski, które dobywały się z ich okaleczonych gardeł, brzmiały nieludzko. Andry z trudem rozróżniał twarze – blade, bezwłose głowy i skórę koloru kości, poznaczoną czerwienią lub pomalowaną ściekającą z nich smołą. Oblepione łuszczącym się popiołem przywodziły na myśl zwęglone drewno, które ktoś przypalił od zewnątrz.
Dwóch miało stanąć do walki przeciwko dwunastu, pomyślał Andry. Tymczasem dwunastu walczyło przeciwko dziesiątkom. Setkom.
Konie rżały i szarpały się na postronkach. Wyczuwały niebezpieczeństwo, krew, a przede wszystkim Wrzeciono syczące we wnętrzu świątyni. Jego bliskość przerażała je niczym huk gromu.
Taristan i Cortael krążyli wokół siebie, zbroja Cortaela była umazana błotem. Krew ściekała mu po brodzie i skapywała na zdobiony porożem napierśnik. Ich miecze spotkały się ze szczękiem. Cortael był uosobieniem umiejętności i siły, podczas gdy Taristan przypominał zdziczałego kota – pozostawał w ciągłym ruchu, stąpał lekko na palcach z mieczem w jednej i sztyletem w drugiej dłoni, robiąc użytek tak z jednego, jak i z drugiego. Nacierał, robił uniki, ślizgał się w deszczu i błocie. Szczerzył zęby i uśmiechał się szyderczo, plując krwią w twarz brata. Z impetem opuścił miecz na ramię Cortaela, na jego naramiennik i kolczugę. Cortael skrzywił się z bólu, lecz chwycił brata w pasie i runąwszy na ziemię, zaczęli tarzać się w błocie.
Andry patrzył na to wszystko w całkowitym bezruchu. Co mogę zrobić? Co mogę zrobić? Ręce mu drżały; cały się trząsł. A niech cię, dobądź miecza! Walcz. To twój obowiązek. Chcesz być rycerzem, a rycerze nie czują lęku. Rycerz nie stałby i nie patrzył. Rycerz poszarżowałby w dół zbocza, prosto w chaos, z tarczą i mieczem gotowym do ataku.
U stóp wzgórza błoto zmieniło barwę na czerwoną.
Tak właśnie zginąłby rycerz.
Arberin krzyknął jako pierwszy.
Jeden z żywych trupów ucapił go za rudy warkocz i począł wdrapywać się mu na plecy. Jego śladem poszedł kolejny. I następny, i jeszcze jeden, aż swym ciężarem przygnietli Starszego do ziemi. Ich ostrza były liczne. Biała stal, czarne żelazo, stare i przeżarte przez rdzę. Mimo to wystarczająco ostre.
Ciało Arberina nie było dla nich żadną przeszkodą.
Rowanna i Margion wyrąbywały sobie drogę ku niemu. Gdy dotarły, ciało Arberina wciąż krwawiło, lecz jego nieśmiertelne życie dobiegło końca.
Sir Grandel i Northowie ustępowali pod naporem wroga, a ich trójkąt zacieśniał się z każdą mijającą sekundą. Miecze tańczyły, tarcze tłukły o tarcze, rękawice chrzęściły. Wokół nich piętrzyły się ciała – sterta białych kończyn i odciętych głów. Edgar pierwszy się potknął. Upadał powoli, jak gdyby zanurzał się w wodzie, świadomy swojego końca. Do chwili, aż sir Grandel pochwycił go za pelerynę i postawił na nogi.
– Ze mną! – huknął, przekrzykując bitewny zgiełk. Na pałacowym placu ćwiczeń znaczyło to: „tak trzymaj, bądź silny i przyj naprzód”. Dziś znaczyło to tylko: „nie umieraj!”.
Byczy Jeździec, rycząc, wywijał toporem, a każdy jego cios podrzynał kolejne gardło. Jego zbroja upstrzona była plamami czerwieni i czerni, krwi i smoły. Jednakże najemnik stopniowo opadał z sił. Andry miał ochotę krzyczeć, gdy rogaty hełm Bressa Byczego Jeźdźca zniknął pod lawiną ciał.
Sekundy ciągnęły się jak godziny, a każda śmierć trwała całą wieczność.
Następna padła Rowanna do połowy zanurzona w kałuży, z toporem wbitym w kręgosłup.
Potężny cios młotem wgniótł napierśnik Raymona Northa. Mokre rzężenie jego gasnącego oddechu było słychać ponad bitewnym zgiełkiem. Edgar pochylił się nad nim i zapominając o swym mieczu, ujął w dłonie głowę kuzyna. Mimo wysiłków sir Grandela stwory rzuciły się na klęczącego rycerza uzbrojone w noże i zęby.
Andry znał kuzynów North, odkąd był chłopcem. Do głowy mu nie przyszło, że będzie oglądał ich śmierć – jakże marną.
Sir Grandel był potężnym mężczyzną i trudno było powalić go na ziemię, choć stwory próbowały. W pewnym momencie podniósł wzrok i spojrzał na Andry’ego, wciąż stojącego na wzniesieniu. Andry patrzył na własne ręce, którymi poruszał bezmyślnie, wzywając swego pana, by porzucił pole walki. „Ze mną. Nie daj się zabić”. W innej sytuacji sir Grandel złajałby go za tchórzostwo.
Teraz jednak usłuchał i zaczął biec.
To samo uczynił Andry, który odkrył nagle, że ściska w dłoni miecz. Jego ciało poruszało się szybciej niż umysł, stopy ślizgały się w błocie.
Jestem giermkiem sir Grandela Tyra, rycerza Lwiej Straży. Oto mój obowiązek. Muszę mu pomóc. Wyrzucił z głowy wszystkie inne myśli, aż pozostała w niej tylko ta jedna: Muszę być dzielny.
– Ze mną! – zawył Andry.
Sir Grandel wspinał się na zbocze, jednak stwory podążały za nim, czepiając się jego nóg i nieubłaganie ściągając go w dół. Rycerz uniósł odzianą w rękawicę dłoń i rozcapierzył palce. Nie próbował niczego pochwycić, nie błagał. Nie prosił o pomoc ani ochronę. Jego oczy rozwarły się szeroko.
– UCIEKAJ, TRELLAND! – ryknął rycerz. – UCIEKAJ!
Ostatni rozkaz sir Grandela Tyra dotarł do uszu Andry’ego. Chłopak zamarł ze wzrokiem wbitym w ziejącą w dole czerwoną paszczę.
Jeden z trupów wyrwał rycerzowi miecz z dłoni. Sir Grandel nie przestawał walczyć, lecz buty ugrzęzły mu w błocku i poślizgnąwszy się, zaczął osuwać się w dół. Po drodze chwytał palcami kępki mokrej trawy.
Andry poczuł pod powiekami palące łzy.
– Ze mną – szepnął głosem słabym jak kwiat marniejący na mrozie.
Nie mógł patrzeć, jak jeden miecz upada na ziemię, a po nim drugi. Wzrok mu się rozmywał, czarne plamy rosły przed oczami, jakby lada chwila miały pochłonąć cały świat. Smród krwi, zgnilizny i popiołu pochłaniał wszystko. Muszę uciekać, pomyślał, ale nogi miał jak z waty.
– Rusz się – syknął do siebie i zrobił krok w tył.
Czuł na sobie wzrok ojca i sir Grandela. Rycerzy poległych w bitwach, wojowników, którzy wypełnili swój obowiązek i nie wyrzekli się honoru. On nigdy taki nie będzie. Andry schował miecz do pochwy i chwycił cugle swojego konia.
Ciała Nourów leżały na schodach świątyni, ich długie, smukłe członki były rozrzucone na marmurze. Nawet po śmierci wyglądali przepięknie. Marigon opłakiwała śmierć Rowanny, lecz nie przestawała walczyć. Wyła, potrząsała głową – już nie lisica, lecz ruda wilczyca. Surim i Dom żyli i próbowali przedostać się do Cortaela.
Złamana włócznia leżała u stóp Okrana, który walczył teraz tarczą i mieczem. Biała zbroja Kasańczyka zmieniła kolor na szkarłatny, orzeł na jego piersi był zbryzgany świeżą krwią.
Drżącymi rękami Andry odwiązał lejce i odwrócił się w stronę konia Okrana. Zacisnął zęby, siłą woli zmuszając palce do ruchu. Były odrętwiałe ze strachu i niezdarne, gdy odwiązywał rycerskiego rumaka. Przynajmniej tyle mogę zrobić, pomyślał.
Cortael i Taristan walczyli w samym środku krwawego huraganu. Błoto pod ich stopami było zadeptane jak ziemia na placu turniejowym. Cortael wyglądał teraz równie mizernie jak jego brat i daleko mu było do księcia czy imperatora. Obaj dyszeli ze zmęczenia, słaniając się na nogach. Każdy cios był powolniejszy od poprzedniego i nieco od niego słabszy.
Ronin stał u wrót świątyni, w powietrzu wirował popiół. Ręce maga były wyciągnięte i zwrócone dłońmi do góry, lecz Andry wiedział, że nie oddaje on czci żadnemu z bogów. Czarnoksiężnik zadarł głowę i uśmiechnął się do wieży dzwonniczej. Jak gdyby w odpowiedzi rozległ się dźwięk dzwonu.
Ostrza Wrzecion spotkały się w chwili, gdy niebo rozdarła błyskawica i obie klingi na krótką chwilę rozjarzyły się fioletowobiałym światłem.
Jeden z koni zakwiczał i stanął dęba, zrywając linę. Chwilę później wszystkie rozpierzchły się w popłochu i Andry zaklął pod nosem. Czując, że cugle wyślizgują mu się z dłoni, zacisnął palce w oczekiwaniu, że lada chwila zostanie pociągnięty w dół zbocza. Tymczasem biały rumak Doma zarżał tylko.
Wykrzyczane po kasańsku słowa sprawiły, że Andry jeszcze bardziej podupadł na duchu. Okran padł pod naporem mieczy. Umarł, patrząc w niebo i szukając na nim orła, który zabierze go do domu.
W drugim końcu polany topór odrąbał Marigon rękę, a zaraz potem głowę.
Oddzieleni od niej Surim i Dom ryknęli wściekle – dwie samotne wyspy pośród morza krwi. Niebawem jego fale zamknęły się wokół Surima. Ten gwizdnięciem próbował jeszcze przywołać swego rumaka, choć stepowy kuc gnał już ku niemu, nie bacząc na otaczający go bitewny chaos. Padł, nim zdołał przedrzeć się do swego pana. Chwilę później zginął też Surim.
Andry nie był w stanie dobyć głosu, nawet po to, by się pomodlić.
Walczący w kręgu Cortael ryknął z wściekłości, jego ciosy odzyskały dawną siłę. Machnięciem miecza wytrącił Taristanowi sztylet i ten ugrzązł w błocie. Kolejnym ciosem przebił się przez gardę Taristana i zatopił ostrze głęboko w piersi brata.
Andry zamarł z nogą w strzemieniu. Nie śmiał robić sobie nadziei.
Trupia armia także znieruchomiała, rozwierając skrwawione szczęki. Stojący na schodach świątyni Ronin opuścił ręce i szeroko otworzył szkarłatne oczy.
Taristan upadł na kolana z mieczem wystającym z ciała. Zdumiony rozdziawił usta. Na twarzy górującego nad nim Cortaela próżno było szukać radości czy triumfu; była nieruchoma, jeśli nie liczyć deszczu, który zmywał z niej krew.
– Sam to sobie zrobiłeś, bracie – odezwał się powoli. – A jednak proszę cię o wybaczenie.
Jego bliźniak zachłysnął się krwią, słowa przychodziły mu z trudem.
– To… nie twoja wina, że urodziłeś się pierwszy. Nie twoja… wina, że cię wybrano – wyjąkał Taristan, spoglądając na ranę. Gdy podniósł wzrok, jego czarne oczy były zimne, stanowcze. – Ponosisz jednak winę za to, że mnie nie doceniałeś.
Z szyderczym uśmiechem wyszarpnął miecz z ciała. Ostrze było czerwone i śliskie od krwi.
Andry nie wierzył własnym oczom.
– Te dzwony nie biły dla bogów od tysięcy lat – ciągnął Taristan i dzierżąc w dłoniach bliźniacze miecze, dźwignął się z ziemi. Z ust otaczających go stworów dobywały się dziwne dźwięki; przywodziły na myśl szyderczy śmiech i brzęczenie owadów. – I dziś również nie biją dla twoich bogów. Lecz dla mojego. Dla Niego. I dla tego, co nadejdzie.
Przerażony Cortael zatoczył się w tył. Pozbawiony broni uniósł rękę, jakby błagał zapomnianego brata o litość.
– Zniszczysz Ward dla korony!
– Król, który włada popiołami, nadal jest królem – wychrypiał Taristan.
Przedzierając się przez zwały ciał, Dom brnął ku przyjacielowi.
Nie da rady, pomyślał Andry. Był tego pewien, choć świat wciąż wirował mu przed oczami. Jest za daleko, wciąż za daleko.
Taristan wbił miecz Cortaela w ziemię i zacisnął palce na własnej broni. Cortael patrzył w milczeniu, jak unosi ją nad głowę. Nie miał gdzie uskoczyć ani dokąd uciec. Twarz mu się skurczyła i wyglądał jak książę sprowadzony do roli żebraka.
– Bracie…
Ostrze spadło na niego z siłą, która rozpłatała zbroję płytową i kolczugę, i dosięgło serca Cortaela. Następca tronu Starego Cor osunął się na kolana, kołysząc głową na boki.
Taristan oparł stopę na jego ramieniu i wyszarpnął miecz z piersi brata, pozwalając, by jego ciało zwiotczało.
– Trup zaś nadal jest trupem – syknął z szyderczym uśmiechem.
Jeszcze raz uniósł broń, gotowy rozczłonkować ciało brata.
Jednakże jego ostrze zatrzymała iońska klinga w ręku ostatniego z żyjących Towarzyszy.
– Zostaw go – warknął wściekle Dom i z łatwością odepchnął Taristana.
Starszy stanął między Taristanem a ciałem przyjaciela, gotowy do walki, choć zewsząd otaczali go wrogowie i tak naprawdę został już pokonany. Miecz Cortaela zakrwawiony i bezużyteczny tkwił wbity w ziemię niczym nagrobek czekający na nich obu.
Taristan roześmiał się wyraźnie rozbawiony.
– Legendy mówią, że jesteście dzielni i szlachetni; istne wcielenie wspaniałości. Powinny wspominać też o tym, że jesteście głupi.
Usta Doma drgnęły w uśmiechu. Jego oczy, oczy Starszego z nieśmiertelnego królestwa, były zdumiewająco zielone. Wzrok Doma na moment umknął w bok, ku wzgórzu i giermkowi siedzącemu pewnie w siodle na białym rumaku.
Andry, czując, jak wstępuje w niego nadzieja, zacisnął zęby. I jeden, jedyny raz skinął głową.
Z ust Starszego dobył się wysoki, przeciągły gwizd. Chwilę później koń runął w dół zbocza. Nie w sam środek pola walki, lecz wokół niego, mijając ożywieńców, stosy ciał i poległych Towarzyszy.
Z szybkością godną nieśmiertelnego Dom przyskoczył do miecza Cortaela i wyszarpnął go z błota. Zaraz potem wyprostował się i z całej siły wyrzucił ostrze w powietrze niczym oszczep, ponad głowami upiornej armii Wrzeciona. Miecz poszybował w górę jak strzała wypuszczona z łuku. Jedyne zwycięstwo w obliczu sromotnej porażki.
Taristan ryknął wściekle, gdy miecz i rumak pomknęli ku sobie.
Świat Andry’ego skurczył się do rozbłysku stali spadającej w mokrą trawę. Rumak, którego dosiadał, był kłębowiskiem mięśni i strachu. Giermek wyćwiczony w jeździe konnej i walce w siodle wychylił się i ścisnąwszy udami boki konia, rozcapierzył brązowe palce.
Ostrze Wrzeciona było zimne w dotyku.
Z gardeł nieumarłych dobył się wściekły wrzask, ale rumak nie zwalniał. Serce Andry’ego waliło do wtóru z kopytami, w jego piersi narastało trzęsienie ziemi. Umysł miał zaćmiony, przed oczami migały mu twarze poległych Towarzyszy, których śmierć na dobre wyryła się w jego pamięci. O ich czynach nie powstaną żadne pieśni. Ani historie.
Poczuł się przytłoczony. Wszystkie jego myśli roztrzaskały się i na nowo złożyły w jedną.
Zawiedliśmy.3. MIĘDZY SMOKIEM A JEDNOROŻCEM
3
MIĘDZY SMOKIEM A JEDNOROŻCEM
_Corayne_
Po dwóch kubkach wina Corayne zaszumiało w głowie i zaczęła marzyć o dalekich ziemiach poza Lemartą. Otoczonych palisadą miastach Jydu, kraju najeźdźców. Nkonie i Zatoce Cudów. Almsadzie, wielkim porcie Ibalu i domu największej floty w całym królestwie. Pokręciła głową i szturchnęła kubek, przesuwając go po znajomym, śliskim od tłuszczu stole w kącie Królowej Mórz. Nazwa tawerny pochodziła sprzed czasów kapitan an-Amrat, jednak wszyscy lubili udawać, że nazwano ją na jej cześć.
Tak też zachowywała się Meliz, która rozsiadła się na ławie, oparta plecami o ścianę, i uśmiechała się do wszystkich. Światło świec lśniło w jej włosach, zmieniając je w rubinową koronę. Kastio siedział przy drzwiach w otoczeniu żeglarzy i miejscowych. Odkąd Meliz wróciła, nie musiał już niańczyć Corayne. Zakołysał się; niebieskie oczy miał na wpół przymknięte, w dłoni trzymał opróżniony do połowy kubek. Załoga nie żałowała sobie ani wina, ani piwa. Ich głosy niosły się po izbie, a ogorzałe od słońca ciała tłoczyły się w wąskiej przestrzeni. Większości z nich przydałaby się kąpiel. Corayne to nie przeszkadzało. Towarzystwo cuchnących żeglarzy było lepsze niż kolejny samotny wieczór.
Przyglądała się im z uwagą. W trakcie rejsu do załogi _Zrodzonego z burzy_ dołączyło dwóch nowicjuszy. Byli to bladzi bliźniacy z Jydu, niewiele od niej starsi, ale wysocy i barczyści – potomkowie najeźdźców.
Zyskaliśmy dwóch, a straciliśmy czterech, pomyślała Corayne. Przed oczami jedna po drugiej stawały jej twarze członków załogi, których nigdy więcej już nie zobaczy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki