Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niszczyciel królestw - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 października 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
40,00

Niszczyciel królestw - ebook

Powieść, która szturmem wdarła się na szczyt bestsellerów New York Timesa!

Pełna akcji i niebezpiecznych niespodzianek nowa, oszałamiająca seria fantasy pióra Victorii Aveyard, autorki bestsellerowej serii „Czerwona królowa”, rozpoczyna się w miejscu, gdzie gaśnie wszelka nadzieja.

Kto sięgnie po miecz, gdy zawiedli bohaterowie?

Nad Allward nadciąga dziwny mrok.

Czuje to nawet Corayne an-Amarat, żyjąca w małym miasteczku nad brzegiem morza.

Wkrótce dziewczyna odkrywa prawdę: jest ostatnią potomkinią prastarego rodu i jedyną nadzieją na to, by ocalić świat od zniszczenia. W swej walce nie będzie jednak sama. W miarę jak ciemność gęstnieje, Corayne gromadzi drużynę osobliwych sprzymierzeńców. Są wśród nich:

Giermek zmuszony wybierać między domem a honorem.

Nieśmiertelny szukający pomsty za złamaną obietnicę.

Żądna krwi skrytobójczyni.

Mówiąca zagadkami prastara wiedźma.

Fałszerz z mroczną przeszłością.

Chcąca wyrównać rachunki łowczyni nagród.

Razem stają do walki z niezwyciężonym, bezwzględnym przeciwnikiem, gotowym obrócić w popiół wszystkie królestwa, i armią, jakiej w Allawrdzie jeszcze nie widziano.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-81-8
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG. NIE­WY­ŚPIE­WANA PIEŚŃ

Pro­log

Nie­wy­śpie­wana pieśń

Żaden z żyją­cych śmier­tel­ni­ków nie widział ni­gdy Wrze­ciona.

Opo­wie­ści o nich żyły w miej­scach, o któ­rych pamię­tano, i takich, o któ­rych dawno już zapo­mniano, w ludziach dotknię­tych magią, isto­tach z innych świa­tów. Jed­nakże żadne Wrze­ciono nie zapło­nęło od wie­ków. Ostat­nie prze­pa­dło tysiąc lat temu. Por­tale zostały zamknięte, bramy zawarte na głu­cho. Wiek przej­ścia dobiegł końca. All­ward został odcięty od innych świa­tów.

I tak musi pozo­stać, pomy­ślał Andry Trel­land. Dla dobra nas wszyst­kich.

Gier­mek pomógł przy­wdziać swemu panu zbroję i nie bacząc na pierw­sze kro­ple desz­czu, począł zaci­skać paski i zapi­nać sprzączki na bar­czy­stej postu­rze sir Gran­dela Tyra. Mio­do­wo­brą­zowe palce Andry’ego z wyćwi­czoną wprawą radziły sobie ze zna­jomą skórą i złotą stalą. Zbroja ryce­rza lśniła, świeżo wypo­le­ro­wana, nara­mien­niki i napier­śnik ukształ­to­wano na podo­bień­stwo ryczą­cego lwa – sym­bolu kró­le­stwa Gal­land.

Nie­mrawy świt pró­bo­wał prze­drzeć się przez wio­senne, desz­czowe chmury wiszące gęsto nad pogó­rzami i szczy­tami gór. Przy­po­mi­nało to sta­nie w izbie z wyjąt­kowo niskim stro­pem. Andry ode­tchnął, sma­ku­jąc wil­gotne powie­trze. Świat napie­rał na niego ze wszyst­kich stron.

Ich konie – w sumie było ich trzy­na­ście – zwią­zane razem i zbite w gro­madę w poszu­ki­wa­niu cie­pła, rżały cicho. Andry żało­wał, że nie może do nich dołą­czyć.

Towa­rzy­sze Kró­le­stwa cze­kali na pola­nie u stóp wzgó­rza. Nie­któ­rzy, strze­gąc drogi piel­grzy­mów wio­dą­cej mię­dzy drze­wami, cze­kali na wroga. Inni patro­lo­wali ople­cioną blusz­czem świą­ty­nię, któ­rej białe kolumny przy­wo­dziły na myśl kości sta­rego szkie­letu. Wyryte na niej zna­jome słowa były dzie­łem Star­szych – te same litery Andry widział w mitycz­nej Ionie. Budowla była wie­kowa, star­sza od daw­nego cesar­stwa Cor, wznie­siona dla Wrze­ciona, które od wie­ków pozo­sta­wało nie­ak­tywne. Wieża dzwon­ni­cza mil­czała. Andry nie wie­dział, dokąd pro­wa­dziło nie­gdyś Wrze­ciono. Nikt o tym nie mówił, a on nie miał odwagi zapy­tać. Mimo to wyczu­wał je niczym zapach, który lada chwila uleci z wia­trem, pozo­sta­łość dawno utra­co­nej potęgi.

Sir Gran­del wydął wargi. Bla­do­skóry rycerz spoj­rzał gniew­nie na niebo, świą­ty­nię i sto­ją­cych w dole wojow­ni­ków.

– Uwie­rzyć nie mogę, że bla­dym świ­tem jestem już na nogach – wark­nął, nie panu­jąc nad gło­sem.

Andry puścił jego uty­ski­wa­nia mimo uszu.

– Skoń­czone, panie – rzekł i cof­nął się o krok.

Bacz­nie przyj­rzał się ryce­rzowi, wypa­tru­jąc choćby naj­mniej­szej skazy, nie­do­cią­gnię­cia, cze­go­kol­wiek, co mogłoby mu prze­szko­dzić w nad­cho­dzą­cej bitwie.

Rycerz wypiął pierś. Od trzech lat Andry słu­żył jako gier­mek sir Gran­dela. Był to czło­wiek aro­gancki, lecz Andry wie­dział, że żaden z wiel­kich ryce­rzy nie grze­szy skrom­no­ścią. Tego od nich ocze­ki­wano. Teraz uznał, że wszystko jest w jak naj­lep­szym porządku, poczy­na­jąc od sta­lo­wych butów sir Gran­dela, aż po zakute w stal knyk­cie jego ręka­wic. Zapra­wiony w bojach rycerz był uoso­bie­niem siły i odwagi, czem­pio­nem Lwiej Straży kró­lo­wej. Budzą­cym lęk i podziw.

Jak zawsze Andry wyobra­ził sobie sie­bie w tej samej zbroi, z lwem na piersi, zie­loną pele­ryną na ramio­nach i ojcow­skim mie­czem w dłoni, tym samym, który wisiał teraz na ścia­nie w mat­czy­nym salo­niku. Nie­uży­wany od lat, pokryty kurzem, nie­mal pęk­nięty na pół.

Gier­mek pochy­lił głowę, odga­nia­jąc od sie­bie ową myśl.

– Jesteś gotów, panie.

– Z pew­no­ścią czuję się gotów – odparł rycerz, opie­ra­jąc urę­ka­wicz­nioną dłoń na ręko­je­ści mie­cza. – Po tylu dniach wle­cze­nia swych star­czych kości przez Ward. Ile czasu minęło, odkąd opu­ści­li­śmy dom, Trel­lan­dzie?

– Dwa mie­siące, panie – odrzekł Andry bez zasta­no­wie­nia. – Nie­mal dwa, co do dnia.

Potra­fił zli­czyć dni, tak jak potra­fił zli­czyć wła­sne palce. Każdy dzień w dro­dze był przy­godą, prze­prawą przez doliny, góry i pust­ko­wia, do kró­lestw, któ­rych w naj­śmiel­szych snach nie miał nadziei ujrzeć na wła­sne oczy. U boku wojow­ni­ków, któ­rych sława dorów­ny­wała ich umie­jęt­no­ściom i któ­rzy wszy­scy, co do jed­nego zasłu­gi­wali na miano boha­te­rów. Ich misja dobie­gała końca, bitwa wisiała w powie­trzu. Andry nie bał się jej, lecz tego, co cze­kało go póź­niej.

Szybka, pro­sta droga powrotna do domu. Plac ćwi­czeń, pałac, chora matka i nie­ży­jący ojciec. Kolejne cztery lata cho­dze­nia za sir Gran­de­lem z sali tro­no­wej do piw­niczki z winem.

Sir Gran­del, nie bacząc na zakło­po­ta­nie giermka, mówił dalej:

– Otwarte Wrze­ciona i powrót dawno zagi­nio­nych kró­lestw. Wszystko to bzdury. Gonie­nie za bajecz­kami dla dzieci – mru­czał, zgi­na­jąc i roz­pro­sto­wu­jąc palce. – Za duchami.

Pokrę­cił głową, patrząc na swych goto­wych do walki Towa­rzy­szy. Ich stroje i barwy róż­niły się jak klej­noty w koro­nie. Spoj­rze­nie wod­ni­stych oczu ryce­rza na chwilę zatrzy­mało się na kilku z nich.

Andry podą­żał za wzro­kiem sir Gran­dela, przy­glą­da­jąc się wypro­sto­wa­nym, sztyw­nym posta­ciom, któ­rych zbroje były dziwne, a zacho­wa­nie jesz­cze dziw­niej­sze. Choć podró­żo­wali razem od wielu dni, nie­któ­rzy Towa­rzy­sze wciąż wyda­wali się obcy. Zagad­kowi niczym słowa maga, dalecy i nie­rze­czy­wi­ści jak mit. A prze­cież stoją tu, przede mną.

– To nie duchy – bąk­nął Andry, patrząc, jak jeden z nich kro­czy dum­nie pod murami świą­tyni. Jasne włosy miał zaple­cione w war­kocz, syl­wetkę bar­czy­stą i nie­wia­ry­god­nie wysoką. Potrzeba było dwóch ludzi, by dźwi­gnąć miecz wiszący u jego pasa. Dom, pomy­ślał Andry, choć jego praw­dziwe imię było znacz­nie dłuż­sze i trud­niej­sze do wymó­wie­nia. Książę Iony. – Starsi są ludźmi tak samo jak my.

Łatwo dawało się ich odróż­nić od innych wojow­ni­ków. Starsi trzy­mali się na ubo­czu. Było ich sze­ściu, każdy przy­wo­dził na myśl piękny posąg, odmienny od pozo­sta­łych, a jed­nak do nich podobny. Róż­nili się od ludzi jak ptaki od ryb. Legendy mówiły, że byli dziećmi innych gwiazd, zaś nie­liczne opo­wie­ści nazy­wały ich isto­tami z innego świata.

Nie­śmier­tel­nymi. Andry wie­dział.

Wiecz­nie mło­dymi, pięk­nymi, dłu­go­wiecz­nymi, odle­głymi i… zagu­bio­nymi. Nawet teraz nie mógł prze­stać się gapić.

Nazy­wali sie­bie Vede­rami, lecz dla reszty Wardu, dla śmier­tel­ni­ków, któ­rzy znali ich wyłącz­nie z pra­daw­nej histo­rii i popa­da­ją­cych w zapo­mnie­nie opo­wie­ści, byli Star­szymi. Nie zostało ich wielu, lecz zda­niem Andry’ego Trel­landa wciąż byli potężni.

Wychy­nąw­szy zza świą­tyni, książę Star­szych pod­niósł wzrok, a spoj­rze­nie jego sza­fi­ro­wych oczu spo­częło na giermku. Andry pośpiesz­nie opu­ścił głowę, wie­dząc, że nie­śmier­telny potra­fił usły­szeć ich roz­mowę. Jego policzki oblały się rumień­cem.

Sir Gran­del ani drgnął. Widoczne pod osłoną hełmu oczy były twarde i zimne jak stal.

– Czy nie­śmier­telni krwa­wią, giermku?

– Nie wiem, panie – odparł Andry.

Wzrok ryce­rza prze­śli­zgnął się po pozo­sta­łych. Starsi przy­byli ze wszyst­kich zakąt­ków Wardu, wynu­rza­jąc się z na wpół zapo­mnia­nych enklaw. Andry zapa­mię­tał ich, tak jak zapa­mię­ty­wał dwo­rzan – zarówno po to, by sir Gran­del nie zbłaź­nił się w towa­rzy­stwie, jak i po to, by zaspo­koić wła­sną cie­ka­wość.

Pośród Star­szych naj­bar­dziej oso­bliwy widok sta­no­wiły dwie kobiety-wojow­niczki. Ich obec­ność zdu­miała śmier­tel­ni­ków, a zwłasz­cza ryce­rzy z Gal­landu. Nawet jeśli nie budziły lęku, Andry wciąż był nimi zain­try­go­wany. Rowanna i Mari­gon przy­były z Siran­del, z głę­bo­kich ostę­pów Zam­ko­wej Kniei, podob­nie jak Arbe­rin. Patrząc na ich rude włosy, blade, lisie twa­rze i pur­pu­rowe kol­czugi opa­li­zu­jące jak skóra węża, Andry domy­ślał się, że są ze sobą bli­sko spo­krew­nione. Przy­po­mi­nały jesienny las, w któ­rym słońce bez­u­stan­nie wal­czy z cie­niami. Nouro­wie przy­byli z Hiziru, pustyn­nej enklawy na Wiel­kich Pia­skach Ibalu. Zda­niem Andry’ego przy­po­mi­nali zarówno męż­czyzn, jak i kobiety. Nie nosili zbroi, lecz owi­jali się cia­sno zwo­jami jedwa­biu w kolo­rze zga­szo­nego różu, z szar­fami zdo­bio­nymi bogato cen­nymi klej­no­tami. Ich skóra miała odcień złota, brą­zowe oczy obwo­dzili czarną kredką i fio­le­to­wym cie­niem, a czarne włosy zapla­tali w mister­nej roboty war­ko­czyki. Był rów­nież Surim, który prze­był z nich wszyst­kich naj­dłuż­szą drogę. Ze swoją brą­zową skórą i głę­boko osa­dzo­nymi oczami wciąż ugi­nał się pod cię­ża­rem podróży z Tarimu, jak pod cięż­kim futrem. Jego moc­nej budowy kuc przy­wiózł go tu aż z roz­le­głych ste­pów Temu­ri­jonu.

Dom koja­rzył się Andry’emu z dębem i poro­żem. Pod ciem­no­zie­loną opoń­czą nosił skó­rzany pan­cerz, na któ­rym wytło­czono wiel­kiego jele­nia, sym­bol jego enklawy i monar­chini. Dło­nie miał gołe. Na palcu lśnił pier­ścień z kutego sre­bra. Jego domem była Iona, ukryta w wąwo­zach oto­czo­nego górami Cali­donu. Gdzie po raz pierw­szy zebrali się Towa­rzy­sze. Andry dobrze je pamię­tał: nie­śmier­telne mia­sto mgieł i kamie­nia, rzą­dzone przez nie­śmier­telną panią w sza­rej sukni.

Głos sir Gran­dela wyrwał go z zamy­śle­nia.

– A co z ksią­żę­tami, w któ­rych żyłach pły­nie krew Corów, potom­kami sta­rego impe­rium? – syk­nął gło­sem ostrym niczym brzy­twa. – Może i są ska­żeni magią Wrze­cion, ale też są śmier­tel­ni­kami, jak my wszy­scy.

Andry Trel­land dora­stał w pałacu i dosko­nale wie­dział, jak brzmi zazdrość.

Cor­tael ze Sta­rego Cor stał sam na kamie­ni­stej dro­dze piel­grzy­mów i nie­ugięty wpa­try­wał się w cie­nie lasu, przy­cza­jony niczym wilk w swoim leżu. On rów­nież miał na sobie pele­rynę w bar­wach Iony, a jego sta­lowy napier­śnik zdo­biło odlane w metalu poroże. Ciem­no­rude włosy opa­dały mu na ramiona niczym krew o zmierz­chu. Cor­tael nie słu­żył żad­nemu kró­le­stwu śmier­tel­ni­ków, lecz na jego sro­giej twa­rzy, czole i w kąci­kach ust widać było drobne zmarszczki. Zda­niem Andry’ego miał jakieś trzy­dzie­ści pięć lat. Tak jak Starsi, był dziec­kiem Wrze­ciona, synem przej­ścia, któ­rego śmier­telni przod­ko­wie przy­szli na świat pod gwiaz­dami innego kró­le­stwa.

Podob­nie jak jego miecz. _Ostrze Wrze­ciona._ Naga broń odbi­jała widoczne w górze niebo i ema­no­wała sza­rym bla­skiem, pokryta zna­kami, któ­rych nikt z żyją­cych nie potra­fił już odczy­tać.

Rycerz zmru­żył oczy.

– Czy oni też krwa­wią?

– Nie wiem – mruk­nął Andry, odry­wa­jąc wzrok od ostrza.

Sir Gran­del pokle­pał giermka po ramie­niu.

– Może się dowiemy – odrzekł, scho­dząc ze wzgó­rza. Jego ciężka zbroja grze­cho­tała przy każ­dym kroku.

Mam nadzieję, że nie, pomy­ślał Andry, gdy jego pan dołą­czył do pozo­sta­łych śmier­tel­ni­ków. Sir Gran­del sta­nął w sze­regu obok kuzy­nów North: dwóch pozo­sta­łych ryce­rzy z Gal­landu. Edgar i Ray­mond Nor­tho­wie byli rów­nie stru­dzeni tą wyprawą jak sir Gran­del, a ich zmę­czone twa­rze odzwier­cie­dlały jego wła­sną.

Bress Byczy Jeź­dziec wci­snął się mię­dzy nich, uśmie­cha­jąc się od ucha do ucha pod roga­tym heł­mem. Najem­nik doku­czał ryce­rzom przy byle oka­zji, ku ich nie­za­do­wo­le­niu i ucie­sze Andry’ego.

– Myśla­łem, że nie chwy­cisz za miecz. Tak czy ina­czej, przed walką powi­nie­neś pomo­dlić się do bogów – rzekł ktoś głę­bo­kim, gład­kim gło­sem.

Odwró­ciw­szy się, Andry ujrzał kolej­nego ryce­rza wycho­dzą­cego spo­mię­dzy drzew. Okran z Kasy, wspa­nia­łego kró­le­stwa na połu­dniu, zbli­ża­jąc się, skło­nił głowę. Pod jedną pachą trzy­mał hełm, pod drugą swoją włócz­nię. Na jego per­ło­wo­bia­łej zbroi pysz­nił się, krzy­cząc, kasań­ski orzeł; skrzy­dła miał roz­po­starte, szpony roz­ca­pie­rzone, gotowe pochwy­cić swą zdo­bycz. Uśmiech Okrana był niczym spa­da­jąca gwiazda jaśnie­jąca bielą na jego czar­nej jak węgiel skó­rze.

– Panie – odrzekł z ukło­nem Andry. – Wąt­pię, by bogo­wie chcieli wysłu­chać słów giermka.

Okran uniósł brew.

– Oto, co sły­szysz od sir Gran­dela Tyra?

– Wybacz mu, panie. Cią­gnąca się tygo­dniami podróż przez pół kró­le­stwa dała mu się we znaki. – Obo­wiąz­kiem giermka było słu­żyć panu zarówno czy­nem, jak i sło­wem. – Nie chciał ura­zić cie­bie ani nikogo innego.

– Nie oba­wiaj się, giermku. Nie należę do ludzi, któ­rym prze­szka­dza bzy­cze­nie much – odparł rycerz z połu­dnia i mach­nął zwin­nymi pal­cami. – Przy­naj­mniej nie dziś.

Andry zapa­no­wał nad nie­sto­sow­nym uśmie­chem, który cisnął mu się na usta.

– Nazy­wasz sir Gran­dela muchą?

– A gdyby tak było, powie­dział­byś mu o tym?

Gier­mek nie odpo­wie­dział i jego mil­cze­nie sta­no­wiło wystar­cza­jącą odpo­wiedź.

– Dobry chło­pak. – Kasań­czyk roze­śmiał się, a zaraz potem nało­żył hełm i popra­wił ame­ty­stowy nosal. Rycerz Orła nabie­rał kształtu jak boha­ter wyła­nia­jący się ze snu.

– Lękasz się, panie? – Słowa wyrwały się Andry’emu, zanim zdą­żył ugryźć się w język. Twarz Okrana zła­god­niała, doda­jąc mu odwagi. – Boisz się zło­dzieja i jego cza­row­nika?

Kasań­czyk mil­czał przez chwilę, ruchy miał nie­śpieszne, wystu­dio­wane. Omiótł wzro­kiem świą­ty­nię, polanę i sto­ją­cego na jej skraju Cor­ta­ela, który peł­nił wartę na dro­dze. Z drzew ska­py­wały kro­ple desz­czu, cie­nie zmie­niały barwę z czar­nej na szarą. Wszystko zda­wało się ciche i spo­kojne.

– To Wrze­ciono sta­nowi zagro­że­nie, nie ludzie, któ­rzy go szu­kają – odparł łagod­nie.

Mimo usil­nych sta­rań Andry nie mógł o nich nie myśleć. Zło­dziej mie­cza, mag nik­czem­nik_._ Ich dwóch prze­ciwko Towa­rzy­szom: tuzi­nowi wojow­ni­ków, z któ­rych połowę sta­no­wili Starsi. To będzie rzeź, pro­ste zwy­cię­stwo, powie­dział sobie i zmu­sił się do ski­nie­nia głową.

Kasań­czyk zadarł brodę.

– Starsi zwró­cili się do śmier­tel­nych wład­ców i wysłano mnie w odpo­wie­dzi, podob­nie jak waszych ryce­rzy. Nie­wiele wiem o krwi Corów czy magii Wrze­cion, a jesz­cze mniej w nie wie­rzę. Skra­dziony miecz, roz­darte przej­ście? Wszystko to wygląda mi na kon­flikt dwóch braci, a nie coś, czym powinny zaj­mo­wać się wiel­kie kró­le­stwa Wardu. – Prych­nął pogar­dli­wie i pokrę­cił głową. – Lecz nie moja to sprawa wie­rzyć w słowa władcy Star­szych czy ostrze­że­nia Cor­ta­ela. Moim zada­niem jest wal­czyć. Ryzyko zanie­cha­nia jest zbyt wiel­kie. W naj­gor­szym wypadku nic się nie wyda­rzy. Nikt nie przyj­dzie. – W jego ciem­nych, cie­płych oczach poja­wiło się nie­zde­cy­do­wa­nie. – W naj­lep­szym, oca­limy kró­le­stwo, zanim dowie się, że było w nie­bez­pie­czeń­stwie.

_– Kore-garay-sida._

Andry z łatwo­ścią się­gnął po język matki, tak dobrze wyuczony przez niego w dzie­ciń­stwie. Słowa sma­ko­wały niczym miód.

_Taka jest wola bogów._

Okran zamru­gał zasko­czony, a zaraz potem roz­cią­gnął usta w znie­wa­la­ją­cym uśmie­chu.

– _Ambara-garay_ – odparł, koń­cząc modli­twę ski­nie­niem odzia­nej w hełm głowy. _Zaufaj bogom._ – Nie mówi­łeś, że wła­dasz kasań­skim, giermku.

– Matka mnie nauczyła, panie – rzekł Andry, pro­stu­jąc się nieco. Choć mie­rzył nie­mal sześć stóp, czuł się niski w porów­na­niu ze smu­kłym cie­niem Okrana. Dora­sta­jąc w Ascalu, Andry przy­wykł do tego, że ludzie zwra­cają uwagę na jego ciem­niej­szą skórę, był jed­nak dumny z dzie­dzic­twa, któ­rego dowo­dziła. – Uro­dziła się w Nko­nabo, jako córka domu Kiane. – Rodzina jego matki była znana nawet na pół­nocy.

– Szla­chetny to ród – rzekł Okran, na­dal się uśmie­cha­jąc. – Powi­nie­neś odwie­dzić mnie w Benai, kiedy to wszystko się skoń­czy i wró­cimy do daw­nego życia.

Benai, pomy­ślał Anry. Mia­sto kutego złota i ame­ty­stu, wybu­do­wane na zie­lo­nych brze­gach Nkonu.

Ojczy­zna, któ­rej ni­gdy nie widział, nagle zaczęła nabie­rać kształ­tów, a opo­wie­ści snute przez matkę roz­brzmie­wały w jego gło­wie niczym pieśń. To jed­nak nie trwało długo. Deszcz był zimny, a rze­czy­wi­stość nie pozwa­lała o sobie zapo­mnieć. Miną trzy, cztery lata, nim Andry zosta­nie ryce­rzem.

To cała wiecz­ność, pomy­ślał. Tyle innych rze­czy muszę prze­my­śleć. Moją pozy­cję w Ascalu, moją przy­szłość, mój honor. Poczuł, że ogar­nia go przy­gnę­bie­nie. Ryce­rze nie mogą podró­żo­wać według woli. Mają obo­wią­zek chro­nić słab­szych, poma­gać bez­bron­nym, a przede wszyst­kim słu­żyć kró­le­stwu i kró­lo­wej. Nie zwie­dzać.

Muszę też pomy­śleć o matce, teraz, kiedy stała się taka sła­bo­wita.

Andry zmu­sił się do uśmie­chu.

– Kiedy to wszystko się skoń­czy – powtó­rzył, patrząc na Okrana, który lek­kim kro­kiem scho­dził ze wzgó­rza po wil­got­nej tra­wie.

Zaufaj bogom_._

Na pogó­rzach wiel­kich gór All­wardu, oto­czony boha­te­rami i nie­śmier­tel­nymi, Andry z pew­no­ścią czuł obec­ność bogów. Któż inny posłałby na taką ścieżkę giermka, syna szlach­cianki z dale­kiego kraju i nisko uro­dzo­nego ryce­rza? Mło­dzieńca, który nie dzie­dzi­czył zamku i w któ­rego żyłach nie pły­nęła kró­lew­ska krew?

Jutro, kiedy to wszystko się skoń­czy, nie będę tym samym chłop­cem.

Na skraju polany nie­śmier­telny książę Iony dołą­czył do Cor­ta­ela. Zmy­sły Star­szego sku­pione były na lesie. Nawet ze wzgó­rza Andry widział jego posępną minę i nieco wysu­niętą szczękę.

– Sły­szę ich – powie­dział. Słowa zabrzmiały niczym trzask bicza. – Pół mili stąd. Jest ich dwóch, tak jak się tego spo­dzie­wa­li­śmy.

– Powin­ni­śmy uwa­żać na cza­ro­dzieja! – zawo­łał Bress. Ostrze topora na jego ramie­niu bły­snęło niczym uśmiech posłany zacią­gnię­temu chmu­rami niebu.

Nie­śmier­telni z Siran­del spoj­rzeli na niego, jak gdyby mieli do czy­nie­nia z dziec­kiem.

– My zapew­nimy wam bez­pie­czeń­stwo, Byczy Jeźdźcu – odrzekł Arbe­rin łagod­nym gło­sem, w któ­rym pobrzmie­wał obcy akcent jego rodzi­mej mowy.

Najem­nik zaci­snął usta.

– Czer­wony to oszust, nic wię­cej! – zawo­łał Cor­tael, nawet się nie odwra­ca­jąc. – Otocz­cie świą­ty­nię, zacho­waj­cie szyk. – Poto­mek Corów był uro­dzo­nym przy­wódcą, nawy­kłym do wyda­wa­nia roz­ka­zów. – Tari­stan spró­buje prze­śli­zgnąć się mię­dzy nami i otwo­rzyć przej­ście, nim zdo­łamy go zatrzy­mać.

– Nie uda mu się – zagrzmiał Dom, doby­wa­jąc swego wiel­kiego mie­cza.

Okran ude­rzył drzew­cem włóczni o zie­mię na znak, że się z nim zga­dza, a kuzyni North potrzą­snęli tar­czami. Sir Gran­del wypro­sto­wał się, zaci­snął zęby i wyprę­żył pierś. Nie­śmier­telni dołą­czyli do sze­regu uzbro­jeni w łuki i mie­cze. Byli gotowi.

Niebo w końcu się otwo­rzyło i zimny, mia­rowy deszcz prze­ro­dził się w ulewę. Andry zadrżał, gdy strużki wody wci­snęły się pod ubra­nie i spły­nęły mu po ple­cach.

Cor­tael uniósł miecz i skie­ro­wał ostrze w stronę drogi. Kro­ple desz­czu spły­wały mu po twa­rzy, lecz on był niczym posąg, któ­remu nie­straszna żadna pogoda. Andry wie­dział, że Cor­tael jest śmier­tel­ni­kiem, jed­nak w tam­tej chwili wyda­wał się wieczny. Jak skra­wek utra­co­nego świata dostrze­żony przez szparę w zamy­ka­ją­cych się drzwiach.

– Towa­rzy­sze kró­le­stwa – zaczął Cor­tael dono­śnym gło­sem.

Gdzieś nad górami prze­to­czył się grzmot. Bogo­wie Wardu patrzą, pomy­ślał Andry. Czuł na sobie ich spoj­rze­nia.

Deszcz jesz­cze bar­dziej przy­brał na sile, strugi wody ście­kały z nieba, zmie­nia­jąc trawę w grzą­skie błoto.

Cor­tael ani drgnął.

– Ten dzwon nie roz­brzmiał od tysiąca lat – cią­gnął. – Od tego czasu żadna stopa nie postała w świą­tyni i nikt nie prze­szedł przez Wrze­ciono. Mój brat zamie­rza być pierw­szy. Nie zrobi tego. Nie uda się mu. Zło, które go tu przy­wio­dło, tutaj się zakoń­czy.

Ostrze mie­cza roz­bły­sło, odbi­ja­jąc świa­tło bły­ska­wicy. Cor­tael zaci­snął dłoń na ręko­je­ści.

– We krwi Corów i Ostrzu Wrze­ciona jest dość mocy, by znisz­czyć por­tal. Naszym obo­wiąz­kiem jest powstrzy­mać mojego brata, nie pozwo­lić mu wejść do tych ruin, oca­lić kró­le­stwo i Ward. – Spo­glą­dał na swo­ich towa­rzy­szy. Andry zadrżał, gdy rycerz omiótł go wzro­kiem. – Dziś wal­czymy dla jutra.

Deter­mi­na­cja Cor­ta­ela nie zagłu­szyła lęku, który nara­stał w sercu Andry’ego Trel­landa, lecz dodała mu sił. Nawet jeśli miał tylko patrzeć i zmy­wać krew, nie wzdry­gnie się. Będzie słu­żył Towa­rzy­szom i War­dowi w każdy moż­liwy spo­sób. Nawet ktoś taki jak gier­mek potra­fił być silny.

– Ten dzwon nie roz­brzmiał od tysiąca lat – powtó­rzył Cor­tael. Wyglą­dał jak żoł­nierz, nie jak książę. Śmier­tel­nik, który nie miał pocho­dze­nia, a tylko obo­wią­zek. – I nie roz­brzmi przez kolejny tysiąc.

Huk­nął grom, tym razem nieco bli­żej.

I zadźwię­czał dzwon.

Towa­rzy­sze spoj­rzeli po sobie zdu­mio­nym wzro­kiem.

– Utrzy­maj­cie szyk – przy­po­mniał im Dom. Nagły podmuch wia­tru szarp­nął jego zło­tymi wło­sami. – To sprawka Czer­wo­nego. Ilu­zja!

Brzmie­nie dzwonu zda­wało się głu­che, a zara­zem dźwięczne, brzmiało jak wezwa­nie i ostrze­że­nie. Andry wyczu­wał jego gniew i smu­tek. Miał wra­że­nie, że dźwięk odbija się echem zarówno w prze­szło­ści, jak i w przy­szło­ści, nie­siony przez wieki i kró­le­stwa. Roz­są­dek pod­po­wia­dał mu, by trzy­mał się jak naj­da­lej od dzwonu, on jed­nak stał jak wro­śnięty w zie­mię, z całych sił zaci­ska­jąc pię­ści.

Nie wzdry­gnę się.

Sir Gran­del obna­żył zęby i ude­rzył dło­nią w pierś. Stal szczęk­nęła o stal.

– Ze mną! – wykrzy­czał dawny bitewny okrzyk lwiej straży. Nor­tho­wie odpo­wie­dzieli mu do wtóru.

Andry poczuł to w piersi.

Sto­jąc na wzgó­rzu, dostrzegł dwie postaci, które szły w górę ścieżki, co rusz nik­nąc pośród desz­czu. Ten, któ­rego nazy­wano Czer­wo­nym, słusz­nie odziany był w pele­rynę koloru świeżo prze­la­nej krwi. Na gło­wie miał kap­tur, lecz Andry widział jego twarz. Twarz maga. Był młody, gładko ogo­lony, skórę miał bladą, włosy koloru psze­nicy. Nawet z tej odle­gło­ści widać było jego zaczer­wie­nione oczy. Zoba­czyw­szy Towa­rzy­szy, mag zamru­gał i przez chwilę mie­rzył ich wzro­kiem od stóp do głów. Poru­szył bez­gło­śnie ustami, for­mu­jąc słowa, któ­rych nikt nie był w sta­nie usły­szeć.

Drugi męż­czy­zna nie nosił zbroi, lecz znisz­czony skó­rzany pan­cerz i pele­rynę koloru błota. Był szu­braw­cem, cie­niem wła­snego brata. Spod hełmu, który zasła­niał mu twarz, wysy­py­wały się ciem­no­rude kędziory.

Jego ostrze, takie samo jak to, które dzier­żył w dłoni Cor­tael, wciąż jesz­cze było scho­wane w pochwie wysa­dza­nej czer­wo­nymi i pur­pu­ro­wymi klej­no­tami – zachód słońca zamknięty w dłoni. Zło­dziej mie­cza.

A więc tak ma wyglą­dać koniec kró­le­stwa, pomy­ślał zdu­miony Andry.

Cor­tael trzy­mał wznie­siony miecz.

– Jesteś głup­cem, Tari­sta­nie.

Dzwon zabrzmiał kolejny raz, koły­sząc się na wieży.

Drugi syn Sta­rego Cor stał w mil­cze­niu zasłu­chany w bicie dzwonu. Nagle się uśmiech­nął, bły­ska­jąc bia­łymi zębami.

– Ileż to czasu minęło, bra­cie?

Cor­tael stał nie­po­ru­szony.

– Od uro­dze­nia – cią­gnął Tari­stan, samemu odpo­wia­da­jąc na zadane przez sie­bie pyta­nie. – Założę się, że świet­nie się bawi­łeś, dora­sta­jąc w Ionie. Bło­go­sła­wiony przez Wrze­ciono od pierw­szego odde­chu. – Mimo pozor­nej swo­body i nie­mal weso­łego tonu w gło­sie Tari­stana, Andry wyczu­wał jego pode­ner­wo­wa­nie. Przy­po­mi­nał zdzi­cza­łego psa krą­żą­cego wokół wyćwi­czo­nego ogara. – Aż do ostat­niego.

– Chciał­bym powie­dzieć, że miło było cię spo­tkać, bra­cie – ode­zwał się Cor­tael.

Sto­jący u jego boku Dom spo­glą­dał spode łba.

– Oddaj, coś zabrał, zło­dzieju.

Szyb­kim ruchem Tari­stan chwy­cił za wiszący u pasa miecz, odsła­nia­jąc kilka cali ostrza. W stru­gach desz­czu zalśniła stal pokryta paję­czyną wyry­tych na niej słów.

Tari­stan uśmiech­nął się krzywo.

– Jeśli chcesz, możesz spró­bo­wać mi go ode­brać, Doma­cri­dha­nie – rzekł. Pełne imię Star­szego zabrzmiało nie­zgrab­nie w jego ustach, jak gdyby nie było warte jego wysiłku. Zako­ły­sał pochwą, jakby draż­nił się z nimi wszyst­kimi. – Jeśli jesteś taki jak krypty two­ich przod­ków, nie­chyb­nie zawie­dziesz. Zresztą, kim jesteś, by odma­wiać mi tego, co należy mi się z tytułu uro­dze­nia? I nawet jeśli jestem młod­szy, spra­wie­dli­wość naka­zuje, by każdy z nas posia­dał ostrze naszych przod­ków, naszego zagi­nio­nego kró­le­stwa.

– To się źle skoń­czy – wark­nął Cor­tael. – Pod­daj się, a nie będę zmu­szony cię zabić.

Tari­stan prze­su­nął stopę, poru­szał się z gra­cją tan­ce­rza, nie jak wojow­nik. Cor­tael wyko­nał podobny ruch i wycią­gnął ostrze ku szyi brata.

– Starsi uczy­nili cię tym, kim jesteś, Cor­ta­elu – cią­gnął Tari­stan. – Wojow­ni­kiem, mędr­cem, panem śmier­tel­ni­ków i nie­śmier­tel­nych. Dzie­dzi­cem, który odbu­duje dawno utra­cone impe­rium. A wszystko po to, byś uczy­nił dokład­nie to, co ja uczy­niłem: na nowo otwo­rzył Wrze­ciona. Połą­czył kró­le­stwa. Pozwo­lił ich miesz­kań­com wró­cić do domów, któ­rych nie widzieli od wie­ków. – Zer­k­nął na Doma. – Czyż­bym się mylił, Star­szy?

– Otwar­cie Wrze­ciona sta­nowi zagro­że­nie dla wszyst­kich kró­lestw. Dla wła­snych celów znisz­czył­byś świat – wark­nął Dom, któ­rego powoli opusz­czał spo­kój.

Tri­stan uczy­nił krok, błoto mla­snęło pod jego sto­pami.

– Dla jed­nych ozna­cza­łoby to znisz­cze­nie. Dla innych chwałę.

Całun spo­koju opadł z ramion Star­szego niczym zrzu­cona opoń­cza.

– Potwo­rze! – ryk­nął Dom, płyn­nym ruchem uno­sząc wła­sny miecz.

Tari­stan wyszcze­rzył zęby w kpią­cym uśmie­chu.

Jemu to się podoba, pomy­ślał z odrazą Andry.

Dom obna­żył zęby.

– Nie możesz siłą otwo­rzyć Wrze­ciona. Kon­se­kwen­cje…

– Szkoda twych słów – wtrą­cił Cor­tael. – Jego los jest prze­są­dzony.

Tari­stan się zatrzy­mał.

– Mój los jest prze­są­dzony? – syk­nął. Jego łagodny, nie­bez­pieczny głos był niczym ostrze ukryte pod jedwa­biem. Wście­kłość wzbie­rała w nim jak burza nad ich gło­wami.

Sto­jący na wzgó­rzu Andry poczuł, że serce bije mu moc­niej, a oddech przy­śpie­sza.

– Zabrali cię, wyszko­lili i wmó­wili ci, że jesteś kimś wyjąt­ko­wym, odro­dzo­nym cesa­rzem, potom­kiem Corów, zro­dzo­nym z Wrze­ciona. – Tari­stan goto­wał się z wście­kło­ści. – Ostat­nim z pra­sta­rego rodu, prze­zna­czo­nym do wiel­kich czy­nów. Mia­łeś się­gnąć po Stare Cor, pod­bić je i nim wła­dać. Cóż za chwa­lebne prze­zna­cze­nie dla pier­wo­rod­nego syna rodzi­ców, któ­rych nie dane nam było poznać.

Z paskud­nym gry­ma­sem chwy­cił obu­rącz hełm i zdarł go z głowy, odsła­nia­jąc twarz.

Andry roz­dzia­wił usta, z któ­rych dobył się stłu­miony krzyk.

Bra­cia patrzyli na sie­bie, jeden był lustrza­nym odbi­ciem dru­giego.

Bliź­niacy.

Choć Tari­stan wyglą­dał przy Cor­ta­elu jak żebrak przy królu, Andry z tru­dem odróż­niłby jed­nego od dru­giego. Mieli iden­tyczne uro­dziwe twa­rze, prze­ni­kliwe oczy, mocne szczęki, wąskie usta i roz­ta­czali wokół sie­bie oso­bliwą aurę tych, w któ­rych żyłach pły­nęła krew Wrze­cion. Nie­po­dobni do innych śmier­tel­ni­ków z wyjąt­kiem samych sie­bie.

Zdu­miony Cor­tael zato­czył się w tył.

– Tari­sta­nie – rzekł, a jego głos nie­mal uto­nął w desz­czu.

Zło­dziej mie­cza dłu­gim, powol­nym ruchem wycią­gnął wła­sne Ostrze Wrze­ciona. Klinga zaśpie­wała w har­mo­nii z dzwo­nem – świsz­czący oddech w zde­rze­niu z głę­bo­kim rykiem.

– Każdy sen, który śni­łeś, został ci dany. Każda ścieżka, po któ­rej kro­czy­łeś, została wybrana zawczasu – prze­mó­wił Tari­stan. Deszcz siekł ostrze stru­mie­niami. – W dniu two­ich naro­dzin zde­cy­do­wano o twoim prze­zna­cze­niu, Cor­ta­elu. Twoim, nie moim.

– Co więc teraz wybie­rzesz, bra­cie?

Tari­stan zadarł głowę.

– Wybie­ram życie, któ­rym powi­nie­nem był żyć.

Pie­kielny dzwon roz­brzmiał po raz kolejny, tym razem nieco głę­biej.

– Dałeś mi szansę, bym mógł się pod­dać. – Tari­stan wykrzy­wił usta w uśmie­chu. – Oba­wiam się, że nie mogę zro­bić tego samego. Roni­nie?

Czar­no­księż­nik uniósł ręce, wycią­ga­jąc przed sie­bie białe jak śnieg dło­nie. Siran­del­czycy byli szybsi, niż Andry się spo­dzie­wał, i trzy strzały prze­szyły ze świ­stem powie­trze. Celo­wali tam, gdzie nale­żało – w serce, gar­dło i oko. Wszyst­kie trzy strzały spło­nęły jed­nak zale­d­wie kilka cali od twa­rzy Ronina. Za nimi posy­pały się kolejne. I tym razem czer­wony roz­błysk zmie­nił je w nie­wiele wię­cej niż smugi dymu na desz­czu.

Car­tael pod­niósł miecz wysoko nad głowę, chcąc roz­pła­tać Ronina na pół.

Jed­nakże Tari­stan był szyb­szy i spraw­nym ruchem spa­ro­wał cios. Stal szczęk­nęła o stal.

– Tego, czego cie­bie uczono w pałacu, ja uczy­łem się w bło­cie – syk­nął, zbli­ża­jąc twarz do bliź­nia­czej twa­rzy brata.

Mag złą­czył dło­nie i roz­legł się chrzęst kamie­nia, huk gromu i wście­kłe skwier­cze­nie, jak syk oliwy na roz­grza­nej patelni. Groza ogar­nęła Andry’ego, gdy spoj­rzał na świą­ty­nię, która jesz­cze chwilę temu świe­ciła pust­kami. Cięż­kie odrzwia roz­warły się na zewnątrz, popy­chane dzie­siąt­kami bia­łych dłoni pokry­tych popio­łem i sadzą. Spod roz­dar­tej, popę­ka­nej skóry wyzie­rały kości lub jątrzące się czer­wone rany. Andry nie widział twa­rzy stwo­rów, za co dzię­ko­wał losowi. Nawet nie chciał sobie wyobra­żać, jakie okro­pień­stwa mogły sobą przed­sta­wiać. Wnę­trze świą­tyni pul­so­wało ośle­pia­ją­cym, bia­łym świa­tłem, pod­czas gdy wyle­wa­jące się zza drzwi mroczne cie­nie gnały w stronę polany.

Towa­rzy­sze odwró­cili się w kie­runku zamie­sza­nia, a na ich twa­rzach odma­lo­wało się prze­ra­że­nie.

– Popiel­nicy – jęk­nęła Rowanna z Siran­del.

W jej sze­roko otwar­tych zło­tych oczach Andry dostrzegł strach, który on sam czuł, choć nie miał poję­cia, co zna­czyły jej słowa. Na chwilę odwró­ciła uwagę od świą­tyni i spoj­rzała w stronę wzgó­rza, na konie. Nie­trudno było zgad­nąć, co cho­dzi jej po gło­wie.

Chciała uciec.

Sto­jący w dole Cor­tael wark­nął Tari­sta­nowi w twarz, a ich ostrza spo­tkały się ze szczę­kiem.

– Wrze­ciono?

Jego bliź­niak zer­k­nął w bok.

– Zostało już otwarte, a przej­ście się doko­nało. – Bły­ska­wicz­nym ruchem huk­nął Cor­ta­ela łok­ciem w twarz. Wojow­nik zato­czył się i runął na zie­mię, ze zła­ma­nego nosa buch­nęła szkar­łatna krew. – Masz mnie za idiotę?

Dom rzu­cił się na niego z bitew­nym okrzy­kiem Star­szych na ustach. Z gra­cją poru­szał się po łuku do chwili, gdy mag uniósł rękę i muśnię­ciem odrzu­cił go kilka jar­dów do tyłu.

Dzie­siątki żywych tru­pów wysy­py­wały się ze świą­tyni, tra­tu­jąc się nawza­jem. Tu i ówdzie ohydne, oka­le­czone ciała peł­zały na poła­ma­nych koń­czy­nach, grze­cho­cząc wewnątrz brud­nych, czar­nych zbroi. Przy­po­mi­nali śmier­tel­ni­ków, lecz nimi nie byli; wyglą­dali, jakby ktoś lub coś wywró­ciło je na drugą stronę. Więk­szość ści­skała w dło­niach wysłu­żoną broń: zardze­wiałe, żela­zne mie­cze, wyszczer­bione topory, pęk­nięte szty­lety i strza­skane włócz­nie. Poła­mane, lecz wciąż ostre i wciąż śmier­tel­nie nie­bez­pieczne. Na hordę posy­pał się grad strzał i pierw­sza fala padła pod ostrza­łem Siran­del­czy­ków jak psze­nica pod ostrzem kosy. Można ich było zabić, lecz ich oddziały stale rosły w siłę. Bił od nich cha­rak­te­ry­styczny smród dymu i palo­nego mięsa, a wie­jący z wnę­trza świą­tyni – z Wrze­ciona – gorący wicher, niósł tumany popiołu.

Andry nie mógł się ruszyć ani oddy­chać. Patrzył w osłu­pie­niu, jak pozna­czona bli­znami, skrwa­wiona armia oży­wień­ców z utra­co­nego kró­le­stwa runęła na Towa­rzy­szy. Byli żywi? Czy mar­twi? Nie potra­fił powie­dzieć. Nie­rów­nym krę­giem oto­czyli Tari­stana i Cor­ta­ela, jak gdyby przy­ka­zano im, by pozwo­lili bra­ciom wal­czyć.

Włócz­nia tań­czyła w dło­niach Okrana, kre­śląc sze­ro­kie łuki i roz­pła­tu­jąc kolejne gar­dła. Ryce­rze Gal­landu wal­czyli zacie­kle w trój­ką­cie odwró­ceni do sie­bie ple­cami, a ostrza ich mie­czy były czarne od sadzy i czer­wone od krwi. Surim i Nour przy­wo­dzili na myśl roz­ma­zane smugi z krót­kimi mie­czami i szty­le­tami tań­czą­cymi im w dło­niach. Pozo­sta­wiali po sobie śmierć i znisz­cze­nie, gdy, prąc do przodu, wyci­nali sobie ścieżkę wśród oddzia­łów wroga. Stwory wal­czyły, a piskliwe, schryp­nięte wrza­ski, które doby­wały się z ich oka­le­czo­nych gar­deł, brzmiały nie­ludzko. Andry z tru­dem roz­róż­niał twa­rze – blade, bez­włose głowy i skórę koloru kości, pozna­czoną czer­wie­nią lub poma­lo­waną ście­ka­jącą z nich smołą. Oble­pione łusz­czą­cym się popio­łem przy­wo­dziły na myśl zwę­glone drewno, które ktoś przy­pa­lił od zewnątrz.

Dwóch miało sta­nąć do walki prze­ciwko dwu­na­stu, pomy­ślał Andry. Tym­cza­sem dwu­na­stu wal­czyło prze­ciwko dzie­siąt­kom. Set­kom.

Konie rżały i szar­pały się na postron­kach. Wyczu­wały nie­bez­pie­czeń­stwo, krew, a przede wszyst­kim Wrze­ciono syczące we wnę­trzu świą­tyni. Jego bli­skość prze­ra­żała je niczym huk gromu.

Tari­stan i Cor­tael krą­żyli wokół sie­bie, zbroja Cor­taela była uma­zana bło­tem. Krew ście­kała mu po bro­dzie i ska­py­wała na zdo­biony poro­żem napier­śnik. Ich mie­cze spo­tkały się ze szczę­kiem. Cor­tael był uoso­bie­niem umie­jęt­no­ści i siły, pod­czas gdy Tari­stan przy­po­mi­nał zdzi­cza­łego kota – pozo­sta­wał w cią­głym ruchu, stą­pał lekko na pal­cach z mie­czem w jed­nej i szty­le­tem w dru­giej dłoni, robiąc uży­tek tak z jed­nego, jak i z dru­giego. Nacie­rał, robił uniki, śli­zgał się w desz­czu i bło­cie. Szcze­rzył zęby i uśmie­chał się szy­der­czo, plu­jąc krwią w twarz brata. Z impe­tem opu­ścił miecz na ramię Cor­taela, na jego nara­mien­nik i kol­czugę. Cor­tael skrzy­wił się z bólu, lecz chwy­cił brata w pasie i runąw­szy na zie­mię, zaczęli tarzać się w bło­cie.

Andry patrzył na to wszystko w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu. Co mogę zro­bić? Co mogę zro­bić? Ręce mu drżały; cały się trząsł. A niech cię, dobądź mie­cza! Walcz. To twój obo­wią­zek. Chcesz być ryce­rzem, a ryce­rze nie czują lęku. Rycerz nie stałby i nie patrzył. Rycerz poszar­żo­wałby w dół zbo­cza, pro­sto w chaos, z tar­czą i mie­czem goto­wym do ataku.

U stóp wzgó­rza błoto zmie­niło barwę na czer­woną.

Tak wła­śnie zgi­nąłby rycerz.

Arbe­rin krzyk­nął jako pierw­szy.

Jeden z żywych tru­pów uca­pił go za rudy war­kocz i począł wdra­py­wać się mu na plecy. Jego śla­dem poszedł kolejny. I następny, i jesz­cze jeden, aż swym cię­ża­rem przy­gnie­tli Star­szego do ziemi. Ich ostrza były liczne. Biała stal, czarne żelazo, stare i prze­żarte przez rdzę. Mimo to wystar­cza­jąco ostre.

Ciało Arbe­rina nie było dla nich żadną prze­szkodą.

Rowanna i Mar­gion wyrą­by­wały sobie drogę ku niemu. Gdy dotarły, ciało Arbe­rina wciąż krwa­wiło, lecz jego nie­śmier­telne życie dobie­gło końca.

Sir Gran­del i Nor­tho­wie ustę­po­wali pod napo­rem wroga, a ich trój­kąt zacie­śniał się z każdą mija­jącą sekundą. Mie­cze tań­czyły, tar­cze tłu­kły o tar­cze, ręka­wice chrzę­ściły. Wokół nich pię­trzyły się ciała – sterta bia­łych koń­czyn i odcię­tych głów. Edgar pierw­szy się potknął. Upa­dał powoli, jak gdyby zanu­rzał się w wodzie, świa­domy swo­jego końca. Do chwili, aż sir Gran­del pochwy­cił go za pele­rynę i posta­wił na nogi.

– Ze mną! – huk­nął, prze­krzy­ku­jąc bitewny zgiełk. Na pała­co­wym placu ćwi­czeń zna­czyło to: „tak trzy­maj, bądź silny i przyj naprzód”. Dziś zna­czyło to tylko: „nie umie­raj!”.

Byczy Jeź­dziec, rycząc, wywi­jał topo­rem, a każdy jego cios pod­rzy­nał kolejne gar­dło. Jego zbroja upstrzona była pla­mami czer­wieni i czerni, krwi i smoły. Jed­nakże najem­nik stop­niowo opa­dał z sił. Andry miał ochotę krzy­czeć, gdy rogaty hełm Bressa Byczego Jeźdźca znik­nął pod lawiną ciał.

Sekundy cią­gnęły się jak godziny, a każda śmierć trwała całą wiecz­ność.

Następna padła Rowanna do połowy zanu­rzona w kałuży, z topo­rem wbi­tym w krę­go­słup.

Potężny cios mło­tem wgniótł napier­śnik Ray­mona Nor­tha. Mokre rzę­że­nie jego gasną­cego odde­chu było sły­chać ponad bitew­nym zgieł­kiem. Edgar pochy­lił się nad nim i zapo­mi­na­jąc o swym mie­czu, ujął w dło­nie głowę kuzyna. Mimo wysił­ków sir Gran­dela stwory rzu­ciły się na klę­czą­cego ryce­rza uzbro­jone w noże i zęby.

Andry znał kuzy­nów North, odkąd był chłop­cem. Do głowy mu nie przy­szło, że będzie oglą­dał ich śmierć – jakże marną.

Sir Gran­del był potęż­nym męż­czy­zną i trudno było powa­lić go na zie­mię, choć stwory pró­bo­wały. W pew­nym momen­cie pod­niósł wzrok i spoj­rzał na Andry’ego, wciąż sto­ją­cego na wznie­sie­niu. Andry patrzył na wła­sne ręce, któ­rymi poru­szał bez­myśl­nie, wzy­wa­jąc swego pana, by porzu­cił pole walki. „Ze mną. Nie daj się zabić”. W innej sytu­acji sir Gran­del zła­jałby go za tchó­rzo­stwo.

Teraz jed­nak usłu­chał i zaczął biec.

To samo uczy­nił Andry, który odkrył nagle, że ści­ska w dłoni miecz. Jego ciało poru­szało się szyb­ciej niż umysł, stopy śli­zgały się w bło­cie.

Jestem gierm­kiem sir Gran­dela Tyra, ryce­rza Lwiej Straży. Oto mój obo­wią­zek. Muszę mu pomóc. Wyrzu­cił z głowy wszyst­kie inne myśli, aż pozo­stała w niej tylko ta jedna: Muszę być dzielny.

– Ze mną! – zawył Andry.

Sir Gran­del wspi­nał się na zbo­cze, jed­nak stwory podą­żały za nim, cze­pia­jąc się jego nóg i nie­ubła­ga­nie ścią­ga­jąc go w dół. Rycerz uniósł odzianą w ręka­wicę dłoń i roz­ca­pie­rzył palce. Nie pró­bo­wał niczego pochwy­cić, nie bła­gał. Nie pro­sił o pomoc ani ochronę. Jego oczy roz­warły się sze­roko.

– UCIE­KAJ, TREL­LAND! – ryk­nął rycerz. – UCIE­KAJ!

Ostatni roz­kaz sir Gran­dela Tyra dotarł do uszu Andry’ego. Chło­pak zamarł ze wzro­kiem wbi­tym w zie­jącą w dole czer­woną pasz­czę.

Jeden z tru­pów wyrwał ryce­rzowi miecz z dłoni. Sir Gran­del nie prze­sta­wał wal­czyć, lecz buty ugrzę­zły mu w błocku i pośli­zgnąw­szy się, zaczął osu­wać się w dół. Po dro­dze chwy­tał pal­cami kępki mokrej trawy.

Andry poczuł pod powie­kami palące łzy.

– Ze mną – szep­nął gło­sem sła­bym jak kwiat mar­nie­jący na mro­zie.

Nie mógł patrzeć, jak jeden miecz upada na zie­mię, a po nim drugi. Wzrok mu się roz­my­wał, czarne plamy rosły przed oczami, jakby lada chwila miały pochło­nąć cały świat. Smród krwi, zgni­li­zny i popiołu pochła­niał wszystko. Muszę ucie­kać, pomy­ślał, ale nogi miał jak z waty.

– Rusz się – syk­nął do sie­bie i zro­bił krok w tył.

Czuł na sobie wzrok ojca i sir Gran­dela. Ryce­rzy pole­głych w bitwach, wojow­ni­ków, któ­rzy wypeł­nili swój obo­wią­zek i nie wyrze­kli się honoru. On ni­gdy taki nie będzie. Andry scho­wał miecz do pochwy i chwy­cił cugle swo­jego konia.

Ciała Nourów leżały na scho­dach świą­tyni, ich dłu­gie, smu­kłe członki były roz­rzu­cone na mar­mu­rze. Nawet po śmierci wyglą­dali prze­pięk­nie. Mari­gon opła­ki­wała śmierć Rowanny, lecz nie prze­sta­wała wal­czyć. Wyła, potrzą­sała głową – już nie lisica, lecz ruda wil­czyca. Surim i Dom żyli i pró­bo­wali prze­do­stać się do Cor­ta­ela.

Zła­mana włócz­nia leżała u stóp Okrana, który wal­czył teraz tar­czą i mie­czem. Biała zbroja Kasań­czyka zmie­niła kolor na szkar­łatny, orzeł na jego piersi był zbry­zgany świeżą krwią.

Drżą­cymi rękami Andry odwią­zał lejce i odwró­cił się w stronę konia Okrana. Zaci­snął zęby, siłą woli zmu­sza­jąc palce do ruchu. Były odrę­twiałe ze stra­chu i nie­zdarne, gdy odwią­zy­wał rycer­skiego rumaka. Przy­naj­mniej tyle mogę zro­bić, pomy­ślał.

Cor­tael i Tari­stan wal­czyli w samym środku krwa­wego hura­ganu. Błoto pod ich sto­pami było zadep­tane jak zie­mia na placu tur­nie­jo­wym. Cor­tael wyglą­dał teraz rów­nie mizer­nie jak jego brat i daleko mu było do księ­cia czy impe­ra­tora. Obaj dyszeli ze zmę­cze­nia, sła­nia­jąc się na nogach. Każdy cios był powol­niej­szy od poprzed­niego i nieco od niego słab­szy.

Ronin stał u wrót świą­tyni, w powie­trzu wiro­wał popiół. Ręce maga były wycią­gnięte i zwró­cone dłońmi do góry, lecz Andry wie­dział, że nie oddaje on czci żad­nemu z bogów. Czar­no­księż­nik zadarł głowę i uśmiech­nął się do wieży dzwon­ni­czej. Jak gdyby w odpo­wie­dzi roz­legł się dźwięk dzwonu.

Ostrza Wrze­cion spo­tkały się w chwili, gdy niebo roz­darła bły­ska­wica i obie klingi na krótką chwilę roz­ja­rzyły się fio­le­to­wo­bia­łym świa­tłem.

Jeden z koni zakwi­czał i sta­nął dęba, zry­wa­jąc linę. Chwilę póź­niej wszyst­kie roz­pierz­chły się w popło­chu i Andry zaklął pod nosem. Czu­jąc, że cugle wyśli­zgują mu się z dłoni, zaci­snął palce w ocze­ki­wa­niu, że lada chwila zosta­nie pocią­gnięty w dół zbo­cza. Tym­cza­sem biały rumak Doma zarżał tylko.

Wykrzy­czane po kasań­sku słowa spra­wiły, że Andry jesz­cze bar­dziej pod­upadł na duchu. Okran padł pod napo­rem mie­czy. Umarł, patrząc w niebo i szu­ka­jąc na nim orła, który zabie­rze go do domu.

W dru­gim końcu polany topór odrą­bał Mari­gon rękę, a zaraz potem głowę.

Oddzie­leni od niej Surim i Dom ryk­nęli wście­kle – dwie samotne wyspy pośród morza krwi. Nie­ba­wem jego fale zamknęły się wokół Surima. Ten gwizd­nię­ciem pró­bo­wał jesz­cze przy­wo­łać swego rumaka, choć ste­powy kuc gnał już ku niemu, nie bacząc na ota­cza­jący go bitewny chaos. Padł, nim zdo­łał prze­drzeć się do swego pana. Chwilę póź­niej zgi­nął też Surim.

Andry nie był w sta­nie dobyć głosu, nawet po to, by się pomo­dlić.

Wal­czący w kręgu Cor­tael ryk­nął z wście­kło­ści, jego ciosy odzy­skały dawną siłę. Mach­nię­ciem mie­cza wytrą­cił Tari­sta­nowi szty­let i ten ugrzązł w bło­cie. Kolej­nym cio­sem prze­bił się przez gardę Tari­stana i zato­pił ostrze głę­boko w piersi brata.

Andry zamarł z nogą w strze­mie­niu. Nie śmiał robić sobie nadziei.

Tru­pia armia także znie­ru­cho­miała, roz­wie­ra­jąc skrwa­wione szczęki. Sto­jący na scho­dach świą­tyni Ronin opu­ścił ręce i sze­roko otwo­rzył szkar­łatne oczy.

Tari­stan upadł na kolana z mie­czem wysta­ją­cym z ciała. Zdu­miony roz­dzia­wił usta. Na twa­rzy góru­ją­cego nad nim Cor­ta­ela próżno było szu­kać rado­ści czy triumfu; była nie­ru­choma, jeśli nie liczyć desz­czu, który zmy­wał z niej krew.

– Sam to sobie zro­bi­łeś, bra­cie – ode­zwał się powoli. – A jed­nak pro­szę cię o wyba­cze­nie.

Jego bliź­niak zachły­snął się krwią, słowa przy­cho­dziły mu z tru­dem.

– To… nie twoja wina, że uro­dzi­łeś się pierw­szy. Nie twoja… wina, że cię wybrano – wyją­kał Tari­stan, spo­glą­da­jąc na ranę. Gdy pod­niósł wzrok, jego czarne oczy były zimne, sta­now­cze. – Pono­sisz jed­nak winę za to, że mnie nie doce­nia­łeś.

Z szy­der­czym uśmie­chem wyszarp­nął miecz z ciała. Ostrze było czer­wone i śli­skie od krwi.

Andry nie wie­rzył wła­snym oczom.

– Te dzwony nie biły dla bogów od tysięcy lat – cią­gnął Tari­stan i dzier­żąc w dło­niach bliź­nia­cze mie­cze, dźwi­gnął się z ziemi. Z ust ota­cza­ją­cych go stwo­rów doby­wały się dziwne dźwięki; przy­wo­dziły na myśl szy­der­czy śmiech i brzę­cze­nie owa­dów. – I dziś rów­nież nie biją dla two­ich bogów. Lecz dla mojego. Dla Niego. I dla tego, co nadej­dzie.

Prze­ra­żony Cor­tael zato­czył się w tył. Pozba­wiony broni uniósł rękę, jakby bła­gał zapo­mnia­nego brata o litość.

– Znisz­czysz Ward dla korony!

– Król, który włada popio­łami, na­dal jest kró­lem – wychry­piał Tari­stan.

Prze­dzie­ra­jąc się przez zwały ciał, Dom brnął ku przy­ja­cie­lowi.

Nie da rady, pomy­ślał Andry. Był tego pewien, choć świat wciąż wiro­wał mu przed oczami. Jest za daleko, wciąż za daleko.

Tari­stan wbił miecz Cor­ta­ela w zie­mię i zaci­snął palce na wła­snej broni. Cor­tael patrzył w mil­cze­niu, jak unosi ją nad głowę. Nie miał gdzie usko­czyć ani dokąd uciec. Twarz mu się skur­czyła i wyglą­dał jak książę spro­wa­dzony do roli żebraka.

– Bra­cie…

Ostrze spa­dło na niego z siłą, która roz­pła­tała zbroję pły­tową i kol­czugę, i dosię­gło serca Cor­ta­ela. Następca tronu Sta­rego Cor osu­nął się na kolana, koły­sząc głową na boki.

Tari­stan oparł stopę na jego ramie­niu i wyszarp­nął miecz z piersi brata, pozwa­la­jąc, by jego ciało zwiot­czało.

– Trup zaś na­dal jest tru­pem – syk­nął z szy­der­czym uśmie­chem.

Jesz­cze raz uniósł broń, gotowy roz­człon­ko­wać ciało brata.

Jed­nakże jego ostrze zatrzy­mała ioń­ska klinga w ręku ostat­niego z żyją­cych Towa­rzy­szy.

– Zostaw go – wark­nął wście­kle Dom i z łatwo­ścią ode­pchnął Tari­stana.

Star­szy sta­nął mię­dzy Tari­sta­nem a cia­łem przy­ja­ciela, gotowy do walki, choć zewsząd ota­czali go wro­go­wie i tak naprawdę został już poko­nany. Miecz Cor­ta­ela zakrwa­wiony i bez­u­ży­teczny tkwił wbity w zie­mię niczym nagro­bek cze­ka­jący na nich obu.

Tari­stan roze­śmiał się wyraź­nie roz­ba­wiony.

– Legendy mówią, że jeste­ście dzielni i szla­chetni; istne wcie­le­nie wspa­nia­ło­ści. Powinny wspo­mi­nać też o tym, że jeste­ście głupi.

Usta Doma drgnęły w uśmie­chu. Jego oczy, oczy Star­szego z nie­śmier­tel­nego kró­le­stwa, były zdu­mie­wa­jąco zie­lone. Wzrok Doma na moment umknął w bok, ku wzgó­rzu i gierm­kowi sie­dzą­cemu pew­nie w sio­dle na bia­łym rumaku.

Andry, czu­jąc, jak wstę­puje w niego nadzieja, zaci­snął zęby. I jeden, jedyny raz ski­nął głową.

Z ust Star­szego dobył się wysoki, prze­cią­gły gwizd. Chwilę póź­niej koń runął w dół zbo­cza. Nie w sam śro­dek pola walki, lecz wokół niego, mija­jąc oży­wień­ców, stosy ciał i pole­głych Towa­rzy­szy.

Z szyb­ko­ścią godną nie­śmier­tel­nego Dom przy­sko­czył do mie­cza Cor­ta­ela i wyszarp­nął go z błota. Zaraz potem wypro­sto­wał się i z całej siły wyrzu­cił ostrze w powie­trze niczym oszczep, ponad gło­wami upior­nej armii Wrze­ciona. Miecz poszy­bo­wał w górę jak strzała wypusz­czona z łuku. Jedyne zwy­cię­stwo w obli­czu sro­mot­nej porażki.

Tari­stan ryk­nął wście­kle, gdy miecz i rumak pomknęli ku sobie.

Świat Andry’ego skur­czył się do roz­bły­sku stali spa­da­ją­cej w mokrą trawę. Rumak, któ­rego dosia­dał, był kłę­bo­wi­skiem mię­śni i stra­chu. Gier­mek wyćwi­czony w jeź­dzie kon­nej i walce w sio­dle wychy­lił się i ści­snąw­szy udami boki konia, roz­ca­pie­rzył brą­zowe palce.

Ostrze Wrze­ciona było zimne w dotyku.

Z gar­deł nie­umar­łych dobył się wście­kły wrzask, ale rumak nie zwal­niał. Serce Andry’ego waliło do wtóru z kopy­tami, w jego piersi nara­stało trzę­sie­nie ziemi. Umysł miał zaćmiony, przed oczami migały mu twa­rze pole­głych Towa­rzy­szy, któ­rych śmierć na dobre wyryła się w jego pamięci. O ich czy­nach nie powstaną żadne pie­śni. Ani histo­rie.

Poczuł się przy­tło­czony. Wszyst­kie jego myśli roz­trza­skały się i na nowo zło­żyły w jedną.

Zawie­dli­śmy.3. MIĘ­DZY SMO­KIEM A JED­NO­ROŻ­CEM

3

MIĘ­DZY SMO­KIEM A JED­NO­ROŻ­CEM

_Corayne_

Po dwóch kub­kach wina Corayne zaszu­miało w gło­wie i zaczęła marzyć o dale­kich zie­miach poza Lemartą. Oto­czo­nych pali­sadą mia­stach Jydu, kraju najeźdź­ców. Nko­nie i Zatoce Cudów. Alm­sa­dzie, wiel­kim por­cie Ibalu i domu naj­więk­szej floty w całym kró­le­stwie. Pokrę­ciła głową i szturch­nęła kubek, prze­su­wa­jąc go po zna­jo­mym, śli­skim od tłusz­czu stole w kącie Kró­lo­wej Mórz. Nazwa tawerny pocho­dziła sprzed cza­sów kapi­tan an-Amrat, jed­nak wszy­scy lubili uda­wać, że nazwano ją na jej cześć.

Tak też zacho­wy­wała się Meliz, która roz­sia­dła się na ławie, oparta ple­cami o ścianę, i uśmie­chała się do wszyst­kich. Świa­tło świec lśniło w jej wło­sach, zmie­nia­jąc je w rubi­nową koronę. Kastio sie­dział przy drzwiach w oto­cze­niu żegla­rzy i miej­sco­wych. Odkąd Meliz wró­ciła, nie musiał już niań­czyć Corayne. Zako­ły­sał się; nie­bie­skie oczy miał na wpół przy­mknięte, w dłoni trzy­mał opróż­niony do połowy kubek. Załoga nie żało­wała sobie ani wina, ani piwa. Ich głosy nio­sły się po izbie, a ogo­rzałe od słońca ciała tło­czyły się w wąskiej prze­strzeni. Więk­szo­ści z nich przy­da­łaby się kąpiel. Corayne to nie prze­szka­dzało. Towa­rzy­stwo cuch­ną­cych żegla­rzy było lep­sze niż kolejny samotny wie­czór.

Przy­glą­dała się im z uwagą. W trak­cie rejsu do załogi _Zro­dzo­nego z burzy_ dołą­czyło dwóch nowi­cju­szy. Byli to bla­dzi bliź­niacy z Jydu, nie­wiele od niej starsi, ale wysocy i bar­czy­ści – potom­ko­wie najeźdź­ców.

Zyska­li­śmy dwóch, a stra­ci­li­śmy czte­rech, pomy­ślała Corayne. Przed oczami jedna po dru­giej sta­wały jej twa­rze człon­ków załogi, któ­rych ni­gdy wię­cej już nie zoba­czy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: